skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
005.
I saw a werewolf drinking a piña colada at Trader Vic's
and his hair was perfect
ah-hoo
werewolves of London


Jeśli zasnąłby teraz, miałby jeszcze pięć godzin i dwadzieścia dwie minuty snu. O, a jeśli teraz – już tak na serio – zostałoby mu pięć godzin i trzy minuty. Dobra, szybki obrót poduszki na drugą stronę (jeszcze cieplejszą, niż ta, o którą dotychczas opierał policzek) – i cztery i pół godziny snu. To dużo. Poza tym – komfort odebrany w komplecie razem ze świadectwem ukończenia szkoły i wynikami maturalnymi, pozwalał mu przecież na bezkarne przycięcie komara choćby i w środku dnia (jeśli uznać, że akurat jutro Evelio i Raja zadecydowaliby uciec z domu, pozostawiając po sobie wyłącznie błogą ciszę). No i prawie nie był już nastolatkiem, który do zdrowego rozwoju potrzebowałby bitymi godzinami gnić w łóżku.
Trzy godziny. Jeszcze raz – głęboki oddech, iii-
Ughhhnggghhhhh! – Jęknął prosto w poduszkę założoną na ten głupi, nad-aktywny łeb, a potem głęboko westchnął, osuwając zamkniętą w poszewce pierzynę wprost na klatkę piersiową, ze wzrokiem pobieżnie biegnącym przez sufit.
Wolał, kiedy sen przychodził jak intruz – nagle i bez ostrzeżenia, a nie jak zaproszony i wyczekiwany gość, który wizytę odwoływał w ostatniej chwili. Dziś jednak intruzyjne były wyłącznie myśli – misterny aliaż uczuć, i splątanych ze sobą nerwów, i wyrzutów sumienia, i dużo najróżniejszych planów na przyszłość, które jeszcze parę lat temu nie miały większego znaczenia (no, nie z całym marginesem błędów, który dopuszczało się dzieciom), a ostatnim czasem zaczynały jednak ciążyć bardziej, niż mu to obiecano.
No i był jeszcze Oliver. Oliver, o którym nie myślał tak do końca w sposób intencjonalny – a który nad nurtem podświadomości i tak przechadzał się dość regularnie; a jeśli nie, to przynajmniej pozostawiał po sobie kilka podłapanych potem (to znaczy, z biegiem dnia) śladów.
I z tej podświadomości – Olliver właśnie – dość niespodziewanie znalazł się na wyświetlaczu telefonu (przyciemnionego w trybie ouch-moje-oczy-NATYCHMIAST); w okienku czatu, do którego Rajiv zapuszczał się ostatnio coraz częściej (a czasami korciło go nawet, żeby w kieszeń ze smartfonem zapędzić się chyłkiem nawet w trakcie kolacji).
Zastukał palcami – najpierw w klawiaturę, potem w rancik pościeli.
Potem westchnął – i czekał. Potem zaczął się robić głodny. Potem zaswędziały go plecy. Potem usłyszał coś za oknem, ale nie za bardzo miał siłę, żeby wstać.
Wrrr-wrrr!
Parę wiadomości wprzód i chłopak podwijał już nogi – w siadzie na krzyż, podnosząc się trochę wyżej, rozpalając nocną lampkę tkwiącą dzielnie na dostawionej do łóżka szafce, i poklepując poprawioną za plecami poduszkę. Zawiesił opuszkę kciuka nad ikonką połączenia – i-
Zamrugał, idiotycznie wstrząśnięty nieprzewidzianym dreszczem. Bo dlaczego zupełnie nagle poczuł się – wow, kurde! – zbyt nagi, żeby zebrać się na odwagę?!

I na jaką odwagę, w ogóle?! Wystarczyło tylko klik-kliknąć!

Przecież w Australii ciężko było spać inaczej, niż w samych bokserkach albo wygodnych szortach, albo najróżniejszych hybrydach pomiędzy jednymi, a drugimi.
No, tylko że w kadrze prezentował wyłącznie to, co w muzeach nazywało się popiersiem – a w porywach (jeśli telefon zatrząsł się – tak, jak teraz – w ręce) sięgało co najwyżej pępka. A to była (... prawie...) ostatnia rzecz, którą chciał pokazywać drugiemu chłopcu w środku nocy. Kurczę, wróć, jak to brzmi! Ugh! (W sercu naprawdę brzmiało dużo lepiej, niż w głowie – i w głowie brzmiało lepiej, niż wypowiedziane na głos.)
Nie wiedział, czy te same wątpliwości dopadłyby go, gdyby na krótką, awaryjnie śródnocną pogawędkę łapał się z Louisem – ale z Louisem znał się od l a t , a z Olliem nie. Sięgnął więc (albo raczej wyciągnął się, o mało nie wypadając z łóżka) po którąś z, nadal zwiniętych na boku (nierozpakowanej) walizki, koszulek – jedną z tych, w której raczej nie wyszłoby się na zewnątrz, ale za to chętnie paradowało się po domowych kątach. W całym tym pośpiechu nie zwrócił uwagi na nadruk, który przez kolejnych paręnaście minut (optymistycznie, ale i z cichym reality check zachowanym u tyłu głowy – że przecież jest późno i nie powinien Oliverowi zabierać cennego – a i tak chyba trochę nierozsądnie rozszastanego na lewo i prawo – czasu na sen) miał prezentować chłopcu po swojej stronie transmisji.
No i, wreszcie, o czym mieli rozmawiać?!
Jasne, mógł pójść na łatwiznę i nawiązać do jakiejś śmiesznej gry słownej sprzed miesiąca, która trochę od niechcenia utknęła mu w głowie – jakby naprawdę Rajiva trapiło pytanie, czy skoro Ollie lubił ssaki – to czy oprócz australijskich waleni miał też sentyment do torbaczy? Ale, kurczę, dajcie spokój – było prawie wpół do trzeciej nad ranem w nocy!
Lounsbury zdążył więc tylko chrząknąć, uśmiechnąć się i-
Cześć. – Wychrypieć w przyciszonym adekwatnie do pory głosie. – Zawsze siedzisz do tak późna?
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
No, już bez przesady. Wcale nie było aż tak późno.
Zdaniem Bellamy'ego, przynajmniej, który chwile klamerką czasu przyszczypywane mniej więcej pomiędzy północą, i jakąś trzecią w nocy albo czwartą nad ranem, od paru już miesięcy uważał za najprzyjemniejszą część dnia. O tej porze doba zdążyła zmęczyć się już samą sobą, i przymilknąć - tak, jak milkną dzieci słodko zmordowane feerią szaleństw na plaży, placu zabaw, albo wśród konstrukcji parku wodnego w pogodny, wakacyjny dzień, a potem wtulić się w mrok, przetykany tylko tu i ówdzie pojedynczą gwiazdką, niczym miękki kocyk przeszyty z rzadka błyskiem srebrnej nici. Razem z nią, cichły głosy w mieszkaniu Ainsley - jej własny, i należący do Dicka, i odwiedzających ich czasem kuzynów, albo nudnych, dorosłych znajomych (zwłaszcza teraz, na fali przedślubnego szaleństwa, w którym Atwoodowie i Remingtonowie co i rusz potykali się o jakieś Zawsze-Coś), i w mieszkaniach wokół - przez rozszczelnione okna wylewające się na balkony i tarasy, i ściągające ku sobie atencję Bellamy'ego, choćby wszelkimi siłami próbował skierować nią na jakąś konkretną czynność, albo obiekt - monotonię rehabilitacyjnych ćwiczeń nadgarstka, kolejne linijki tekstu w męczonej czytanej akurat książce, czy nawet tekstową konwersację z rodzicami lub bratem (standardowe "Tak, dziękuję, że pytacie. Wszystko w porządku - Ainsley powie Wam więcej. Tak. Tak. Nie, nie ma potrzeby. Tak. T - "). Ustawał szum wiadomości, włączanych czasem przez Ainsley do-, albo po kolacji, i pośpiech towarzyszący skreślaniu z listy obowiązków ostatnich punktów do zaliczenia na dziś. W końcu: na intensywności tracił też zazwyczaj i repetytywny warkot dobiegający - w zaskakująco równych interwałach - z szesnastoletniego żołądka, po kilkunastu godzinach prób przypomnienia o sobie właścicielowi wreszcie tracącego animusz (na trochę - to jest: dopóki nie obudzi się chwilę przed, albo tuż po świcie, rozburczany jeszcze wścieklej, i jakoś nigdy nieusatysfakcjonowany mikrą owsianką na wodzie, albo kopką borówek, przez Bellamy'ego podsuwaną mu jako barter: garść kalorii za chwilę wytchnienia dla przejętego ich znaczeniem umysłu).

[akapit]

To teraz właśnie robiła się więc przestrzeń na pamiętanie i czucie - w kontrze do myślenia i robienia, jakimi szatyn zajmował przez większość czasu. Wreszcie nikt nie zawracał mu tyłka, i wreszcie nikt nie zadawał mu pytań - nigdy o to jak się czuł, ale zawsze czy jadł?, i kiedy?, i ile? (i czy brał witaminy, i mierzył ciśnienie, i czy nic go nie boli, a jeśli tak, to gdzie? - nawet gdyby, w rzucie szczerości, powiedział, że serce, rodzina wysłałaby go na EKG, a nie na grób, który tak bardzo, b a r d z o chciał móc odwiedzić, ale jak, skoro nikt nie raczył podać mu jego p i e r d o l o n e g o adresu?).
Mógł więc zwinąć się w kłębek - z termoforem na wysokości przepony, wełnianymi skarpetkami wciągniętymi na wiecznie lodowate stopy, jakimś serialem, i kubkiem gorącej, flaworyzowanej wody (ale raczej nie herbaty), sączonej z wolna przez metalową słomkę. To teraz najlepiej słuchało się muzyki, rozwiązywało krzyżówki, przeglądało Instagram, Pinterest i tumblr'a, albo bazgrało w pamiętniku - pod górnolotnym ostrzeżeniem KEEP OUT (na okładce wypisanym trochę na wyrost, bo przecież przemyśleniami chłopca i tak zwykle nikt się nie przejmował), w cichej kompanii aromatyzowanej świeczki i sznura fairy lights, parę dni wcześniej kupionego przez Amazon, i przeplecionego przez żerdki metalowej ramy łóżka.

[akapit]

I chociaż być może logicznym by było, żeby napływowi wspomnień i emocji towarzyszył ból, to druga-, trzecia w nocy była także tą komfortową wyrwą między jawą i snem, w której wszystko nagle zaczynało wydawać się jednocześnie mniej, jak i bardziej realne, i mniej, jak i bardziej możliwe. I w tym dziwnym, śmiesznym zagięciu czasoprzestrzeni, Bellamy kulił się właśnie, z jednym kolanem podwiniętym pod pierś, komiksem rozłożonym przed nosem - w kręgu światła rzucanym przez nocną lampkę, łagodnymi dźwiękami Cub Sport w słuchawkach, i świeżo schnącą, perłową emalią na paznokciach, gdy -
  • Wrr - wrr?
Telefon bardziej go chyba pytał, niż mu oznajmiał - i chłopiec przez chwilę patrzył na urządzenie, jakby postradało zmysły, albo jakby nigdy nie należało do niego.
  • Wrr - wrr???
Kto, na miłość boską, mógł pisać do niego o tej porze? Ze starej szkoły nie został mu n i k t (to jest: nikt wystarczająco zainteresowany Atwoodem, by wyjść ku niemu z jakimś przyjaznym "Hej, co tam słychać!?"), a w Australii jedynym jego znajomym był...

RAJIV

Przy pierwszej wiadomości Bellamy zerwał się do pozycji frontalno-półleżącej, a w pauzie między przedostatnią i ostatnią - na równe, i pędzące do łazienki, nogi.
Potem rozwalił sobie paznokcie (malowane w ramach celebracji faktu, że wreszcie - znowu - mógł) - perfekcyjną glazurę lakieru profanując szeregiem brzydkich maźnięć i rys, trzy razy umył twarz - włosy przytrzymawszy pluszem ukochanej, infantylnej opaski (od której, co prawda, noszonej dłużej niż przez dziesięć minut, od razu dostawał migreny), i misternymi ciapnięciami korektora zamaskował całe sześć pryszczy i jedną jego zapowiedź. Następnie zmienił jedną z koszulek na drugą - pistacjowy jedwab na ramiączkach zastępując błękitnym, na nieco szerszych paskach; chyba tylko pro forma, bo i tak zaraz zakrył ją nieco wyciągniętym, ciemnozielonym sweterkiem.
Finalnie wrócił do łóżka, sadowiąc się w pozycji z rodzaju: Co robię? Ja? A, nic. Tak sobie tylko c h i l l u j ę, i wyglądam świetnie jak zwykle. I nie, wcale nie spędziłem ostatnich dziesięciu minut na wymywaniu ze skóry śladowych choćby ilości sebum!
Klik-klik.
I nie mógł się nie uśmiechnąć - choć jeszcze nawet nie zwrócił uwagi na koszulkę bruneta (póki co? wyłącznie na jego twarz - ładną, i fajną, i słodką, i taką, która ABSOLUTNIE nie miała prawa mu się przecież podobać). Ale nie byłby przecież Bellamy'm Atwoodem, gdyby zaraz nie ściągnął ze sobą brwi, i nie sprowadził Lounsbury'ego na ziemię metaforycznym, zadziornym skubnięciem za kostki:
- Leżę - Poprawił go, przesuwając telefon tak, by kolega mógł zobaczyć, że faktycznie - całe sto osiemdziesiąt dwa centymetry chłopięcego ciała spoczywają w żółci i zieleni pościeli wertykalnie, prawie-płasko, wsparte tylko o niską wydemkę poduszek - A zresztą, co to za przesłuchanie, co? Brzmisz jakbyś pracował dla moich rodziców. Albo dla brytyjskiego rządu - Westchnął. Potem zadumał się chwilę, i westchnął ponownie - ale krócej, i z płynnym przejściem w parsknięcie gorzko-kwaśnego śmiechu - Eh-h. W sumie wychodzi na to samo. N-no, ale nic. Co słychać? Nie możesz spać? - Poprawił airpods wciśnięte w uszy, i przymrużył powieki, jakby celu wyczytania z twarzy bruneta przyczyn nagłego SMSa telefonu (i wychwycenia możliwie największej ilości szczegółów z tła - bo przecież u Rajiva nigdy jeszcze nie był, i najzwyczajniej w świecie zżerała go ciekawość) - Czy już wstałeś? Bo to chyba niedługo twoja pora...?

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
No, tylko że o to chyba chodziło?
Od samego początku – żeby nie być Bellamym Atwoodem.
Dla Rajiva nie istniał przecież żaden Bellamy. Był tylko Oliver. Ollie – czyli mocno przetrącone serce i wyposzczony żołądek w potrzasku dramatycznie sterczących żeber (we wnyki – to serce z żołądkiem – złapane trochę jak najgorszy, bo samozwańczy, szkodnik).
No, ale z drugiej strony, kto powiedział, że Ollie z Bellamym nie mieli prawa dzielić się tą złośliwością i potrzebą wymierzania niegroźnych, za to werbalnie czepliwych prztyczków, którym – chyba? – szczyciły się przecież w gruncie rzeczy wszystkie nastolatki. Albo, nie generalizując, jeśli nie większość, to przynajmniej spora ich część.
Smartass. – Zmrużył oczy i pokręcił głową – ale tylko po to, żeby zaraz się roześmiać – bardzo, bardzo ostrożnie i cicho. – Mhm-mhm, ciekawa teoria. Szkoda tylko, że dziu-ra-wa, jak nic. No bo, Ollie! Niby z jakiej paki miałbym pracować dla twoich rodziców? Czy tam dla rządu. Zastanów się trochę. To ty zaczepiłeś mnie pierwszy. Co to za plot hole, hę?! – Zacmokał.
A potem szeroko się uśmiechnął; tym uśmiechem, który w połowicznej ciemności, rozrzedzonej wyłącznie wiązką rozproszonego, ciepłego światła lampki, wydawał się jeszcze jaśniejszy, niż zwykle.
Uśmiechał się do Olivera – do opaski, od której ciężko było mu odkleić wzrok, do nadal nieodcelebrowanej dostatecznie, zdrowej ręki chłopaka (no, takiej, której nadal przydałaby się spora porcja rehabilitacji, ale przynajmniej bez tej upierdliwej trumienki gipsu), do krótkich, cichych przerw w wymianie zdań, kiedy jeden czekał na reakcję drugiego, zupełnie nie zastanawiając się jakim szczęściem były dzisiejsze cuda techniki – gdzie jeden mógł być tu, drugi tam, i nadal mogli ze sobą rozmawiać tak, jakby siedzieli obok siebie. To znaczy – kto siedział, ten siedział. Wiadomo.
Rajiv, być może podłapując spojrzenie chłopaka, a może zwyczajnie czując się zobowiązanym do uskutecznienia kamerką krótkiej przebieżki, zdecydował się uchylić jednocześnie rąbka tajemnicy (jeśli za tajemnicę uznać pokój – a właściwie ścianę obklejoną głównie plakatami Pilotów Twenty One Pilots, Glass Animals, paru gier, które ogrywał razem z braćmi i – tych samych braci – artystycznymi brzydactwami popisami z użyciem absurdalnie drogich, skatowanych flamastrów, które Evelio zażyczył sobie na ostatnie urodziny) – no i, przy okazji, siebie – z cienką pościelą ledwie naciągniętą na podwinięte skrzyżnie kolana.
Huh? Moja pora? – Przebąknął tym zaspanym, niezbyt rozumnym tonem. Coś się, zwyczajnie, nie kleiło. Przecież był środek nocy; w optymistycznym scenariuszu nadal spałby w najlepsze, sen zmąciwszy co najwyżej nieświadomym przewrotem drugi bok. – A-aaa- Nie, nie- Jeszcze nie. Bez przesady! – Gdyby mógł szturchnąć go – łokciem, albo pchnięciem dłoni w ramię, pewnie by to zrobił. Zamiast tego ziewnął, zasłoniwszy usta – a potem grzbietem palca potarł zawilgocony kącik oka. – Znaczy, uh- Bez przesady. – Wydukane małymi literami. – Dopiero za dwie godziny. No, jakoś nie mogłem spać, więc pomyślałem o tobie, i…
Ale nie: nie mogłem spać, bo o tobie myślałem (a przecież trochę jednak myślał – w ten niedociekliwy, ale jednak troskliwie zaaferowany sposób – chyba od czasu tamtej wiadomości, którą niby obrócili w żart, ale o której Rajiv nigdy nie zapomniał).
No, resztę wiesz. Ale może masz jakieś patenty na zasypianie? Wow, nie wiem, na przykład te wszystkie techniki wyciszające albo… albo jakieś playlisty? Ja do spania lubię ambient. Szczególnie taki wiesz, w stylu deep sea. Tak w temacie waleni – podobno lubisz? – Uniósł brwi. – Ale – spójrz na mnie – Ollie, musisz mnie teraz uważnie posłuchać. Nikomu o tym nie mów, okay? To tajemnica. Znaczy, te dźwięki walenia. Yyy- waleni. W liczbie mnogiej. Że lubię do nich zasypiać. – Zmarszczył nos. – Nie wybaczę Netflixowi tej serii o Dahmerze, przysięgam. Obiecuję, że to tylko zbieg okoliczności! To serio działa uspokajająco!

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
To był właśnie ten uśmiech, pomyślał Bellamy (chociaż pomyślał myślą, o jakiej się natychmiast zapomina, i która powraca do nas dopiero za jakiś czas, nieproszona może, ale uprzejma - jak intruz, który przynosi kwiaty albo włamywacz zostawiający po sobie kartkę z życzeniami i pudełko czekoladek - pukając we framugę jaźni w płytkim śnie nad ranem, albo pod prysznicem, na moment zanim rozszczypie nas oko zatarte szamponem), za którym się idzie na sam koniec świata, albo tam, dokąd się musi, chociaż bardzo nie chce pójść. Takie uśmiechy oświetlają innym drogę w podróży. I sprawiają, że człowiek natychmiast czuje, że nie jest w tej podróży sam.
Poczuł się trochę nieswojo.
- Point taken. Aaale gdybyś faktycznie pracował dla wywiadu... - Zaprawiony w bojach przymusowych debat oksfordzkich, do których notorycznie musiał przystępować w liceum, nie nawykł do oddawania zwycięstwa w dyskusji walkowerem - ...to pewnie nauczyliby cię takich metod prania mózgu, że zaczepiłbym cię pierwszy tylko dlatego, że wcześniej mnie na to uwarunkowałeś. Tak robią w reklamach, co nie? W lokowaniu produktu? Wszczepiasz ludziom jakąś myśl w podświadomość, i potem wszystkie gospodynie domowe chcą używać tylko płynu do mycia naczyń Scrub Daddy, a wszystkie dzieci pragną wyłącznie herbatników Leibniz, żadnych innych... - Kombinował ile mógł, żeby tylko obronić swoją rację. Tak zdesperowany, że gotów sięgnąć po dzielony na dwóch, ale nigdy wcześniej zaadresowany sekret - Czy my nie lecieliśmy przypadkiem jednym samolotem, co? Ha! Jestem pewien, że za twoje bilety zapłaciło MI6. Albo moi rodzice!

Podobało mu się, jak Rajiv docinał mu słowem - nazywając go mądralą w sposób, który brzmiał jak żart, a nie jak okrutny docinek, wymierzony w przeciwnika po to, by ugodzić go prosto w nastoletnią (a więc i bardzo, bardzo delikatną i, po nastoletniemu, chwiejną) pewność siebie, i jak wyglądał, z ciemnym kosmykiem grzywki zaglądającym ciekawsko do podkrążonych odrobinę oczu; z patchworkiem muzycznych plakatów i jakichś koszmarnych bohomazów (wyglądało to jak coś, co stworzyć mógłby dziesięcioletni Francis Bacon, co mogło być jednocześnie komplementem, jak i obrazą) wypełniającym tło. Nawet w tej idiotycznej - oh, wow! - koszulce, którą, pomyślał, gdyby byli na zewnątrz, i za dnia, bez dwóch zdań kazał by chłopakowi wywinąć na lewą stronę (jednocześnie zastanawiając się nieśmiało, czy w żartobliwym podpisie grafiki mieściło się ziarno prawdy).
Nie podobało mu się, natomiast...
  • Pomyślałem o tobie...
Przeczute jak trzęsienie ziemi na sekundę, zanim nie opuściło osiemnastoletnich ust.
  • O.
    O - nie.
Bellamy natychmiast się spiął.
Nadal jeszcze umoszczony w pościeli niby-wygodnie (i bez skupienia na miniaturze własnej, wirtualnej wizji wyświetlanej w rogu telefonicznego ekranu - a więc i w cudownym, krótkim zapomnieniu o szerokim pasie pluszu, nadal ogrzewającym mu skroń), ale już sztywno (i to nie sztywnością, której spodziewać by się można po szesnastolatku, w środku nocy w r e s z c i e pozostawionym przez świat, i wścibskich dorosłych sam na sam) i o wiele mniej swobodnie.
O nie. O nie, nie, nie.
To nie był dobry znak. To b a r d z o nie był dobry znak.
Nie wówczas, gdy matka Bellamy'ego spędziła ostatnio trzy godziny na przesyłaniu mu mailem prospektów najróżniejszych wakacyjnych kursów - w Wielkiej Brytanii, i młodzieżowych obozów psychoterapeutycznych - w Wielkiej Brytanii, i kursów przygotowawczych do ostatniego roku w prestiżowej szkole. No, zgadnijmy gdzie?
I to z programem, który swoim młodocianym adeptom nie pozostawia ani sił, ani przestrzeni, na prowadzenie jakichkolwiek międzykontynentalnych rozmów.

- Rajiv - Powiedział, ale to nie było żadne "Serio, R a j i v?", poprzedzające żartobliwą, i w jakimś sensie także - po chłopięcemu, i nastoletniemu przy tym - czułą reprymendę, ani też "Liczy się wnętrze, R a j i v", słodko-gorzkie, ale w proporcji jakieś dziewięćdziesiąt-do-dziesięciu, gdzie goryczka dodaje tylko głębi i smaku, a nie niszczy go, odbierając całą przyjemność z doświadczenia (jak przepalanka karmelowej glazury na porządnie wykonanym crème brûlée, albo - z kulturowym ukłonem w stronę Lounsbury'ego, szafran i prażony sezam skryte w sacharydowym syropie na jalebi). To "Rajiv" było zachowawcze i suche. Jakby w ciągu pięciu sekund Bellamy postarzał się o czterdzieści pięć lat, i razem z nimi dostał w komplecie trzy dyplomy, profesurę, dożywotnią pozycję w Eton, oraz wypalenia zawodowego i głębokiej, chronicznej depresji (przejawiającej się wycofaniem i cynizmem), tylko - co zobaczyć mógł brunet, skonfundowany po drugiej stronie połączenia video - życie jakimś cudem oszczędziło mu zmarszczek i siwizny (choć Atwood poczuł się teraz tak, jakby osiwiał i pomarszczył się od środka - z sercem na czele, i goniącym je zaciekle płucami, mózgiem i żołądkiem). Tak brzmieli belfrzy w prywatnych szkołach, utemperowanie wszelkich przejawów adolescencyjnej, ułańskiej fantazji i spontaniczności u uczniów pozakuwanych w niewygodę mundurków stawiający sobie za nadrzędny cel, a nie szesnastoletni chłopcy o twarzach nadal oświetlanych ciepłym światłem choinkowych lampek, zuchwale używanych poza sezonem, i z daleka od jakiejkolwiek świątecznej jodełki (czy raczej banksji, albo innej akacji - bardziej adekwatnie do tutejszego klimatu) - Brzmi, jakbyś miał wystarczającą liczbę patentów na zasypianie, nie uważasz? Jak widzisz, bliskie stosunki z Morfeuszem... - Oh, fuck. Chyba chciał tym sposobem zironizować, przy okazji, nawykowo, popisując się erudycją (tak jak robić to musiał zawsze przy rodzicach, ich znajomych, i tych znajomych potomkach - do słownego sparingu podczas weekendowych brunchy gotowych stanąć jak młode koguciki do walki na śmierć i życie), ale tymczasem, popuściwszy wodze podświadomości, jedynie potknął się o skojarzenie, którego kompletnie się po sobie nie spodziewał - ...to niekoniecznie moja specjalność.
Rajiv przecież nie pisałby do niego o drugiej w nocy gdyby żył w świętym przekonaniu, że szatyn na pewno zdążył odliczyć już wszystkie baranki i teraz śpi głęboko i spokojnie, bez szans, że z kilkugodzinowego niebytu wyrwie go cicha wibracja iPhone'a.
- Pokłóciłeś się z Petrą? Czy o co chodzi?
  • ...że w środku nocy myślisz o mnie dzwonisz do mnie, kiedy nie możesz zasnąć, i chcesz z kimś porozmawiać.
Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
ODPOWIEDZ