recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Obrazek


Bardzo to sprytnie było z jego strony, zmyślnie, że tak sobie co do minuty niemalże zaplanował ten wieczór, z czego nic z jego prognoz ani zamiarów się nie powiodło. W założeniu bardzo szczerym i zgoła naiwnym zresztą, Emery przewidział najwyżej dwie, trzy godzinki swojej obecności, z uprzejmości jednego drinka i już-już oczyma wyobraźni wracał prosto do domu aby zakuwać na przyszłotygodniowy egzamin. Potrzebował tych ocen dla stypendium, satysfakcji i zaspokojenia ambicji, a należały mu się z uporu i kujoństwa, opłacanego podwójnie - zapamiętanie czegokolwiek przy nieleczonym adhd skutkującym zdolnością do koncentracji pułapu złotej rybki było trudne do osiągnięcia.
Koniec końców zamiast kulturalnego wieczorka literackiego (diabli wiedzą skąd w jego głowie w ogóle zaistniało takie wyobrażenie) skończyło się na pełnowymiarowym klubowym spędzie, na którym McHaren nie znał nikogo poza Barthym. Problem rozwiązał dość szybko, podpieranie ścian na imprezach zostawił za sobą lata temu, ale i tak większość osób pomimo najlepszych intencji wolała zgłębiać zalany duchotą i ciężkim dymem parkiet niż przekrzykiwać się w kącie na wygniecionej kanapie. Tak oto został sam i w poczuciu spełnionej misji - wprawdzie solenizantowi życzenia złożył, a z towarzystwem zamienił słowo - kończył domówionego drinka. Barthy miał dzisiaj gest, Emery zaś ani krztyny asertywności. Ot i cała historia jego incydentalnego alkoholizmu.

Kolejną szklankę czegoś, co Irma nazywała pieszczotliwie karotką, a co okazało się być mieszaniną soku marchewkowego z wódką w proporcjach nie do przełknięcia McHaren był już w stanie całkowitego pojednania ze światem i uległości wobec propozycji.
Ems, a mnie narysujesz?
Ależ naturalnie, już rozprostowywał serwetkę kantem dłoni i mazał, co nawet teraz wychodziło mu nieźle.
Skoczysz po drinki dla dziewczyn?
Jasne, z tym, że do tego nie był stworzony nawet na trzeźwo i rozbił po drodze szklankę, za co przepraszał kelnerkę tak długo, aż nie kazała mu spadać i nie jękolić.
I naprawdę nie zatańczysz ani razu?
Tu był nieustępliwy i z dobrze maskowanym zażenowaniem kręcił głową wiedząc doskonale, że ma do tańca dwie lewe nogi i chociaż bardzo by chciał, to może nie tutaj, nie teraz, albo, och, albo z kimś takim...
Myśli miał mętne i urywkowe, połowa z nich nie miała żadnego sensu, druga przelatywała niezauważona i tak zasiedział się wygodnicko na rogu kanapy patrząc trochę podpuchniętymi od dymu oczami na zebranych wokół stolika, na tańczących, aż wreszcie rozgrzana wata w głowie zrobiła swoje. Stało się, Emery osiągnął stan tego pociesznie ucieszonego, małomównego, ale obserwującego otoczenie człowieka, co to robił tło na każdej imprezie.
Hej. Ej, McHaren. Ems! — dobiegł go wcale nie taki znowu dyskretny szept przy prawym uchu. Piegus podskoczył z pół metra z zaskoczenia i obrócił się jak oparzony, na co parę osób parsknęło śmiechem.
No? — mruknął mało elokwentnie, ale każdą dłuższą wypowiedzią ryzykował, że splącze mu się język.
Bo ja muszę wyjść. Tak teraz.
Pokiwał głową na znak, że rozumie, że przecież co za problem, ale Barthy chyba nie do tego zmierzał. Widocznie mu się spieszyło, bo gorączkowo potrząsnął nim za łokieć skłaniając, by zechciał dla niego wygospodarować krztynę przytomności. I wielkim, nadludzkim trudem Emery to zrobił, bo przecież to były jego urodziny i nie wypadało inaczej.
Ale że teraz-teraz?
No, że teraz-teraz. Tak już.
McHaren mrugnął półprzytomnie w tej krótkiej chwili ciszy jaka została mu litościwie zaoferowana, ale zamiast zakojarzyć w jakiej znalazł si sytuacji zdał sobie tylko sprawę z tego, że chętnie napiłby się soku porzeczkowego.
McHaren, błagam, powiedz, że nadajesz się do samodzielnego transportu z knajpy do domu, bo nie chcę cię mieć na sumieniu chłopie.
Ach. Ach!
Załapał. Wykręcił się nawet bokiem i spojrzał mężczyźnie prosto w oczy z jakąś dziwną, niespotykaną u niego na trzeźwo butą i podejrzliwością, a ustami uchylonymi w szerokim uśmiechu.
Że w sensie, że musisz teraz do domu i to nie sam, ale tak, że beze mnie, co? — wymamrotał na jednym wydechu, a po tym jak Barthy skinął głową parsknął śmiechem i wyciągnął rękę, żeby poklepać go uspokajająco po ramieniu. — Dam radę, nie w takim stanie się do domu wracało.
Sęk w tym, że właśnie nie i jego o wiele bardziej ogarnięty kolega zdawał sobie z tego sprawę. Na jego twarzy wyrosła zmarszczka zastanowienia, bo z jednej strony mógł mu po prostu zamówić drugiego ubera, upchnąć w samochód i liczyć, że kierowca zlituje się i nie wyrzuci dzieciaka po drodze, albo znaleźć mu jakieś sensowne towarzystwo.
Dobra, cicho teraz, mam pytanie. Ktoś się pisze odstawić Meridę Waleczną pod dom?


miloud al-attal
ambitny krab
Ricotta
Nico
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
إلى الإنقاذ

Tańczył, natomiast, Miloud Al-Attal.
Obleczona w len i pot, smukła sylwetka, z klubowej ciemności wycinana regularnie skalpelem chłodnych, neonowych świateł. W zgodzie z pulsującym, trochę otępiającym rytmem. Jak dziwna, imprezowa wariacja na temat tej słynnej Wenus, o której uczą licealne podręczniki, rodzącej się z morskiej piany; raz po raz wyłaniał się z mroku i nikł w nim na powrót, do kolejnej eksplozji jasności i dźwięku.

Błysk -
  • barki ubrane w pruski błękit, w prawie-czerń wpadający tam, gdzie dwudziestoczteroletnie ciało załamywało się, męczyło, i pociło bardziej (to jest: na krawędzi kołnierza, pod skosem pach i, wreszcie, na plecach - gdzie środkiem śniadej skóry, od karku aż do lędźwi, biegła dolina, w której mieszkał i przy każdym ruchu prężył się jego kręgosłup), wystrzeliwujące w górę za wyciąganym ku stropowi dłoniom, czasem potykającym się o czoło, by odgarnąć z niego kosmyk włosów, albo o cudze ciało - w naturalnej, niewulgarnej kolei rzeczy: muskającym talię albo biodro, przelotnym dotyku, który może, ale bynajmniej nie musi być zapowiedzią niczego więcej.
Błysk -
  • stopy, na lepkiej od rozlanych drinków i upuszczonych przekąsek podłodze poruszające się, tup-tup-tup, po kwadracie, ubrane, dość idiotycznie, w sandały - z paskiem oplecionym wokół kanciastych kostek. Rozdreptane w taki sam sposób niezależnie od charakteru piosenki - a to była już piąta, albo siódma lub może nawet ósma, do której Milou' poruszał się bez wytchnienia i bez pauzy na szluga, szczanie albo szczyptę powietrza, zaczerpniętego przez klubowy próg, i ponad ramieniem cerberującego na nim bramkarza.
Błysk -
  • intrygujące, choć z klasyczną urodą mające wspólnego raczej niewiele, rysy, dodatkowo wyostrzone przewagą alkoholu nad wodą (a zawsze, gdy chłopak pił wódkę, ale nie równoważył proporcji najzwyklejszą mineralką, geometria i kolorystyka jego twarzy robiła się jakby surowsza: wargi czerwieńsze, kręgi pod dolną powieką ciemniejsze, źrenice nie tyle większe, co głębsze, nos - jeszcze bardziej orli niż zwykle), i technikolorem klubowej nocy.

[akapit]

Na jakiekolwiek wyrzuty sumienia brunet przestrzeni nie miał o tyle, że dzisiejszego wieczora nie zaczynał z żadnym konkretnym zamiarem albo planem, który w gruzach mógłby lec w chwilach, w jakich zapewniał Bartholomew, a potem także Lisę i Hugh, i jeszcze parę innych osób, których imionami nie zaprzątał sobie nawet głowy, że owszem, zostanie jeszcze piętnaście minut trochę tak z pół godzinki ile będzie trzeba. Nie miał również żadnych egzaminów, groźnym okiem łypiących nań zza horyzontu następnego tygodnia, ani stypendiów, o które należało się ubiegać. Jedyny czasowo-przestrzenny limit, jaki go w gruncie rzeczy ograniczał (czy też, paradoksalnie, zapewniał mu wolność), wpisany był w ważność wizy, kończącej się Al-Attalowi za parę miesięcy. Do tamtej pory, tak długo, jak udawało mu się utrzymać jakąkolwiek robotę, robić mógł co tylko chciał, i kiedy tylko chciał. A oznaczało to mniej więcej tyle, że robił wiele różnych rzeczy, głównie nocą - to jest wtedy, kiedy nie użerał się z sianem, końmi, i całym cyrkiem Hawkinsów (jaki to cyrkiem, tak naprawdę, stał się dopiero w dniu powrotu Alexandra) - i głównie w towarzystwie Hugh, i Barthy'ego, który był tego pierwszego najlepszym przyjacielem.

O (nie)asertywności drobnego rudzielca Al-Attalowi nie było póki co absolutnie nic wiadomo, ale Barthy faktycznie miał gest, i chyba także urodziny (czego Lou nie był pewien, ale z czego też wybrnął, złożywszy chłopakowi życzenia po francusku i arabsku, żeby potem nie było, że nie pamiętał, ale też by wcisnąć mu kit, że to tylko poezja, a nie życzenia, i tym samym nie wyjść na totalnego głupka, jeśliby się okazało, że to jednak nie ta okazja), a Milou ochotę na tequilę, co stanowiło wyborny zbieg okoliczności. Po trzech (a może pięciu?) kolejkach, poprzedzonych zresztą biforem u Lisy, Francuz stracił natomiast na skrupułach i kompleksach, i teraz wydawało mu się, że nie tylko tańczy jak bóstwo (i jak jedno, również, wygląda - co zresztą ubzdurał sobie po komplemencie przed paronastoma dniami otrzymanym od Elijah Coopera, w łóżku - a takie komplementy przecież liczyły się podwójnie...), ale także mówi po angielsku niczym native speaker, więc rwał się do konwersacji i wtryniał w każdą możliwą bez ogródek.
Kątem oka dostrzegł, że impreza z parkietu przeniosła się nagle jakoś w rejon klubowej kanapy, więc przepłynął przez tłum, zabuksował swoimi rzymiankami o parkiet, i przełożył głowę ponad ramię Bartholomew, tym samym nadziawszy się na rdzawą plamę włosów, butność dwudziestotrzyletniego spojrzenia wymierzonego w spieszącego się do ubera jubilata, i rozmowę, której treści absolutnie nie rozumiał.
A jednak, mimo to:
- Ja! - Wyrwało mu się - na fali tej samej beztroski, za sprawą której nie odmawiał zwykle znajomym ani drinków, ani przysług. Potem wyrżnął się o barierę kulturową (i fakt, że przez ostatnie pięć lat wędrował po Azji, na Disney'a i dużą część kultury popularnej mając serdecznie wywalone) - A kto to Merida?

Emery McHaren
Miloud
harper
bellamy
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Człowiek o wyjątkowo łamiącym język nazwisku (nie, żeby ich irlandzkie imiona w czymkolwiek mu ustępowały) zniknął mu z pola widzenia już na początku imprezy, zanim Emery zdążył w nim rozpoznać coś ponad zbitek liter i bardzo rzadki, trafny odcień chłodnego, przygaszonego błękitu. Zafascynowała go zarówno barwa jak i materiał różniący się mocno od błyskotliwych kreacji odbijających światło i spojrzenia, Al-Attal za to przeciwnie, spojrzenia przyciągał, pochłaniał wręcz jak czarna dziura. Ludzie patrzyli, niektórzy ukradkiem, inni już bezwstydnie, świadkowali jak z kolektywu splecionych ciał oddziela się dusza.
Parę drinków mniej i nawet Emery by zauważył i może lepiej, że jednak nie widział, bo zeźliłby się na siebie za brak szkicownika pod ręką.
Podczas gdy Miloud giął się jakby pod naporem samego światła, jakby go sam Caravaggio pędzlem pociągnął śród tej ciemności, McHaren dopiero zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że miękkie nogi daleko go nie zaprowadzą.
Żeby tak się spić, Ems — mruknęła z przekąsem Irma, ale Barthy mordował już nie tylko intencją ale i spojrzeniem, dlatego zamilkła natychmiast i przyssała się do swojej neonowo-różowej słomki.
Sam się nie spił — burknął mężczyzna i jak to imprezowy imperatyw nakazywał, wyciągnął McHarenowi przed twarz trzy palce. — Ile widzisz?
Widzę ile czego? — Brwi nie mniej rude jak loki uniosły się w wyrazie autentycznego braku zrozumienia wobec tego, czego od niego wymagano. — Widzę twoją rękę jeżeli o to pytasz.
I tyle powinno wystarczyć, wszak był dorosły i od dawna sam wiązał sobie buty, na co to zamieszanie? Jeszcze kogoś kłopotać?
Ja!
Tyle usłyszał i choć wydało mu się to pozbawione kontekstu, z ciekawości złapał się brzegu stolika i wychylił głęboko do przodu by zobaczyć kto właśnie się stał.
Tu masz Meridę. — Barthy zdzielił rudzielca nieco zbyt energicznie przez plecy, bo ten jęknął boleściwie i prawie wyrżnął głową w stół z rozpędu. — Wybacz, że tak to wyszło, ale on jest nietutejszy.
Przez nietutejszy można było mylnie wywnioskować jakoby Emery obawiał się samotnego powrotu przez miasto, co byłoby pewnie zrozumiałe w przypadku większości obcokrajowców zamieszkujących Lorne od stosunkowo niedawna. W przypadku McHarena problem był inny - on właśnie wcale się nie bał i to bodaj było jeszcze gorsze. Gdyby był cykorią sprawa miałaby się jasno, a tak zorientowawszy się, że sprowadzono go do roli problematycznego bagażu pozbawionego możliwości zajrzenia do każdej napotkanej bocznej uliczki i zgubienia się w wielkim mieście, Emery aż uchylił usta w niemym (póki co) proteście, a oczy ciemne jak dwa ziarenka kawy też patrzyły jakoś tak beznadziejnie.
Poradzę sobie — wydukał w końcu, już się zbierając, już podnosząc i jak to zwykle kiedy człowiek najbardziej był w potrzebie udowodnienia czegoś światu, wychodziło odwrotnie, innymi słowy zamiast stanąć prosto jak należy i błyskotliwie odżegnać się od obarczania kogoś swoim towarzystwem, McHaren zakołysał się na przeoczonej nodze co to ją stół złośliwie wystawił i w ostatnim momencie chwycił się oparcia kanapy.
Jasne — mruknął z politowaniem Barthy i zamiast perorować z pijanym Irlandczykiem obrócił się płynnie w stronę Lou. — Znam go już trochę, nie będzie problemów. Tak naprawdę on sam dla siebie stanowi zagrożenie, więc po prostu odstaw go pod drzwi, upewnij się, że trafi kluczem w zamek i jakoś ci to zrekompensuję. Ewentualnie mogę jeszcze...
Chwila! — Emery ledwo odzyskał równowagę, a już gotów był bojkotować ten pomysł. — Chwila. Barthy, bo może on nie chce, co? Albo... no, na pewno ma inne plany, a wiesz, że ja przecież, bo zawsze, no i...
I tak dalej ciągnęła się ta bezsensowna litania pełna niedokończonych myśli, przypadkowych przerywników co jak wierzył miało wystarczyć, aby zapewnić mężczyźnie o pięknej koszuli wygodną wymówkę.
...i dlatego właśnie, no — spuentował bez puenty, a i to tylko z powodu braku powietrza w płucach. Jak dotąd nigdy nie spił się tak jak tego wieczora i na razie pobłogosławiony nieświadomością konsekwencji dnia następnego żałował jedynie, że nogi ma miękkie jak zostawiona na słońcu plastelina. Gdyby dostąpił teraz nagłego przebłysku świadomości sytuacji w jaką się wkopał, pewnie jak to on, byłby przerażony. Lepiej zatem, że nie wiedział i że produkował długie, najeżone synonimami litanie prowadzące donikąd, tym akurat nie mógł sobie zaszkodzić.
Ostatnim razem puściliśmy go niby w lepszym stanie, a i tak zasnął na przystanku. Elle wracała parę godzin po nim i tak go znalazła, więc sam rozumiesz — mruknął Al-Attalowi na ucho Barthy i uśmiechnął się litościwie do gubiącego wątek i pojęcie z czym walczy McHarena. Znał procedurę, należało pozwolić mu się zagniewać, mniej więcej do fazy rumianości policzków, potem przychodził słowotok, a wreszcie po nim zmęczenie. Po tym Emery zwykle robił się spolegliwy i akceptował wszystkie warunki jakie mu stawiano.
I uważajcie po drodze na zwierzęta, on by nawet krokodyla pogłaskał jakby...
Głaskał — weszła mu w słowo Irma, na co mężczyzna wpierw zerknął na nią z niedowierzaniem, a następnie odetchnął resztkami cierpliwości i gęstym papierosowym dymem.
Miał na imię Albert — wtrącił słowem wyjaśnienia McHaren i cały szczęśliwy i pogodny jak maj rozpromienił się tym wspomnieniem.
No Lou, to już wszystko wiesz, tak?


miloud al-attal
ambitny krab
Ricotta
Nico
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Ten, który rzeczywiście właśnie się stał, przedarłszy się przez maźniętą różnymi odmianami brokatu (do skóry klejącymi się, trochę przaśnie, po prostu na pot i ślinę), falującą alkoholowym upojeniem i muzyką, ubraną w rzeczy tak skąpe, jak i, mimo wszystko, również zwyczajnie adekwatne do klimatu, ściankę ludzkich ciał splecionych z sobą różnymi fizycznymi układami (za rękę, pod rękę, pod pachę, w okół talii), był od McHarena z pewnością trzeźwiejszy, ale równie mocno, jeśli nawet nie bardziej, nietutejszy. Obydwu wyróżniały dane osobowe, na których rdzenni mieszkańcy Victorii, przyzwyczajeni do szerokich, nosowych dyftongów i leniwych, otwartych zgłosek, z gardła zwykle rwących się na język, a potem między zęby i wargi, jakby w zwolnionym tempie, raz po raz potykali się dość żałośnie, i spektakularnie. Obydwaj byli tutaj od niedawna, lokalne rejony nawigując prawdopodobnie za sprawą komórkowej mapki, pytań nieporadnie zadawanych miejscowym oraz odrobiny szczęścia. Obydwaj, wreszcie, mówili z akcentem, który słuchaczom nakazywał zwykle przymrużyć oczy, przymarszczyć brwi, i zanurkować w odmęty własnej wiedzy i pamięci w poszukiwaniu wskazówek ("Wow. A t o cudactwo skąd się, cholera, wzięło?!"). Z tej racji - to jest, z racji faktu, że w Emery'm Lou natychmiast rozpoznał nietutejszość podobną do własnej - pojawiały się dwa możliwe scenariusze względem tego, jak, zależnie od jego nastroju, sytuacja mogła się rozwinąć.
Istniały takie okoliczności, w których nad empatią bruneta przewagę mogła uzyskać jego wrodzona upartość, szczypta narcyzmu i skłonność do rywalizacji, a więc w których za punkt honoru postawiłby sobie teraz udowodnienie wszystkim zebranym, że guzik prawda, ponieważ on sam jest nietutejszy b a r d z i e j , a więc i bardziej zasługuje na to, żeby uczynić go centrum wszechświata zainteresowania, otoczyć uwagą, opieką i wsparciem, i eskortować do domu tak, jak odeskortowany pod własny adres miał teraz zostać rudzielec.
Ale, ponieważ Al-Attal był dziś w raczej przyjemnym (i, co za tym szło, także przyjaznym) nastroju, górę nad jego infantylnymi skłonnościami do przechwałek i przekomarzanek wzięło współczucie. Zwłaszcza wtedy gdy Barthy (zdaniem Lou w sumie całkiem równy gość, ale niekiedy wykazujący się irytującymi, i nadmiernymi skłonnościami do nieczułości i troglodyctwa), pacnął dwudziestotrzylatka w punkt między łopatkami, tym samym dokonując zamachu na jego, i tak już chyba utrzymywaną z niemałym trudem, równowagę.
- E-ee! Doucement! - Miloud zrobił krok w przód, tym samym w kierunku McHarena wysunąwszy się spomiędzy sylwetki Irmy i jej krótkowłosej, ślicznookiej koleżanki (Lou już od dłuższej chwili czaił się na potencjał odbycia z nią jakiejś niezobowiązującej rozmowy i sprawdzenia, w jakim kierunku potoczyć mogą się sprawy, ale teraz jego priorytety zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni, zogniskowane nagle na marnej, i usiłującej dźwignąć się do pionu postaci). Zapatrzył się w rozmywaną alkoholem czerń i mahoń chłopięcych tęczówek. Potem pokręcił głową - Barthy, daj spo -

- Poradzę sobie -

I, nim ktokolwiek z zebranych byłby w stanie wypowiedzieć jego imię i nazwisko (i to nawet nie w ich pełnoprawnej, wielokulturowej wersji: Miloud Étienne Duval Al-Attal), zorientował się teraz, że trzyma chłopaka za łokieć - ot, w ramach charytatywnej interwencji, nim ten zdołałby zagrozić sobie bardziej niż przed chwilą, w spotkaniu z jakże wrednie wyrosłym przed nim klubowym meblem. Zaraz potem go jednak puścił, bo dzieciak (niewiele młodszy od Lou, to prawda, ale w jego oczach - cały taki jakiś drobny, i szczupły jak zapałka - zwłaszcza z tym swoim niedorzecznym strzępem miedzianej czupryny), chyba jednak pragnął udowodnić wszystkim swoją przytomność i emancypację.
- Jasne - Skopiował sceptycyzm Bartholomew, i nadstawił ucho pod jego wargi - a więc i pod szept, oraz ciepło gęstego, rozpachnionego alkoholem i reminiscencją palonych przez siebie papierosów, oddechu. Potem Al-Attal parsknął, i tą samą głową, którą wcześniej kręcił, teraz pokiwał.
- Nie, nie mam żadnych planów - Oznajmił - z ukłonem w stronę znajomych, zupełnie świadomie kumulując sobie teraz ich wdzięczność (z której to miał zamiar w przyszłości bezwstydnie korzystać, gdy sam znajdzie się w takiej albo innej potrzebie) - i, równocześnie, z przekorą względem rudowłosej rewolty miotającej się przed nim na kanapie - Chętnie cię odprowadzę gdzie będzie trzeba. Tylko żadnych krokodyli - Odgroził się. Potem klepnął Barthy'ego w ramię - trochę tak, jak koński zad klepie się na znak, że to już pora na przejażdżkę - Poza tym "Albert" to beznadziejne imię. Dlaczego tak? Brzmi strasznie monarchistycznie - Zaplątał się w słowo zbyt długie jak na jego aktualne możliwości (trzeźwiejsze od McHarenowych, ale nadal niezupełnie trzeźwe), z rozpędu dodawszy do niego ze dwie niepotrzebne sylaby i parę zbędnych głosek - No nic. Taa, wszystko wiem. Barthy, tylko miej przy sobie telefon! - Dorzucił jeszcze, nim, uprzejmie, zrównał się spojrzeniem ze spacyfikowanym buntownikiem (to jest: po prostu przykucnął naprzeciwko, wyciągając doń przegub - ot, gdyby Irlandczyk zechciał się go przytrzymać w walce z grawitacją).
- Jestem Lou, a ty? - Zagadnął zaraz, z jakiegoś względu spodziewając się odpowiedzi z rodzaju "A ja nie" - Ogarnę nam jakąś kranówkę, co? No, już, chodź. Allons-y! - Tylko nie bardzo wiedział gdzie - Ale będziesz mi najpierw musiał powiedzieć dokąd...
Miloud
harper
bellamy
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Nietutejszość McHarena rozkładała się na wiele wątków, choć wychodziły one z tego samego pozornie splotu co u Al-Attala. Pierwiej była przynależność irlandzka, co od Australijskiej na pierwszy rzut oka mogła różnić się niewiele, by nie rzec, że niezauważalnie (gdyby nie pozostałe nietutejszości, może nawet pozostałby całkiem incognito). Więc otwartość, która tak na jego ojczyźnianej wyspie jak i na tej tutaj spalonej wzdłuż i wszerz słońcem, co kazała otwierać drzwi gościom odrobinę szerzej, przymykać oko na niedopasowania, a jakby naturalną manierą dyktowała jak najkrótszym wybiegiem z nowo poznanym człowiekiem przejść zaraz na ty. Umiłowanie do kolejno, morza, którym Irlandia oddychała i się zieleniła od brzegu aż po połyskujące stalą jeziora, a wzdłuż którego tutaj zdawało się skupiać życie. Głębia wyspy zwykle w obu przypadkach zostawiana była dla wytrwalszych, dla ciekawszych, albo tych, w których pokoleniowo jak gen piechura wyrosła potrzeba zgłębiania, ścierania się z przeciwnościami pogody, dziczy i terenu. Pewna beztroska, co szczególnie dobrze wsiąkła w McHarena, jaką to miejscowi tutejsi wyznawali niczym credo, a co niesprawiedliwie i błędnie ponoć nie przystawała z Irlandczykami też przecież istniała w Galway - kwestia interpretacji.
Ale prawdziwie odstawali, bezsprzecznie, przez co uniknęli wchłonięcia i trochę nie mieli wyjścia - stanowili swoistą enklawę dla swoich macierzystych kierunków. Oznaczało to, że razem wespół w zespół stanowili albo interesujący duet prawidłowo przebiegającej choć powolnej asymilacji, albo - cóż, c'est la vie - idealny cel dla łakomych portfela, specjalistów od "problemu". Paradoks polegał na tym (i w pewnym sensie po tym jak niegdyś Emery rozłożył go empirycznie na części pierwsze), że jeżeli problem był, panowie-specjaliści w mgnieniu oka potrafili załatwić na poczekaniu nowy, a jeżeli nie było - troskliwie ten stan rzeczy zmieniali. Tym sposobem każdy coś dostawał, oni zazwyczaj komórkę, a ktoś - jak to już wyżej zostało szczegółowo wyjaśnione - problem. Pół biedy, kiedy była nim nieplanowana utrata telefonu albo gotówki, czasami dostawało się jeszcze w bonusie fiołkowe limo podkreślające każdy kolor oczu, obite żebra fantazyjnie zmieniające kolor, albo coś podobnego, wszak tacy dżentelmeni zwykle obfitowali w pomysły.
Problem z McHarenem był taki, że on poza byciem nietutejszym był jeszcze tym nieprzystosowanym i wcale nie chodziło o życie w Australii. O życie per se chodziło, cud nad cudy, że ktoś o tak niewykształconym systemie przetrwania w ogóle dotarł do pułapu lat dwudziestu trzech. Polegał widać na jakichś atawizmach i kapryśnych humorach losu.
Jego dzisiejszym błogosławieństwem był Al-Attal, cały w brokacie, cały zroszony świeżym potem i całe szczęście, względnie chętny podjęcia się misji.
Nie spostrzegł gestu i chwyt za łokieć co mu prostotę nosa wyratował zignorował, nie przez nieuprzejmość lecz pijacką nieuwagę. Nie przebolał za to uwagi co do nazewnictwa i w moment się spionował na kanapie, z rękoma gotowymi do ożywionej choć zbędnej gestykulacji. Każdym nieplanowanym ruchem ryzykował bowiem, że jedną z tych fancy szklaneczek na stole przewróci i przyjdzie mu płacić.
Bo na Proinsias nie reagował — wyjaśnił bez ogródek, skubany nawet nie zająknął się na drgająco-szeleszczącym imieniu. W przeciwieństwie do Lou, Emery ze słowem radził sobie odrobinę lepiej, gorzej natomiast z koordynacją i planowaniem czegokolwiek na pół minuty w przód. — Więc został Albert.
Dla samego McHarena była to rzecz tak oczywista, że aż niewymagająca dodatkowego tłumaczenia, a że w podobny sposób rozumował ze wszystkim, często wprawiał tym okolicznościowego rozmówcę w konsternację. Szczególnie tych obytych erudytów, których najczęściej połowy zawiłości semantycznych i ilościowych wypowiedzi zwyczajnie nie rozumiał, stąd na ogół przebieg podobnych sytuacji był taki: ktoś gimnastykował się pięknie i oprawiał w logiczne, estetyczne ramy językowe - Emery prosił o wytłumaczenie ("kro-to-chwi-la? A cóż to?") - rozmówca marszczył się, ale z wewnętrznym poczuciem delikatnej satysfakcji tłumaczył co jest. Po tym następowało uświadomienie, chwila ciszy by nowy zwrot właściwie przerobić i powrót do punktu wyjścia ("to nie wystarczyło powiedzieć od razu, że żart?") w którym McHaren znów się dziwował, tym razem już w pełni zrozumienia, choć nie zmieniało to absolutnie niczego.
Było kilku takich, co po podobnej rozmowie stwierdzało wprost, że dysputy z nim to jak granie z gołębiem w warcaby, ale zdarzali się tacy, jak Barthy na przykład, którzy w tym bardzo prostym i nieskomplikowanym pojmowaniu czy to świata czy języka Emery'ego nie dostrzegali mankamentu. Ot, po prostu zwyklą człowieczą osobliwość. No i prawda, był jeszcze jego ojciec, który jedyne co w nim widział to upośledzenie.
Pewnie, jakby co to dzwoń — przytaknął Barthy, który już chwilę później z wyrazem nabożnego przerażenia patrzył, jak McHaren przechyla się przez oparcie kanapy niczym ciecz, ale w ostatniej chwili wraca na swoje miejsce. — Na pewno dasz radę.

Jak dotąd Emery śledził przebieg ich rozmów prowadzonych nad sobą i o siebie z mocno opiłowanym zainteresowaniem. Wybudził się tylko gdy rzecz dotyczyła Alberta, resztę raczył zignorować, a dopiero gdy Al-Attal przykucnął by w swej dobroci znaleźć się na poziomie jego wzroku Irlandczyk mrugnął, odchylił lekko głowę co uciekała mu nieelegancko w dół i spojrzał na niego z zatrważającą wręcz intensywnością. Wada wzroku, nie widział za dobrze z bliska.
Jestem Ems. A ty... — Nastąpiła króciutka pauza na oddech i zwilżenie spierzchniętych, wąskich ust o kroju serduszka. — ...a ty jesteś cholernie niewyraźny.
O tym, że wcale nie próbował go w jakiś misterny, zawoalowany sposób urazić świadczył śmiech tak szczery i serdeczny, że nawet Irma pieszczotliwie odgarnęła mu rudy lok z twarzy nim wlazłby mu do oka i je wydłubał.
Chyba nie założył dzisiaj soczewek — zauważyła ostrożnie i zajęła się pakowaniem McHarenowi po kieszeniach jego skromnego dobytku; klucze, portfel, telefon, paczuszka porzeczkowej gumy do żucia.

Przedarcie się przez rozgrzany, połączony w kleisto-lejącą się jedność tłum zajęło im najmniej kwadrans. Uczepiony kurczowo ramienia Al-Attala amator dzikiej zwierzyny mierzył się z trudnym przeciwnikiem, mianowicie z grawitacją i własnymi nogami. Przeprawa przez klub musiała go jednak w jakiś sposób zahartować, bo z chwilą w której uderzyło w nich mocno chłodniejsze, świeże powietrze zaraz po otwarciu drzwi, McHaren zatrzymał się, stanął prosto, zdjął mężczyźnie obrączkę swoich palców i odetchnął sobie głęboko na zdrowie.
Przyblakła oliwkowo-zielona koszula z krótkim rękawkiem, a na niej ciemna, kasztanowa kamizelka uniosły się wraz z jego piersią, a w przypływie olśnienia co spłynęło na niego wraz z tym ocuceniem, Emery sięgnął do kieszeni spodni gdzie w trwającym parę sekund popłochu sprawdzał, czy wszystko jest na swoim miejscu. Było, Irma zasługiwała na podziękowania.
Po upewnieniu się, że nic dziś nie stracił, podniósł wzrok na błękitnego, lśniącego i trochę wyraźniejszego mężczyznę przed sobą, stuknął obcasem eleganckich butów i uśmiechnął się z deka przepraszająco.
A więc Lou — zaczął bardzo powoli i nazbyt wyraźnie, jak na pijanego człowieka renesansu i ogłady przypadkowej przystało. — To wszystko bardzo miło jest... z twojej strony bardzo, ale sam rozumiesz chyba, że ja do domu to nie chcę jeszcze iść, co nie?


miloud al-attal
ambitny krab
Ricotta
Nico
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Nic dzisiaj nie stracił?
Jeszcze. Jeszcze nie.
A przecież - oprócz wszystkich tych przyziemnych, fizycznych oczywistości, bez których w dzisiejszych czasach nikt z domu ruszyć się nie potrafi, tudzież nie odważa (kluczy, portfela, telefonu i gumy - a alternatywnie także gumek, w portfel Al-Attala wetkniętych dyskretnie i przezornie, mimo miejskich legend o tym, że przechowywane w taki właśnie sposób wycierają się tragicznie, i już wcale nie chcą chronić ani przed tryprem i innymi, straszniejszymi jeszcze chorobami, ani przed niechcianą ciążą) - tak wiele innych spraw było jeszcze dzisiaj, potencjalnie, do stracenia.

[akapit]

Na przykład zęby. Dwa ich rzędy; bielutkich, równych, ładnych - zwłaszcza we wszystkich tych jaskrawościach klubowych przestrzeni, w jakich półcienie i pół-barwy nikły bezpowrotnie, ale wyrazistsze kolory tylko zyskiwały na intensywności, a więc biel była bielsza, czerń głębsza od tej, jaką nosił w sobie Rów Mariański, a czerwień tak krwista, że pod jej wpływem nawet osobnikom najzdrowszym na umyśle grozić mógł spontaniczny wampiryzm albo komunizm (zdaniem niektórych - nie wiadomo w sumie co gorsze) - spomiędzy zwilgoconych alkoholem warg Emery'ego błyskające w tych rzadkich chwilach, gdy jednak postanawiał przemówić, a potem zaciskane znowu.
Warto dodać, że gdyby nie ta kurczliwość, z jaką chłopak wczepił się w podporę dwudziestoczteroletniego ramienia, pożegnać z uzębieniem mógł się już przynajmniej przy trzech okazjach - i to wyłącznie na trasie kanapa - parkiet - próg imprezowego przybytku.

[akapit]

Albo czas. Czas, też, stracić mógł dziś dość spektakularnie - ten sam, który to chyba wypadałoby poświęcić raczej na ponowne wizyty wśród stron podręczników i brulionów z notatkami, skoro egzaminy zbliżały się nieubłaganie, a deficyty uwagi nie miały nad McHarenem litości nawet, a może zwłaszcza teraz, kiedy regułki, definicje, i terminy wkuć należało w wiecznie rozproszony umysł na blachę. Zgubiony gdzieś w trakcie piętnastu minut przedzierania się poprzez labirynt roztańczonych sylwetek i gardziele wąskich, wolnych od okien korytarzy. No, i wystawiony też na szwank w tym samym stwierdzeniu, w którym Irlandczyk informował Al-Attala, że do domu wracać bynajmniej jeszcze nie zamierza (nie zdradziwszy wprawdzie, czy po głowie chodzą mu już jakieś alternatywy).

[akapit]

Wreszcie, stracić mógł też głowę. Jak to się niejednemu, w towarzystwie Milou (albo też w jego semi-narcystycznym przekonaniu, raczej - w którym to trwając, brunet lubił myśleć, że łatwo jest się w nim zadurzyć, nawet jeśli wyłącznie na jedną noc, albo pięć wyrwanych z życia minut) zdarzało. Póki co, wyglądało jednak na to, że rudzielec miał zgoła inne priorytety. Pominąwszy już ten związany z burmuszeniem się za Al-Attalową krytykę względem nadanego krokodylowy imienia.
  • Chryste - jak błyskawica przemknęło Lou przez głowę - jeśli to tak na poważnie, to z dzisiejszej nocy mogli nie wyjść żywi, a nawet jeśli, to nie w jednym, nieuszczkniętym jakąś dziką paszczą, kawałku.
    • Miał zatem szczerą (i pewnie płonną?) nadzieję, że anegdota o Proinsiasie Albercie była tylko jedną z tych typowych, koloryzowanych etylem anegdotek, którymi w nocnych, towarzyskich kontekstach rzuca się zwykle na prawo i lewo, ale jakie w świetle dziennym nagle tracą tak na dramatyzmie, jak i, po prostu, na prawdziwości.
Na zewnątrz faktycznie świat okazał się być ciut klarowniejszy. Cichszy, prostszy w nawigacji, obszerniejszy - więc Miloud przeciągnął się zaraz, wyrzuciwszy ręce w nieprzebrane indygo australijskiego nieba, i uśmiechnął zadowolony. Znajdował się w takim punkcie własnego pijaństwa - większy i cięższy od Emery'ego, a więc zwyczajnie bardziej odporny na procenty, plus uboższy pewnie w dwa, albo trzy drinki - że jego ciało zdawało się być elastyczniejsze niż w rzeczywistości, ale nadal przyjemnie posłuszne. Nie musiał walczyć o równowagę, ani przekonywać stóp, żeby szły w odpowiednim kierunku. Język, natomiast, rozplątywał się jakoś tak urokliwie, że mówić było łatwiej, i to w dowolnym języku.
Odprowadziwszy wzrokiem Bartholomew, i Irmę, i kogoś jeszcze, chyba - choć to mogło być tylko złudzenie - we wnętrze taryfy (z ostatnimi "Tak, dam znać!" i "Nie, nie ma za co!" rozwibrowanymi jeszcze w nocnym powietrzu, gdy znajomi zatrzaskiwali drzwi, i potwierdzali u kierowcy pożądany adres) - teraz mógł skupić się wyłącznie na znacznie niższej od siebie, rozstukanej podeszwami niedorzecznie stylowych bucików, prezencji.
A więc: spojrzenie (znowu) zjechało mu trochę w dół - żeby zrównać się z poziomem bladej, piegowatej, i ładnej w sposób, o jakim pisze się w piosenkach i wierszach, ale nie w modowych magazynach, twarzy, a brwi (też ponownie, owszem) podjechały trochę w górę, a wyrazie takiej konsternacji, która całą sobą krzyczy: Ale jesteś a b s o l u t n i e pewien że to dobry pomysł?.
- Uh. Okay? - Zaryzykował najpierw, samemu obstukawszy dłonią kieszenie swojego ubrania - w takim typowym, zdrowo-rozsądkowym rytmie (telefon? jest; klucze? ; portfel? kurwa... chwila... okay, na miejscu!), a potem, nieco po czasie, zastanowił się, w co on się w zasadzie wpakował. Miał przed sobą jakieś pięć stóp i sześć dodatkowych cali uroku osobistego, owszem, ale też ewidentnego pijaństwa, alkoholowego optymizmu - który z a w s z e nakazuje pakować się w żałowane na trzeźwo tarapaty, kilka niepotrzebnych, werbalnych powtórzeń (wyłapał, chociażby, dwukrotnie powtórzone "bardzo", a starczyłoby przecież jedno, albo nawet zero) oraz szczyptę skruchy (która mu jednak nic, następnego dnia, nie zrekompensuje, co?). Jeśli nawet żałował, to i tak trochę po fakcie.
- A więc, Ems - Zamrugał, żałując, że nie nosi przy sobie papierosów. Przyjemnie byłoby się tak teraz sztachnąć i, całkiem poetycko, wypuścić strużkę jednego z nielubianych przez McHarena kolorów szarości w chłodniejsze niż w klubie, bardziej rześkie powietrze - To zupełnie w porządku, ale są dwa... Dwa są warunki. Jeden: nie głaszczemy dzikich zwierząt. A najlepiej żadnych - Pociągnął nosem - Drugi: i tak podasz mi swój adres. I wpisz go... - Milou' wyciągnął telefon, i przeklikał się przezeń aż znalazł notatki, podsunąwszy wirtualny papier pod rękę Irlandczyka. Zapisywanie australijskich adresów (i imion, i nazwisk, i... w ogóle wszystkiego) ze słuchu, nadal nie należało do największych talentów bruneta - Tutaj. I tam też cię odstawię, tak? Jak już... Yyy... Pójdziemy jeszcze-nie-do-domu - Wzruszył ramionami - To dokąd byś chciał?
On sam najchętniej poszedłby teraz na plażę. Albo na coś kalorycznego, słonego, i najchętniej smażonego w głębokim tłuszczu - bo czy nie o takie właśnie rzeczy, koło drugiej nad ranem, proszą się zwykle hartowane alkoholem trzewia?

Emery McHaren
Miloud
harper
bellamy
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Zamiast bilansu strat, Emery na ogół rozsądkował w przeciwnym kierunku - ile dziś mogę zyskać?

Zyskać mógł, chociażby, zachwyt nowo odkrytego miejsca, którego przedtem nie widział bo nogi prowadziły go prosto jak po sznurku na trasie uczelnia-dom, pomijając te cykliczne wypady w miejską przestrzeń ze szkicownikiem, albo takiego, co już znał je z pozoru niezgorzej, ale dotąd omijał je spojrzeniem. Niektóre rzeczy lepiej i ostrzej stawały się widocznymi dopiero nocą. Nocą na przykład (choć w świetle dziennym nie widział go jeszcze) posągowo wyglądał mu ten cały Al-Attal, Lou. Z klasyczną urodą, jakiej próżno uświadczyć gdy się się nie wie czego szukać, ale jaką Emery miał szansę studiować nad rozlicznymi albumami, reprodukcjami, w kilku muzeach i własnym wyobrażeniu. Rysował już takie twarze o rysach do momentu miękkich, ale gotowych by stężeć i w razie konieczności nadać właściwej hardości. Takie nosy, orle, elegancko zakrzywione i prawdę mówiąc, ręka McHarena lubiła takowe rysować. Usta zaś nosiły manierę antycznych wzorców - z umiarem, pomiędzy, bez przesady - oczy zaś korespondowały z nimi zgodnie, bo patrzyły z uwagą, ale z dystansu.
Budowy także był niepospolitej, szlachetniejszej i jakby z innego materiału niż taki Barthy został ulepiony. W ramionach nie aż tak szeroki, choć obaj przecież podobnego wzrostu, ale tam, gdzie u Fleminga górę brała prosta, kanciasta forma, u Lou zdawało się, przewodziła łaskawsza dla oka obłość i przewężenia, zwłaszcza tam, gdzie boki zbiegały się ku biodrom. I właśnie tym była ta różnica, że Al-Attal był rzeźbiony, a nie ciosany.
Tych wszystkich fenomenalnych niuansów rzecz jasna, McHaren się nie dopatrzył, wzrok miał na to zbyt słaby, umysł spłycony jak po odpływie, więc jego obserwacja ograniczyła się do stwierdzenia, iż jego przygodny kompan jest estetyczny.

Mogła mu też w trakcie tej podróży wpaść nowa anegdotka do opowiadania, coś do wspominek w przerwie między jednym egzaminem a drugim. Albert wprawdzie wydarzył się naprawdę, a przez wydarzył się należało nabrać szerszego pojęcia w sprawie by w pełni docenić wyjątkowość sytuacji i... rozmiaru naiwności (głupoty?) McHarena. A przede wszystkim - nie był to krokodyl lecz kajman.
    • [akapit]

      Nocne dyżury zwykle miały to do siebie, że albo się je przesypiało albo przeciwnie, pamiętało z dokładnością co do minuty włącznie z hasłami wpisywanymi od niechcenia w krzyżówce i piosenkami napływającymi radiowym przyciszonym szeptem przez pusty korytarz. Przyczajony za recepcyjną ladą Emery intensywnie zmuszał się do ruszenia głową i zgłębienia podchwytliwego pytania: Co znajduje się poniżej licznika?. Chryste, zawsze był nogą z biologii.
      W sennej ciszy przetykanej wiekowym Lady in red było jednak coś przerażającego, przynajmniej zdaniem samego McHarena, który strachliwy był ponad przyzwoitość i aby o tym zapomnieć malował w pustych kratkach krzyżówki wędrujące kolonie pająków. Dochodziła godzina trzecia, do końca zostały dwie godziny, a on już miał powieki na przysłowiowych zapałkach.
      W pewnym momencie uniósł półprzytomnie głowę i przestał skrobać długopisem po chropowatym papierze, a Duncan - pająk pawi, którego umiejscowił na samym dole strony - nie doczekał się ostatniej nogi. Wydawało mu się, że usłyszał rzężenie żwiru pod kołami samochodu na parkingu, ale teraz, gdy jego uszy wyłapywały tę samą ciszę nie był już taki pewny. Poza tym, jaki to miało sens? Wiadomo przecież, że klinika nocą była zamknięta, pod ręką żadnego weterynarza, a on tu tylko sterczał proforma, jakby coś...
      Warkot silnika zaskoczył go podobnie jak ostre światło, przed którym musiał zasłonić oczy przedramieniem. Ktoś bardzo agresywnie manewrował przed budynkiem i rozsypywał w najlepsze żwir na rabaty, a gdy tylko Henry porzucił krzyżówkę i wybiegł sądząc, że potrzebna pomoc, auto nawróciło gwałtownie, obsypało go deszczem kamyczków po czym zostawiło w tyle.
      Z najgłębszych odmętów płuc McHaren zaniósł się widowiskowo oskrzelowym kaszlem godnym emerytowanego gruźlika i przez dobry moment nie widział nic, bo wraz ze żwirem w powietrze uniósł się przydrożny pył, a ten opadał zdecydowanie wolniej i do tego gryzł okropnie w oczy.
      — Pomylił adres? — zagadnął sam siebie, tak, jakby miał lada moment sam udzielić sobie satysfakcjonującej odpowiedzi. Kurzawa wreszcie się rozwiała i nie groziła mu już pylica, dzięki bogu, za to wciąż pozostawał zagrożeniem samym dla siebie o czym przypomniał sobie jak nadział się na karton porzucony na boku przy drzwiach, a którego wychodząc w pośpiechu nie zauważył.
      — Pies — przeczytał na głos jak pięciolatek i przechylił głowę ze ściągniętymi mocno brwiami. I z opóźnieniem bo z opóźnieniem, ale wreszcie go olśniło. Podrzutek.
      Pierwszym co przyszło mu do głowy, to sprawdzić co za szczeniak i w jakim to-to jest stanie, więc z sercem obijającym mu się drewnianymi chodaczkami w okolicach przełyku przykląkł i drżącymi dłońmi począł rozpakowywać pudełko obklejone obficie taśmą. Upocił się nad tym, zaciął nawet ze dwa razy papierem, a im dłużej to trwało tym rósł w nim paraliżujący strach; pies powinien szczekać. Inaczej - żywy pies powinien szczekać. Cisza była złym sygnałem.
      Na wstrzymanym oddechu ostrożnie uniósł naderwane górne wieczko i...
      ?
      ...?
      A to co za dziwactwo?

      Emery miał wiele osobliwych odruchów, każdy na inną okazję i każdy cudaczny, a jednym z nich było wydawanie przekomicznego, wysokiego dźwięku ce, kiedy coś wprawiało go w osłupienie.
      Kajman wprawił go co najmniej w stupor.

I wreszcie, chociaż to akurat wisiało pod wielkim i migającym na kolorowo znakiem zapytania - Emery mógł dziś zyskać nowego przyjaciela, o ile eksperyment jakim poddał ich Barthy by wypalił.
Twarz McHarena zmieniała barwę aktualnych emocji w zgrabnym porządku - bezgraniczna radość (To zupełnie w porządku) - nadludzkie skupienie (Dwa są warunki) - głębokie rozczarowanie (Nie głaszczemy dzikich zwierząt) - aż wreszcie zaciągnięte lekkim zniecierpliwieniem ugodowe westchnięcie.
Stukał w telefonie tak długo, jakby z robił mu na złość, ale w gruncie rzeczy okazało się koniec końców, że nic bardziej mylnego i McHaren po prostu jest bardzo niepraktycznym, spontanicznym wierszokletą, bo na poczekaniu rozwinął mu swój adres do udekorowanego błędem ortograficznym haiku. Przynajmniej zachował oryginalną konstrukcję.

Al-bert to kaj-man
P-L Dwa O-Siem Je-Den
Puj-dzie-my coś zjeść?


Patrzył jak Al-Attal z każdą przeczytaną linijką (których było aż solidne TRZY) unosi wyżej brew, a im ona wyżej tym wyżej sięgał samozachwyt domorosłego wierszoklety. Przekładał się on, ten zachwyt rzecz jasna, nie ów wierszokleta, ten się najwyżej odmieniał przez przypadki i wypadki, na rumianość oprószonych piegami policzków i połyskliwość ciemnych oczu, a także na szerokość uśmiechu tak serdecznego, że żal byłoby odmówić.
Wiem gdzie tu sprzedają najlepsze kanapki z krewetkami... nie, poważnie, ja wiem jak to brzmi, ale one są serio niezłe. To znaczy, ja wiem mniej więcej gdzie to jest, gdybym nie pił, wiedziałbym trochę dokładniej.


miloud al-attal
ambitny krab
Ricotta
Nico
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Słysząc, jaka to ocena zmalowała się w myśli McHarena po kilku rzuconych mu spojrzeniach - nadal rozmiękczonych pijaństwem i zasnutych imprezową ciemnością, ale już nieco głębszych i mniej rozbieganych niż te, którymi Irlandczyk obijał się o sylwetkę bruneta we wnętrzu opuszczanego przez nich właśnie lokalu - Lou pewnie stanąłby w chwiejnym rozkroku między poruszeniem i obruszeniem, nie do końca pewien, czy to jednowyrazowe podsumowanie uznać należy za komplement, czy raczej za obelgę. Zdradziłby go, jak to zwykle, język. I fakt, że jego własny mózg, nie tak znacząco jak rudowłosego chłopca, ale mimo wszystko trochę spowolniony jednak w funkcjonowaniu, jakoś nie był władny odnaleźć w swoich odmętach prostej definicji użytego przez Emery'ego słowa - nawet mimo beznadziejnego podobieństwa do jego zastępnika z jednego z dwóch rodzimych języków Al-Attala.
E s t e t y c z n y, czyli jaki, niby? Głosem starszych braci: pedalski, pedalski, pedalski.

[akapit]

Może lepiej więc, że Miloud jednak nie słyszał melodii wygrywanej przez trybiki dwudziestotrzyletniego umysłu, i, pochyliwszy się nad fluorescencyjnym, bledziuchnym błękitem telefonicznego ekranu, skupiał się wyłącznie na trzech rządkach pikseli tulących się do siebie aż do powstania liter.

[akapit]

- Masz tu błąd - Wytknął, gdy pierwsza fala jego konsternacji dobiła już do brzegu, i opadła wraz z brwią, mrugnięcie temu jeszcze wywindowaną gdzieś w pół drogi czołem - w kierunku wyrazistej linii Al-Attalowej plerezy. Samozachwyt McHarena musiał być jakoś przewrotnie zaraźliwy, bo teraz objął i Milou', dumnego z siebie tak, jak na jakimś etapie swojego życia musiał być kiedyś każdy człowiek, który wychował się na zupełnie innych językach, a któremu udało się teraz wypomnieć leksykalną, czy gramatyczną pomyłkę osobie angielskim (czy, no dobrze, jakąś jego odmianą - bo nawet pijany i niewprawiony, słyszał przecież te wszystkie welaryzacje i ściśnięte z sobą, szczelinowe spółgłoski) władającej od kołyski. Lou zrobił to jednak bez złośliwości - jedynie ze stoicką, niewzruszoną powagą. I zdradziło go chyba tylko króciuchne drgnienie - ot, ledwie skurcz - prawego kącika warg. Wysunął dłoń, a od tejże dłoni - palec wskazujący, i jego opuszką tryknął gładź wyświetlacza - To nie powinno być przez o skreskowane? - Teraz to on się rąbnął, na alkoholowych wybojach i werbalnych niuansach wyłożywszy się jak długi, ale zrobił to z właściwym sobie urokiem (jak ktoś, kto przed żenującym upadkiem, wykręcić jest w stanie piruet) - Ale mimo to ładne. Prawdziwy z ciebie artysta, co, Ems? - O dziwo, jeszcze nie zapomniał.
  • Kaj ma nów też nie głaszczemy
- Odpisał mu w telefonie, czcionką rozjarzoną dziko w ciemności.
Potem się wyszczerzył.

- A myślisz, że jak trochę wytrzeźwiejesz, to ci ta wiedza wróci? Czy ją straciłeś bezpowrotnie? - Warto było ustalić. W końcu, jeśli od krewetkarni dzielił ich dystans konkretniejszy niż pięćset metrów, istniała spora i optymistyczna szansa, że świeże, nocne powietrze otrzeźwi nieco Emery'ego, orzeźwiającymi podmuchami prostując mu nieco wewnętrzny kompas (czy moralny, to już inna sprawa - ale może chociaż taki, jaki to odpowiada za rozróżnianie wschodu od zachodu) - Możemy pójść. Już, zaraz. Choćby w rejon, skoro wiesz tak mniej więcej. Poszukamy - Wzruszył ramionami trochę nietypowo, bo najpierw lewym, a potem prawym, a nie obydwoma na raz. Nigdzie mu się nie spieszyło, a chłopak wydawał się zabawny, no i był przyjacielem Bartholomew (tego samego, u którego Lou nakumulował sobie aż nadto różnorakich długów). Pojawiał się tylko mały kłopot - Jest tylko jeden problème - Ostrzegawczo zaciągnął miękkością francuskiego akcentu - Wiesz, czy tam mają jakieś frytki? Bo ja... Nie jadam raczej mięsa.
Raczej - mniej dyplomatycznie: nigdy.
Mięsa - wbrew podszeptom złośliwców, jego wegetarianizm poddających pod wątpliwość: nawet, a może wręcz szczególnie nie owoców morza.

Emery McHaren
Miloud
harper
bellamy
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Mały introspektywny wypad przypomniał mu o tym, że bez względu na to jak podpisane jest pudełko, nie warto ufać etykietkom przed zajrzeniem do środka. Miloud mógł zatem być sobie nawet bardziej niż estetyczny, ale poza niewątpliwie fenomenalnie wymodelowanym nosem w środku mógł chować przeróżne niespodzianki. Emery wolał myśleć o nich jak o przygodnej eskapadzie do sklepu z cukierkami, niż zakładać, że za ładną fasadą schowały się przykrości gotowe zdzielić go w żołądek gdy zechce zajrzeć w głąb. Zresztą, czyż Barthy nie dał mu swojej rekomendacji?
Masz tu błąd.
McHaren wraz ze swoim niestygnącym entuzjazmem skinął głową.
A potem zerknął w miejsce wskazane palcem i sugestią, brwi przymarszczył dla zdyscyplinowania migotliwie tańcujących walczyka po wyświetlaczu liter i właściwie, to równie dobrze Al-Attal mógł mu wciskać kit. Emery bowiem był pobłogosławiony dysortografią.
Tak myślisz? — zapytał, również bez złośliwości, raczej w taki sposób jakby dociekał czy dobór błękitnej apaszki do granatowej koszuli to już nuda i przeżytek czy klasyka. — Może? Chociaż zawsze wydawało mi się, że to jest osiem, a nie ósiem.
Po tym nastąpił antrakt, podczas którego Irlandczyk co trzeźwiejszą szarą komórką studiował osobliwy przypadek ósemki-osemki, a jego wąskie usta uśmiechały się przy tym z bezradnością wpisaną w leitmotiv.
Nie znajdując właściwej odpowiedzi spośród rozlicznych opcji jakie wyrosły przed nim w tym krótkim czasie (a z których każda jedna była gorsza od drugiej) Emery wzruszył w końcu ramionami i odebrał komplement wraz z telefonem.
Parę sekund potyczki z tekstem i rudy znów się marszczył, podnosił wzrok dźgnięty tym niesprawiedliwym zakazem, ale najważniejsze, że nie dyskutował. Al-Attal był wprawdzie miłym człowiekiem - tak, m i ł y m, a przy tym nie m d ł y m, choć mówił czasami z rozwlekłą egzotyczną manierą, jednak coś słusznie się McHarenowi zdawało, że nie jest to ktoś z kim mógłby kontrargumentować.
No to nie głaszczemy kajmanów — zgodził się posępnie, nie wiadomo czym urażony bardziej; tym, że nie wolno, czy tym, że Lou wybrał tak krzykliwie neonowy kolor by go o tym poinformować.
Na całe szczęście Emery nie był zbyt stały w przeżywaniu uraz, wystarczyło, że mężczyzna uśmiechnął się szeroko, w taki sposób, jakby machał ręką i dobrodusznie mówił, że już nic nie szkodzi, a on też stwierdził rezolutnie, że no, nic nie szkodzi.
Może jak zobaczę coś znajomego, to wtedy mi się odświeży. Jak nie, to zdamy się na nos i pójdziemy tam, gdzie pociągnie nas żołądek — wysunął całkiem racjonalną jak na siebie i jak na sytuację, opcję. W ten sposób zresztą przeżył swoje pierwsze tygodnie w Lorne, inaczej kulinarny analfabetyzm wpędziłby go znów w żywienie się bułkami na kartoflach i relatywnie bezpiecznymi gotowcami. Jedyne czego żałował, to vegemite.
Aż podskoczył, normalnie z pół metra w górę (okay, ciut to wyolbrzymił w swojej barwnej wyobraźni), kiedy Lou przerwał mu pełne skupienia wizualizacje potencjalnej trasy stąd, do a-któż-to-wie.
Wykrojone w pocieszny kształt serduszka usta ułożyły mu się w wielce zaskoczone O, ciemne oczy wstrzymały się na wysokości twarzy Al-Attala, patrząc to z podziwem to z niezadanym, acz oczywistym pytaniem - a cóż to za osobliwy kwiatuszek w lingwistycznym wianku? - po czym trochę uporządkował mimikę i skupił się na faktycznym problème.
To całkowicie zmienia postać rzeczy — oznajmił uroczyście jak na rozdaniu świadectw. — Jakbyś powiedział wcześniej, to ja bym od razu zaproponował Sandy's. Byłeś kiedyś w Sandy's? Nie? Mają tam najlepsze opiekane ziemniaczki, musisz spróbować.
Nie było dyskusji. Nawet nie dlatego, że raz jeden McHaren popisał się wyjątkową charyzmą i zdolnością przekonywania godną Schopenhauera, raczej wynikło to z faktu, że mało kto był gotów wyjechać na czołówkę z jego entuzjazmem. Na boga, był przecież Irlandczykiem z krwi i kości, temat ziemniaków nie był mu obcy. Temperament również.
I nie czekając, aż się Al-Attal namyśli, Emery co żywo chwycił go pod ramię, poklepał dobrotliwie po tym, czego akurat sięgnął (to jest, po obojczyku?) i pociągnął go z werwą w stronę wybrzeża oraz mekki każdego opitego beznadziejnie przypadku; Sandy's.

Sandy's okazało się być małym food truckiem wyrastającym praktycznie znikąd na środku opustoszałego od samochodów lecz nie klienteli, parkingu. Już z daleka czuć było, że wszystko co oferowało menu złociło się apetycznie w tłuszczu, praktycznie w każdym kształcie jaki można sobie było wyobrazić. Pytanie brzmiało, jak często McHaren się tu stołował, skoro nawet w stanie wyższego upojenia, gdzie nie potrafiłby jasno wskazać drogi do własnego mieszkania dał radę doprowadzić ich skrótem?
To słuchaj teraz — odezwał się nagle, gdy obaj jak raz stanęli w kolejce i zgodnie rozpletli się z ratującego życie i godność uścisku. Obaj zdążyli się zgrzać, jedno ciało grzało bezlitośnie drugie, Emery dałby nawet głowę, że przesiąkł zapachem perfum Lou i vice versa, ale pewno rozbiłby nos najmniej kilka razy, gdyby go Al-Attal litościwie nie holował w momentach ciężkiej próby. — Ja myślę, że teraz to ja ci postawię, a ty, ponieważ jesteś rozsądnym człowiekiem, nie będziesz marnował czasu na dyskusje i wybierzesz na co masz ochotę.
Należało mu się chociażby za zdeptanie butów na przejściu dla pieszych i cierpliwość, kto pijanego ekstrawertyka raz odprowadzał do domu przez miasto ten wie.


miloud al-attal
ambitny krab
Ricotta
Nico
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Z drugiej strony - na tym prawie dwumetrowym, i zakończonym chaosem hebanowych (ale w tym świetle - czy raczej braku światła, zwyczajnie czarnych) kosmyków opakowaniu, obok całkiem sprawnego serca, przekornego mózgu, płuc pojemnych, ale zapominających o swojej roli gdy Lou się denerwował albo zakochiwał, i jeszcze paru innych fizycznych przymiotów niezbędnych do jako-takiego funkcjonowania, a także całego zbioru uczuć, myśli, wspomnień i słów w trzech językach, i jeszcze ze trzech kolejnych jakie to brunet liznął w trakcie swojej łazęgi - wieszano już różne etykiety (lub też, po prostu, psy, jeśli kynologiczna metafora do Emery'ego, z całym tym jego uwielbieniem względem zwierząt wszelakich, przemawiała odrobinę bardziej).
Bywał więc brudasem. Bywał obcym i intruzem. Bywał snobem, jeśli się nieostrożnie wychylił z jakimś skomplikowanym słowem, albo pedałem, gdy, z kolei, zapomniał się, i rozpędził z miękkością gestów i ruchów nieprzystających, podobno, prawdziwym facetom (cokolwiek to miało oznaczać). Bywał Arabem (to znaczy - w pięćdziesięciu procentach, i w połowie paszportowych danych, b y ł Arabem od dnia urodzenia, czy poczęcia - zależy jak spojrzeć; ale niekiedy stawał się nim też w ramach obelgi, zazwyczaj na chwilę przed tym, jak padły kolejne - w świetle których Lou jawił się od razu jako zamachowiec albo terrorysta), głównie wśród Francuzów. Albo Żabojadem - zwykle wśród Arabów, wtedy, gdy w akcencie zdradziła go nagle nader śpiewna, europejska miękkość zgłosek.
Czasem więc może i lepiej było się za bardzo nie wczytywać w te, doklejone do Lou na ślinę i na siłę, metki i podsumowania.
Lepiej było zajrzeć mu w oczy, na przykład.
Albo, jak Emery teraz, w rządek liter na spękanym w paru miejscach wyświetlaczu wysłużonego iPhone'a.
- Tak. Tak myślę - Potaknął, choć -
Teraz sam już nie był pewien.
  • A teraz - to jest w osiem sekund po tym poprzednim teraz, od bieżącej chwili oddzielonym już trzema oddechami i jednym, rzuconym McHarenowi, spojrzeniem - się roześmiał.
- Ty tak na serio, co? - Zapytał czysto retorycznie - No, dobrze. - I nagle, w wyniku tych rozważań, ale też efektem jakiejś bezbronności bijącej zarówno z mimiki, jak i postury jego dzisiejszego kompana, Al-Attal strasznie zechciał złapać go za rękę. Nie tak, bynajmniej jednak, jak za dłoń można chwycić randkę, w punktach styku tkanek dając rodzić się podnieceniu i dreszczom, ale raczej w sposób, w który prowadzać się chce młodszego brata. Tak, choćby, jak jego samego za rękę chwytał czasem Salah - wiodąc do stolika dla dzieci na rodzinnych imprezach, albo do łazienki, na wieczorne rytuały mycia zębów, budowania zamków z wezbranej w wannie piany, i przedłużania kąpieli jak tylko się dało, aż do momentu obwieszczenia przez mamę, że to już pora na karaluchy pod poduchy i ośmiu godzin marnowania czasu na jakiś tam wypoczynek, z dala od psot i taparatów (po co to komu - sen, ma się rozumieć - dwadzieścia lat starszy Miloud nadal nie był pewien).
Powstrzymał się, ale ledwo. I z pewną dozą ulgi skonstatował, że rudzielec nadaje zarówno ich konwersacji, jak i fizycznej wędrówce, odpowiedni kierunek.
- Muszę - Potaknął - Królestwo za ziemniaczki. Zwłaszcza opiekane. Tak się chyba mówi, co? - Wolał się upewnić - Nie w kontekście opiekania - Tego jakoś, nawet tak wiele razy zdradzony przez własny leksykon, był pewien - Chodziło mi o to, że wiele bym za nie oddał. Najlepiej z majonezem. Tylko nie z, tfu! - I z tym samym tfu, jakże dziwnie, m u s i a ł znów pomyśleć o najstarszym Hawkinsów, który lepki specyfik ładował na kanapki co śniadanie, w Milou' za każdym razem wzbudziwszy szczere niedowierzanie i bunt wszystkich zmysłów jednocześnie - Jakimś cholernym vegemite! No, ale dużo, w każdym razie. Pieniądze, życie...
I z pół litra potu, porami skóry wytrąconego w trakcie dzielonej z Emery'm podróży - podróży nocą, pustką, środkiem koncertu cykad i wśród zabłąkanych gdzieś po drodze z jednego Nikąd do drugiego imprezowiczów, którzy śpiewali, parskali, wymieniali się numerami telefonów i opiniami na tematy, które jutro przestaną mieć tak znaczenie, jak i sens oraz ważnymi historiami z życia (a jeden, biedny, nawet rzygał w krzaki - ale wyminęli go na tyle wcześnie, że wszelkie obrzydzenie ulotniło się z Lou na długo, nim wreszcie dotarli pod Sandy's).

[akapit]

Tu natomiast - pod blaszanym przybytkiem przyparkowanym na środku parkingowego placyku, Milou' dosłownie zamarł, ze wzrokiem utkwionym w złoto-czerwonym neonie, i podwieszoną pod nim listą pełno-tłustych, względnie tanich, cudownie parzących palce specjałów, które można było sobie umoczyć w dowolnym z siedmiu różnych sosów, i wpakować w wyjałowiony wódką żołądek.
- Serio? Okay. Ale w takim razie ja stawiam napoje. Co chcesz? Colę? Ja bym chciał... Yyyy... - Najpierw zwrócił się do Emery'ego, a potem już bezpośrednio do udręczonego pracą sprzedawcy, balansującego równocześnie na granicy cierpliwości, jak i nad krawędzią zbiornika z głębokim tłuszczem - Opiekane ziemniaczki. Broccoli nuggets. I kąski serowe w panierce... A także musztardę, sos tatarski... I ten ostry. I jeszcze proszę piwo imbirowe. Dwa. Dwa, Ems? - Szturchnął McHarena gdzie było najbliżej, więc w ramię - A potem pójdziemy na plażę? Tylko wiesz... Jak już przetrawimy. Wolałbym się dzisiaj jednak nie utopić.
Skąd miał wiedzieć, jaki stosunek jego towarzysz ma do otwartej wody?

Emery McHaren
Miloud
harper
bellamy
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Nadawanie tempa było zwykle jego forte, czy to w rozmowie czy przebieraniu nogami, a że obie te rzeczy potrafił robić symultanicznie, ciągnięty za ściśnięty łokieć Al-Attal mógł sobie posłuchać mocno spontanicznych i mocno abstrakcyjnych opinii na temat mijanych budynków. Emery miał wiele do powiedzenia o ich przykurzonych witrynach, o sposobach prezentacji wystawy, o tynkach nawet, elewacji, nie przejmując się w żaden widoczny sposób brakiem konkretnego zaangażowania w dyskusję ze strony towarzyszącego mu mężczyzny. McHaren lubił sobie pogadać i o ile nie chciało się mieć na sumieniu tej jego pijackiej, dziecięcej radości, należało pozwolić mu się zmęczyć. Tak samo jak wtedy w klubie, sposób niezawodny i pozbawiony ofiar.
Przy tym sztafażu osobliwych zwyczajów McHaren nie był mimo wszystko głupi. Najwyżej odrealniony odrobinę, ale przecież miał prawo po tym kopnięciu, tak to zwykli tłumaczyć w domu. Kiedy akurat nie był pijany w sztok, Emery nawet wyczuwał gdy ludzie mieli go po kokardkę, zmieniał strategię i jeśli naprawdę nie było już innego wyjścia, litościwie się zamykał. Od tej zasady istniało rzecz jasna parę wyjątków - nierozważne pijaństwo, chociażby - albo kiedy cud nad cudy, okazywało się, że ten człowiek potrafi być jednak poważny. Potrafi w moment jak po naciśnięciu pstryczka stężeć, spojrzeć twardo i płasko, a gdy zachodziła konieczność, zwracał się ku werbalnej chłoście. Do rękoczynów nie zniżał się nigdy.
Dokładnie tak, tak się mówi — przytaknął pomocnie, kraśniejąc niejako z dumy, że pytano go o zdanie w kwestii poprawności językowej z jaką sam chwilę temu udowodnił, miał problemy.
Jedno słowo sprawiło, że McHaren dał wytrącić się z rytmu i to jakże widowiskowo! Bo aż przystanął w pół kroku, śmiesznie smagnął rudymi lokami powietrze obracając głowę i aż cmoknął po paru sekundach rozwleczonego namysłu. — Aj, no to mi teraz Lou, naprawdę wiesz, zaimponowałeś.
Emery dla podkreślenia tego faktu nawet sobie pozwolił i gwizdnął cicho, z oczami połyskującymi na wpół rozbawieniem i pełnym zrozumieniem. Krok został znów podjęty by nie tracić czasu, achy i ochy mógł czynić w ruchu.
Weźmiemy z majonezem i tym takim śmiesznym żółtym, to chyba... curry? — namyślał się na głos, zupełnie nie zwracając uwagi na towarzystwo koczujące za potrzebą na boku chodnika. Obrzydliwy odgłos rzężenia i wreszcie, mokrego finiszu albo mu umknął pośród innych nocnych ulicznych dźwięków, albo McHaren miał dobrze rozwinięty system ignorowania takich nieestetycznych dźwięków.
Pod Sandy's jak zwykle zebrał się tłum napierających zewsząd poimprezowych niedobitków w potrzebie, co już samo w sobie przemawiało za tym, by zaufać czarodziejowi nad fryturą i zainteresować się menu. Tu litościwie puścił ramię Al-Attala, chociaż jeszcze palcami zakotwiczył mu się w miękuchnej, wilgotnej trochę koszuli (co wcale nie przeszkadzało, Miloud pachniał przyjemnie i to nawet słodkim, świeżym potem pomiędzy zapachami zagarniętymi po drodze jakby były pamiątkami z podróży), jeszcze, tak tylko z odruchu bardziej niż potrzeby skubał mu rękaw. Zastanawiał się. Wtedy zawsze musiał czymś zajmować dłonie, pal licho pięć, czy to drewnianą zabawką dedykowaną osobom z Aspergerem, adhd czy inną formą odchylenia przejawiającą się w konieczności wykonywania pozbawionych pozornie sensu ruchów, czy jak teraz, nowo poznanym kolegą i o, pardon, w sposób całkowicie platoniczny, przyjazny i naprawdę niezbyt inwazyjny jak na jego możliwości.
Weź koniecznie kulki ziemniaczane. I frytki po prostu, najlepiej... och, piwo imbirowe! I sos curry — podpowiadał, chociaż znudzony i widzący niejedno sprzedawca słyszał go doskonale. — Tylko bez plastiku proszę, same palce wystarczą — dodał na sam koniec, powstrzymując zasypanie ich pękatej torby gradem plastikowych widelców. Ciężko się było gniewać, kiedy McHaren był aż radioaktywny uśmiechem, łatwiej, gdy na tacę gruchnął takimi drobniakami, że sprzedawcy oczy niemal wyszły i potoczyły się po ladzie.
Dokładnie trzydzieści dolarów — oznajmił rzeczowo, ani o krztynę nie ulegając presji spojrzenia, którym kasjer najwyraźniej usiłował poderżnąć mu gardło.
Dokładnie przeliczę.
Jeżeli liczył na to, że powiększająca się za ich plecami kolejka w jakikolwiek sposób nadwątli pewność siebie McHarena i skłoni by wyciągnął kartę, a blaszaki zabrał z powrotem do kieszeni, chybił. Społeczne naciski działały na niego mniej więcej do czasów szkoły średniej, później potrzebował zrobić miejsce na pamiątki z dzieciństwa w postaci traum, więc się ich pozbył.

Plaża w środku nocy i to w pobliżu Sandy's nie była najbardziej wyludnionym, spektakularnym ani też tajemniczym miejscem w jakim można było spółkować przyciszonym głosem nad torbą pełną gorących ziemniaków, ale nadawała się jak każda inna.
Jest okay, dopóki nie każesz mi wchodzić do wody powyżej kolana. I dzięki za piwo, imbir to moja największa słabość zaraz po wiśniach w czekoladzie.
I serniku, marcepanie, chałwie tureckiej, sezamkach, wyliczać by można w nieskończoność. To w jakim trybie funkcjonował metabolizm McHarena stanowiło dietetyczną zagwozdkę, bo niejeden na jego miejscu tył od powąchania ilości słodyczy jakie on wchłaniał na porządku dziennym.
Miloud miał swoje serowe kąski, Emery co raz podsuwał mu coś ze swojego zestawu i tak obaj z początku zaspokoili głód, a gdy już przyszedł etap dopychania z czystego łakomstwa i odruchu, regularny szum fal obmywających pieszczotliwie brzeg załagodził nawet jego typowo poalkoholowe roztrzęsienie objawiające się silniejszą potrzebą gadania dla gadania. Tak nad nimi jak i pod rozciągało się piegowate od gwiazd niebo, ładnie odbijające się w wodzie, a kawałek dalej ktoś zrobił im przysługę i próbując trafić w zabłąkany balon kamieniem, trafił w lampę, która zgrzytnęła elektronicznie i zgasła.
Powiem ci coś teraz, ale ty... — Tu Irlandczyk dyskretnie przychylił się ku niemu i wycelował w niego znacząco miękką frytką. Właśnie skapnął z niej majonez. — ...ty się nie najeżysz, bo jesteś dość inteligentny by zrozumieć, że cię nie obrażam.
Nauczony doświadczeniem i długą historią sytuacji, jakie poszły w niewłaściwym kierunku powtarzał to dość często.
W tej nagłej, zainicjowanej przez niego konspiracji wydawało się, że nawet cykady przycichły i nasłuchiwały na co on znowu wpadł.
Pachniesz woskiem do konserwacji siodła.
Twarz McHarena utrzymana w wyrazie pełnego przekonania co do tego o czym mówił, obrócona w kierunku Al-Attala zyskała kolorów. Rumianości zwłaszcza, przy czym była to kwestia wyłącznie wędrówki szlaczkiem przez miasto, gorąca typowego dla Lorne i samozadowolenia po dobraniu się do ziemniaczanych kulek. Może odrobinę chodziło o imbir w piwie.
No no — mruknął z lekko przymrużonymi oczami, trochę zaczepnie, a głowę odchylił do tyłu, co by nie zrobiło się dziwnie. — To komplement. Wszędzie poznam zapach wosku pszczelego, dziadek miał pasiekę. Ja miałem za to bliski kontakt z koniem ciotki, a zanim wyciągniesz pochopne wnioski bo już słyszę jak to brzmi, dostałem z podkowy prosto w potylicę.


miloud al-attal
ambitny krab
Ricotta
Nico
ODPOWIEDZ