uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move

Kiedy Bellamy dotarł pod Hungry Hearts - generyczny biały siding godny tak chwytliwej relacji na Instagramie, jak i prędkiego potem zapomnienia (zlewając się z dziesiątkami podobnych mu fasad kawiarenek i śniadaniowni tutaj, ale też w Melbourne albo Bondi), okna rozjarzone ciepłym światłem i specjały dnia (mrożona matcha latte, ciasto marchewkowe i coś tam jeszcze, nie zwrócił uwagi) kredą wypisane zawijaskami ręcznej kaligrafii na potykaczu z jasnego drewna - czas zdążył spłynąć po tarczy jego zegarka, wskazówkę popychając coraz bardziej stanowczo w stronę siedzącej w centralnym punkcie szóstki.
Najpierw zadarł rękę - lewą oczywiście, ponad głowę, pod głupim kątem, umożliwiającym mu stwierdzenie, która dokładnie jest godzina (16:22), a potem głowę - w stronę nieba częściowo zaciągniętego dość niespodziewanie płachtą brunatnoszarych chmur. Firmament wyglądał tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce dziś Lorne kochać, czy nienawidzić - w połowie nadal pyszniący się jaskrawym, sielankowym błękitem - takim z reklam i ulotek biur podróży, Przeżyj z nami przygodę życia pod bezchmurnym niebem Cairns! , ale w drugiej zapowiadający już chyba coś więcej, niż tylko błahy, przelotny kapuśniaczek.
Tak się przynajmniej Bellamy'emu wydawało (i tak mówiło też AccuWeather na jego smartphonie, skonsultowane krótkim rzutem oka w drodze pod kawiarnię). Z drugiej strony, na australijskiej pogodzie znał się jeszcze mniej niż na kulturze, chociażby, Indii (zwłaszcza teraz, zważywszy na fakt, że ostatnie cztery dni spędził regularnie zapędzając się w różne zakamarki Wikipedii i lonelyplanet.com, karcąc za niedorzeczne zachowanie i porzucając w połowie przeczytany artykuł, żeby za dwie godziny powtórzyć cały ten proces kolejny raz), ale jeśli miała cokolwiek wspólnego z tą londyńską, to to, co wyglądało teraz na preludium do apokalipsy, za pięć minut mogło przeprosić za niepotrzebne zamieszanie - łukiem tęczy, albo błyskiem słońca, i spokojnie rozejść się po kościach.
Ale nawet, jeśli faktycznie miało się rozpadać, to co z tego? Po pierwsze, z dwojga złego ostatecznie nie umówili się (choć w myśli Atwooda "umówienie się" wyglądałoby inaczej; tak, mianowicie, że Rajiv poprosiłby go o spotkanie - a nie jedynie zapowiedział, że może pojawi się na jego miejscu, w środku tygodnia wysłałby mu przynajmniej jednego SMSa o tym, jak bardzo nie może się doczekać, a tego ranka - przypominajkę, i może jeszcze jedno potwierdzenie swojego entuzjazmu i niecierpliwości) na placu zabaw, a więc i pod gołym niebem. Po drugie - mieszkał na tyle niedaleko, że w razie czego, myślał, od przebieżki w deszczu nie stanie mu się żadna realna krzywda. No i wreszcie, gdyby zrobiło się naprawdę dramatycznie, Ainsley i Dick mieli samochody, a Bellamy szesnaście lat i złamaną rękę - jeśli więc ktokolwiek zasługiwał na to, żeby go odwozić i odbierać z różnych miejsc, to właśnie on, bez najmniejszych wątpliwości.
Na tym konkretnym polu był więc całkiem spokojny.

W przeciwieństwie do innych.
Na przykład: Czy kontrolowane spóźnienie (się), które jeszcze godzinę temu wydawało mu się całkiem zgrabnym pomysłem, było finalnie tak dobrą ideą? A co, jeśli Rajiv już stąd wyszedł, uznawszy po prostu, że najwyraźniej Bellamy nie da jednak rady (albo nie ma ochoty) pojawić się dziś w kawiarence? Albo, jeśli - w obliczu braku jakichkolwiek wiadomości od samego Bellamy'ego (przez nastolatka wpisywanych w telefon i usuwanych za każdym razem, gdy palec już się prosił o wciśnięcie "wyślij") - w ogóle tu dzisiaj nie przyszedł?
Albo: Czy, jeśli Lounsbury jednak się stawi, i jakimś cudem siądą wspólnie przy blacie któregoś ze stolików, będzie musiał zamówić pain au chocolat też dla siebie? A jeśli nie, to czy coś innego? Czy też może wystarczy mu jedynie mrożona, czarna kawa, bez śmietanki i bez cukru - co najwyżej z garścią kostek lodu i ohydą słodzika, zostawiającego mu potem na języku syntetyczny posmak, a w głowie dziwną, zamraczającą aurę bólu?
Lub: Czy zestawienie materiałowych bermudów i brzoskwiniowego tank-topu z beżowym ażurem plecionego sweterka nie zdradzało go jednak zbyt ostentacyjnie z faktem, że przez trzydzieści procent czasu identyfikował się jako dwunastoletnia dziewczynka... A jeśli tak, to czy się tego faktu wstydził?

Boże, biorąc pod uwagę ilość zmartwień, które kłębiły się teraz w jego głowie, lepszym pomysłem niż wybrać się tutaj faktycznie było pójść prosto na terapię.
Ale to nie była niedziela - więc w poczekalni pewnie nie trafiłby na Rajiva Lounsbury'ego. Tymczasem w Hungry Hearts istniała na to, mimo wszystko, jakaś...
  • Rajiv siedział przy stoliku w głębi, i - Bellamy mógł się założyć - pisał do Petry, albo do cholernego Louisa
szansa.
- Hey, you - Stanął nad nim, w układzie sprawdzonym już pod drzwiami gabinetu. I się uśmiechnął, bezwiednie skubiąc brzeg naciągniętego ponad gips rękawa - Sorry to have I kept you waiting.

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
004.
up on Melancholy Hill, there's a plastic tree
are you here with me?
just looking out on the day of another dream


Okay, sprawy – tego dnia – miały się następująco:
po pierwsze – Rajiv sam nie był pewien co mu strzeliło do łba, żeby podejmować się tego wyznania wyzwania.
  • Znaczy, hej, wiedział co – wbrew pozorom wcale nie chodziło o whatsappowe okienko rozmowy z szesnastolatkiem, ani o tamtą (co najmniej niepokojącą) wiadomość, którą Oliver wysłał mu środkiem nocy. Oliver był po prostu fajny i zabawny, i – dzięki dzięki dzięki bogu – nie miał tego okropnego, australijskiego akcentu.
Wiedział więc co, ale nie wiedział dlaczego pokusił się o plan, który przecież nie miał prawa nie spalić na panewce.
Po drugie – jeszcze na długo przed wyjściem (bo już przy śniadaniu) musiał jakoś przekonać matkę, że wszystkie te ostrzeżenia, alerty i alarmy pogodowe nie są powodem, dla którego nie może wyjść z domu. Jasne, może nie znał się na zagrożeniach australijskiego klimatu – bagatelizując ich powagę – ale gdyby sprawy naprawdę miały się aż tak tragicznie, to – co jak co – lokale serwujące kawę i ciastko raczej nie ryzykowałyby, w ogóle, otwarciem.
Ostatecznie – pomimo niezmiennego upału – odesłała go z pełnym dezaprobaty spojrzeniem i… kurtką. Na wszelki wypadek. Jakby miało to w czymkolwiek pomóc.
I, wreszcie, po trzecie – spędził stanowczo za dużo czasu na wyrzucaniu zawartości własnej walizki (nadal nierozpakowanej po prawie miesiącu pobytu w Lorne – jakby nie chciał kusić losu, że mógłby tu zostać dłużej, niż na chwilę) na łóżko. A potem z łóżka – z powrotem do walizki. W poszukiwaniu czegokolwiek, co nie wyglądało, jakby zostało przed kwadransem wyjęte psu z gardła.
Powiedzmy, że mu się udało – w ostatniej chwili przypominając sobie o zabraniu telefonu i pakunku z szarego papieru; torby, w którą – w biednej alternatywie dla fikuśnych śniadaniówek – pakowało się szkolny lunch.

W kawiarni pojawił się piętnaście minut przed czasem – i, o ile faktycznie, bardzo korciło go, żeby przynajmniej jego część zabić na esemesach do Mii, Petry albo Louisa – obiecał sobie nie męczyć przyjaciół po godzinie pierwszej w nocy. Wystarczy, że któregoś dnia – z własnej głupoty – zwołał wideokonferencję o godzinie wpół do czwartej nad ranem.
Dziękuję bardzo – nigdy więcej.
Więc, owszem – Rajiv pisał (z nogą opartą o poprzeczną belkę drugiego krzesła), ale nie do nich.
Pisał do Olivera.
Ostatecznie nie wysłał, rzecz jasna, żadnej z wiadomości, które na klawiaturce telefonu wyklepywał – wydawało mu się – milion lat (jakby to on, zamiast Olivera, miał rękę w gipsie) – i usuwał. I pisał na nowo. Od jakichś dziesięciu może minut, kiedy ze strony drugiego chłopaka, kryjącego się pod nickiem złożonym z paru bardzo kolorowych emoji, przestały wyskakiwać chmurki sugerujące, że użytkownik "is typing…” (może myślał nad wymówką? a potem stwierdził, że skoro się nie umawiali, to przecież nie ma nawet potrzeby, żeby się, w ogóle, tłumaczyć).
Rajiv, natomiast, w dziwnie nerwową powtarzalność tego procesu wsiąkł tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy szesnastolatek zaszedł go od boku.
Dopiero kiedy Atwood się odezwał-
Rajiv prawie podskoczył. Złapał się za klatkę piersiową (w miejscu, w którym znajdowało się zdrowe – trochę wstrząśnięte – ale niezłamane serce), a potem uśmiechnął; bardzo, bardzo szeroko.
Ollie! Co ty, nie ma problemu, tylko- Zaczynałem podejrzewać, że może jednak nie przyjdziesz. – Cmoknął, nogą pchnąwszy to samo krzesło, o które wcześniej ją opierał; tak, żeby chłopak mógł usiąść. Jeśli chciał (no, bo chyba nie przyszedłby, gdyby nie?). – Ale jesteś, więc super. W ogóle, sam myślałem, że nie zdążę. Mam w domu dwa smarki – pieszczotliwie, chyba – które bardzo trudno było przekonać, że- o, fajny sweter – um- że nie mogę ich wszędzie zabierać ze sobą. Idzie oszaleć. – Westchnął, opierając policzek na dłoni. – A jak ty?
O papierowej torbie, którą przy dotarciu położył na odleglejszym sobie krzesełku (w każdym razie nie tym, na którym proponował usiąść nowemu koledze) – nagle zdał sobie sprawę – chyba wolałby zapomnieć. Może mógłby wcisnąć Oliverowi kit, że już tu była, kiedy przyszedł (i że nie wie, ale przecież ludzie zostawiają różne rzeczy, w różnych miejscach; i co w tym dziwnego – co w tym dziwnego, że pachnie podejrzanie słodko).
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Szczerze?
Efekt ostatecznego wyboru bruneta Bellamy'emu średnio się podobał -
Zdaniem Bellamy'ego, do Rajiva bardziej pasowały jasne kolory;
jak wtedy, w Przychodni - karmel i ciepły beż, i biel skarpetek w kontraście z brązem skóry. Albo jak na kilku instagramowych zdjęciach, przestudiowanych przez Atwooda zdecydowanie zbyt dokładnie na wyświetlaczu telefonu schowanego pod brzeżkiem koszulki, skrytej z kolei pod materiałem kołdry, okrytej - finalnie - gęstym mrokiem o tej żałosnej, nocnej godzinie gdzieś między trzecią, a świtem, kiedy człowiek zdążył już podważyć wszystkie swoje życiowe wybory, spanikować, że zapomniał o urodzinach babci, dwukrotnie wymyślić i porzucić plan na całą swoją przyszłość, poocierać się pachwinami o wybój wciśniętej pod biodra poduszki - głupio, nieskutecznie, raczej frustrująco niż przyjemnie, i wreszcie zaczyna robić się tak ciekawski, jak i samotny.
Najbardziej podobało mu się to, na którym Lounsbury stoi na murach obronnych Dubrownika, jakoś w maju ubiegłego roku, wyjątkowo bez wianuszka niestety całkiem sympatycznie wyglądających znajomych, albo towarzystwa kobiety, która - Bellamy tylko zgadywał - mogła być jego matką, albo tą starszą, przybraną siostrą? Chyba niepozowane, pstryknięte zupełnie spontanicznie - jedno z tych, na które spogląda się długo po fakcie i z uśmiechem przyjemnego zaskoczenia stwierdza, że kurczę, to jest jednak całkiem super!
Rajiv wyglądał na nim na spokojnego - ale nie tak, jak spokojni mogą być ludzie dorośli (albo martwi). Spokojnego o swoją przyszłość, spokojnego, że wszystko będzie -
no, może nie łatwo, ale jednak dobrze.
Z niemal nierealną bielą koszuli i poświatą żegnającego się powoli słońca wyciągającymi hebanowe półtony z włosów, które nieuważnym obserwatorom wydać mogły się zupełnie czarne. I uśmiechem, który wgryza się w pamięć nie jak kwas w delikatne tkanki skóry, ale jak rozkochane w życiu dziecko w jakiś pyszny, soczysty, kosztowany po raz pierwszy owoc.
Taa. Kurwa, wiadomo jaki owoc. Bardzo, bardzo, b a r d z o zakazany.
Jasny szlag! -
  • młody Atwood nie powstrzymał się, i zawył w poduszkę (tę pod głową, nie pod chudzizną miednicy), najpewniej budząc tym samym Dicka Remingtona z zasłużonego snu (bo, Bellamy miał względem mężczyzny dużo empatii, bycie takim dickiem jak on na pewno było zajebiście męczące) i podsuwając mu poronione pomysły w kwestii nocnych zachowań szesnastolatków.
Od tamtej pory - a minęły już CAŁE TRZY DNI - nie wszedł na instagram dziewiętnastolatka ani razu. I tylko dwa razy w swój komórkowy folder ze screenshotami, wcześniej trzykrotnie upewniwszy się - nawet będąc zupełnie sam w pokoju - że nikt mu nie zajrzy przez ramię.

- Ollie!
(Mało brakowało, a w pierwszym odruchu Bellamy zareagowałby zaskoczonym, i pełnym idiotycznej nadziei "Gdzie!?").
- Hej - Uśmiechnął się, zapominając, że przecież już raz się przywitał, ale teraz witał się jako Oliver, a wcześniej jako on sam. Przestąpił z nogi na nogę - Dlaczego miałbym nie przyjść? Przecież - Nie myślę o niczym innym od pięciu dni, Ty ciołku - I tak nie mam nic lepszego do roboty. Długo czekałeś?
Omiótł wzrokiem krzesło, przez chłopaka pchnięte ku niemu stopą, co wydało się Bellamy'emu w sumie całkiem nieuprzejme, ale pewnie i tak, kulturowo patrząc, było bardziej na miejscu, niż gdyby Lounsbury miał zrobić to lewą ręką. Potem je ominął - nie, nie tylko spojrzeniem, ale też ruchem całego, szczuplutkiego ciała, i opadł na doczepioną pod kawiarnianą ścianą ławę, tak blisko Rajiva, że gdyby chcieli, mogliby zetknąć się kantami nagich kolan.
Następnie - a jakże - zagapił się na papierowy pakuneczek.
- To twoje? Co to jest? - Zapytał. Boże, nie wiedział co on tutaj w ogóle robi. Ani o czym zamierzają rozmawiać. I czy mają udawać, że Bellamy wcale nie wysłał osiemnastolatkowi bardzo niezręcznej tekstowej wiadomości o bardzo niewłaściwej porze, o której - aby zdrowo rosnąć i ładnie się rozwijać - młodzi chłopcy powinni spać, i przerabiać w sprawnych, obiecujących, błyskotliwych mózgach zjedzone wcześniej jogurciki, płatki śniadaniowe i banany na szlaki białkowe, a nie dręczyć innych młodych chłopców - Ja w porządku. Chyba. Ainsley... Moja siostra, Ainsley zapisała mnie na zdjęcie gipsu, wiesz? Za półtora tygodnia. Myślisz, że to - Ruchem głowy wskazał zawiniątko - Może być bomba?
On sam, na przykład, tak nie myślał.
Czuł natomiast, że to coś dla niego, i że zawartość papieru wcale mu się pewnie nie spodoba.

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Rajiv nie miał takiej okazji. Okazji, żeby przebić się przez dziesiątki zdjęć wrzuconych do sieci, koniec końców podsumowanych mniejszą albo większą garścią serduszek, oznaczeń i komentarzy. Zdjęć, które przynajmniej pomogłyby mu wyobrazić sobie w jakich miejscach Oliver lubił się pojawiać, a od jakich zwykł trzymać się z daleka.
Owszem, nie miał okazji, ale to nie tak, że nie chciał jej mieć – albo że nie przyszło mu to, w ogóle, do głowy. Tylko że w tej samej chwili, w której wpadł na pomysł przestalkowania potencjalnie istniejącego profilu (zawieszonego gdzieś w cyfrowej zupie internetu), od razu odezwał się także hamujący go głos rozsądku – no hej, Rajiv, ty durniu, wiesz ilu jest na Wyspach takich Oliverów? Przecież nie możesz mieć nawet pewności, czy mieszka w Londynie (a myśl, że nie, trochę bodła go w naiwną nadzieję, że może kiedyś, kiedy z powrotem rozjadą się po świecie – mieliby jeszcze szansę się złapać; na przykład przy następnej wizycie Rajiva u ojca).
Lounsbury przekrzywił głowę, zerkając na chłopaka, który obchodził teraz stolik naokoło, żeby dosiąść się tuż obok. Parsknął.
Nie wiem. Mógł cię, na przykład, zaatakować krokodyl, mądralo. – Zmarszczył śmiesznie nos – no bo kto tu był ciołkiem, żeby nie pomyśleć (albo tak lekką ręką) zlekceważyć to stałe ryzyko, o którym rozmawiali jeszcze przed niespełna tygodniem. – Wieczność. Czekałem wieczność.
I tak nie miał nic lepszego do roboty.
I wiesz już jak będziesz świętował? – Zdjęcie gipsu. – No bo wyobrażam sobie, że to jak wyjść na wolność. Tylko błagam, trzymaj się z daleka od stromych górek, okej? – Najpierw zachichotał, ale potem zrzedła mu mina.
Bomba, owszem (szkoda; miał nadzieję, że Oliver może jednak o nią nie zapyta).
Tylko że z dwojga złego, dla Olivera, była to chyba ta gorsza bomba – bo kaloryczna, a nie z doczepionym do korpusu i kabelków minutnikiem, który tyk-tyk-tyk (jak tamten zegar zawieszony na ścianie poczekalni) odliczałby czas do posłania całego lokalu w powietrze.
No, moje. – Podrapał się po nosie, a potem sięgnął po pakunek. – Yyy- Potrzebowałem trochę więcej czasu bo, tak jak się spodziewałem, pierwsza partia wyszła beznadziejnie. – Przełknął ślinę, z szeleszczącej szarości papieru wyciągając jego zawartość. – Więc zrobiłem drugą, która – heh – wyszła jeszcze gorzej. Nawet zastanawiałem się przed wyjściem, czy po prostu tego nie wyrzucić, ale z drugiej strony pomyślałem sobie, że co tam. Może moje pain au chocolat – albo raczej autorski twór nazywany tym... czymśuświadomi cię chociaż, że tamte, które jadłeś tutaj, były rozczarowujące, ale przynajmniej nie najtragiczniejsze. No i- proszę. Nie musisz jeść. Ale możesz spróbować. Tu masz serwetki, gdybyś potrzebował wypluć. – Zaśmiał się, patrząc na chłopaka spod niewinnie uniesionych brwi. – Podobno liczą się chęci?
I wtedy do niego dotarło. Razem z myślą siekącą przez łeb. Wystarczyło podłapać spojrzenie szesnastolatka – albo (nie żeby zamierzał) jego przegub, który – Rajiv zakładał – wzięty w obręcz palców pozostawiłby jeszcze dużo-za-dużo wolnej przestrzeni.
W skrócie: Boże, był kretynem.
Dotychczas bez problemu potrafił wyobrazić sobie sposób, w jaki Oliver skubnąłby kawałek ciasta ledwie dziabnięty przednimi zębami, a potem z naturalną złośliwością przyznał, że owszem, jest to pain, ale na pewno nie au chocolat. Tylko że, koniec końców, chyba by się roześmiali – obydwoje – i z kawiarni, za jakiś czas, wyszli z odrobinę lepszymi (za to niekoniecznie smaczniejszymi) wspomnieniami. Teraz zwątpił.
No i jak już uznasz, że faktycznie, jest tragiczne, to miej proszę tylko na uwadze, że słodkie to nie jest mój konik. Petra! Petra, to co innego! Siedziała ze mną chyba z sześć godzin, tłumacząc co i jak mam zrobić. Nie jestem pewien, ale na którymś etapie chyba załamała ręce. Może nawet zaczęła podważać naszą znajomość. Znaczy, moją i jej. Nie naszą. – Wycelował palcem najpierw w siebie, a potem w Olivera.
Um- No, to możesz spróbować. A ja skoczę do toalety. I potem powiesz mi czy serio jest aż tak źle, to może coś zamówimy. Jeśli... masz ochotę?

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
TW: Zaburzenia odżywania & kalorie, niektórych może triggerować!!!

Taki Oliver -
  • Taki Oliver - jest był tylko jeden.
Drobny; drobniejszy od Bellamy'ego - ale w sposób, w który drobne są dzieciaki, jakim po prostu nie jest dane jakoś szczególnie urosnąć, decyzją zapisaną w genach, a nie w stylu życia albo w kolejach losu.
Prędki; w manierze poruszania się, i wyrażania. Nie tyle w wiecznym pośpiechu - obawie, że się nie nadąży (za rytmem świata, za samym sobą, za oczekiwaniami otoczenia - przyrastającymi w zatrważającym, szczególnie dla nastolatka, tempie), ale raczej z dumnego przeświadczenia, że się zwyczajnie nie ma czasu na jakieś tam dyrdymały.
Czuły; tak na urazę - i, przede wszystkim - brak atencji, jak i w stosunku do Atwooda (i w stosunkach z Atwoodem; tych pierwszych, nieporadnych, zabarwionych uzasadnioną ostrożnością, a inspirowanych zabójczą mieszanką wiedzy czerpanej z Wikipedii, pornografii, pojedynczej rozmowy z jakimś starszym kolegą i jednej książki Adama Silvery, przeczytanej podczas rodzinnych wakacji, na promie z Salonik do Mykonos).
I uważny; na cykliczne zmiany w jego nastrojach, zwykle związane ze wzrostem poziomu stresu i spadkiem poziomu cukru - gotowy jedno obniżać (kojącą rytmiką głosu albo SMSem dodającym otuchy o drugiej nad ranem), a drugie podnosić (paczuszką kwaśnych żelek - malutką, taką za czterdzieści centów - przemyconą na trening szermierki albo lekcję geografii).
  • Jeśli tylko nikt nie patrzył.
Taki był Oliver. A teraz go nie ma.

Jest natomiast Bellamy Atwood, jego imieniem okryty jak trochę przykusym płaszczem. I za każdym razem, kiedy pada ono z ust Rajiva - albo chociaż gdy błyska mu w oczach w chwilach, w których brunet zwraca się do chłopaka - Bellamy czuje, jakby coraz bardziej się mechaciło, i traciło na wartości.
Do bruneta nie ma jednak pretensji - przecież sam się prosił. W dodatku - nie wypada znęcać się nad niewinną ofiarą, wmanipulowaną w geometrię własnego cierpienia bez cienia wiedzy o tym, co się tak naprawdę dzieje.
- Nie - Wzruszył ramionami. Cóż, nie do końca była to prawda - Bellamy wiedział, że gdy tylko lekarz, ostrzem śmiesznej, medycznej piłki, uwolni go z wysłużonej, gipsowej otuliny biegnącej od dłoni, ponad łokieć, najpierw zmieni struny w skrzypcach, a potem porządnie sobie strzepie. Nie był jednak pewien, czy o taki rodzaj celebracji chodziło Lounsbury'emu i, co więcej, z jaką reakcją z jego strony spotkałyby się jego plany - Masz jakąś sugestię?

W czasie, gdy Rajivowi mina rzedła, wyraz młodszej, trochę drobniejszej twarzy zdawał się natomiast kamienieć. Poważnieć - najpierw, i zastygać - potem. Patrzył na oliwkowy brąz długich, smukłych palców, metodycznie rozgarniających szarość przyniesionego przez chłopaka pakunku, i wsłuchiwał w wypowiadane przez niego słowa z rosnącym niepokojem, ale - jednocześnie - i wzbierającą w nim świadomością do czego to wszystko zmierza. Świadomość natomiast była o tyle uspokajająca, że Bellamy miał przecież cały arsenał najróżniejszych uników, w większości przypadków z opresji pozwalających mu wykaraskać się z sukcesem. Co lepsze, Rajiv - żałośnie nieświadomy - zdawał się nazywać je wszystkie po imieniu, w jednej tylko sentencji.
Nie musiał jeść. No, jasne, że nie. Mógł powiedzieć, że ledwie przed wyjściem siostra wmusiła w niego lunch, wielki, i trochę spóźniony w planie dnia; albo, że - przecież nie znali się tak dobrze - ma uczulenie na gluten. Mógł spróbować, a potem wyłgać się... Yyy... Cukrzycą? Powiedzieć, że za słodkie, więc nie może. Ale dziękuje. Zje później (o ile nie wypierdoli tego do pierwszego kosza na śmieci po drodze do domu - wcześniej asekuracyjnie zerknąwszy przez ramię, czy Rajiv nie odprowadza go wzrokiem). Mógł, wreszcie, zrobić dokładnie to, co Lounsbury proponował jako przedostatnie w kolejności. Przeżuć i wypluć. Oszukując ciało: sycąc kubki smakowe i, przelotnie, ośrodek nagrody w mózgu, ale nie żołądek. I jeszcze raz, i jeszcze raz, aż do bólu szczęki - w chorobliwej karykaturze aktu rzeczywistego jedzenia.
No, co?
Rajiv nie był chyba na tyle naiwny by myśleć, że i to się szatynowi nie zdarzało?!
- Rajiv - Wyrwało się natomiast z niego, dość niespodziewanie, i zaskakująco miękko. Zupełnie innym tonem niż ten, jakiego użyłby w regularnej batalii z matką o niedojedzoną jajecznicę (430kcal), ledwie skubnięty pudding chlebowy (820kcal, sic!), nadgryzione kanapki (300kcal z margaryną, 500+kcal z majonezem, na miłość boską), jabłka (70kcal małe, 150kcal te większe), i czekoladowego batonika, kiedy już się nie może wytrzymać (80 kalorii w jednym kęsie, i dwadzieścia minut na orbitreku). Po ostatnim odwinięciu, zapatrzył się na trochę klapniętą, i trochę przypaloną nadmiernie zrumienioną na jednym krańcu żenadę z francuskiego ciasta, która wyglądała, jakby wystające z niej z dwóch stron, zbrylone czekoladowe czopki bardzo chciała zatrzymać tylko dla siebie. Była to najbrzydsza -
- Did you make this? Thinking of me?
I najpiękniejsza rzecz, jaką Atwood widział w Australii. Albo w ogóle.
Tak bardzo przyzwyczajony, że wszyscy-zawsze robią rzeczy dla niego, albo przez niego, ale tak rzadko z myślą o nim.
- Damn - Zaszczypało go w spojówkach. Potem się roześmiał - It's the ugliest fucking thing-yyy... Pain au chocolat I have ever seen in my life. I promise. It's very - uhm - unusual. Thank you.

A potem Rajiv zaproponował, że wyjdzie go zostawi, i Bellamy poczuł lodowaty pływ nerwów budzący się gdzieś na wysokości lędźwi i mknący w górę, plecami i barkami, aż do palców. Zamrowiło go w ich opuszkach. Drgnął.
To nie był taki zły pomysł - i bynajmniej nie byłaby to pierwsza sytuacja tego typu. Brunet mógłby uspokoić sumienie, czego oczy nie widzą... i takie tam, przy okazji zmyć z siebie trochę australijskiego potu i przeczesać włosy przed łazienkowym lustrem, a Bellamy - chytrze pozbyć się łakoci, strategicznie zostawiając na serwetce niewielki kęs, i trochę okruszków: mmm-mniam, mniam! patrz, już prawie skończyłem!
Z drugiej strony: po fakcie szesnastolatek poczułby się jak ostatnia szmata. A w ten sposób czuł się ostatnio zbyt często, i przy większości znanych sobie osób. Tylko, że nie przy Rajivie. Jeszcze? Nie był pewien. Wiedział natomiast, że bardzo, bardzo, b a r d z o nie chce zmieniać takiego stanu rzeczy jeśli nie jest to absolutnie konieczne.
  • Poza tym dzisiaj i tak zjadł tylko jedną trzecią pojemniczka z serkiem wiejskim (40kcal), dwa kawałki schłodzonej kantalupy (19kcal) i dwa cienkie, pełnozbożowe krakersy (21+21=42kcal) z serkiem Philadelphia w wersji extra light (30kcal). No, i mieli chyba w planach jakiś spacer? Bellamy zawsze mógł go potem wydłużyć samotnie, gdyby poczuł, że nie spalił nachodził się wystarczająco.
- I'll wait for you - Zaskrzeczał. Ups. W jego głowie brzmiało to o wiele mniej desperacko - Nie myślisz chyba, że unikniesz odpowiedzialności za to... - Łypnął na kopertkę ciasta. Z jednej strony trochę naderwaną - Umm... Za to cudo. To byłoby zbyt proste, Rajiv - A przecież z Bellamy'm Atwoodem nic nie było proste - Moreover, we will share this... Pain. - Zastanawiał się skąd, jasny gwint, jeszcze mu starczało sił na żarty. Ale i tak puścił osiemnastolatkowi oko - Nie myśl, że ujdzie ci to na sucho.
No cóż. Sprawy i tak miały się dobrze tak długo, pomyślał Bellamy, jak Rajiv miał ujść z życiem... W końcu nie wszyscy, którzy się kiedyś do Atwooda zbliżyli, mieli tyle szczęścia.
- However, on the way back, could you get me a medium, iced skinny almond latte (88kcal) with a sugar-free caramel syrup (17kcal) and sprinkles (30kcal)? Please.

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Ale o tym Rajiv nie miał prawa wiedzieć.
Wielu rzeczy mógł się domyślać – na przykład po sposobie, w jaki Oliver układał usta pod miękkie brzmienie zgłosek, albo w jaki się ubierał (i nie chodziło wcale o to, co niektórzy pewnie podkreśliliby odpowiednio niewybrednym komentarzem, nie przebierając przy tym w słowach). Albo nawet po tych cieniuchnych nadgarstkach jak dwie, bardzo kruche łoziny.
Był więc niemal pewien (albo przynajmniej przekonany, z prawdopodobieństwem wciśniętym w tył głowy, które z tą pewnością graniczyło), że chłopak pochodził z szanującego się domu (ale już to, czy dom był dobry i czy dawał się szanować Oliverowi, było dla Rajiva owiane tajemnicą, której odkrycia nie zamierzał przyspieszać). Łatwo było wyobrazić sobie szesnastolatka w środowisku prestiżowych szkół, znajomych i zajęć. To przez tą szlachetność – tłumaczył sobie – podejrzaną w każdym ruchu; raz bardzo flegmatycznym, innym razem wartkim, stanowczym i prędkim. Zawsze lekkim, nigdy ciężkim; właściwym Lounsbury’emu wydawało się wpasować chłopaka w obrazek bibliotek (wczytany w jakiś foliał cięższy od siebie) albo z palcami wplątanymi w grzywę którejś z tych cenionych, czystych ras wierzchowców – siwiutkich, prawie srebrnych Irish Draugtów albo Cleveland Bayów.
No i chyba nie jadał zbyt dużo.
Tego też Rajiv mógł się domyślić – w reakcji na odpowiedź Atwooda tym bardziej promieniejąc zaskoczonym, ale szerokim i bardzo zadowolonym uśmiechem.
Co prawda nadal potrzebował sekundy albo dwóch – na ostrożne przeanalizowanie twarzy chłopaka – tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że przedwcześnie spoczął na laurach.
No, ale chyba jednak wyszedł z tarczą, a nie na tarczy. I z rękawicą rzuconą mu pod nogi.
Którą natychmiast przyjął, z teatralnym skrzywieniem wymalowanym w zadarciu brwi i ledwie trzymającym się ust grymasem.
Oh bugger off! It’s not that ugly! I mean, it could use some improvements here and there… but overall? It looks pretty edible, if you ask me. – Machnął ręką, w obwód zakreślonego w powietrzu kółeczka biorąc swój żałosny, kulinarny wytwór. Westchnął; choć tylko po to, żeby natychmiast szczerze się roześmiać. – Well, it really is ugly, isn’t it?
Potem wstał, poderwawszy się z krzesełka, rozłożył ręce i zerknął przez ramię w poszukiwaniu potencjalnego korytarzyka prowadzącego do toalety. Prędko jednak wrócił spojrzeniem do Olivera.
But, well, yeah. – Pokiwał głową. – Z myślą o tobie. Więc, ummm- Nie wiem, szef kuchni chyba przyjmuje słowa… uznania, I guess? – Zaśmiał się, chyba dopiero teraz znajdując w sobie odwagę, żeby porwać się na głębszy, spokojniejszy oddech.
Zamówienie chłopaka powtórzył ze trzy razy w myślach, przytaknął, a w następnej chwili (całkiem sprytnie) pognał najpierw złożyć je przy niewielkim, bardzo kameralnym kontuarze (ktoś chyba rzucił w nieszkodliwie żartobliwej sugestii, że uśmiechem przyniesionym ze sobą ze stolika mógłby płacić) – dopiero potem zniknąwszy za rogiem.
W ten sposób dwie kawy – dwie, dokładnie takie same, oprószone kolorowym konfetti posypki, kawy – mógł odebrać w drodze powrotnej. Faktycznie; zroszony chłodem wklepanej w policzki wody i z trochę poczerniałym materiałem koszulki na wysokości szwu otaczającego szyję.
Słuchaj, nie mam pojęcia w jaki sposób mógłbyś celebrować. – Przysiadł się, z powrotem. – Zależy co lubisz robić. Ale może basen, kręgle? Przykujesz siostrę do kanapy i spędzicie całą noc na graniu w Mario Kart? – Ten wstępny, niewypowiedziany wybór Olivera mógł Rajiva rozbawić, ale nie zaszokować. Urzędując przez kilka lat na przestrzeni całodobowo okupowanej przez czworo nastolatków nie dało się uniknąć dobitnie różnych (czasami bardzo żenujących) niezręczności.
To jak, zaczynamy? – Zerknął na smutne zawiniątko francuskiego ciasta.

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
- Well, you bugger off! - Prychnął w wyrazie niewiele mającym wspólnego z faktyczną irytacją, mierząc Rajiva spojrzeniem rozmiękczonym dźwiękiem jego śmiechu. Zrobiło mu się dziwnie - trochę jakby zjadł za dużo cukru, albo za długo patrzył w niebo - The looks don't really matter that much, do they? - Zadarł brwi i nosa - Liczy się wnętrze, Rajiv.
Droczył się; i ledwie powstrzymywał, żeby czubeczkiem palca nie dźgnąć bruneta w pierś skrytą pod materiałem koszulki, i trochę bezkształtnym nadrukiem który, myślał Bellamy, prezentowałby się o wiele lepiej będąc logo jakiegoś odjechanego, niszowego zespołu. Najlepiej noszonym do pary z mnogością rzemyków na nadgarstku, i parą Doc Martensów.
  • No cóż, ponoć zawsze było miejsce na improvements; here and there.
Poza tym też trochę kłamał. Albo przynajmniej naginał prawdę - na potrzeby tej słownej potyczki (w naiwniactwie, i oczach szesnastolatka zakrawającej już o flirt, ale w odbiorze starszego chłopaka pewnie niewiele różniącej się od werbalnego starcia, które toczyć można z ciut młodszym, czy starszym rodzeństwem).
Prawda, w każdym razie, była taka, że wygląd się liczył.
Bardzo.
A już na pewno wygląd Rajiva -
Coś w sposobie, w który chłopak może nie tyle stresował się, co przejmował obecnością Atwooda; może nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Miał w wyrazie twarzy i w ruchach uważność, jaka sprawiała, że Bellamy czuł się przy nim widziany. Co, oczywiście, mogło być dla chłopca tak dobre, jak i nieść z sobą kłopoty.
  • Z pewnością jednak było mu potrzebne.
- I guess - Przedrzeźnił. Na lonży spojrzenia prowadził Rajiva aż na kraniec korytarza. Potem, dla odwrócenia własnej uwagi od myśli kuszących go, by to pieprzone ciastko wychrzanić do śmieci zanim zamieni się w tłuszcz, i obrośnie całe jego ciało gęstą, ciężką warstwą ohydy, wgapił się w telefon. Sprawdził, na wszelki wypadek, czy folder ze screenshotami zabezpieczony jest hasłem. Był.
- Welcome back?
Westchnienie ulgi na widok wracającego do niego kolegi, utopił natychmiast w chłodzie i słodyczy kawy. Oblizał wargi.
- Chyba trochę się zaplułeś. To na myśl o swoim własnym dziele? - Skubnął Lounsbury'ego słowem, i spojrzeniem wczepionym w zawilgocony wodą brzeg jego tiszertu. Próbował nie wyobrażać sobie jego obojczyków, w sylwetkę wpisanych długim, płynnym łukiem - No już, cierpliwości - Rzucone do osiemnastolatka, albo do samego siebie - Proszę - Wyciągnął rękę, żeby palcami rozerwać maślany wypiek i podać połówkę (tę większą - w nielogicznym, ale i sprytnym, anorektycznym wybiegu, niemal do perfekcji wypracowanym przez lata zmagania się z chorobą) brunetowi tak, jak zrobiłby to w stosunku do każdego innego znajomego, ale potem się zatrzymał. Zastygł w pół gestu. Zmrużył powieki, i zmienił taktykę - teraz po prostu podsuwając pain au chocolat bliżej Rajiva trochę śmiesznym, ostrożnym ruchem kłykci sterczących z gipsu. U prawej ręki. Nie lewej. Prawej.
- Hmm? - Mruknął w lekkim roztargnieniu, i pokręcił głową - Basen? Nie. Nie basen. Morze - Wcześniej w ogóle o tym nie myślał, nadal oszołomiony długą podróżą, zmianą klimatu, otoczenia, terapeuty i generalnego stanu rzeczy; zajęty własnym niedowierzaniem i żałobą, na oczach ciążącymi mu niczym klapki. Teraz nagle uświadomił sobie, że przecież niedługo będzie mógł zapomnieć o limicie odgórnie, i zewnętrznie, narzuconym mu względem kontaktów z wodą (zwłaszcza taką, której nie dało się zakręcić - a proszę bardzo, powodzenia każdemu, kto próbowałby zakręcić ocean) - A ty? Co lubisz? - Uniósł na Rajiva spojrzenie: chmurne niebo za oknem odbite w tęczówkach, i szczerą, niewinną ciekawość. Dziecko w nim bardzo chciało wiedzieć. Dorosły - z tym dzieckiem maszerujący krok do kroku - podszepnął, że może powinien sprecyzować - Robić. Co lubisz robić, Rajiv? Oprócz rżnięcia - Bellamy, p r z e s t a ń - W Mario Kart. Bo zakładam, że tamten przykład nie był przypadkowy?

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Nie, to na myśl o naszej kawie. Proszę bardzo, ty ocenisz moje dzieło… – uśmiechnął się, z zabawnie wdzięcznym zaskoczeniem przysuwając ciastko bliżej siebie; potem rozerwał je, przez serwetkę, na dwie, względnie-równe części – … a ja ocenię twój wybór.
Już na pierwszy rzut oka, i pierwszy widok niezbyt imponująco przesuszonej czekolady Rajiv skrzywił się przez uśmiech – tak, jak czasami można było śmiać się przez łzy.
Pozwolił Oliverowi wybrać bardziej przemawiającą do niego połówkę – tę zwężoną na brzegu, ściśniętą wcześniej palcami Rajiva, czy poszarpaną, z ubytkiem z naderwanym i postrzępionym kawałkiem podpalonej skórki.
Mhm, morze, co? – przytaknął, bardziej do siebie, niż do szatyna.
Sam potrzebował chwili, żeby się zastanowić. Porządnie.
Lubił różne rzeczy.
Na przykład spacery – szczególnie te z pierwszym zapachem wiosny wplątanej ciepło w dotychczasowy chłód zimowego powietrza. Lubił gnuśnieć na skwerach parku; w trawie, z letnim słońcem bijącym po oczach i wygrzewającym odsłonięte ramiona. Lubił czytać – owinięty grubym, zmechaconym pledem, z kubkiem herbaty Assam (jeśli czuł się nieco ekstra – z ulepkiem gorącej czekolady albo kakao).
  • I przy okazji kochał też kupować kubki (nigdy zamawiane, zawsze upolowane w przechadzce od sklepu do sklepu); każdemu, kto odwiedzał go odrobinkę częściej, niż sporadycznie i od święta – tak, żeby w mieszkaniu Rajiva zawsze mógł znaleźć coś znajomo swojego.
Lubił podróżować – albo, inaczej – przemieszczać się w czasie i przestrzeni, bez większego celu – czasami wsiadając w przypadkowy autobus albo gnając linią metra byle gdzie, byle przed siebie, byle na moment utknąć w kapsule czasu razem z dziesiątkami innych żyć – nawet jeśli częściej zerkano na niego z kąta i z dodatkiem cichego tsk-nięcia, niż w otulinie jakiejś szczególnej, bezinteresownej sympatii.
Lubił rodzinne, późne popołudnia spędzane w Monte i Driocastel, ale bardziej od drogich kolacji ekscytował go krótki przystanek na węziźnie ulicy Grisiej – i szybkie kamieńpapiernożyce wykrzyczane pomiędzy nim a Bertramem – z wyłonieniem decydenta, który potem wybierał jedną z dwóch rozlokowanych obok siebie restauracji.
Ale chyba żadna z tych rzeczy, jakoś szczególnie, nie nadawała się do wyłożenia Oliverowi – ani tu, ani teraz. Większość z nich – tak mu się przynajmniej wydawało – należała do tych drobiazgów, które mimowolnie odkrywało się z biegiem czasu. I razem z naturalnym nurtem znajomości; jeśli tej było dane się rozwinąć.
Zamrugał, zdając sobie sprawę, że przez cały ten czas zerkał na Olivera najbardziej pustym i zupełnie pozbawionym wyrazu spojrzeniem, o jakie kiedykolwiek się – świadomie lub nie – pokusił.
Zapytany o własne zainteresowania poczuł się, jakby jego ciało opuściła każda resztka tkwiącej w nim osobowości – a z potknięciem szesnastolatka o to nieszczęsne rżnięcie zapaliła w oczach dwa olbrzymie znaki zapytania.
No, może nie jestem jakimś wielkim fanem – głównie dlatego, że Louis za każdym razem łoi nam tyłki – ale to nadal solidny wybór na czwartkowe wieczory. Razem z UNO, Monopoly i całą resztą. – Zassał policzek od środka. – Potem są wypady do kina albo wieczory filmowe w domu… co jest, w sumie, fajne, bo zawsze można sięgnąć po jakieś starsze tytuły… i…
A potem zamilkł, na moment, upiwszy łyczek kawy; trochę płaskiej co prawda, ale smacznej.
Już? – Uniósł brew. – Wyszedłem na nudziarza? – Zachichotał. Trochę gorzko. – Nie wiem, Ollie. Póki co po prostu próbuję tu przetrwać, więc możesz albo spędzić ze mną trochę czasu i sam się przekonać, albo zaproponować mi jakieś super rzeczy – „super rzeczy”, sUpEr RzEcZy – które, myślisz, można robić w Lorne. A lubię próbować nowości, okej?! Nawet jeśli… umm… czasami nie wychodzą najlepiej. – Kiwnął głową na wspomniane wcześniej przez Olivera, bardzo smutne, dzieło – wkrótce potem ujęte w palce i przysunięte do ust.
To co, smacznego…?

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
To samo skrzywienie, które przedarło się przez chłopięcy uśmiech, Bellamy podchwycił w try miga, i wymownie pokręcił na nie głową. Karcąco. Gdyby nie dłonie oplecione wokół kubka spoconego wysypką wodnych kropelek, mógłby pogrozić Rajivowi palcem.
W typowym sobie zastosowaniu podwójnych standardów, nastolatek uważał, że brunet jest względem samego siebie zdecydowanie zbyt krytyczny. To fakt, że czekolada wyglądała dosyć smętnie - wykruszając się spomiędzy nieregularnych rozwarstwień trochę zbyt tłustego ciasta - ale, szczerze powiedziawszy, między dziełem Lounsbury'ego, a tym, co dało się znaleźć w niektórych lokalnych kawiarniach (albo w brytyjskim Tesco - które rodzina Atwoodów omijała jednak szerokim łukiem, zwykle lądując w Waitrose i WholeFoods, albo innych, bardziej luksusowych zadowalających ich supermarketach), a za co jeszcze trzeba było p ł a c i ć, naprawdę nie istniała aż tak dramatyczna różnica.
Gdyby nie to, że jedzenie było dla niego wyzwaniem niemal od zawsze, pewnie już teraz zajadałby się kolejnymi kęsami wypieku, o tym, że nie wyszło najgorzej zapewniając Rajiva rytmicznymi mlaśnięciami i okruszkami, spod styku warg i palców śnieżącymi na podsuniętą bliżej serwetkę.
Póki co, własne ociąganie mógł jeszcze zrzucić na dobre maniery, i grzeczne oczekiwanie na znak, który spuści go z ich smyczy - wydany przez autora ciastka skinieniem głowy, "smacznego", albo naglącym ruchem nadgarstka.

- Mhm. Morze - Przytaknął, osiadłszy wzrokiem na mieliźnie osiemnastoletniego zamyślenia. Odniósł nagle silne wrażenie, że Rajiv, który przed chwilą był tu cały: ciałem, duszą, i zabawnym roztargnieniem skupionego na pain au chocolat umysłu, teraz swoją fizyczną powłokę zostawił mu jak wylinkę, myślą odpłynąwszy w rejony, do jakich nie chciał mu (na razie?) udzielić dostępu. Ale Atwood nie miał mu tego za złe. Sam tak przecież robił - głównie w dezercji przed okolicznościami, w jakich znalazł się wbrew własnej woli (a już na pewno wbrew planom snutym jeszcze kilka miesięcy temu). Czasem. Niemalże bez przerwy. Może Rajiv wcale nie chciał tu być ("tu", to znaczy przy nim, a nie przy regularnie wspominanych przyjaciołach). Ale czy wtedy zadawałby sobie trudu, żeby w podzięce za tę mękę piec szesnastolatkowi blachę francuskich ciastek? - Morze jest najlepsze.

Bellamy - ot, kolejna z rzeczy, których nie mówi się nowym znajomym, ale jakie ci starzy wiedzą o nas doskonale (jeśli żyją, i mogą poświadczyć - co, w przypadku Bellamy'ego, nie było takie oczywiste) - lubił natomiast światło. Już jako zupełnie małe dziecko zawsze ciągnęło go doń bardziej niż do rzeczy, które zwykle fascynują takie kilkuletnie bąble (jak zwierzątka, i kwiatki, i drewniane klocki, które można postawić jedennadrugim-jedennadrugim-jedennadrugim, a potem bum-bum-trach! posłać prosto w chaos pojedynczym ruchem pulchnego, tak po dziecięcemu, palca). Ciągnęło go do słonecznych promieni pełznących powłoką perskiego dywanu. Grawitował ku kalejdoskopowym błyskom migoczących w perełkach rosy, tak mnogich po deszczu w ogrodzie rodzinnego domostwa. Nie dyskryminował, czasem zadowalając się też syntetycznymi blaskami, przez kryształowy żyrandol w szkolnej aulii przepuszczanymi jak przez pryzmat.
Wreszcie - kochał świetlne ciosy, morskim falom wymierzane o świcie przez najbliższą ludziom gwiazdę.

- Podoba mi się, jak mówisz o tym wszystkim tak, jakby się wcale nie skończyło - Powiedział, zupełnie niecelowo sięgając po ton, jakim dorośli sprowadzają na ziemię rozmarzone dzieci. Może sprawiła to podskórna gorycz - Petra i Louis, i cała reszta osób noszących imiona, w których Bellamy nadal trochę się gubił, brzmiała wyjątkowo żywo. W przeciwieństwie do prawdziwego Olivera, na tym świecie sztucznie przytrzymywanego przez Atwooda w uzurpatorstwie, w jakim posługiwał się jego imieniem - I nie, wcale nie wychodzisz na nudziarza, Rajiv. Żaden szanujący się nudziarz nie powiedziałby, że lubi "próbować nowości". W tym temacie... - Ich relacja nadal była przecież bardzo świeża, i ciągle miała duży potencjał, by okazać się absurdalnie przelotną: zakończoną na jednej kawie, jednym "to do zobaczenia!" i paru SMSach z propozycją kolejnego spotkania, pisanych ze szczerą intencją, ale i finalnie nigdy nie wysłanych. Nie sądził więc, że Rajiv chciałby od razu wpakować się z nim w głębokie dywagacje nad ulotnością życia i zakończeniach etapów, które miały być na zawsze. Zamrugał - Dwa pytania. Po pierwsze, jak? - Wskazał kawę - Bardzo obrzydliwa? Możesz być szczery - i - po drugie: grałeś kiedyś w Wingspan? Można grać w dwie osoby, wiesz? Ja się dopiero uczę, a ostatnio trochę nie miałem... - Z kim - Czasu, więc mielibyśmy równe szanse. No chyba, że zaraz mi powiesz, że jesteś wirtuozem Wingspanu. To wtedy zapomnij, że w ogóle pytałem - Zaśmiał się krótko, ostatecznie nieuchronnie przenosząc wzrok na połówkę kalorycznego wyrzutu sumienia - Mh-m, smacznego - Skinął głową, i urwał kawałeczek o obwodzie godnym może pierścionka z oczkiem, noszonego przez siebie na środkowym palcu prawej ręki. A potem nagle uderzyła go myśl, że może przyszła pora i na niego, aby... No cóż. Spróbować nowości - Rajiv? Um. It's just... Well, it's a bit complicated. My relationship with - Food - Eating. So it may take a while. Just sayin'. But you - Przyjaźnie machnął na niego ręką - Just carry on, yeah? I'm sure you have more of these at home.

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Um? – Zamrugał, spojrzeniem nagle przyrósłszy do twarzy chłopaka, z raz czy dwa potknąwszy się tylko o szczecinkę długich rzęs, jak o zawinięty rąbek ciężkiego dywanu. Na ziemię został sprowadzony, nie tyle może dosłownie, co po prostu z impetem – kiedy już się o nie wyrżnął, wpadając prosto w wąskie kółeczko chłopięcych źrenic. Nie był pewien, czy zaskoczył go pesymizm chłopaka (do którego, notabene, może nie powinien się jeszcze przyzwyczajać, ale którego mógł się już, bez wątpienia, spodziewać), czy charakterystyczna płytkość uprzejmego, ale chłodnego tonu. Rajiv chciał coś powiedzieć, dopiero w ostatniej chwili powstrzymując się przed rozdziawieniem ust, w których nadal trzymał kęs ciastka.
Przełknął.

[akapit]

A potem się zaśmiał, trochę drętwo – czkawką serca stęsknionego za pozostawionym w Chorwacji życiem i zamkniętym epizodem, w którym nadal tkwił jedną nogą.
Chyba trochę jak sam Oliver (z tą swoją ręką-wspomnieniem, ręką-wyrzutem i ręką-epitafium spisanym dla kogoś, kto w wyobraźni Rajiva istniał, choć nie miał ani imienia, ani twarzy), tylko że – na całe szczęście – bez gipsu na tej nodze.
Tak robię, co? – Uśmiechnął się – choć był to jeden z tych uśmiechów, w których płytkiej łódeczce brakowało prawdziwej, szczerej radości. Jasne, że wolałby ściskać się teraz na wąskiej przestrzeni kanapy – z jednej strony skopany kolanem Louisa, z drugiej – przetrącony łokciem Petry – grożąc jednocześnie uskutecznieniem jakiejś defenestracji na ściskanym w dłoniach kontrolerze.

[akapit]

Tylko że, wbrew temu, co mógł sobie pomyśleć Atwood, nie znaczyło to wcale, że nie chciał być tutaj – nie tyle może w Australii, którą zdążył ofukać z potencjalnie każdej strony – co w jego towarzystwie.

[akapit]

Zdaniem Rajiva – było warto. Nawet jeśli ich znajomość, trochę niefortunnie z góry ograniczona terminem zdatności, za parę miesięcy miała zdysocjować do prostoty paru wysłanych jeszcze esemesów albo zdjęć, albo relacji zdawanych z miejsc, do których zdarzy im się, prędzej czy później, wrócić czy wyjechać.
Sam nie wiem. Po prostu chciałbym, żeby tu byli. – Westchnął, przysunąwszy kubeczek z kawą bliżej siebie i zanurzył usta w spienionym na wierzchu, migdałowym mleku. – Polubiłbyś ich. – Chciał jeszcze napomknąć, że Petra nie dałaby mu żyć, ale Mia i Louis pewnie przy odrobinie szczęścia skradliby Atwoodowe serce. Chyba. Nie miał pewności – no, nie kiedy humorki chłopaka zmieniały się w tempie, za którym ciężko było nadążyć (tak samo ze zdania na zdanie wypeplane w biały dzień, jak i z wiadomości na wiadomość podsuniętą nocą w cyfrowej kopercie albo ikonce dymka).
Poruszył ręką.
Eh, zresztą, przepraszam. Każ mi się w razie czego zamkn- Oh. – Naciął się, akurat, na wyznanie chłopaka – którego treści może nietrudno było się domyślić, ale słowna kraksa i tak nie szczędziła w ofiarach; krótkiej, niezręcznej ciszy i spojrzeniu Lounsbury’ego, utkniętym natychmiast w kawałku deseru. Swoim kawałku deseru (jeszcze tego brakowało, żeby przy zwierzeniu tego kalibru zaglądał mu teraz w talerz, serwetkę albo dłoń – o ustach nie wspominając). Zerknął na Olivera i pokiwał głową. – Okej. Jasne, pewnie. Ty też- um, nie wmuszaj w siebie, jeśli to za dużo. Dobra? Umowa? – Uśmiechnął się, ruchem podbródka natychmiast wskazując na kawę. Zachichotał. – Bo jeśli ja mam być szczery, to… no, Ollie, ta kawa idealnie pasuje do mojego pain au chocolat. Trafiony wybór, gratuluję – przyznał, językiem mlasnąwszy parę razy o podniebienie.
Potem zmarszczył brwi.

[akapit]

Pewnie – mogli sobie, tu i teraz, urządzić całą rozmowę na temat trudności w relacji szesnastolatka z jedzeniem – tylko że, nie był pewien, czy któremukolwiek z nich było to potrzebne.
To o co chodzi w tym całym Wingspanie? I kiedy zaczynamy?
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Były różne rzeczy, które Bellamy’emu Atwoodowi potrafiły przynieść dłuższą, albo bardziej krótkotrwałą ulgę. Wszystko zależało od źródła dyskomfortu. Od tego chociażby, czy rodził się w duszy, czy w ciele, czy gdzieś w punkcie stycznym jednego z drugim, zazwyczaj dodatkowo chłostanym niezrozumiałymi dla chłopaka emocjami.
Często, na ten przykład, pomagała woda – z cytryną, albo zmrożona w lód: pita na pusty, i oszukiwany innymi, rozmaitymi sposobami żołądek (a więc pojony ziołowymi herbatkami i niezliczonymi litrami bezcukrowej, niskokalorycznej, i zwietrzałej – żeby uniknąć czkawek i wzdęć, przez które człowiek, zwłaszcza w newralgicznym obszarze talia/biodra, uchodził natychmiast za grubszego większego niż był – sody, zwodzony owocowymi nutami przeżuwanych namiętnie, balonowych gum i wypełniany takimi środkami, które oprócz smaku nie miały w sobie w zasadzie nic - tabletkami witaminowymi, drobniutkimi kawałkami krojonych cienko, wodnistych owoców jak melony czy arbuz, i, z rzadka, jakimś skrawkiem ryżowego wafelka; albo ssana, jeśliby ją zamknąć w kształtkach przez parę-paręnaście godzin przetrzymywanych wcześniej w zamrażarce, wsuwanych między wargi za każdym razem, gdy organizm błagał Atwooda o prawdziwy sorbet albo, jeszcze lepiej, pełnotłuste, intensywnie mleczne lody Häagen-Dazs.
Innymi razami, jeśli akurat jakimś cudem nie rozchodziło się o głód, ale o bezsenność albo lęk, sojusznikami nastolatka okazywali się być Propanolol i Temazepan, jak dwaj bajkowi rycerze w lśniących zbrojach, i o egzaltowanych, trudnych do wymówienia imionach, gotowi przynieść chwileczkę wytchnienia - zwłaszcza, jeśli zignorować biegnącą środkiem tabletki podziałkę, albo po prostu wziąć od razu dwie.
Czasami pomocne było też świeże powietrze - wciągane przez nozdrza i bardzo, bardzo powoli uwalniane przez wiecznie zimny nos (w tym kontekście trochę szkoda, że Bellamy Atwood nie był psem, bo wówczas to, co było po prostu symptomem niedokrwienia i niedożywienia, byłoby znakiem, że chłopiec jest cały - (i) - zdrów), muzyka puszczana przez słuchawki tak głośno, że do jej rytmu podśpiewywać mógłby też każdy, kto akurat znalazł się obok szesnastolatka, i zaciekły, neurotyczny ruch, którym skubać można było cieniznę skóry na nadgarstku, albo - rzadziej - biegnącą obwodem bledziutkich, ledwie owłosionych nóg.

Ale nic -
a b s o l u t n i e nic nie koiło Bellamy'ego tak, jak wybitnie rzadkie poczucie, że ktoś - zamiast wpadać w panikę i, głównie ku uspokojeniu własnego sumienia, gwałtownie wkraczać do niepotrzebnej, męczącej, i nieadekwatnej akcji - dawał mu przestrzeń i czas.
Robił tak Oliver - przy tych rzadkich okazjach, gdy dane im było zostać sam na sam. A poza nim?
No cóż. Z pewnością nie mama, Ainsley, albo ich starszy brat - z niekończącymi się propozycjami potraw do zjedzenia, form terapii i leczenia do wypróbowania, uspokajających technik mindfulness i nazwami ekskluzywnych ośrodków dla problemowych nastolatków takich jak on sypiący jak z rękawa, za to z cierpliwością i wytrzymałością kończącą się dokładnie tam, gdzie zaczynał się prawdziwy, nieznośnie głęboki, chłopięcy smutek, o którym w jego rodzinie tak naprawdę nie chciał słuchać absolutnie nikt.
Może właśnie dlatego zawsze tak bardzo próbowali wypełniać mu wargi czymś, co powinien był - Dla Własnego Dobra - koniecznie, i n a t y c h m i a s t zjeść.
-Umm… - Dźwięk – w ramach akompaniamentu dla paru skonsternowanych mrugnięć bruneta, skradł Rajivowi, i przedłużył nieco, zaciśnięty w wargach wraz z biodegradowalną słomką, na których się teraz zaciskały. Przecmokał ją ze dwa razy, jednocześnie sam jej cyrkularnie zakończony koniuszek trącając w jamie ustnej językiem. Pac-pac. Przeciągnął eko-plastikiem po zębach. A potem się uśmiechnął - uśmiechem, który tylko zaczyna się od ust, ale mieszka w oczach, i koniuszkach uszu, i czubeczkach palców, bezwiednie roztrzepotanych autentyczną, choć może i krótką, radością. Kiwnął głową - jak na siebie: całkiem energicznie - Okay.
Potem zastąpił rurkę maciupkim strzępkiem croissanta. I co się okazało?
Może to dlatego, że ciało Bellamy'ego gotowe było rzucić się na cokolwiek, co chłopak łaskawie chciał mu czasem dać w ramach przekąski, ale fragment muśniętego czekoladą ciasta nie był nawet aż taki zły.
- Przesadzasz - Zaoponował więc, wywracając oczami - Uważam, że wyszło ci całkiem nieźle, Rajiv. Jak na pierwszy raz.

Tak naprawdę chciał zapytać Lounsboury'ego, czy myśli, że oni - jego - też. No, to znaczy: czy by go polubili - Petra, Louis i Mia, gdyby byli tu, a nie w jakimś bliżej-niedookreślonym Tam, które, przepełnione tęsknotą, w ustach Rajiva zawsze brzmiało jak ziemia obiecana. Zamiast tego jednak wsłuchał się w rozchodzący się za oknem kawiarni grom, a potem wzruszył ramionami:
- Umm... Czy ja wiem? Trochę - "trochę" - Leje, ale jeśli mnie pytasz, możemy zacząć i dziś. Moja siostra i tak cały czas siedzi w stajni, a jej facet jest strasznie zajęty jakimiś niby-ważnymi rzeczami, więc mielibyśmy... Umm... do dyspozycji cały dom? Chociaż nie, żeby był nam potrzebny do Wingspanu. To taka zwykła planszówka. No wiesz, z kartami, pionkami, i takimi bzdurnymi, malutkimi elementami w kształcie jajek, które układasz na planszy i... Yyyy... Zresztą zobaczysz. Najważniejsze, że jest całkiem ładna - Pstryknął krótko palcami - No, a chodzi w niej o to, że musisz zbierać różne ptaki, i przy okazji uczysz się o nich zupełnie ciekawych rzeczy... Poza tym mam dodatek i dla Australii, i dla Europy... - Uniósł brwi. Nienawidził tych momentów niepewności - gdy stawał na progu potencjalnej odmowy. Dlatego przyspieszył. Z odrzuceniem było jak ze zrywaniem plastrów: bolało tylko przez chwilę? najlepiej było radzić sobie z nim jak najszybciej się da - Toco-Chciałbyśmożewpaść?

Rajiv Lounsbury
ambitny krab
harper
-
skończył szkołę — teraz próbuje przetrwać w Australii
19 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Uśmiech Rajiva był więc uśmiechem – trochę jak światło – odbitym od tego, który na moment dał przybić się do kącików ust szatyna na dwa gwoździki dołeczków; skwitowany natychmiast oddechem ulgi – takiej ulgi, która płynęła chyba z porozumienia obydwu stron (nie tyle może jeszcze nad współdzieloną tajemnicą czy sekretem, ale za to cząstką codzienności, którą Ollie pewnie nie za bardzo chciał przed cudzymi nosami machać jak chorągiewką).
I to, według Lounsbury’ego, było okay. W jego naturze nigdy nie leżało mówienie ludziom kim – i jacy – powinni być. Nie był pewien, czy wyniósł to z domu jako wartość, czy jako wymówkę (szczególnie jeśli na tapet brał charakter ojca) – ale skoro z założenia nie wierzył w istnienie ideałów, to dość logicznie jedna teoria z drugą składały mu się w zupełnie sensowną całość. Po prostu spotykały się gdzieś pośrodku.
Dopiero za paręnaście godzin – leżąc w łóżku albo wygrzebując się z niego o jakiejś idiotycznie przed-porannej godzinie (kiedy wszyscy inni «jeszcze» spali, a on zaczynał swój dzień w przedbiegach) do swoich super-poważnych-medytacji (które, wyobrażał sobie, pomagały mu zrobić z serca most pomiędzy ciałem a umysłem, a nie korki i kraksy za mostkiem) pomyśli, że w sumie się martwi. O Olivera. Mniej więcej w momencie, w którym zaburczy mu w brzuchu, i kiedy tknie go, że jakzarazczegośniezjetochybaumrze.
Uniósł brwi.
Chciałeś powiedzieć „jak na jedyny raz” – zasugerował półżartem, bo choć wcale nie zakładał, że nigdy więcej nie podejmie się żadnych cukierniczych eksperymentów, tak raczej wątpił, żeby desery stały się w najbliższej (i nie ukrywajmy, tej dalszej też) przyszłości jego konikiem.
Zjadł ciastko, teraz dopijając kawę (pił i jadł zawsze odrobinę za szybko – ale nie tak, jakby się spieszył, albo jakby ktoś go gonił, ale dlatego, że czuł się wyjątkowo biernie, kiedy nie robił n i c ). Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak chętnie jego spojrzenie goniło zawsze za spojrzeniem siedzącego naprzeciw niego chłopca – wystarczyło, że gdzieś tylko zerkał, żeby Rajiv odwracał głowę w tym samym kierunku, próbując chyba uchwycić świat z tej samej perspektywy, z jakiej przyglądał się mu (temu światu, znaczy się) Ollie.
Fajnie, że mogli trafić na siebie – i teraz, być (razem) – w tym samym miejscu i o tym samym czasie.
Rajiv zmarszczył brwi. I się uśmiechnął. Szeroko.
Chciałbymmożewpaść. – Wyjrzał przez okno. – Um, no, jeśli chcesz, nie? Bo wiesz… Do ciebie musi być chyba bliżej, więc jeśli nie miałbyś nic przeciwko? Znaczy, ani ty, ani twoja siostra? Że wiesz, sprowadzasz jakichś- err- obcych? – Zamrugał. – Mógłbym trochę zostać… Wytłumaczyłbyś mi jak się gra w Wingspan i poczekalibyśmy aż pogoda się trochę uspokoi i wtedy- wtedy bym wrócił do siebie. Tylko, um- masz coś ze sobą? Czy tylko… to? – Wskazał podbródkiem na cienką warstewkę lekkiego, narzuconego na ramiona sweterka.
Oliver śmiesznie wyglądał w tym sweterku. Ale nie śmiesznie, jak haha-kretyńsko albo hehe-jak-laska, ale trochę na przekór tym wszystkim zasadom i oczekiwaniom, które zwykle stawiało się chłopcom w jego wieku.
A to tak przy okazji czy po prostu interesujesz się ptakami? – Tak w temacie sytuacji jak z książek Silvery. – I MEAN, FFFUCK- – Odrobinę za głośno. – W sensie, ornitologią. O r n i t o l o g i ą , Ollie. Czy się interesujesz. – Bardzo potrzebował zmienić temat. Bardzo. – Słuchaj, nie ma mowy, że z tym swoim gipsem wyjdziesz ooo-tak. – Wycelował palcem we wspomniany wcześniej sweter. – Weźmiesz moją kurtkę, okej? Tak? Super. To chodź, zwijamy się stąd. – Gdyby mógł, pewnie pociągnąłby go za rękę.

Bellamy Atwood
ODPOWIEDZ