uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move

Potrzebował takiego z jasnego marmuru, albo bladozielonego alabastru. Z bluszczem oplatającym prostotę starannie ciosanej, kamiennej symetrii, i - najchętniej - małą ławeczką, na której można by przysiadać vis a vis, zapatrzywszy się w oszczędność liter i liczb na wieki wrytych w chłód kamienia.
Nagrobka. Grobu.
Jednego, konkretnego miejsca, jakie mógłby odwiedzać za każdym razem, kiedy tęsknił.
(W tym układzie równie dobrze pewnie mógłby się tutaj wprowadzić, i zostać na zawsze).

Wyobrażał sobie, że takie właśnie - oszczędne w formie, wciśnięte w odległy, ale nie samotny kąt cmentarza - byłoby miejsce pochówku godne Olliego. Chłopca, który lubił zagapić się w niebo, i nadawać absurdalne imiona kwiatom, zrywanym potem (z cichym "przepraszam" wyszeptanym pod ich adresem), i więzionym pod obwolutą ulubionej książki jak zakładka. Z tego, co Bellamy wiedział - nie od rodziców Olivera, oczywiście, a jedynie z plotek, które rozniosły się po Eton na parę dni przed jego pogrzebem - jasna trumna szesnastolatka legła finalnie w rodzinnym grobowcu, gdzieś w Essex. Nie był pewien gdzie dokładnie, choć pewnie istniały drogi, którymi mógłby do tej informacji dotrzeć. Nie chciał. Wystarczyła mu myśl, że nie był tam mile widziany; ani on, ani cokolwiek co się z nim wiązało - a więc co mogłoby zdradzać, że Ollie był... taki.
  • To znaczy jaki!?, na miłość boską?
Zakochany? Bezbronny w obliczu zaczepek, a potem pogróżek, z którymi musiał się mierzyć w szkole w konsekwencji krótkiej chwili zapomnienia?
Im częściej Bellamy o tym myślał (starał się nie myśleć wcale, ale rozpamiętywanie wydarzeń z grudnia przychodziło mu tak naturalnie, tak automatycznie, jak oddychanie), tym silniej dochodził do wniosku, że naprawdę wolałby leżeć w tym kurewskim, odległym grobie zamiast niego. Albo przynajmniej z nim.

Tymczasem stał tutaj - na drugim końcu świata, pod niedorzeczną akwamaryną australijskiego nieba, odganiając się od żerujących o zachodzie słońca muszek, i wbijając czubki trampek w suchość wygrzanej, gliniastej ziemi. Tydzień temu otaczała go głęboka, ponura, boleśnie brytyjska zima ze śniegiem, który zmieniał się w ohydę lodowatego deszczu nim dotknął ziemi, słońcem, które wstawało zbyt późno, i zachodziło za wcześnie, i temperaturami nierzadko chylącymi się ku zeru. Teraz było mu zbyt ciepło, i jakoś tak zbyt mokro w policzki -
- Och, kurwa. Serio? - Żachnął się gniewnie, poirytowany sam sobą, gdy zorientował się, że płacze. Łzy żłobiące sobie kręte ścieżynki w jego zbyt jasnej, zbyt delikatnej cerze, zawsze jakby odejmowały mu lat (wyglądał więc teraz jak czternastolatek - chudy i drobny, i smutny, w różowych Conversach i zbyt obszernym swetrze w koniczynki). Nienawidził tego: tych momentów, kiedy zatapiał się we własnym bólu jak w bagnie, tracąc kontakt z rzeczywistością i orientację w terenie. Gubił się - we własnych myślach, w okolicy.
A dzisiaj? Dziś zgubił się na pieprzonym cmentarzu, szukając grobu, który sobie wyobraził, a który najpewniej nie istniał. W dodatku zaczęło się ściemniać, a jego telefon... - Ja nie mogę. Jasny, kurwa, gwint!
No, tak. Jego telefon nie łapał tutaj nawet namiastki zasięgu.
ambitny krab
harper
-
grabarz — Lorne Bay Cemetery
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Nie wyszło mu w życiu, więc został grabarzem. Za dnia snuje się po wszystkich okolicznych barach, omijając jedynie ten należący do jego rodziny a pod osłoną nocy spotyka się z kimś, z kim spotykać się nie powinien.
✶ 8 ✶
Śmierć i rozstania miały jeden wspólny mianownik - jedno i drugie zawsze nieodłącznie wiązało się ze stratą; mniej lub bardziej dotkliwą, ale jednak. Morpheus znał wielu ludzi, dla których rozstanie byłoby równie bolesne co śmierć ukochanej osoby, choć sam tego zdecydowanie nie podzielał i zawsze uważał raczej za głupie. Rozstania w końcu wcale nie musiały oznaczać definitywnego końca, bo przecież istniały pary, utrzymujące ze sobą kontakt nawet po zerwaniu... śmierć natomiast była czymś ostatecznym i nieodwracalnym; w żaden sposób nie dało się odzyskać kogoś, kto został oddzielony od świata wiekiem trumny i warstwą cmentarnej ziemi. Naoglądał się w życiu wystarczająco dużo śmierci, by wiedzieć, czym naprawdę była strata.
Wiedział, a jednak myśli o stracie towarzyszyły mu niemal codziennie, odkąd Sean, lepiej znany w Lorne jako ojciec Darvall, został przeniesiony do innej parafii, gdzieś na drugim końcu Australii.
Stało się to dość niespodziewanie, przez co Morpheus w ogóle nie miał czasu, żeby się z tym oswoić, ani nawet dobrze się z Seanem pożegnać. Wszystko skończyło się równie szybko i nagle, co się zaczęło a on w ogóle nie był na to gotowy. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca, przez większość czasu sprawiał wrażenie nieco przygaszonego i nieobecnego myślami a przebywanie w pobliżu kościoła frustrowało go niemiłosiernie, co było o tyle uciążliwe, że ze względu na pracę musiał się tam od czasu do czasu pojawiać.
Był jednak pewien, że jeszcze tydzień, góra dwa, i przejdzie mu całkowicie.
Koniec końców, nie zdążył przywiązać się do Seana na tyle, żeby teraz opłakiwać go dniami i nocami, snując przy tym czarne wizje o dożywotniej samotności. Od samego początku zdawał sobie sprawę, że wchodząc w relację z księdzem musiał liczyć się z tym, że zwyczajnie może się nie udać, bo zbyt wiele rzeczy mogło tu pójść nie tak. Pierwszy przykład z brzegu? Ależ proszę bardzo! Nigdy nie poruszyli w rozmowach kwestii przyszłości, ale wiedział, że nie mógłby (a może raczej nie chciał...?) ukrywać tej relacji przez całe życie i chować się po kątach niczym nastolatek, który jeszcze nie wyszedł ze swojej szafy. Czy Sean byłby gotowy zrezygnować dla niego z koloratki i powołania, które rzekomo posiadał? Czy może raczej ciągnąłby to tylko tak długo, jak długo Mofeuszowi odpowiadała relacja trzymana w tajemnicy? Cóż, tego najpewniej nie dowiemy się już nigdy.
Przyjechał na cmentarz tylko na chwilę, żeby skontrolować, czy wszystko do jutrzejszego pogrzebu na pewno jest gotowe. Jakkolwiek bezdusznie by to nie zabrzmiało, potrafił myśleć w tej chwili tylko o tym, że będzie musiał wstać o nieludzko wczesnej godzinie, żeby rano pojawić się tu na czas. Że też ludziom naprawdę chce się wyprawiać uroczystości tak wcześnie! Szybko jednak został wyrwany z tych jakże głębokich przemyśleń, kiedy przez panującą na cmentarzu niezmąconą ciszę przedarła się wiązanka przekleństw, rzucona przez chłopca. Cholernie smutnego i zagubionego - takie przynajmniej było pierwsze wrażenie Morfeusza, kiedy spojrzał na jego twarz. Prawdopodobnie powinien to olać i po prostu odejść w swoją stronę...
...ale z jakiegoś powodu postanowił zrobić dokładnie na odwrót.
- Przepraszam? Wszystko okej? - Proste pytanie, trzy krótkie słowa, ale już teraz wiedział, że za chwilę będzie tego żałował. W ostatnim czasie często zdarzało mu się zagadywać ludzi, którzy ewidentnie mieli problem, skutkiem czego w ciągu ostatnich kilku tygodni przeprowadził na tym cmentarzu więcej psychologicznych pogawędek niż przez całe swoje dotychczasowe życie - i wcale nie był pewien, czy znowu chce zagłębiać się w problemy obcych ludzi, którzy na dobrą sprawę w ogóle nie powinni go obchodzić. Psychologia z całą pewnością nie była jego dziedziną i nawet, jeśli miał jakieś głębsze przemyślenia na różne tematy to najczęściej ciężko mu było przedstawić je tak, żeby nie wyjść przy tym na totalnego ignoranta, który nie ma pojęcia o czym mówi i tylko próbuje brzmieć mądrze.

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
No, patrzcie państwo! Niby Morfeusz, a jednak Nostradamus - bo w tym przypuszczeniu, że na trzech krótkich, prostych słowach - i równie prostej, krótkiej na nie odpowiedzi się nie skończy - Fitzgerald chyba właśnie przepowiedział sobie przyszłość.

Bellamy - niespodziewanym rykoszetem męskiego głosu trafiony od boku, prosto w lewe ucho - wzdrygnął się gwałtownie, i łypnął na nieznajomego z typową dla siebie manierą: gniewnie, spode łba, i z iskrą nieuzasadnionej, nastoletniej złości roztańczoną w źrenicy na wszelki wypadek.
Nie nawykł do takich pytań - nawet, jeśli to zadane mu przez bruneta nie miało w sobie w sumie żadnej większej głębi (ot, Morpheus interesował się nim pewnie tylko z kurtuazji, zwykłej uprzejmości - tej samej, która nakazuje pomagać staruszkom w przemierzaniu ruchliwej ulicy, mówić "dzień dobry" sąsiadom, i nie śmiać się z brzydkich dzieci).
W ostatnim czasie, znacznie wybiegającym oczywiście poza ramy dzisiejszego popołudnia, i poza podrośnięty eukaliptusem i kentią, cmentarny mur, "okej" w życiu Bellamy'ego Atwooda nie było absolutnie nic. Gdyby zaczął wymieniać rzeczy, które nie wyglądały, nie działały, i nie układały się tak, jak powinny (czy też: tak, jak sobie wyobrażał, gdy był dużo młodszy, i potrafił jeszcze marzyć), przepełniony bólem monolog prowadziłby do białego rana.
Szkopuł leżał tylko w tym, że nikt go nie pytał. Ani, jak się czuł, ani czy wszystko było w porządku. Dorośli, oczywiście, mieli całą listę rzeczy, które chcieli z niego wyciągnąć - w szkole: czy, i jak dobrze znał Olivera?; czy myśli już o egzaminach końcowych? czy wybrał utwór, który zaprezentuje na gali rozdania dyplomów? czy ćwiczy? czy jest pewien, że te "kilka drobnych trudności" nie zaważy na wysokości jego średniej w każdym z pozostających mu semestrów?; w domu: czy jadł? czy wziął leki? i witaminy? czy był na terapii?
I wszystkie te pytania były tak samo zamknięte, jak zamknięty w ostatnim czasie stał się młody Atwood, odpowiedzi udzielając już tylko co najwyżej krótkim pół-dźwiękiem, skinieniem, czy przeczącym ruchem głowy, albo wzruszeniem kościstych ramion.

W samej istocie rzeczy często czuł, że prawda wzbiera w nim jak wzburzony ocean zamknięty w słoiczku ze zbyt cienkiego szkła. Czuł, że jeśli kiedyś zacznie mówić, żałość wyleje się z niego niepowstrzymanie - prosto na jego matkę, siostrę, starszego brata, obity pluszem fotel w gabinecie psychoterapeuty i całą masę zupełnie niewinnych, niespodziewających się tego osób. Nie uważał, żeby sprawiedliwym było przymuszanie kogokolwiek do tonięcia w należącym doń bólu. W jego rodzinie z takimi rzeczami radziło się za zamkniętymi drzwiami, i z buzią zasznurowaną starannie; bez słowa.
Dlatego - swoje obawy i wewnętrzny konflikt natychmiast, w jakiejś nastoletniej projekcji, przerzucając na mężczyznę - od razu poczuł zarówno opór, jak i potrzebę, żeby opowiedzieć Morpheusowi wszystko to, czego ten ani się nie spodziewał, ani o co się bynajmniej nie prosił.
Przestąpił z nogi na nogę, pozwalając swoim powiekom zbiec się w dwie, wąskie szparki, i klasnął językiem o wysokie sklepienie podniebienia.
- Tak, wybornie - Sarknął, pozwalając brytyjskiemu akcentowi bezwstydnie domknąć spółgłoski w całej tej krótkiej sentencji - Śpie-wa-ją-co, nie widzi Pan? - Być może Morpheus Fitzgerald rzeczywiście działał jak piorunochron na osoby z problemem zmagające się z kompleksowymi trudnościami w zakresie zdrowia psychicznego (tak nazwałby to poprzedni psychoterapeuta Atwooda - ten sam, do którego szesnastolatek przestał chodzić cztery tygodnie wcześniej, bez słowa uprzedzenia czy wytłumaczenia)... A może po prostu miał pecha - Tak sobie tylko rekreacyjnie spaceruję po cmentarzu. Sam. O zmierzchu - Co w zasadzie było dokładnym opisem zachowania samego Fitzgeralda - przynajmniej w odbiorze Bellamy'ego, który nie mógł oczywiście mieć pojęcia o zawodowych obowiązkach trzydziestojednolatka - Super zabawa. Brzmi znajomo? - Zironizował, a potem przypomniał sobie, że wdawanie się w słowne utarczki z nieznajomymi, zwłaszcza w nowym miejscu, i bez choćby kreseczki zasięgu w telefonie, nie jest chyba zbyt dobrym pomysłem. Nie pomagał nawet fakt, że był od rozmówcy odrobinkę wyższy - ważył pewnie za to ze dwadzieścia kilo mniej od niego. Zrobił krok w tył - To... Yyy... Na mnie pora.
Tylko, że ani nie drgnął. Głównie z tego względu, że nie miał zielonego pojęcia w którą stronę miałby teraz ruszyć.

Morpheus Fitzgerald
ambitny krab
harper
-
grabarz — Lorne Bay Cemetery
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Nie wyszło mu w życiu, więc został grabarzem. Za dnia snuje się po wszystkich okolicznych barach, omijając jedynie ten należący do jego rodziny a pod osłoną nocy spotyka się z kimś, z kim spotykać się nie powinien.
Akurat w tej jednej kwestii chyba jednak wolałby się mylić. Miał dostatecznie dużo własnych zmartwień i wcale nie potrzebował zajmować się cudzymi - kłopot w tym, że posiadał sumienie szkoda, że tylko w wybranych sytuacjach i nie potrafił przejść obojętnie obok kogoś, kto z całą pewnością miał problem. Nawet, jeśli jego pseudo mądrych wywodów w większości przypadków nijak nie dało się nazwać żadną merytoryczną pomocą, czuł, że przynajmniej próbuje robić dla kogoś coś dobrego - to z kolei w jego mniemaniu sprawiało, że chociaż czasami potrafił być dobrą osobą.
Oczywiście, nie zawsze była z niego taka matka Teresa. Teraz by się do tego nie przyznał, ale trochę zmienił się pod wpływem Seana, który był przecież ucieleśnieniem szeroko pojętej dobroci i chyba najbardziej poczciwą osobą w całym Lorne. Morfeusz zawsze bardzo to cenił i najwyraźniej podświadomie wziął sobie za wzór do naśladowania. Kiedy tylko o tym pomyślał, na powrót ogarnęło go nieuzasadnione rozdrażnienie.
Oczywiście. Znowu cholerny Sean.
Denerwowało go, że nie potrafił zająć myśli niczym innym; że bez przerwy wracał do czegoś, co należało już do przeszłości i co nie wróci, niezależnie od tego, jak bardzo by tego chciał. Czyżby jednak zaangażował się w tą relację bardziej, niż był skłonny przyznać przed samym sobą? A może po prostu nie radził sobie z faktem, że zupełnie nie miał kontroli nad wszystkim, co się stało?
Tak wiele pytań, a odpowiedzi ani jednej.
Zachciało ci się bawić w zakazane romanse, to teraz masz, czego chciałeś, kretynie.
Istniało spore prawdopodobieństwo, że zadręczałby się tym przez resztę wieczoru i cały kolejny dzień (albo po prostu poszedłby do baru i pił kolejkę za kolejką, żeby zagłuszyć niewygodne myśli i wprowadzić się w stan, w którym wszystko magicznie obojętniało), gdyby jego uwaga nie skupiła się na chłopcu, który chyba nie powinien włóczyć się tu samotnie o tej godzinie. choć właściwie, kim on był, żeby to oceniać?
- Właśnie widzę. Ta radość i optymizm aż biją na kilometr - rzucił, nie potrafiąc powstrzymać cisnącej mu się na usta ironii, która zresztą była odpowiedzią na równie ironiczną wypowiedź nastolatka. Póki co jednak, Fitzgerald nie doszukiwał się w tym drobnym wybuchu żadnego ukrytego wołania o pomoc - ot, każdy miał przecież prawo mieć gorszy dzień. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie wyładował się na przypadkowej osobie, próbującej, mniej lub bardziej skutecznie pomóc. - Poniekąd. Chociaż, jeśli mam być szczery, znam sporo lepszych miejsc na rekreacyjne spacerki. - To znaczy, lepszych dla kogoś, kto nie obcował ze śmiercią na codzień i w takim nadmiarze, ale Morfeusz dość słusznie zakładał, że odsetek osób pracujących w branży funeralnej jest raczej niewielki i istniała naprawdę mała szansa, żeby przez przypadek trafił na kogoś, siedzącego w temacie równie mocno co on.
Nie umknęła jego uwadze natychmiastowa zmiana tonu i cień niepewności na twarzy nieznajomego. Tym bardziej nie chciał naciskać i na siłę wypytywać, w czym dokładnie leżał problem (ewidentnie jakiś istniał, co do tego nie miał absolutnie żadnych wątpliwości), bo doskonale zdawał sobie sprawę, że włócząc się nocami po cmentarzu raczej nie wzbudza zaufania przypadkowych ludzi.
- Do wyjścia w tamtą stronę - podsunął usłużnie (wciąż trochę ironizując, bo tak naprawdę mógł się jedynie domyślać, że chłopak nie jest pewin, gdzie znajdowała się brama), niedbałym gestem wskazując właściwy kierunek. Znał tą drogę na pamięć, z łatwością potrafiłby poruszać się po tym cmentarzu z zamkniętymi oczami. Przechadzał się cmentarnymi alejkami setki razy, dzień w dzień mijał te same nagrobki, widział te same nazwiska i daty, znał niemal każdy jeden centymetr odgrodzonej kamiennym murem ziemi, stanowiącej miejsce ostatniego spoczynku miejscowych i czasami, przez to wszystko, z przerażeniem stwierdzał, że czuje się tu bardziej u siebie niż we własnym domu. - Mogę cię odprowadzić. Właściwie i tak już wychodziłem - zaproponował wspaniałomyślnie, bo skoro i tak zdążył zrobić wszystko, co miał do zrobienia, to równie dobrze mógł wrócić do zaparkowanego przed bramą karawanu.

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
"Zachciało ci się bawić w zakazane romanse, to teraz masz, czego chciałeś, kretynie."

Gdyby - chyba wyłącznie za sprawą jakiejś nienazwanej, magicznej siły - Bellamy'emu Atwoodowi udało się uzyskać teraz wgląd w myśli mężczyzny, mógłby tylko wywrócić oczami i parsknąć cicho z pożałowaniem i empatią jednocześnie...
Zaraz, zaraz. Podobno się nie dało? Jednocześnie czemuś współczuć, jak i tym gardzić -
  • a jednak!
Z jednej strony, Bellamy treść takiego stwierdzenia zrozumiałby bowiem w mig na bardzo intymnym, personalnym poziomie; w końcu w ostatnim czasie, zupełnie wbrew własnej woli, w zakresie zakazanych romansów nabył aż zbyt obszerną wiedzę i zestaw doświadczeń. Z drugiej - względem własnej historii (tej samej, która z deszczowej wyspy w Europie przywiodła go ku australijskiemu upałowi w połowie szkolnego semestru) nie miał zbyt wiele empatii. Przecież sam się prosił, prawda? Trzeba było słuchać głosu rozsądku, a nie serca (i, nie oszukujmy się, idiotycznie chudych, szesnastoletnich lędźwi), i skupiać na szkolnym curriculum, zaplanowanej dlań przez rodziców przyszłości i innych rzeczach przez zachowawczą, tradycjonalistyczną część klasy wyższej uznawanych za stosowne dla szesnastoletnich chłopców, a nie pakować w emocjonalne tarapaty, które mogły mieć tylko jedno zakończenie.
Gorzej, że nawet w najśmielszych, i najbardziej dramatycznych przypuszczeniach Bellamy nie zakładałby, że będzie ono aż tak tragiczne, jak się finalnie okazało.

Wyrwany z zamyślenia morfeuszową sugestią, wzruszył ramionami i wpadł spojrzeniem prosto w brąz męskich tęczówek.
- A potem co? - Nie przestawał ironizować, choć w jego głosie pobrzmiewało już trochę mniej autentycznej opryskliwości, i trochę więcej zaczepnego zaproszenia do słownej przepychanki - Poczęstuje mnie pan cukierkami i zaprosi do białego vana? - Przecież właśnie tak zawsze robili grasujący na młodych chłopców mordercy we wszystkich tych średnio-ambitnych telewizyjnych produkcjach, mających wzbudzić przerażenie i dreszczyk emocji (ale chyba głównie u znudzonych nastolatków i gospodyń domowych) - Nie. Dziękuję, postoję.
  • Wśród grobów nieznajomych? Do świtu?
Świetny pomysł, Bellamy - żachnął się wewnętrzny krytyk nastolatka. Wszystkie te guwernantki, prywatni nauczyciele i cała edukacja w Eton e w i d e n t n i e nie poszły na marne!

Chłopak zakotwiczył się wzrokiem o najbliższą z cmentarnych płyt - jasny alabaster otoczony splotami jakiejś bardziej tropikalnej wariacji na temat trującego bluszczu, i przecięty prostą geometrią złotych liter. Wyglądał na świeży, jeszcze nieopłakany. Atwood gładził spojrzeniem datę urodzin zmarłego (20.10.2003), i omijał datę jego śmierci (21.01.2022). Jeśli zostałby tu na noc, z pewnością miałby mnóstwo czasu by wyuczyć się nazwisk na nagrobkach na pamięć.
Teraz Bellamy skupił się na czubkach własnych trampków; zarył jednym w ziemi, rozgarniając piach i drobny żwirek. Cmoknął.
- Okay - Westchnął tak głęboko, jakby specjalnie dla Morpheusa zdobywał się teraz na jakieś ogromne poświęcenie, choć przecież mężczyzna mógł naprawdę uznać, że nie ma siły ani czasu na użeranie się z jakimś zuchwałym dzieciakiem, i po prostu go tutaj zostawić - na pastwę nadciągającej nocy, tropikalnych owadów i węży oraz szwankującej nawigacji w telefonie. Ciekawe, czy wtedy Bellamy byłby tak samo skory do sarkazmu, jak teraz? - To dokąd? - Łypnął na bruneta, wolną od gipsu ręką poprawiając na wątłych ramionach paski małego, głupiego plecaczka - Ale tak serio... To jakieś hobby? Ratowanie zagubionych dusz snujących się po cmentarzu?
Najbardziej oczywista - i realna - interpretacja, oczywiście nie przyszła chłopcu na myśl.

Morpheus Fitzgerald
ambitny krab
harper
-
grabarz — Lorne Bay Cemetery
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Nie wyszło mu w życiu, więc został grabarzem. Za dnia snuje się po wszystkich okolicznych barach, omijając jedynie ten należący do jego rodziny a pod osłoną nocy spotyka się z kimś, z kim spotykać się nie powinien.
Pożałowanie i pogarda.
Te dwa słowa idealnie oddawały wszystko, co Morpheus odczuwał w stosunku do samego siebie, ilekroć zaczynał myśleć o tym, że jak ostatni idiota, przywiązał się do niewłaściwej osoby i że teraz przeżywał to bardziej, niż był skłonny przyznać - nawet przed samym sobą. Było mu za siebie wstyd, więc za najlepsze, najprostsze wyjście uznał udawanie, że nic się nie stało.
Udawanie zawsze było lepszym pomysłem, niż faktyczne próby rozwiązania problemu.
(zero ironii, same fakty!)
- Nie lubię białych vanów. Wolę mój czarny karawan. - To jedno zdanie mogłoby poniekąd wyjaśniać, co właściwie robił na cmentarzu, gdyby wypowiedział je trochę poważniej, bez tej delikatnej zaczepki w głosie. - Jechałeś kiedyś karawanem? - zagadnął, całkowicie swobodnie, jakby to było najnormalniejsze pytanie na świecie, aczkolwiek bardzo szybko pożałował wypowiedzenia tych słów na głos.
Dlaczego niby, na miłość boską, żywy dzieciak miałby jeździć karawanem pogrzebowym?
Nie chciał wychodzić na creepa z cmentarza, a tymczasem mówił i robił rzeczy, przez które był na najlepszej drodze do uzyskania tego z a s z c z y t n e g o miana. - Gdybym faktycznie chciał coś ci zrobić, byłbym trochę bardziej subtelny. - Och, może byłoby lepiej, gdyby po prostu się zamknął? Albo chociaż nauczył się lepiej dobierać słowa, bo przecież od samego początku chciał chłopakowi pomóc, a zamiast tego był chyba na najlepszej drodze, żeby go do siebie zrazić.
Czekając na decyzję, powędrował spojrzeniem na nagrobek, na który zdawał się patrzeć nastolatek (spoczywał tam ktoś z jego rodziny? a może ze szkoły?) - pod ozdobną, kamienną płytą, udekorowaną świeżą wiązanką i kilkoma więdnącymi wieńcami leżała młoda osoba, która opuściła ten świat zdecydowanie zbyt wcześnie. Morpheus pamiętał ten pogrzeb... takie najbardziej zapadały mu w pamięć, za każdym jednym razem przypominając mu, że niewiele brakowało, by sam skończył podobnie. Wizje własnego pogrzebu oraz nagrobka z jego imieniem i nazwiskiem (Morpheus Fitzgerald | 1991-2013 | zginął śmiercią tragiczną, niech spoczywa w pokoju) prześladowały go nieustannie, stając się wręcz nieodłączną częścią jego codzienności. Widmo śmierci snuło się za nim jak cień od dnia wypadku; na szczęście już dawno nauczył się, jak sobie z tym radzić i przeszedł nad swoją niedoszłą śmiercią do porządku dziennego.
- Tędy. - Ruchem głowy wskazał jedną z głównych alejek. Ruszył wolnym, leniwym krokiem w tamtym kierunku, machinalnie wsadzając ręce do kieszeni ciemnych bojówek. - Moja umowa o pracę obejmowała tylko kwestie związane z pogrzebami, więc tak... chyba można powiedzieć, że cała reszta to hobby. - oznajmił z lekką nutą rozbawienia w głosie. Całe szczęście, że faktycznie tylko tyle że robił to, bo był dobrym człowiekiem i wcale nie dlatego, że naśladował księdza Darvalla, bo ustaliliśmy już chyba, że do profesjonalnej pomocy się bynajmniej nie nadawał. To był kolejny powód, przez który uważał się za właściwego człowieka na właściwym miejscu - bo jednym z niewątpliwych plusów pracowania przy zmarłych był fakt, że już nie dało się ich w żaden sposób skrzywdzić. Zawód grabarza - choć niezaprzeczalnie ważny - nie niósł za sobą tak ogromnej odpowiedzialności jak praca z żywym organizmem. A Morpheus zdecydowanie nie lubił, kiedy ciążyło na nim zbyt wiele odpowiedzialności, więc próbował uciekać od niej, jeśli tylko nadarzała się ku temu okazja. - Ale następnym razem możesz nie mieć tyle szczęścia, więc polecam raczej przychodzić tu w ciągu dnia. - Błysnął złotą radą, która zapewne niektórym mogłaby się wydać nieco pozbawiona empatii. Zabrzmiało to bowiem nieco lekceważąco, jakby grabarz (o ironio!) na chwilę zapomniał, że ludzie przychodzą na cmentarz żeby uczcić pamięć bliskich, których na zawsze stracili, a nie po to, żeby pospacerować. - Przepraszam, to nie miało zabrzmieć tak oschle. - Nie był pewien, czy określenie oschły było tu najbardziej trafione, ale grunt, że w ogóle zdobył się na przeprosiny, bo nie zawsze potrafił zauważyć swoje błędy, czy tym bardziej przyznać się do nich na głos. Paradoksalnie, im dłużej pracował w swoim zawodzie, tym częściej zapominał, że do większości ludzi odwiedzających cmentarz należało podchodzić z pewną dozą empatii i ostrożnie dobierać przy nich słowa.

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
To jedno zdanie mogłoby niejednego odtrącić chyba nawet bardziej, niż informacja, że przypadkowo poznany mężczyzna zwykle porusza się po mieście białym vanem, ale (na szczęście?) na szesnastolatka nie zadziałało w podobny sposób. Bellamy nie do końca rozumiał, dlaczego niektórzy ludzie tak bardzo zwykli unikać wszystkiego, co mogło jakkolwiek przywieść na myśl skojarzenie ze śmiercią, a przecież Śmierć była wszędzie - trochę jak cień, którego na co dzień może nie widać gołym okiem, ale wystarczy tylko odpowiedni kąt padania światła, a nagle wyrasta za, lub przed nami, jednoznacznie przypominając nam o swojej, niemożliwej do uniknięcia, obecności. Nawet przed odejściem Olivera (chociaż w myślach Atwood nazywał je po prostu "samobójstwem" albo "zgonem", bo odejście sugerowało przecież możliwość powrotu, a choć nastolatek czekał już parę miesięcy, ten nie następował, i nie miał nastąpić już nigdy), czuł się z tematyką śmiertelności zaskakująco komfortowo. Cóż, może dlatego, że jako osoba od jedenastego roku życia balansująca często na jej granicy za sprawą regularnego głodzenia się niedojadania, przywykł po prostu do niby-niepozornych sygnałów, że nic, a zwłaszcza ludzka egzystencja, nie jest przecież wieczne. Czasem kłuło go w sercu, innym razem po kościach niósł się ból tak znaczący, że na moment paraliżujący wszelką możliwość wykonania choć najmniejszego ruchu; regularnie cierpiał na migreny, niespecyficzny, ćmiący ból zębów (lekarz tłumaczył to niedoborem wapnia - głównie rodzicom Atwooda, nie jemu, bo Bellamy nigdy tego medycznego bełkotu nie chciał słuchać). No i, najważniejsze, cały czas było mu po prostu przeraźliwie zimno. Trochę jakby Kostucha - której uścisk tylko nabrał na mocy po śmierci Olliego - bezustannie trzymała go za rękę, zarażając przeszywającym, ogłupiającym chłodem.
Na tematykę związaną z branżą funeralną reagował więc niemal śmiesznie bezemocjonalnie.

- Nie - Wzruszył ramionami, spoglądając teraz na mężczyznę niemal wyzywająco - zupełnie, jakby swoim komentarzem, i zaczepnym nieco tonem wypowiedzi, Morpheus zwolnił w chłopięcym mózgu jakąś zapadkę, albo pociągnął za spust jego nastoletniej zuchwałości - Ale było blisko. W zeszłym roku, w grudniu, kiedy zabił się mój chłopak.
Najpierw udało mu się jeszcze wykonać samoobronny, niby-zobojętniały gest: machnął ręką w milczącym "daj spokój", gdyby grabarzowi przyszło do głowy silić się na jakieś zasadne, ale zdaniem Bellamy'ego zupełnie niepotrzebne kondolencje. Wolał ukrócić je zanim wybrzmiały - w końcu mało czego nienawidził równie mocno jak uczucia, że ktoś się nad nim lituje.
Dopiero potem dotarła do niego treść, i waga własnych słów - wyznanie w podobny sposób jeszcze nigdy niewypowiedziane tak bezpośrednio, zwyczajnie dlatego, że nie było ku temu okazji albo odpowiednich okoliczności. W Anglii od razu zabroniono mu nazywać Olivera w ten sposób - wyjaśniając, że z szacunku do rodziny zmarłego lepiej będzie, jeśli pewne rzeczy nie wybrzmią równie jednoznacznie (bo przecież dla kogoś w konserwatywnych szeregach postawionego równie wysoko jak ojciec Olliego informacja, że jego przedwcześnie zmarły syn zakochał się w innym mężczyźnie chłopcu, mogłaby mieć potężne, miażdżące lata kariery konsekwencje). Tutaj natomiast nikt go o to nie pytał.

Bellamy pociągnął nosem, ale nie dlatego, że zbierało mu się na płacz, co raczej po prostu połaskotany w nozdrza powiewem wieczornego wiatru, i jakimś nieznanym mu bliżej, słodkim zapachem - pewnie czegoś, co weszło właśnie w okres kwitnienia, bo przecież w takich zakątkach świata jak Australia wiecznie coś kwitło i dojrzewało (podczas gdy w jego części Europy te małe cuda zwykle zdarzały się tylko raz, i to wyjątkowo niespektakularnie), a potem ruszył za mężczyzną. Trochę się zastanawiał, czy tym razem to on zdołał go do siebie zniechęcić, albo wręcz sobą przestraszyć? Co gorsza, zaczął rozumieć, że podobne wyznania - rzucane obcym bez najmniejszego uprzedzenia - mogły wzbudzić wrażenie, że szuka uwagi otoczenia, albo po prostu lubi siać sensację.
Drugie nie było prawdą.
Pierwsze? No cóż.
Nie dało się ukryć, że Bellamy Atwood czuł się po prostu beznadziejnie samotny.

- Nie szkodzi. Jeśli myślisz... Myśli pan - Poprawił się odruchowo, jak przystało na kogoś, kto z mniejszym lub większym, ale mimo wszystko: sukcesem, przeszedł całe lata tresury w dziedzinie savoir-vivre'u i kindersztuby - Że to było oschłe, to ewidentnie nie poznał pan mojej rodziny - Uśmiechnął się trochę kwaśno, ale jednocześnie rozsmakował w znaczeniu morfeuszowej deklaracji. Był tak bardzo nieprzyzwyczajony do bycia przepraszanym za cokolwiek przez dorosłych, że słowa bruneta zabrzmiały dlań niemal jak komplement. W końcu wskazywały, że Bellamy zasługiwał, aby przejąć się jego uczuciami. A to w świecie, który go wychował, było wyjątkową rzadkością.
- Zawsze chciał pan być grabarzem? - Zagadnął nieco nieporadnie, człapiąc w krok za Fitzgeraldem - trochę jak ciekawski szczeniak, przybłęda gotowa przywiązać się do łydki każdego przechodnia, który da mu choć odrobinkę atencji - Ja chciałem być astronautą albo księżniczką.

...a zostałem Naczelną Zawiedzioną Nadzieją mojej rodziny, chciał dodać, ale w porę zdołał udziabać się w język.

Morpheus Fitzgerald
ambitny krab
harper
-
grabarz — Lorne Bay Cemetery
32 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Nie wyszło mu w życiu, więc został grabarzem. Za dnia snuje się po wszystkich okolicznych barach, omijając jedynie ten należący do jego rodziny a pod osłoną nocy spotyka się z kimś, z kim spotykać się nie powinien.
Pracował w tym zawodzie już tyle lat, że doskonale wiedział, jak ogromnym tabu był dla niektórych ludzi temat śmierci - czego, podobnie jak Bellamy, zupełnie nie rozumiał. Śmierć była wszakże zupełnie naturalnym zjawiskiem i jedyną rzeczą, której można było być w życiu pewnym w stu procentach, więc udawanie, że nie istniała, nie miało najmniejszego sensu. Morpheus wielokrotnie próbował to tabu przełamywać, wypowiadając się na tematy związane z ludzką śmiertelnością w zaskakująco lekki i swobodny, czasami wręcz lekceważąco obojętny sposób (dzięki czemu zyskał dożywotnią nieprzychylność wszystkich okolicznych kościółkowych staruszek). O swoim własnym, tragicznym niedoszłym zgonie również zwykł mówić, jakby zupełnie nic się nie stało - takim tonem, jakim ludzie zwykle rozmawiają o pogodzie, albo o tym, co zjedzą na obiad. Przepracował to wydarzenie już dawno temu, więc, mimo pojawiających się sporadycznie koszmarów nocnych, oraz kilku paskudnych blizn, szpecących jego ciało, których nienawidził z całego serca, potrafił traktować wspomnienie o wypadku, jakby to wszystko było tylko drobnym, nieszkodliwym incydentem z przeszłości.
Przynajmniej na pozór.
W pierwszym odruchu rzeczywiście chciał rzucić jakimś oklepanym frazesem w stylu bardzo mi przykro albo najszczersze kondolencje, ale powstrzymał się, widząc, że chłopak najwyraźniej nie chciał żadnego współczucia. Podobne słowa zwykły opuszczać jego usta automatycznie, bez zastanawiania się nad nimi, bo trochę za mocno weszły mu w krew po tych wszystkich latach nieustannego przebywania wśród żałobników. Wielu uważało przecież, że tak wypadało, choć zdaniem Fitzgeralda, był to całkowicie zbędny przejaw kurtuazji, od którego chyba nikt nigdy nie poczuł się lepiej. Żadne wyrazy współczucia nie były przecież w stanie zwrócić nikomu życia, a zwykle tylko jeszcze bardziej dobijały.
- To z jego powodu tu jesteś? - zapytał ostrożnie, choć to pewnie nie jego interes. Nie chciał wyjść na wścibskiego, ale nie przypominał sobie, żeby przez ostatni rok miał okazję chować młodego samobójcę... a zwykle zapamiętywał zmarłych, którzy odeszli z tego świata przedwcześnie i tragicznie, bo pokierszowane zwłoki młodych osób to niestety jeden z tych widoków, które trwale zapisywały się w pamięci i nawet po latach nie dawały o sobie zapomnieć.
Oczywiście nie będzie naciskał, jeśli chłopak nie chciał o tym rozmawiać. Morpheus był w stanie to zrozumieć, bo mimo luźnego podejścia do tematyki śmierci zarówno cudzej jak i własnej, sam raczej nie poruszał tematu bliskich osób, które stracił. Szczególnie niechętnie rozmawiał o matce, biednej świętej pamięci pani Fitzgerald, której nawet nie miał czasu porządnie odżałować, bo zamiast w spokoju przeżywać swoją żałobę, musiał zająć się starszym bratem - ten bowiem pojawił się na pogrzebie matki tak naćpany, że Morpheus w pierwszej chwili obawiał się, czy nie będzie musiał za chwilę kopać grobu dla kolejnego członka rodziny. Zdaje się, że wiele nie brakowało, ale na szczęście, razem z resztą rodzeństwa, jakimś cudem w porę zdołali dowlec Leona do kliniki uzależnień.
- Możesz mówić mi po imieniu. Morpheus. - Nigdy nie miał problemu z tym, że dużo młodsze osoby zwracały się do niego na ty, wręcz przeciwnie; nie lubił niepotrzebnego tworzenia dystansu jakimiś grzecznościowymi zwrotami.
Zamilkł, pozwalając, by pytanie na kilka sekund zawisło między nimi. Czy zawsze chciał być grabarzem? Nikt chyba nigdy go o to nie zapytał, bo większość ludzi doskonale wiedziała, że po prostu nie wyszło mu w życiu.
- Nie, nie zawsze. Prawdę mówiąc, nawet przez myśl mi to nie przeszło, zanim zrezygnowałem z uczelni. - Przemilczał fakt, że ta rezygnacja była następstwem zawalenia trzeciego roku wskutek wypadku - który też, nawiasem mówiąc, był całkowicie jego winą. Morfeusz doskonale wiedział, że jechał wtedy o wiele za szybko i że być może uniknąłby tragicznego w skutkach zderzenia z przydrożnym drzewem, gdyby tylko potrafił być choć trochę bardziej odpowiedzialnym kierowcą.
A nie był, ani wtedy, ani teraz.
Większość, na jego miejscu, po tak bliskim spotkaniu ze śmiercią, prawdopodobnie wyciągnęłaby wnioski, ale on był niestety niereformowalny i wcale nie uważał, że znów prosi się o kłopoty, kiedy mknął po miejskich drogach swoją ukochaną yamahą, znacznie przekraczając przy tym dozwoloną prędkość i pewnie łamiąc przy tym kilka innych przepisów. - Ale właściwie nie żałuję, że wyszło jak wyszło - podjął temat pracy, chcąc dla odmiany zarzucić czymś optymistycznym, bo domyślił się, że chłopakowi nie wyszło ani z byciem astronautą, ani księżniczką - chociaż, kto wie, może to pierwsze było jeszcze do zrealizowania? - Nie powiem, żeby kopanie grobów było spełnieniem moich marzeń, ale z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że wcale nie jest gorsze niż dziennikarstwo, na którym kiedyś mocno mi zależało i którym koniecznie chciałem się zajmować. - Próbował przez to powiedzieć, że czasami naprawdę można było odnaleźć szczęśnie tam, gdzie kompletnie się tego nie spodziewało, ale wolał ująć to w jakoś inny sposób, bo wypowiedziane wprost, brzmiało jak kolejny głupi banał, wciskany smutnym ludziom w nadziei, że poprawi im to humor. - A teraz? Czego teraz chcesz? - zapytał po krótkiej chwili milczenia, bowiem nie umknęło jego uwadze, że opowiadając o swoich marzeniach, chłopak użył czasu przeszłego.

Bellamy Atwood
uczeń uciekinier — szlachta nie pracuje
16 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
I całe szczęście - bo każdy przesadnie dobitny wyraz współczucia, który opuściłby teraz usta mężczyzny, natychmiast wzniósłby między Morpheusem i Bellamy'm niezniszczalny mur niechęci, niemożliwy do obalenia jakimkolwiek "przepraszam", i "nie to miałem na myśli", jakimi trzydziestodwulatek mógłby próbować potem mitygować efekty przedwcześnie wyrażonego pożałowania względem stojącego przed nim chłopca.
Nie było dla Bellamy'ego większej ujmy na honorze niż poczuć, że ktoś mu współczuje - bo to oznaczało, że jest czego, co natomiast kojarzyło się szatynowi z bezbronnością i słabością. Uczuciami w jego rodzinie plenionymi niczym chwasty.
- Hm? - Atwooda ogarnęło zamyślenie, i teraz pytanie zadane mu przez mężczyznę przedzierało się przez nie niczym przez wąskie spękanie w noszonej przez szesnastolatka zbroi zadziorności i pozornego wyszczekania. Prawda była taka, że Bellamy zwyczajnie odwykł od pytań - w końcu wszyscy zawsze mieli dla niego rozkazy albo rady, nigdy zaś szczerą ciekawość, która pozwoliłaby mu mówić o swoich uczuciach albo przyczynach, przez które zachowywał się w określony sposób. Patrzył teraz na Fitzgeralda co najmniej tak, jakby grabarzowi spod kołnierzyka wyrosła druga równie przystojna głowa. Może powinien był zerknąć przez ramię by się upewnić, czy brunet aby na pewno mówi akurat do niego? O ile jednak nie stracił zmysłów już do reszty, miał przecież pewność, że byli tu sami - Yyy... - Zająknął się. To było trafne pytanie; takie, w dodatku, nad odpowiedzią na które Bellamy nigdy się nie zastanawiał. Bo co oznaczało "tu"? Tu, czyli na cmentarzu? Tu, czyli w domu Ainsley? Tu, czyli tysiące kilometrów od szkoły, której miał, być może, nigdy nie ukończyć? Tu, wreszcie, czyli z daleka od wszystkiego, co kiedykolwiek było mu znane, albo bliskie? - Tak jakby...
Jak do tej pory, Bellamy'emu w jakimś sensie łatwiej było całą winę za swoje cierpienie z ostatnich paru miesięcy zrzucać na Olivera i decyzję jaką tamten podjął, gdy wydawało mu się, że nie ma innego rozwiązania. Prościej było myśleć, że to wszystko przez niego, niż przyznać się do woli samozniszczenia, która być może od lat po prostu próbowała znaleźć sobie zgrabne wymówki dla kolejnych aktów chłopięcej autoagresji.
Zadane w taki sposób jednak, pytanie nie sugerowało, że Bellamy był czemukolwiek winny. Kto wie, może gdyby znali się z Morpheusem trochę lepiej, mężczyzna byłby nawet w stanie skłonić Atwooda do opowiedzenia sobie więcej, niż dzieciak kiedykolwiek wyjawił jakiemukolwiek innemu dorosłemu?

- Morpheus - Wygodniej było jednak odwrócić temat, uwagę koncentrując na mężczyźnie - Bóg snu, huh? - Jak na szesnastolatka, Atwood - posyłany do najlepszych szkół, i książkami niemal nader ambitnymi jak na dziecięce zdolności poznawcze od kołyski obstawiony niczym murem, naprawdę potrafił brylować swoją erudycją. To natomiast pozwalało mu poczuć, że ma kontrolę nad sytuacją - i, że nikogo nie dopuszcza do siebie na zbyt małą odległość - Wymowne jak dla grabarza.
Trochę nieporadnie wyciągnął do mężczyzny zdrową, lewą rękę - tym samym śmiesznie odwróciwszy kąt, pod którym zwykle przedstawiali się sobie ludzie - Bellamy.
Jego własne, dawno nieużywane imię, zabrzmiało mu w wargach dziwnie i obco - jak coś, co chce się natychmiast wypluć. Gorzki cukierek.
- I to pan - Urwał, zatrzymawszy się w pół pytania - I to właśnie studiowałeś? Dziennikarstwo?
Niestety, z całym tym swoim nastoletnio-depresyjnym umysłem, Bellamy zdawał się być dość odporny na nachalne, pozytywne przewartościowania, którymi próbowały go niekiedy częstować starsze od niego, bardziej doświadczone przez życie osoby. "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...", "Tego kwiatu jest pół światu...", "Czas leczy rany..."
- A co byłoby spełnieniem twoich marzeń? Jeśli nie grabarstwo, i nie dziennikarstwo...? - Zaczepił. Cóż. Może jednak zostanie księżniczką byłoby najlepszym pomysłem.

Cień, kładący się z wolna na ich sylwetkach, okrył ramiona nastolatka jak ciężki, wychłodzony płaszcz - i Bellamy zadrżał z lekka, rzucając okiem w stronę, z której - w swoim, być może zupełnie błędnym odbiorze - przyszedł. Zdrową ręką powiódł po własnym przedramieniu, wyczuwszy pod palcami śmieszne gruzełki gęsiej skórki.
- Teraz? Chciałbym wrócić do domu - Odparł, sprawnie uchyliwszy się spod ostrzału być może o wiele bardziej osobistego, i głębokiego pytania. Miał serdecznie dość dorosłych starających się zachęcić go do myślenia o przyszłości, o marzeniach, o tym, co chciałby zrobić z życiem, które ponoć dopiero się dla niego zaczynało, podczas gdy sam Bellamy czuł, że skończyło się tego samego dnia, kiedy Ollie uplótł na siebie pętlę, i wspiął się na mahoniowy taboret. Pociągnął nosem. Wiedział już, że nie prześpi kolejnej nocy - rozmyślając nad wspomnieniami, które wzbudziła w nim wyprawa na cmentarz, i rozmowa z grabarzem. Jeśli istniało jednak cokolwiek, co choć odrobinę mogło mu poprawić humor, to chyba tylko mina Ainsley, gdy pod dom podwiezie go cmentarny karawan. Łypnął na rozmówcę niewinnie, ale i zadziornie - Odwieziesz mnie, Morfeuszu?

Morpheus Fitzgerald
ambitny krab
harper
-
ODPOWIEDZ