easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
التفاني

To, jak bardzo - w czasie nocnego pobytu nad dzikim źródełkiem, i w trakcie powrotu na farmę Hawkinsów - Miloud Al-Attal stracił poczucie czasu, nie powinno być zaskoczeniem, skoro w pierwszej kolejności celowo nie wkładał zbyt dużo wysiłku w trzymanie skrupulatnej pieczy nad upływem sekund i minut (i godzin?). Rzednący szal nocy - gdy wracali do samochodu, już o wiele bardziej tiul, niźli welur - chłopak poszarpał światłem telefonu tylko po to, by ułatwić im drogę, bynajmniej za to, aby sprawdzać porę na wyświetlaczu. W pickupie zamiast na maskę rozdzielczą, patrzył na Ralpha - jasny profil wycięty z szarości ciepłymi blaskami kończących nocną wartę latarni, punkt, w którym pas bezpieczeństwa wrzynał się mężczyźnie w ciało (w łagodny atol mięśnia skośnego, i wyżej, w ostrzejszą krzywiznę tego mniej więcej miejsca, w jakim obojczyk spotyka się ze ścięgnem szyjnym). Arab myślał, że sam mógłby przecież poprowadzić, albo choćby wetknąć nagielek palca pod ukośny popręg sztywnej tkaniny; złagodzić dyskomfort uciążliwy dla rozmiękczonego i wodą, i rozkoszą ciała. Ale potem przysnął. Krótko, bo krótko, lecz solidnie. Tak, że ten sam sen (i niedorzeczny pomysł, że może snem w ogóle było wszystko - od odbioru siodeł aż po teraz, i że zbudzi się przecież, jak należy, sam, i w pokoju nad stajnią), nadal ciążył mu na plecach, powiekach i kostkach, gdy wspinał się za Alem na schody. Kiedy go całował. Kiedy jadł -
  • Chyba jadł? Pamiętał rozmyty sennością akt żucia: mozolną pracę nadwyrężonej szczęki wokół skórki chleba i cząstki jakiegoś owocu.
I kiedy całował go znowu. Dolną wargę, i górną. Koniuszek języka, z pomrukiem śmiechu wciągnięty pod własny. Zadrżał w nim jakiś odruch ciała, zgaszony nie tyle zdrowiem rozsądku, co niedoborem energii, że może by jednak -
  • Że mógłby błagać. Gdyby Al tylko chciał, Milou' naprawdę mógłby błagać. Na żarty, albo kompletnie poważnie - ze śmiechem wzbierającym w przełyku, lub słonością łez gromadzącą się za marginesem powieki.
Koło piątej (piątej trzydzieści? szóstej?), otworzył oczy, ale nie jaźń. Mlasnął. Planował powiedzieć, że Al trochę miał rację, a trochę jej nie miał. Prawdziwe łóżko to było to, ale ich sen dawno przestał już przypominać drzemkę. Potem, gdy za oknem całkowicie zajaśniało, w Milou' zrobiło się już zupełnie ciemno i cicho. Był spokojny. I, z pewnością, szczęśliwy. Tak nie sypiali nieszczęśliwi ludzie.

Obudził się z pustką w ramionach. Pustką i chłodem. Nie tyle nieprzyjemnym, skoro, w upale wgryzającym się w ciało bez interwałów, notorycznie, tylko w godzinach nocnych i ciemnych słabnącym ociupinę na zażartości, cielesna samotność przynosiła namiastkę ulgi, studziła pot, wywabiała z tkanek rozlane w nich, plamami, rumieńce, co niewygodnym. Szpic dwudziestopięcioletniej brody szukał wysepki hawkinsowego ramienia. Brzuch - paciorków rozprężonego kręgosłupa. Kolano chłopaka - śmiesznie bezbronnej miękkości i gładzi we wnętrzu męskiego uda, tam, gdzie trwało przez większość dzielonego na dwoje spoczynku.
Przez jakąś chwilę, brunet po prostu leżał. Rejestrował cyrkulację krwi w prawej stopie i w głupio ścierpniętym pośladku. Tępe wspomnienie bólu pod rzepkami kolan. Bicie własnego serca.
Myślał o Ralphie. Zdawał sobie sprawę, że nim pachnie. Że pachnie jego potem. Spermą. I vegemite. Roześmiał się bezgłośnie, ale bezgłos ten i tak przezornie zdusił poduszką.

Dopiero później sprawdził godzinę. Przewrócił oczami. Był tak bardzo spóźniony do pracy, że równie dobrze mógłby stawić się dopiero na zmianę po lunchu; tyle przynajmniej, że było za późno aby napatoczyć się na poranną odprawę, i za wcześnie, by na korytarzu wpakować na pochód krzątających się po piętrze domowników. Lou nawet nie chciał się zastanawiać, co Al im powiedział. Jaką wymówkę wymyślił (potem okazało się, że padło na grypę żołądkową; Cecile przywitała go herbatą z miętą, Marcus - długim, uważnym spojrzeniem). Trochę go szukał, ale Ralpha wysłano na targ pod Mareeba. Miloud, z jakąś ciekawą satysfakcją, skonstatował, że blondyn musiał mijać obszar Lamb Range. Może, przez okno uchylone w Dodge'u, słyszał poszum Crystal Cascades. Może czuł go w piersi.

Przy kolacji dużo milczeli, co też nie było szczególnie nietypowe. Lou zapewnił, że czuje się lepiej, tylko mdli go jeszcze trochę (mógł się założyć, że Al - widział kątem oka - uniósł brew, i kącik warg). Jedynie Noah miał pytania, ale Lou zatkał go zapewnieniem, że jeszcze sobie to jego niedysponowanie odbiją wspaniałymi przygodami, a Mattie - pieczonym ziemniakiem z tymiankiem i masłem, bonusowo wrzuconym na talerzyk pięciolatka.



Para następnych dni w szwach pękała upałem i obowiązkami. Im nieznośniejszy był ten pierwszy, tym żmudniej szły te drugie. A im mozolniej się pracowało, tym wolniej płynęły godziny.
Lou, z połowicznie uświadomioną sobie intencją, próbował natknąć się na trzydziestoczterolatka w układzie sam na sam - tu zataczając szerokie kręgi wokół stajni, tam - trochę za długo majacząc w okolicach werandy, po skończonej zmianie - ale bezskutecznie. Dziwnie czuł się też z myślą, że mógłby, zwyczajnie, napisać do Ala SMSa. Parę razy próbował - sunąc palcem w górę zarchiwizowanej konwersacji, aż do tej dziwnej wymiany zdań przed spotkaniem w The Downunder - ułożyć coś, co brzmiałoby sensownie. Wiedział, co chciałby mu powiedzieć, ale już nie jak miałby to zrobić. Wszystkie "Dziękuję za wspólną noc" jeżyły mu włos na grzbiecie (myślał, że to krindżowe, i łapiąc się na użyciu tego słowa, czuł się jak nastolatki spędzające życie na TikToku). "Myślę o Tobie" brzmiało niekonkretnie i zbyt oczywiście za jednym zamachem. "Musimy porozmawiać" wypadało jak zapowiedź nieprzyjemności, niemalże niby groźba (poza tym, Milou' chciał, ale przecież wcale nie musieli). Koniec końców, Arab utykał na "Hej" (oraz "Cześć, Ralph. Cześć, Al. Hej, Ally. Salut! Dzień dobry -" i poddawał się z westchnieniem irytacji samym sobą.

Jak na złość, często potykał się natomiast o Elijah. Coopera przy zagrodzie. Coopera przy siodłach. Coopera w drodze na pole, i w drodze z pół. Unikał jego wzroku. Do rozmów - mniej już wrogich, teraz po prostu zwyczajnie mało komfortowych - też jakoś szczególnie im się nie paliło.
Te trzy -
Cztery dni, Lu spędził więc głównie w ciszy, i zazwyczaj nie miałby nic przeciwko temu. Odkąd jednak Hawkins miał go nad jeziorem (jego usta, jego gardło, jego serce), odkąd mieli się nawzajem w ten nowy, na zbyt wielu płaszczyznach intymniejszy sposób, coś, jakieś nowe uczucie, jakaś jego nowa, nieodkryta dotąd cząstka duszy, zaczęło się w Lou niecierpliwić.

Chciał porozmawiać z Alem, ponieważ coś go - Milouda - gryzło. Coś nie dawało mu spokoju.
Ale poza tym: ponieważ zwyczajnie było mu do trzydziestoczterolatka tęskno. Do sposobu, w jakim blondyn się z nim droczył, i do tego jak, kiedy byli razem, w Milou' zupełnie gasł, milkł, ustawał pośpiech do podróży ucieczki.

Znalazł go w kuchni, o fiołkowym zmierzchu, gdy już udało mu się - dosłownie - zbyć się z ramion ciężaru wczepionego w nie pięciolatka. Noah rósł, i robił się cięższy, ale nigdy nie był brzemieniem. Po pięciu rundach patataj-ania dookoła przydomowego dębu, Milou' był roześmiany i spocony. Odstawił chłopca pod matczyną kuratelę. Wykłamał się tym, że dawno nie pełnił dyżuru nad naczyniami. Powinien go przejąć.
Ally stał nad zlewem i mył talerze. Emaliowaną na biało kamionkę z małymi, błękitnymi kwiatkami na rantach. Miał na nadgarstkach koronki mydlanej piany. Kosmyk włosów zjeżdżał mu z czoła, do oka, i smużka wodnej wilgoci nad brwią wskazywała, że już przynajmniej raz mężczyzna próbował się z tym, z niedużym sukcesem, uporać. Lou obejrzał się przez ramię. Zamarudził we framudze drzwi, ale podszedł bliżej.
- Ralph? - Połknął czułe zdrobnienie, spieszące mu się na usta - I can help - Nie powstrzymał się, mimo pełnej świadomości, że dwie osoby przy kranie Hawkinsów to już kwintesencja sześciu kucharek z tego jednego przysłowia. Chyba zwyczajnie nigdy nie chciał zostawiać Ala samego z pracą. Chyba zwyczajnie nigdy już nie chciał go zostawiać - When you're done, will you have a second?


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Starego Dodge’a Hawkinsów porównać można byłoby do wiekowego, rodzinnego pupila, z tą różnicą, że zamiast czterech łap miał cztery kółka. Nikt nie miał wobec niego oczekiwań – pal licho naukę nowych sztuczek – gdyby Dodge był psem, a nie drogowym zagrożeniem, Hawkinsowie nie wymagaliby od niego spamiętania tych, do których przed laty z uporem przekupywaliby go garścią ulubionych przysmaków.

Ralph, jeszcze przed południem posłany na ten nieszczęsny targ, dzień w dzień łopoczący straganami koncentrycznie rozstawionymi na placyku pobliskiego miasteczka Mareeba, znosił więc podróż cierpliwie – pomimo tego, że a) w kabinie pickupa po ekscesie dnia wczorajszego siedziało mu się, z pewnych powodów, szczególnie niewygodnie oraz b) na drodze stanowej osiemdziesiąt jeden prowadzony przez niego, rozklekotany samochód każdy kolejny kilometr pokonywał pod groźbą rozsypania się w pół trasy.

Nie bez powodu więc we wciśniętej mu w dłoń liście sprawunków do załatwienia – w jego oczach stojących mu na drodze pierepałek raczej, którymi wyjątkowo wolałby zająć się choćby jutro, może pojutrze, po prostu w jakikolwiek inny dzień niebędący dniem dzisiejszym – uwzględniono wizytę w warsztacie i przegląd nieco gruntowniejszy, niż ten, którego Hawkinsowie podjąć mogli się we własnym garażu. Dalej było kilka innych spraw, przypominających konglomerat najbardziej przypadkowych zachcianek, wymyślonych na poczekaniu i spisanych na kolanie jeszcze tego samego poranka. Nie rozumiał, ale nie miał też w zwyczaju sprzeciwiać się prośbom rodziców; poza tym, im dłużej o tym myślał, tym bardziej upewniał się w przekonaniu, że Cecile – w rzeczy samej – od dłuższego już czasu zachwalała bufiaste krzewy ketmii i jej namaszczone purpurą kielichy. Podobno znalazła dla niej idealne miejsce w przydomowym ogródku. Takie, w którym byłoby im – rozsadom ibiszków zwiezionym na farmę – dobrze. Cecile miała rękę do roślin, więc Al ani myślał wątpić w snute po matczynemu fantazje, w których jej przetwory z roselli wygrywały główne nagrody na lokalnych festynach.

Dlaczego Marcus posłał go do Mareeby Ralph zrozumiał – chyba zrozumiał? – dopiero, kiedy docierał na miejsce. Mijał właśnie znaną sobie, blaszaną tablicę opstrzoną strzałkami rozchodzącymi się w najróżniejszych kierunkach, zachęcającą do odwiedzenia najpopularniejszych miejsc na mapie miasteczka.

Uśmiechnął się.
A potem zarumienił.
____________________________________
GO KART MAKOTRAC
GOLF CLUB
RODEO GROUND
MAREEBA INTERNATIONAL CLUB
COFFEE WORKS
SKYBURY COFFEE
____________________________________

Kuchnia była małym królestwem jego matki i znaczeniu tego faktu nie zamierzał umniejszać. Rozumiał, rzecz jasna, dlaczego Cecile lubiła niewielką, przesączoną tłuszczem i wywarami przestrzeń zamieniać czasem w prywatny ermitaż (nie miała, w przeciwieństwie do męża, warsztatu, w którym w świętym spokoju zamyknęłaby się na trzy spusty, ani – jak Miloud – ukochanego padoku, na który nikt nie zapędzał się bez potrzeby) – i, podobnie jak reszta Hawkinsów, szanował jej życzenia, czy może nieżyczenia albo antyżyczenia raczej, skoro zwykle nie życzyła sobie, żeby ktoś pałętał jej się pod nogami, w związku z czym za próg wypędzała wszystkich oprócz małego Noah (i, czasami, Mattie), którego ten zakaz nie obejmował.

Jeśli wystarczająco dobrze wytężył słuch, na podstawie samej tej feerii dźwięków potrafiłby w wyobraźni stworzyć cały świat; ten świat Hawkinsa, który wyglądał przez szeroki prostokąt wychodzącego na południe okna, zaczynałby się w kurniku, pomiędzy stadkiem starych, krekorzących kwok i rozciągałby się wzdłuż sztachetowego opłotowania (które Marcus zamierzał impregnować jeszcze przed największymi ulewami), na paru odcinkach wzmocnionego drucianą siatką, za którą ujadało skromne, ale głośne stadko bezpańskich kundli. Zamiast je przeganiać, łatwiej było czasem przekupić poobiednim ochłapem zdrapanym z talerza. Tak na wszelki wypadek – z pełnymi brzuchami ciężej było im spiskować przeciwko hodowanym przez Hawkinsów zwierzętom.

Przede wszystkim słyszał jednak donośne, dziecięce pokrzykiwania; wyraźnie widział szeroko rozwarte usta (w których brakowało już nie jednego, a dwóch zębów) poklepywane płaską łapką. I tym wrzaskom wtórował głos głębszy – nadal miękki, ale dojrzalszy; niesiony z daleka upalnym, letnim zefirkiem uboższy był o charakterystyczne zaciągi francuskiego akcentu – zostawał sam głos, tylko ten rdzeń, który Al słyszał już w tak wielu kontekstach, że – myślał – rozpoznałby go wszędzie.

Słyszał więc obydwa głosy. I słyszał też ciszę, kiedy już ustały, a potem – kroki dobiegające wprost z sieni.

Ucieszył się. Czekał na okazję, kiedy będą mogli spędzić chwilę sam na sam, choć spotkanie nad pomyjami nie do końca go satysfakcjonowało.
Oh, no, no worries, you can just stand there and keep resisting the urge to help me, thank you – rzucił beznamiętnie, tak bez krztyny wyrzutu, jak i łatwego do podchwycenia żartu. Ktoś mógłby pomyśleć, że Ralph jest obrażony, ale nie był. Po prostu tak już miał.
Wywrócił oczami, samym tylko skinieniem głowy wskazując na kawałek lnianego materiału przewieszony przez gałkę jednej z szuflad.
The towel, Lou. You can take the towel and dry the dishes – zaproponował, zacięcie szorując oblepiony dżemem talerz pięciolatka.
Yeah? Let me guess, coming on behalf of Noah? What did he destroy this time? – Zadarł podbródek, natychmiast podejmując intuicyjnej próby wypatrzenia chłopca przez okno. Okazało się, że nieskutecznie, na co Al zmarszczył brwi. – Why doesn’t he come talk to me, ya’ know, always sending you instead, I don’t get it- urwał, kiedy już zerknął na Milouda przez własne ramię i z jego, pobieżnie podchwyconej twarzy wyczytał inne intencje – takie, które nie dotyczyły jego siostrzeńca, ale których nie potrafił też do końca rozszyfrować. Zaciekawiony uznał jednak, że sprawa nie cierpi zwłoki; wytarł dłonie w jeans swobodnie opinający przody jego ud i – wreszcie – zaczesał ten nieszczęsny, słusznie wypatrzony przez Araba kosmyk nachodzących do oczu włosów. Odwrócił się, wspierając lędźwiami o rant blatu.
No, don’t bother, these needed some more soaking anyway. What’s up, Louie, you alright? Want some? – zapytał, wyciągając w kierunku Al-Attala nierówną, ręcznie wygniecioną w glinie miseczkę, wypełnioną kopką orzechów makadamia (notabene rzutem nagłego apetytu kupionych parę dni temu na targu).
Great you’re here ‘cause I’ve got some news for you, boy, but, yeah- y-you should go first.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Ktoś mógłby, owszem: w niewzruszeniu Hawkinsa dosłyszeć się oschłości albo niemal wrogiej nuty, płaskie zgłoski, następujące po sobie w niezaburzonym żadną głębszą emocją szyku, uznawszy za przejaw niechęci.
Ktoś inny, w głębokim wyparciu, nie tyle słowa blondyna, co manierę z jaką je wypowiedział, nadal pewnie zinterpretowałby w kategoriach psikusa, żartu - i spróbował odpowiedzieć własną kpinką, z zaskoczeniem natknąwszy się w responsie mężczyzny na pustkę, albo przysłowiową ścianę.
Ale nie Miloud. Miloud przyjął słowa Ala takimi, jakimi były (w instynktownym przedłużeniu tego, być może, jak na co dzień, i przy bardziej specjalnych okazjach jak ta sprzed paru dni, nad jeziorem, przyjmował, po prostu, całego Hawkinsa: nie próbując zmieniać go, formować wedle prywatnego widzimisię, ustawiać go sobie pod innym, układniejszym, przyjemniejszym kątem). Wolałby, owszem, odnaleźć w nich zaczepkę; inwitację do zabawy - ton którym, nawet kiedy z pozoru karcił pięciolatka, Ralph zawsze zwracał się do Noah, z wyrozumieniem w oczach i z ogonkami składających się na sentencje liter unoszonymi nieskrytą sympatią, albo chociaż ten akcent, coś mrocznego i gniewnego, coś, co pochodziło z głębi gardła, z dna duszy, który zaburzał nuty alowego głosu, kiedy blondyn mówił (d)o Elijah.

Al, natomiast, brzmiał Al-Attalowi płasko. Ewidentnym było, że obecność chłopaka nie czyniła mu przykrości, ale i to, że w reakcji na nią jakoś nie skakał z euforii. Milou' nie wiedział, czego oczekiwał. Co w niego wstąpiło, ani czemu poczuł się rozczarowany. Przestąpił z nogi na nogę.
- What? - Rozkojarzony, powiódł niewidzącym wzrokiem w ślad za męskim gestem. Natknął się na prostokąt ściereczki - Oh. Yeah. Yes. Surely.
Propozycja Ralpha brzmiała jednocześnie jak nakaz i jak przyzwolenie, i Milou' zorientował się, że nie potrafi się jej sprzeciwiać, a nawet w jakimś sensie czuje się za nią wdzięczny. Za to, że Hawkins nie wygonił go z kuchni na podwórko, że nie znużył się nim, nie znudził, nie zbył go wymówką innych, pilniejszych obowiązków. Wszelkie potencjalne riposty Arab przełknął wraz ze śliną, suwem grdyki spychaną w dół gardła. Spotulniał, zupełnie jak wtedy, gdy Ralph oplótł jego nadgarstki palcami, i docisnął je do twardego, skalnego podłoża.
Wziął szmatkę w ręce. Z jednej strony była jeszcze wilgotna, pewnie po pierwszej partii zmagań ze świeżo mytą ceramiką, więc złożył materiał na dwoje, mokrzejszym do wewnątrz. Sięgnął po jakiś talerz, susząc go wprawnym, barmańskim gestem - z gorszym nadgarstkiem i przynależącą do niego dłonią unieruchomionymi jak imadełko, w które chwytał kształt naczyń, i drugą, trącą wklęśnięcia i ranty przedmiotów prędkimi obrotami lnianego gałganka.

Patrzył, jak Al wyciąga szyję, jak łypie na podwórze znad umarszczonej brzegami, koronkowej dyskretki, wypatrując rozbrykanego siostrzeńca. Lou zastąpił talerz jakąś szklanką. Potem kolejną.
- He didn't destroy anything - Wyklarował, dopiero po fakcie dostrzegłszy cień wyrzutu we własnym głosie. Może to była kwestia leksykonu, różnic kulturowych, które niekiedy we znaki dawały się Miloudowi dość nieoczekiwanie, ale przecież Noah nigdy niczego nie niszczył. Nie psuł; a już z pewnością nie robił tego deliberatywnie, na złość komuś, lub ku czyjejś rozpaczy - He's with Mathilde - Dodał (pilnując by nie rozpędzić się z użyciem zdrobnień kobiecego imienia), w odruchowej próbie rozwiania konsternacji Ralpha. W innych okolicznościach, zmarszczone brwi wygładziłby mu pocałunkiem, ale nie teraz. Nie tak, i nie tutaj - We're done playing for today.

Milou' nigdy jeszcze nie był zły na Noah, i nie wyobrażał sobie, że miałoby się to zmienić teraz. Wiedział też, że nie jest o niego zazdrosny - Chryste, przecież nie byłby w stanie być zazdrosny o dziecko. Mimo to, patrząc jak Al porzuca naczynia, wyciera ręce i obraca się wokół własnej osi, w r e s z c i e spoglądając wprost na niego, znalazł w sobie egzotyczną, niepokojącą emocję. Zabolało go, że Hawkins szukał w jego wizycie pretekstu. Że popatrzył na niego dopiero teraz. Że nie założył natychmiast -
nie zrozumiał, że Milou' przyszedł tu do niego, po niego, dla -
Tylko dla niego.
A nie, ponieważ trafiła mu się akurat jakaś cholerna, kuchenna delegacja (jak to przystało na chłopca na posyłki, może; chłopca na pół roku, na kontrakt, chłopca do wyczerpania wizy).
- No, thanks. I'm good. 'just ate - Poinformował - zarówno słowem, jak i przeczącym gestem dłoni - tak, jakby niedawno wcale nie siedzieli przy jednym stole, przy którego blacie Lou adornował własny talerz jedną, a potem drugą dokładką jedzenia. A potem, nie wiedzieć czemu, przewiesił sobie ścierkę przez bark i wyciągnął rękę, z górki orzechów ściągając porcyjkę, i pakując ją sobie między wargi. Smak był łagodny, ale nie mdły. Maślany; zaciągał mu podniebienie tłustą, gęstą mgiełką. Mlasnął cicho. Spuścił wzrok.
- I, uhm - I was thinking that... - Zacisnął mocniej szczęki i wciągnął powietrze przez nos - I just wanted to...

Choć Milou' z natury lubił mówić, drogę tak przez życie, jak i do cudzych serc i pamięci torując sobie słowami, w dodatku w trzech różnych językach, chłopakowi zdarzały się też mniej wylewne okresy pełne introspekcji. Im bardziej milczał, tym głębiej myślał - a w ciągu ostatnich paru dni zrobił się cichy, jakby wycofany w siebie o pół kroku.

  • A gdyby nie przyszedł sam, pomyślał, ile zajęłoby Alowi, aby przyjść do niego?
- 'd you know what? You go first - Chrząknął. Poruszył się w miejscu, ale nie zbliżył - It's probably more important anyway. Don't worry - Wymownie, dwa razy stuknął się w skroń opuszką palca wskazującego - It can wait. I won't forget what it was that I wanted.

Ralph Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Nie pozostało mu nic innego, jak całą swoją nadzieję skoncentrować w ręce chłopaka; w miękkiej opuszce palca, w tajemniczym zadrapaniu dostrzeżonym nad ranem, w nagniotku miejscami ścielącym podeszwę tej dłoni, którą tak kurczowo ściskał łęk siodła. Ucieszył się, nawet jeśli w rzeczywistości Lou wcale nie wyciągnął jej do niego, a tylko – po krótkim sparingu ze samym sobą – łaszczył się na proponowaną mu przekąskę. Ralph potrzebował pozwolić sobie na chwilę słabości i tam właśnie ją znalazł, w tej ręce, zapatrzywszy się na wąskie, mocne przedramię. To były ładne przedramiona, gęsto oplecione darnią żył i cienkich, ciemnych włosków. Na śniadej, wygrzanej słońcem skórze kładły się cieniem miękkim i ledwie widzialnym; może powinno być mu wstyd, ale nie było – nie za to, że natychmiast zechciał złapać go za nadgarstek, przyciągnąć bliżej, doprowadzić do siebie – na siebie, gdyby tylko potrafił się zapomnieć, niezależnie od tego, czyje oczy mogłyby natknąć się akurat na koniunkcję tych dwóch ciał – pomimo różnicy wzrostu i aparycji zbyt podobnych do siebie, żeby tym zbliżeniem nie burzyć konwenansów.

Fantazja trwała więc zbyt krótko – Ralph poczuł ją w kościach i po nich pozwolił jej się rozejść, kiedy już podłapał spojrzenie Milouda. Było niepewne, rozczarowane i sprawiło, że Hawkins natychmiast porzucił myśl o naczyniach utopionych pod warstwą mydlin, i o miseczce orzechów posuwistym ruchem odstawionej na najbliższy blat, i o praniu łopoczącym na podwórzu, którym zadeklarował się zająć w wolnej chwili.

Do głowy nie przyszło mu, żeby w popłochu Milouda i jego nagłym, pośpiesznym posłuszeństwu dopatrywać się uległości znad wodospadu – tej samej, gdy położoną na łopatki sylwetkę obustronnie siodłał ciężarem własnego ciała. Przypominał raczej tamto dziecko, które parę godzin wstecz siedziało obok niego na przodzie samochodu, wyłajane za podniesiony na drodze alarm (bo dostrzegło atrakcję, obietnicę i marzenie o mechanicznym byku). Wtedy dwudziestopięciolatek szybko o tym zapomniał – ale tym razem zdawał się nie mieć takich zamiarów.

Chwilę zastanawiał się więc co powiedzieć i jak zareagować, ale ostatecznie uznał, że najlepiej będzie po prostu ugryźć się w język; mógłby zwyczajowym półżartem zarzucić chłopakowi leserstwo i dalej zagonić do kieratu (bo, wbrew temu, co Al-Attal mógł sobie myśleć, Ralph nie widział w nim chłopca z wizą – ale upierał się też, że nie widzi w nim opiekunki do dziecka) – przeczuł jednak, że Arab nie znajdował się w nastroju na takie komentarze. Nawet jeśli rzucone lekkim tonem.

Are you sure sure? – Zlustrował Milouda od stóp po samą głowę, dając mu przestrzeń na to, żeby się zawahać i – ewentualnie – zmienić jeszcze zdanie. Nic takiego nie miało miejsca, a Ralph nie miał w zwyczaju pytać dwa razy. – Uh-um, okay-alright, if you say so. Come, there’s something I want you to see.

Nie chciał zbyt szybko zdradzać się z własną ekscytacją, ale gdyby był paręnaście lat młodszy i wciąż dopiero uczył się, jak emocje i nerwy należy trzymać na wodzy – tak, żeby trzymać je dobrze i skutecznie – wieści przekazałby chłopakowi jeszcze tego samego dnia, którego Marcus posłał go do Mareeby. Ale Ralph miał trzydzieści cztery lata i pięć z nich spędził w więzieniu, gdzie wody nabierało się w usta na porządku dziennym. Nie tak łatwo wychodziło się z roli.

Sęk w tym, że dopiero teraz uświadomił sobie, że poza wiedzą, nie miał żadnego rudymentu, żadnego planu na przekazanie chłopakowi wieści. Wiedział, na przykład, że zapisy zamknięto o północy (sprawdził) i w następstwie tego zamknięcia, ogłoszona została oficjalna lista zawodników. Z drugiej strony, na co byłyby mu plany, skoro żadna z bardzo nieśmiało snutych wizji nie zakładała, że Lou dopadnie go przy zmywaniu naczyń. Pociągnął nosem; wychodziło na to, że postanawiał właśnie pójść za ciosem (cios miał postać czule objętej dłoni i miękko splecionych ze sobą palców). Złapał Milouda za rękę i, nie kwapiąc się nawet, żeby zrzucić kuchenny ręczniczek z chłopięcego ramienia, pociągnął go za sobą. Kiedy wychodzili, na pożegnanie machały im rozfalowane lekko wiązki rosochatych, ukochanych przez Cecile czapetek, wychylających się czasem zza lewej okiennicy.


Skręcili w prawo, do tego samego pokoju, który – Al-Attal miał okazję przekonać się o tym z pierwszej ręki – pełnił funkcję gabinetu; Al nie odmawiał miejscu użyteczności, ale i tak nieszczególnie za nim przepadał – pomieszczenie miało podłużny kształt, a pod każdą ścianą dosunięte stały szeregi wizualnie oszczędnych mebli – głównie regałów, ale komód, szaf i serwantek także. Ralph zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że przy odrobinie samozaparcia gdzieś pomiędzy pękającymi w szwach teczkami znalazłby oryginał umowy zawartej (i odnowionej) pomiędzy ciąganym ze sobą po domu chłopakiem i swoim ojcem.
Wiedział, bo zdarzało mu się do niej zaglądać.
Wiedział też, że łomotało mu serce. Że m u s i coś zrobić, bo oszaleje.

Wystarczyło, że zamknął za sobą drzwi – gabinet ojca stanowił jedyne miejsce w całym domu, do którego małemu Noah nie wolno było wchodzić. Ryzyko, że poza chłopcem ktoś miałby ich tu znaleźć w zasadzie nie istniało – i ta myśl pochłonęła Ralpha na tyle, że zdążył tylko odwrócić się do Milouda i ująć jego twarz w obydwie dłonie. Pocałował go tak lekko. Boże – B o ż e, myślał, ale za każdym razem, kiedy chciał coś powiedzieć, wszystkie te słowa, które nie mieściły mu się w głowie, nie mieściły się też w ustach – i spomiędzy nich uciekał tylko równy, spokojny oddech.

Just- just wait here, alright? No peeking – poprosił, od chłopaka odrywając się już chyba tylko ostatkiem silnej woli i zdrowego rozsądku. To nie był czas ani miejsce.

Tym, po co Al zaciągnął tu chłopaka, był laptop, w tryb gotowości wprawiony trochę niezgrabnie, ale za to zgrabniej, niż szło Ralphowi korzystanie z klawiatury. Wystarczyło spojrzeć na sposób, w jaki mężczyzna poszczególne frazy wystukiwał w klawiaturę samymi tylko palcami wskazującymi – i marudził na natłok wyskakujących okienek, i niepoprawnie wprowadzone hasło, i całą serię małych, uciążliwych niepowodzeń – żeby wywnioskować, że jego relacje z technologią bywały raczej obustronnie napięte (on nie miał do niej cierpliwości, ona – lubiła psuć mu się w rękach). To był śmieszny widok – patrzeć na Hawkinsa, który co chwilę siadał i podrywał się z miejsca, żeby ostatecznie dźwignąć się na równe nogi, łypnąć na Araba i zachęcająco poklepać oparcie stojącego przy biurku krzesła.

You see, I was in Mareeba, and the occasion called and… I thought that… Oh, just- maybe just take a look, yeah? – Skinieniem głowy wskazał na ekran laptopa; tam, na stronie wydarzenia, znajdował się wyciąg z poszczególnych konkurencji i terminarz. Wreszcie – lista zawodników zgłoszonych do startu.

Na górze rejestru, powyżej Al-Attala, znajdowały się tylko trzy osoby i dwa nazwiska – Addams i dwóch Adwellów. Później był on i Arnott (jak te batoniki Tim Tam od Arnott’s, na punkcie których wariował jego siostrzeniec). Wszyscy na Be i na Ce, i dalej. Łącznie co najmniej kilkadziesiąt pozycji rozpisanych na obydwa dni zbliżających się zawodów.
Trzy tygodnie. Mieli trzy tygodnie, żeby się przygotować; i może dlatego tak niewłaściwym wydawało mu się stać w bezruchu, stać zupełnie bezczynnie, ale przecież z ważnego powodu, bo wyczekując reakcji bruneta.

So? What do you think?
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Własnej ręce - uzwojoną ciasnym uściskiem męskich palców - Lou przyglądał się ze zdziwieniem i powietrzem w wargach ugrzęzłym między wydechem, i wdechem. Odbierał ją trochę tak, jakby nie należała (już?) do niego; jakby lewitowała w lepkim gorącu wieczora, postanowiwszy samowolnie wybrać niezależność i odłączyć się od jego ciała. I ciało Milouda, w teorii, powinno do niej tęsknić - do tej ręki, jego własnej przecież, przypisanej mu i należnej jak imię, charakter, i jak narodowość.
A okazało się nagle, że bardziej tęskniło do innej (ale już nie obcej - tak samo jak Al-Attal, u Hawkinsów swoją odmiennością nadal czasem unoszący domownikom brwi, opuszczający szczęki, i poruszający głowy na zawiasach karku w akcie zdumienia lub niedowierzania, ale już przygarnięty, już nazwany swoim, naszym, i pod tą diagnozą przynależności, od najróżniejszych krzywd i linczów chroniony jak tarczą), tej, którą Ralph wyprowadzał go z kuchni, ciągnął przez sionkę, popychał w próg gabinetu i, wreszcie, w kompanii drugiej, klinował jego twarz pod odpowiednim sobie kątem.
Jak to z tęsknotą, w każdym razie, często bywa, Miloud zdał sobie z niej sprawę dopiero, kiedy sczezła podczas pocałunku, skurczyła się do rozmiaru pojedynczego ziarnka piasku, i prysła - z rzeczywistego, nękającego mięśnie i kości i ścięgna, przerodziwszy się raptem w ból fantomowy. Cień. Zastanawiał się czasem, czy inni też tak mają - że do domu tęsknią bardziej, kiedy są w nim, a nie hen, daleko? Że bardziej cierpią w ukochanym objęciu niż poza jego zasięgiem? Że odległość sama w sobie rani najbardziej wtedy, gdy się kurczy -
  • Za pocałunkiem Ala chciał pogonić całym sobą; rzucić się za nim jak w przepaść.
Ale zamiast tego puścił go wolno, nie zdoławszy nawet ułożyć rąk na jego barkach, piersi, w łuku lędźwi, tuż powyżej pośladków.

Gdy blondyn krzątał się przy biurku i mamrotał niecierpliwe, ale niegroźne inwektywy pod adresem komputera odpowiadającego mu najpierw świszczącym, mechanicznym kaszlnięciem, a potem niskim, statycznym poszumem, Lou stał tylko, z rękoma puszczonymi wzdłuż ciała i palcami niezdecydowanymi, czy lepiej bezwiednie podrygiwać w rytm krwi huczącej w skroniach, czy zacisnąć się w pięści.

Czekał, okazywało się, zupełnie posłusznie, niewiadomą siłą wybity z typowego sobie urwisostwa. Trochę zgaszony. Wreszcie, przywołany przez Ala, wyminął go, i siadł na wymownie oklepanym krześle - które sapnęło cicho charakterystycznym, świstliwym dźwiękiem typowym nienaoliwionym zawiasom i kolanom ugiętym po długim czasie zachowania postawy zasadniczej - zaraz też dosunąwszy mebelek bliżej do palisandrowego blatu. Przychylił się nad prostokąt ekranu. Lustrował wzrokiem okrągłe logo wbite w lewy górny, na sterylnie białym tle. Cztery czerwone gwiazdki i fikuśne ogonki kopniętych z prawej liter.
Zamrugał.


Miloud zazwyczaj lubił myśleć, że świetnie wie, co robi. Że nawet w spontaniczności jego wyborów leży jakiś sens; w szaleństwie - metoda. Decyzje podjęte pod wpływem impulsu do tej pory wychodziły mu zwykle na korzyść, a nawet jeśli nie, to przynajmniej niosły z sobą efekt łatwy do podsumowania porzekadełkiem o spadaniu na wszystkie cztery łapy jednocześnie.
Tylko, że Miloud nigdy wcześniej się nie zakochał. Jeśli myślał, że owszem, to teraz różne rzeczy (uśmiech, który zaczynał się w piersi, i dopiero przeciskał się zaciśniętym gardłem ku ustom, wędrował na wargi - na samą myśl o blondynie, albo na widok mozolnych prób radzenia sobie z technologią, podejmowanych teraz przez mężczyznę; gniew, jaki Lou czuł w sobie gdy zastanawiał się nad czasem spędzonym przez Ralpha w więzieniu, nad pięcioma laty, jakie, gdyby mógł, wydarłby z własnego życiorysu i oddał mu, opasane jutowym sznurkiem jak ozdobną wstążką; sen, który w ramiona zagarniał go silniej, czulej, kiedy Hawkins był obok - nieważne, czy nagi, w tym samym łóżku, czy w niewygodzie kabiny pickupa, za nieco opornym, powycieranym okręgiem kierownicy) uparcie udowadniały mu, że się mylił. Że wszystkie poprzednie, przeżyte przezeń miłostki, były n i c z y m - oprócz przelotnego zauroczenia. Że jeśli w przeszłości strzelał do niego kiedyś jakikolwiek Amor, to celował spod przysłoniętych powiek i, adekwatnie, w dodatku ślepakami.
Że tak porządnie, to oberwał dopiero teraz. Być może śmiertelnie.
- Ally - Z wyświetlacza laptopa, chłopak wreszcie przeniósł spojrzenie na Ralpha; nisko, po łuku. Jakoby nastolatek - który pod nieobecność rodziców dorwał się do nielimitowanych zasobów internetu, i różnych grzeszków przez ten internet oferowanych, a teraz został przyłapany na uczynku gorącym, mokrym i wstydliwym - źrenice miał rozdęte prawie do brzegu tęczówki. Nie był do końca pewien co poczuł, na liście zawodników (tak, rozumiał przecież, czym jest rozpiska, na którą patrzy - cyferka, kropka, dane osobowe, kilkadziesiąt ułożonych alfabetycznie pięter) znalazłszy własne nazwisko, wpisane tam przez Hawkinsa bez jego wiedzy i woli - zabrane mu (bezczelnie - bo kiedy jeszcze spał), i podane w Mareeba komuś innemu, pewnie przez szparę w okienku boksu przeznaczonego do rejestracji. Uświadamiał sobie natomiast, że grzęźnie. Grzęźnie głęboko, nieodwracalnie; w czymś, w co wpakował się - jak zwykle - bez większego przemyślenia. I nie, wcale nie chodziło o rodeo - a już na pewno nie wyłącznie o nie - What do I - ? - Trzy tygodnie, pomyślał. Wypchnął powietrze przez nozdrza, i odepchnął się od kantu biurka, ale nie wstał. Patrzył na Ala z dołu, ale nie spode łba, bo brodę uniósł wysoko, a wzrok miał zwyczajnie przestraszony i bardzo, bardzo młody - What, on earth, did you do?

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Well, and what does it look like? I signed you up for your very first contest! Your first rodeo, ain’t it exciting?!

Znał to spojrzenie. Znał je, choć, prawdę mówiąc, rzadko kiedy spotykał je u ludzi. Zwykle taki błysk w oku, potwornie smutny, ni to przerażony, ni niezrozumiały, ale łapczywie próbujący pojąć wagę sytuacji i – to może przede wszystkim – drogę ucieczki, należał się zwierzętom – tym drobniejszym w dodatku, niemającym narzędzi lub możliwości, żeby się bronić; tak patrzyły wytrącone z gniazd pisklęta i szczenięta porzucane przez matki, szyją wplątane w drut odgradzający jedną ziemię od drugiej.

Al się uśmiechnął, nie dlatego, że był zwyrodnialcem (nie był) – w tamtej chwili po prostu łudził się jeszcze, że to tylko żart. Taki psikus, którym Milou’ utarłby mu nosa (z każdą sekundą bladł tylko coraz bardziej i przekonywał się, że to nie ten scenariusz – że to nie jest żaden dowcip, który potem mogliby obśmiać, a jeszcze później – o nim zapomnieć). Czekał, aż lada moment rozpromienieje, aż rzuci mu się na pierś i szyję, a potem powie coś absurdalnego – na przykład, że już się nie może doczekać, i że przed zawodami powinni trenować nie raz, ale dwa razy dziennie. Coś takiego było w stylu Milouda, ale nie t o, czemu – powoli uświadamiał sobie – się przyglądał.

Uśmiech zrzedł mu więc prędko – nie na tyle jednak, żeby zdążył się go wyprzeć albo udawać, że nigdy go tam nie było. Był – wyraźnie kontrastujący z linią ściągniętych ust, za chwilę rozdziawionych lekko, jeszcze nie w panice, ale w postępującym (obejmującym już i rozwarte szerzej oczy i nerwowo pocierane wnętrza dłoni) zaskoczeniu, owszem.

What? – zapytał ciszej, własną niepewność wyrażając spięciem brwi tuż nad nasadą nosa. – I- I signed you up…? – powtórzył, już zupełnie poza dotychczasowym rezonem.

Była taka część Hawkinsa, która natychmiast chciała się stąd wydostać (zatrzaśnięte drzwi zwykle doskonale sprawdzały się w zamykaniu drogi do konfrontacji) i taka, która kazałaby chłopakowi nie wymyślać – ta druga zostałaby tu tylko po to, żeby udowodnić mu, że cała ta jego wrażliwość jest godna, co najwyżej, pożałowania; że powinien dorosnąć, a przez to zmężnieć – i na każdym kroku tego niezbyt skomplikowanego procesu odmawiałby sobie winy.
I thought… I thought that’s what you wanted…? You’ve kept talking about it and- and you were so happy and giddy back there at the bar.

Wbrew pozorom (może-pozorom, nie jemu było oceniać) okazywało się jednak, że owszem – zawrzało w nim i Miloud, jeśli wpatrywał się w niego z wystarczającym uporem, musiał to dostrzec; nie to, że Al był na chłopaka zły (jeśli już, to tylko na siebie), ale to, że znajdował się na granicy starych nawyków. Jeszcze parę miesięcy temu uległby im nie mrużąc nawet oka – ale parę miesięcy temu przytłaczała go dopiero co odzyskana wolność i dojmujący strach, ramię w ramię idący z przekonaniem, że nie poradzi sobie w relacji z małym Noah, który w pierwszych dniach zamiast siostrzeńcem, w jego głowie przypominał raczej bardzo głośny, biegający stresor.

Te pół roku spędzone w domu – grubo już ponad to, tak naprawdę – i wszystkie sposoby, w jakie zdążył zasnąć przy Al-Attalu, dziś sprawiały, że trzydziestoczterolatek potrafił zachować spokój. Może nie stoicyzm – ale spokój, z płuc wyparty głębokim oddechem, już tak.

Uklęknął, podobnie do tego nie tak znowu odległego razu, kiedy na ganku w ten sam sposób mościł się przed Elijah; ale i wszystkich innych, gdy próbował porozmawiać ze swoim siostrzeńcem – jak równy z równym.

Oi- Listen- Listen, forget ‘bout it. It’s nothing, it’s fine. I’ll just call them and tell’em to cross you off the list. No worries, yeah? – zaczął, dość nieporadnie, łapiąc się słów, które sam – wyobrażał sobie – chciałby usłyszeć, gdyby na mocy jakiegoś cudu zamienili się na moment miejscami. Od dłuższego czasu ciężko było mu uwierzyć w te wszystkie przepraszam i nie chciałem, i teraz zrobiłbym inaczej. Pewnie, że zrobiłby inaczej, ale co z tego. Mimo to, pozostawić chłopaka bez niczego – z takim rozwiązaniem niepełnym, poczynionym na pół gwizdka wydawało mu się jeszcze podlejsze. Nie miał pojęcia dlaczego – może powoli zdawał sobie sprawę, że to nie tylko kwestia jakichś-tam zawodów. Może siedzący naprzeciw niego chłopak sprawiał, że on sam czuł się trochę lepszym człowiekiem, a teraz przychodził moment, w którym musiał mu udowodnić, że tak właśnie było.
Że był lepszy. Że trochę się zmienił.
I’m… I’m sorry. – Przełknął ślinę. – I should’ve asked you in the first place. – Podrapał się po policzku – kilkudniowy zarost pod paznokciami wydawał szorstki, chropowaty dźwięk. – It was meant to be a surprise. Like, we can just go and hang around there for a bit as an audience. Eat something, yell some shite, stuff like that. I don’t care what side of the arena you are on. – Zagryzł policzek od środka, ostrożnie prześledziwszy twarz bruneta.
But I care about the opportunity for you to have some fun. This way or another, yeah? Hey? – Zastanawiał się, czy na rzeczy było coś jeszcze. – And what was the thing you wanted to talk about with me?
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Gdyby Miloud wiedział, że Ralph widzi w nim teraz szczenię lub pisklę, coś małego, w każdym razie, małego, bezbronnego, i niedorosłego do zarzucanego mu na barki świata (nie jak ciepły pled, ale jak sztywne chomąto), zrobiłby zapewne dokładnie to, co robią młode zwierzęta w chwilach, gdy w reakcji walki bądź ucieczki ostatecznie odcięto im drogę dezercji, i - dosłownie - nie mają już absolutnie żadnego innego wyjścia.
Nastroszyłby piórka. Zjeżył się. Zaparł, zacietrzewił, cały dostępny sobie zasób energii zainwestowawszy w to, aby wyjść na większego (groźniejszego, silniejszego, znacznie pewniejszego siebie) niż był w rzeczywistości.
To, zresztą, nie była Lou zupełnie nieznana taktyka. Nie lubił z niej korzystać, ale wychowany z dwojgiem starszych braci, i - semi-dobrowolnie - wybrawszy życie wiedzione w niestabilnym, emigranckim rytmie, nie mógł zaprzeczyć jej istnieniu, i - czasami - też niezastępowalności.
Zamiast jednak na tym, jak potencjalnie Al go teraz odbiera, Lou skupił się raczej na tym, jak sam doświadczał blondyna - najpierw unoszącego się jeszcze na fali naiwnej, dziecięcej ekscytacji, potem zaplątanego w konsternację, wreszcie zwyczajnie gasnącego, z resztką wesołych iskier wytrząsaną z dwóch, zielonkawych ognisk jego oczu prędkim migotaniem powiek. Lou patrzył, jak nieporadny, nierozumiejący uśmiech rozchodzi się po twarzy jego kochanka i niknie, i robiło mu się duszno. I głupio.
I zdawało się, że im mniej rozumie Ralph, tym więcej dociera do Milouda.
- Oh. Oh, no. No-no-no-no, Ally, it's not that - Zdenerwował się, ale nie na Ala. Zdenerwował się na siebie. Sobą. Tym, przede wszystkim, z jaką łatwością wpadał w popłoch zawsze, kiedy naprawdę zaczynało mu zależeć. I tym, także, co ten popłoch z nim wyczyniał - jak go ponaglał, zachęcał do ucieczki (z czyjejś pościeli albo z jakiegoś kraju, co za różnica) - Fuck, it's not, ugh - Zachichotał nerwowo. Potarł nasadę nosa, a potem, półkolistym ruchem, opuszkę palca wskazującego i kciuka odprowadził ku kącikom oczu (miałoby to sens, gdyby Lou próbował otrzeć twarz z łez wezbranych w akcie płaczu nad rozlanym mlekiem, ale na to było za wcześnie; mleko, jeśliby się uczepić tego porównania, balansowało nad krawędzią naczynia, niezdecydowane jeszcze, czy zostać na należnej mu pozycji, czy się przelać i rozchlapać po gruncie pod ich stopami - gruncie, zresztą, niewyobrażalnie grząskim). Coś ścisnęło mu się w piersi. Coś innego krzyczało w nim, że to wszystko jest przecież jakieś skrajnie niedorzeczne. Spojrzał na Ala; na jego zagryzany wnętrzem policzek, i różowawy ślad zostawiony pod jarzmem przez palce, przed chwilą zażarcie trące skórę - I do want it. Jesus Christ, of course. It's just...

Czasami, zwłaszcza gdy Al mówił wyjątkowo szybko, albo kiedy zwracał głowę w przeciwnym kierunku, i w dodatku pod wiatr, sylabom i zdaniom pozwalając rozpływać się w jego nagłych zrywach, Miloud miał trudność, żeby go zrozumieć. Przekrzywiał wtedy głowę, podchodził bliżej, prosił Hawkinsa, żeby ten wyjaśnił albo powtórzył co chce mu przekazać, lub co ma na myśli. Nigdy nie martwił się, czy blondyn bierze go wtedy za głupka - przyczyną, dla której Al-Attal nie rozumiał niektórych słów w danym języku był wszakże fakt, że Arab znał je trzy (języki, nie słowa).
Teraz jednak chyba po raz pierwszy chłopak miał wrażenie, że role się zmieniły, i Ralph przemawia do niego w dialekcie, który Lou już znał, a jakiego to Hawkins dopiero się uczył. Jeśli cokolwiek jeszcze się w nim boczyło, momentalnie ucichło i zmiękło. Milou' poruszył brwiami; nie zmarszczył ich, nie uniósł - zafalowały po prostu troską, a potem rozciągnęły się pod naporem uśmiechu.
- It's alright, Al - Powiedział, nie mogąc się zdecydować, czy sięgnąć męskiej dłoni, czy policzka. Finalnie nieporadnie ułożył rękę na jego barku - to wydawało się względnie stosowne, zważywszy na fakt, że Lou mimo wszystko nadal był tu tylko pracownikiem, a rozmawiali nie w zaciszu sypialni, ale w hawkinsowym gabinecie. Kiedy brunet był tu ostatni raz, w powietrzu wisiał przecież potencjał jego zwolnienia - It's okay. You... - Choć pozycja zajęta przez trzydziestoczterolatka faktycznie sporo ułatwiała, Miloud zapragnął zrównać się z nim jeszcze bardziej, znaleźć bliżej, na tej samej podłodze, na tym samym poziomie, wpakować mu się na obciągnięty jeansem podołek, ściągnąć go do parteru, zatrzymać na nim na dłużej, wycałować mu ze skroni wszystkie wątpliwości, a z warg resztki przeprosin - You could have asked me, yeah - Powiedział łagodnie. Bez krzty krytyki czy pretensji, raczej informacyjnie: że owszem, pewne rzeczy dało się zrobić inaczej. Potarł kciukiem bruzdę mięśnia, łączącego męską szyję i ramię - But it's okay. I'm glad. I'm glad we're talking about it.

Problematycznym wydawało się Lou tylko to, gdzie (a nie że) toczyła się między nimi ta rozmowa. Zdawał sobie sprawę, że niemal szepcze - jak ktoś, kto próbuje bluźnić w kościele, albo uskuteczniać flirty na pierwszej lekcji w poniedziałek, pod czujnym, bezwzględnym spojrzeniem surowego belfra. Przez myśl przemknęło mu pytanie, czy kiedykolwiek - r e a l n i e - mogłoby być między nimi inaczej. Czy istniała taka przyszłość, w jakiej nie musieliby się ukrywać, albo chociaż przesadnie dbać o skrupulatną dyskrecję (innymi słowy: nie obnosić się; czy nie wystarczyło już, że Lou miał kolor skóry, jakiego nie dało się rozjaśnić, albo ukryć?). Miloud wątpił.


- See, but I do. I do care - Cmoknął pojedynczo. Jakkolwiek cudowną nie była wizja, w której mogliby z Alem rozsiąść się wygodnie na widowni, pałaszując frytki z serem (dla Lou), i coś równie obrzydliwego jak corndog z piwem korzennym pitym z plastikowego kubka (dla Ala), obydwaj musieli wiedzieć, że nie to od samego początku było marzeniem chłopaka. I celem - Ally, I'm not backing up, yeah? - Zaśmiał się znowu, z niegasnącym niedowierzaniem w to, co wyprawia - Three weeks, though. Three weeks. Are you sure it will suffice? - Ostatnie słowo poharatał koszmarnie, akcentując wszystkie zgłoski w miejscach dokładnie przeciwnych właściwym; znak zapytania dostawił dość chwiejnie - I just wouldn't want to... Ugh, fucking Christ, this is so stupid! - Żachnął się - I wouldn't want to have you think that I am signing up because I am nothing but a show-off. I wouldn't want to disappoint you.
I chociaż pozornie rozchodziło im się o dwa kompletnie różne tematy, Miloud czuł już w kościach, że być może tak naprawdę mówią o tym samym. Sprawy (między nimi?) robiły się poważne, grożąc nie tylko błahą kontuzją, ale prawdziwym, złożonym, otwartym złamaniem (ręki, albo serca).

Wstał, ruchem podbródka sugerując Alowi, że blondyn mógłby zrobić to samo. Pokręcił głową.
- I... Uh. Uh - Powietrze uchodziło z Lou jak z festynnego balonika, oddanego pod kuratelę jakiegoś wyjątkowo okrutnego dziecka - It's nothing - I mean, it's something. But nothing big. Nothing-uh-urgent. Just... - Wytarł spocone wnętrza dłoni w tę nieszczęsną ścierkę, nadal zdobiącą mu ramię jak samotny epolet pozbawiony pary - Fuck, Al, this may not be the right place to have this chat in, you know? I just... Should have... I could have arranged it all differently. But you're busy. And I am, too. And I didn't really want to miss the chance once I saw it.

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Następstwem poluźnienia mięśni – rozejścia się nerwów, które odkładały się szczególnie w ściągniętych ze sobą łopatkach i skroniach, niepewnie przeciążających głowę raz w lewą, raz w prawą stronę – był oddech ulgi. Miloud powiedział mu kiedyś (kiedy jeszcze nad chłopakiem ciążyło widmo przedwcześnie rozwiązanej umowy), że nie w jego naturze było z o s t a w a ć – i chociaż Al o tamtym wyznaniu, zakopanym pod ciepłym piaskiem podmiejskiej plaży w Cairns starał się nie myśleć częściej, niż potrzebował, ten dzisiejszy, nieokreślony popłoch sprawił, że nieco zziębły mu dłonie. Że się przestraszył.

Teraz, kiedy Miloud znów zaczął mówić, i znów zaczął się uśmiechać, Al poczuł, że rzucony wcześniej na głęboką wodę, powoli odzyskiwał pod nogami grunt.

Do pewnych fantazji nie zamierzał się przyznawać – zupełnie możliwe, że z ich istnienia w ogóle nie zdawał sobie sprawy, a one po prostu wkradały się w jego życie niepostrzeżenie, a wraz z nimi nadzieja, dość nieprawdopodobna i będąca jedną z tych, które przydarzają się w proporcjach raz na milion; jakaś część Hawkinsa pragnęła wierzyć gorliwie w ukryty sens chłopięcych przyzwyczajeń; że jeśli wyganiały Milouda z obcych łóżek, to dlatego, że nie były mu pisane. Bo takie miał dopiero znaleźć. I do niego miał wracać.

Przy odrobinie szczęścia – z ramieniem zamiast poduszki i wolną, ciężką dłonią wspartą na biodrze jak zaciągnięta na siebie pościel.

Well, I would call you to ask, if you weren’t sleeping like a bloody log. You were literally knocked out. I had to tell ‘em you were sick or sumthin’ – zarzucił chłopakowi lekko, polubownie podkładając ramię pod wyciągniętą do niego dłoń. Uśmiechnął się, w tym uśmiechu zawierając sekret dzielony tylko między ich dwoje. – Though I have to admit, you weren’t lying when you said you tend to be both starving and sleepy, you know, after.

Potem zamilkł, słuchając wszystkich tych następujących po sobie tak zapewnień, jak i stojących w opozycji niepewności. Czasami mu potakiwał, innym razem po prostu marszczył brwi – raz sygnalizując, że się z nim nie zgadza, innym razem – że czegoś akurat nie zrozumiał, nie wychwycił, nie pojął w porę.

Huh? – Jakiegoś pokiereszowanego pod kątem akcentu słowa. – Oh- Yeah, nah, yeah, I dunno. It will have to. But that’s why you’re goin’ there. To gain experience. Where else could you learn it? – Uważnie obserwował chłopaka; mleko, które Milou’ trzymał odłożone w jakimś nieistniejącym, metaforycznym naczynku zdolnym (i znajdującym się w ciągłej gotowości) do przelania, Al dostrzegał wyłącznie pod nosem chłopaka – tam, gdzie rosiło barchaniaste wcięcie w jego górnej wardze, świadcząc o pozostałościach odległego dzieciństwa, z których wyrastał na jego oczach, do czego w ogóle nie potrzebował żadnych ze znanych sobie sztuczek. Wystarczyło, że do niego mówił – Al niejednokrotnie przekonał się już, że chłopak, pomimo leksykalnych przeszkód, często dużo dojrzalej od niego dobierał słowa – tak, żeby dało się zajrzeć przez nie do duszy, jak przez iluminator; były czymś, co Lou nazwałby pięknie i absurdalnie – że jego słowa były, na przykład, porte-parole, stawiającymi się w interesie emocji. Coraz częściej uświadamiał też sobie, że dwudziestopięciolatka mógłby w ten sposób słuchać bez końca – niezależnie od tego, jaki wybrałby sobie na to czas, i język.
I mean, it’s like with any other thing. You need to be bad first – heck, you will be bad – just so you can become good later. – Wzruszył ramionami. – Except for me, obviously. I was born in the saddle. Already great and stuff – przekomarzał się z nim. – And, by the way, you are a show-off. But you’re much more than that, as well. I see it. – Zanim Al dźwignął się na równe nogi, tym samym podążając utorowanym mu przez Araba śladem, zupełnie głupio ucałował go w kolano. Chrząknął, wstał, rozprostował kości (strzyknęło mu w lewym łokciu).
But for real now – zaczął, zwyczajowo już pochyliwszy się w stronę chłopaka, tę tendencję wygodnie tłumacząc zawsze różnicą wzrostu. – I know I’m no bed of roses, Louie, ‘ight? But I’m always… uh- up to talk. About anything, really. Just wanted you to know. – Pociągnął nosem, przez ramię oglądając się w stronę podwórka. Nieważne, czy była to sprawa niecierpiąca zwłoki, czy taka, którą mogliby odłożyć na jutro, a potem jeszcze na przyszły tydzień, tylko po to, żeby koniec końców w ogóle o niej zapomnieć. Al nie zamierzał ryzykować. – Fine, then let’s move. We can be busy somewhere else.

Kiedy wślizgiwał się dłonią za miloudowe lędźwie był już zupełnie poważny – pokierował go w stronę tego samego przedsionka, który zdążyli już przemierzyć w tę i we w tę, i tam dopiero puścił chłopaka samopas, prosto na ganek, na świeże, duszne powietrze uprażone poza cieniem.

Ma’?! – zawołał, obchodząc rodzinny dom ze strony, po której sąsiadował z miniaturą ogródka, wraz z wydzielonym w nim matecznikiem. – I’m gonna help Lou in the stable! Some horses need trimming! Yupp, changing horseshoes! Do not touch the dishes! Will finish doing them later! – I pewnie na tym by się skończyło, gdyby zza rogu, wiedziony okazją, nie przydreptał wymęczony zabawą pięciolatek – z zawczasu wyciągniętymi rękoma, natychmiast uwieszając się nimi na ramieniu Al-Attala.
UNCLE AL!!! Can I watch?! Pleeeaaase! – Miał dziury w spodniach, twarz zlaną rumieńcem i kurz we włosach – jasnych, jak przystało na Hawkinsów, ale zbyt ciemnych, żeby mówić o nich, że są jota w jotę.
Ralph przeskoczył spojrzeniem pomiędzy jednym i drugim. Zamrugał.
Oh, of course you could – podrapał się po nosie – but as far as I know, Grandpa is already looking for you. He said something about some very important task, you see […]

*

W boksach stacjonowały trzy konie, w tym także Hidalgo, na obecność Milouda jak zawsze reagujący serią energetycznych parsknięć i przytupnięć.
Hm? – Zerknął na chłopaka, którego puścił przodem; wydawało mu się, że na niego patrzył – trochę inaczej, jakby czegoś nie rozumiał albo chciał zadać pytanie. – Oh, no, Marcus didn’t say anything. I’m just… um- checking something out. – Zaciągnął drzwi od stajni ryglem. – So?
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Uh-uhm, lovesick, pomyślał Miloud, i ugryzł się w język.

*
W przyjaznych, choć - z wiadomych, podróżniczych względów - zmieniających się często kręgach Araba, zazwyczaj uplecionych z jakiejś dość przypadkowej zbieraniny osób: studentów robiących sobie roczną przerwę w edukacji, bumelantów żyjących z pisania pompatycznych recenzji hoteli i restauracji na ładnych, niepopularnych, pastelowych blogach, współczesnych dziedziców, zamiast bogactwem pałaców, chełpiących się blaskiem imponujących funduszy oszczędnościowych, o chłopaku mówiło się powszechnie, że jest łatwy - nie tyle w łóżku, co w obyciu. Że się nie obraża, że rzadko wybrzydza, nie nabzdycza i nie unosi przesadnie honorem. Lista rzeczy, na które Miloud był zdolny przymknąć oko, i jakie Miloud tolerował - czy to niedogodności, czy czyichś cech charakteru - była długa; tych, jakich nie lubił - krótka, w sumie ledwie na parę pozycji.

Miloud nie lubił pak choi, maślanki i słodyczy z lukrecją. Nie przepadał za tłumami, szczególnie w transporcie miejskim, bo ludzkie zbiorowiska na targach ulicznych i na koncertach czyniły mu już, jakimś cudem, znacznie mniejszą przykrość. Nie lubił kłamać, choć jednocześnie żył na tyle długo by rozumieć, że w niektórych sytuacjach samo jakoś tak wychodzi (fool me once, myślał wtedy, i ruszał w życiu w przeciwnym kierunku), i być oszukiwanym (fool me twice, dodawał - tym samym przewrotnie dodając sobie otuchy). Źle spało mu się w zbyt dusznych pomieszczeniach. Dostawał kataru, kiedy za długo przebywał w przeciągu albo pod ostrzałem agresywnej klimatyzacji. Nie tracił czasu na towarzystwo takich, którzy nie potrafili się wiecznie nie przechwalać i, jeszcze gorzej, poczucie własnej wartości budowali na ujmowaniu jej innym. Miał określone poglądy polityczne, i wartości moralne, i unikał takich, które znajdowały się poza ich określonym spektrum. Nie lubił kiedy było mu zimno. I kiedy był tak głodny, że przestawał myśleć.

Poza tym, brunet znosił wiele: spóźnialstwo, bobasy w samolotach, tajskie toalety, codzienny, niewinny, benewolentny rasizm, bardzo brzydkie, bardzo małe psy, przez influencerki noszone w torebkach okraszonych ekskluzywnym logo, kanapki z masłem zbyt długo trzymane poza lodówką, gumy do żucia przyklejone pod krzesłami w najróżniejszych poczekalniach, ciepłą colę, media społecznościowe, starszych ludzi, którym wydawało się, że zeżarli wszystkie rozumy, osoby, które prosiły żeby powiedział coś po francusku i napisał coś po arabsku, urzędników kaleczących jego nazwisko i imię, dengę i dźwięk zgniatanego styropianu.

Nie potrafił jednak nigdy zdzierżyć sytuacji, gdy odcinano mu drogę ucieczki.

  • Tym bardziej nie rozumiał (choć doskonale wiedział) czemu - gdy przeszli już przez podwórko, podeszwami butów gniotąc suchą, w wieczornym świetle fioletową i błękitną trawę, i kiedy otoczył ich zapach słomy, obroku, i końskiego zmęczenia - nie ma nic przeciwko skrzypliwemu ruchowi zasuwy w drzwiach dosłownie domykanych mu przed nosem.
Między jednym oddechem i drugim, i wbrew fantazji, w której - korzystając z chwili prywatności - rzuca się Ralphowi na szyję, pozwolił jednak ciału ruszyć po utartej przyzwyczajeniem trajektorii. Znalazł się przy boksie, z dłońmi okalającymi jabłkowite ganasze. Przyparł skroń do końskiego czoła. Uśmiechnął się poufałym, prywatnym uśmiechem - plecami do Ala, i poza zasięgiem jego wzroku.
- You're checking your dad's reaction, aren't you? - Zapytał gdy już się odwrócił, teraz z barkiem wspartym o drewnianą krawędź dzielącą go od Hidalgo. Chyba pierwszy raz nazwał Marcusa czyimś tatą - nie ojcem, i zrobiło mu się dziwnie (a miało zrobić się dziwniej). Ugiął nogę w kolanie, chrząknął - It's, uh, about that. I mean, yeah. Partially.
Patrzył na Ala, wyraźnego i złotego na tle stajennych żerdzi. Podrapał się w to miejsce, w którym smolny kędziorek włosów łaskotał go w nasadę małżowiny usznej.
- Last night, yeah? - Nie wiedział gdzie zacząć. Byli sami - nie licząc wierzchowców - a i tak czuł się w obowiązku, by zwracać się do Ralpha konspiracyjnym szeptem - I mean, the other night, of course. Crystal Cascades. It's, uhm. I'm just aware that we didn't... - Każda odległość od blondyna wydawała mu się zbyt duża, jak i za mała jednocześnie. Czuł się młodo i głupio - zwłaszcza teraz, kiedy Hawkins zdawał się odzyskać utracony na moment animusz i patrzył nań w ten sam stoicko-cierpliwy sposób co zawsze. Odkaszlnął. Pomyślał, że mimo różnicy wieku obydwaj są przecież wystarczająco dorośli - Al, Christ, the thing is: I fucked you bare, right? - Wcale nie pytał. Skoro - przyzwoicie zaprawieni Ranch Water tamtej nocy, kiedy miał Ala po raz pierwszy - jakoś potrafili pamiętać o istotności lateksowego skrawka, którym przed czterema dniami, na trzeźwo, żaden z nich nie zawrócił sobie głowy, odpowiedź była chyba jasna - It's just in case you were wondering. I am... I mean, I'm not... - Chryste, to było jeszcze trudniejsze niż się spodziewał - ale przynajmniej odwracało jego uwagę od stresu związanego z rychłym startem na rodeo - I have tested two months ago or so. And I haven't - I - Cmoknął, boleśnie świadomy obecności słonia w pokoju stajni (słoń miał trzydzieści dwa lata, dziecięco-błękitne oczy i problem z kokainą) - I haven't been with anyone else - I mean, no one, but you - since. A bit before, actually. A bit more than a bit - Zarumienił się. Wiedział, że tyle wystarczyło, a mimo to nadal walczył z pokusą by dodać, że i tak by nie chciał - z nikim innym. Nawet, jeśli zaraz pospieszyłby się z jakimś nonszalanckim "póki co", albo "dopóki nie wyjadę". Zagryzł dolną wargę; Hidalgo chlasnął go chrapami po kancie policzka, więc Lou się obruszył, parsknął, odsunął trochę od grzywiastego towarzysza.
- Look, I'm sorry if this is... - Zaplótł i rozplótł palce - I'm sorry if this feels like a bit too much, too early. I just want both of us to be, uhm - Dopiero teraz udało mu się faktycznie zadrzeć wzrok, i wbić go - z niepewnością i skrępowaniem - prosto w Hawkinsa: ostry kontur warg, dosłowną krzywiznę nosa (którą Miloud kochał; w życiu nie widział nic ładniejszego) i, w końcu, brąz cętkowanych zielenią, albo zieleń cętkowanych brązem, tęczówek - Safe. If possible.

Ralph Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Ralph – idiotycznie, choć szczerze odurzony tym, j a k ostatnimi czasy wyglądała ich relacja – też wolałby, gdyby Miloud jednak zdecydował się podjąć, a potem podążyć tropem własnej fantazji; nie był romantykiem i w ogóle nie myślał w tych wymiarach, ale przeczuwał, że skoro okazja czyniła złodzieja, to stali właśnie pośrodku jednej z nich – nawzajem mogąc wykradać sobie z rąk czas, a z ust – pocałunki.

Jego nadzieja zgasła oczywiście dość szybko, zbieżnie i proporcjonalnie do dystansu narzuconego przez krok Araba – krok wstecz, w stronę boksów, ale na widok czułych powitań z poparskującym ogierem zawrzało w nim coś innego – coś, co stało w kontrze do tamtej uchodzącej z niego nadziei i zupełnie wypierało jej wcześniejszy fakt istnienia. Al miał ochotę wgryźć się we własną pięść, tę walkę z urokiem dwudziestopięciolatka oddając kompromitującym walkowerem; mógłby po prostu stać i jak oczarowany przyglądać się sekwencji tych małych rytuałów i gestów, pod których dotyk Hidalgo podsuwał się z wyprzedzeniem – znał je tak dobrze, że Al nie mógł nie zastanowić się, ile czasu Miloud spędzał przy tej konnej klitce oraz jak bardzo ogier mu zaufał. A, tak się składało, Ralph ufał zwierzętom, szczególnie ich wewnętrznemu kompasowi, z jakim nawigowały pośród ludzi. Ta myśl tylko potwierdzała to, co już wiedział – Milou’ był dobry i spolegliwy. Hidalgo nie podłożyłby się pod ręce byle kogo.

Look at you. Ain’t you too smart? – zagaił wreszcie, otrząsnąwszy się ze swojego półsnu; wcale nie musiał, ale nie przyszli tu przecież, żeby podsypiać na jawie, z marzeniami wytrząsanymi spod powiek. – Nah, but being honest, I’m not sure. I’m not sure what I’m trying to achieve ‘ere. Just runnin’ blind, I guess. – Nie kłamał. Na wszelkie potencjalne rozmowy, które mógłby przeprowadzić z ojcem brakowało mu nie tylko konkretnego, dopracowanego planu, ale choćby i wstępnego zamysłu; działo się tak, bo w obliczu jednej rzeczy, pojawiały się dwie, trzy, cztery kolejne – uświadamiając mu, że z ojcem o wielu rzeczach nie odważył się porozmawiać nigdy, a teraz nie mógł pozwolić sobie na wygodną wybiórczość.

I stałby tak pewnie w nieskończoność, gdyby Al-Attal w międzyczasie nie zbierał się właśnie na odwagę, czyniąc podchody wokół nocy, o której Ralph myślał najwidoczniej równie często, tyle tylko, że rozpamiętując ją pod nieco innym kątem i w nieco innym kontekście; jej wspomnienie, cisnące się Arabowi na usta, skwitowałby zadzierzystym uśmiechem – gdyby nie ten ton, którym chłopak brukował drogę do sedna sprawy, więc przyglądał się mu w bezruchu. Potrzebował dłuższej chwili, żeby zrozumieć o czym w ogóle mówił – i drugiej takiej, być może jeszcze bardziej rozwleczonej w czasie, żeby ze splątanej mowy chłopaka wyciągnąć jakiś definitywny wniosek (był przerażony, kiedy Arab zaczął swój wywód, i skupiony, kiedy już zamilkł, w oczekiwaniu na reakcję).

Starym nawykiem krzyżował ramiona na piersi i w ten sposób słuchał, niewiele myśląc o tym, że na pierwszy rzut oka prezentował się wtedy jeszcze bardziej nieprzystępnie, niż zwykle. Zauważył natomiast, że Milou’ na niego nie patrzył – a przecież chciał, p o t r z e b o w a ł, żeby spojrzał, więc kiedy brunet zadarł wreszcie głowę, ogarnął go wewnętrzny spokój.

Milczał – dość długo, nie na tyle jednak, żeby Miloud zdążył się zniecierpliwić.
Okay. – Pierwszym, co pojął, była potrzeba osobności, na której znaleźli się jak na wygnaniu; takiej, która nie groziła niespodziewanym towarzystwem, czego nie mógł zagwarantować nawet gabinet Marcusa. Potem rozszyfrowywał niezgrabny monolog, miejscami nerwowy, gdzie indziej zupełnie rozkoszny, ale z esencją rozrzuconą wszędzie po trochu, której nie potrafił się do końca uchwycić. Na samym końcu – że jego wiedza w temacie nie była może nieistniejąca, ale sprawiła, że w obliczu chłopięcej odpowiedzialności poczuł się… głupi. Nie głupio – głupi. – I wasn’t, though. I wasn’t wondering – wymamrotał, bardziej do siebie, niż do Al-Attala, jeszcze zanim wziął głęboki oddech, na tym oddechu westchnąwszy sobie niezręcznie głęboko.
Well – zaczął znowu, choć od innej myśli; niesłusznie założył chyba, że Milou’ zdążył się tego domyślić i teraz czuł się nijako, bo idiotycznie – idiotycznie i dobrze – tą swoją pospiesznie splecioną deklaracją dzieląc się na głos – you’re my first. Since before the prison, that is. – Pociągnął nosem, potem potarł go grzbietem dłoni; brzydko, pod górę. – And that’s, like, five years. – Zanim zmniejszył dzielący ich dystans (który, uważał, był tu zupełnie niepotrzebny), rozplątał swoje ramiona, jedno założone na drugie. Hidalgo nie wyglądał na zazdrosnego, ale i tak łypał na mężczyznę z ukosa.
Are you worried or something? – Zmarszczył lekko brwi. – Do you want me to get tested? Like, will it be helpful if I do so? Will it, by any chance, make it any easier for you? – Pytał, szczerze; i bynajmniej nie po to, żeby mu dokuczyć.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Tak, trochę się domyślał. Z początku nieśmiało, choć potem już z nieco zuchwalszą werwą, w zupełnie fizycznych wyzwaniach, przed jakimi w jego obecności stawał (czy raczej nie stawał) blondyn w kilku ostatnich miesiącach, dopatrując się - chyba słusznie - nie tyle braku chęci, co praktyki. Współczuł Alowi - czy raczej współ-czuł z nim, każde drgnięcie i każdą niemoc, niecierpliwe, bezcelowe tarcie bioder i kłębki wygrzanego frustracją powietrza uciekające z rzadka, lecz wymownie, przez nozdrza, ale jego cielesnych niedyspozycji nigdy nie brał za personalny afront. Na jakimś etapie dotarła do niego, jeśli jego przypuszczenia miały podparcie w rzeczywistości (teraz oficjalnie dowiedział się, że owszem), jeszcze inna, ironiczna korelacja: Milou' stracił dziewictwo w siedemnastym roku życia, ale po tej wiekopomnej chwili nastąpiła irytująca, przeszło dwuletnia pauza wypełniona poezją Baudelaire'a czytaną w ramach dystrakcji, oraz dość żenującą kopką wymiętych chusteczek higienicznych, rosnącą w metalowej plecionce kosza na śmieci pod chłopięcym biurkiem - ot, powszechny, jednoznaczny wyrzut sumienia po chwilach bardzo potrzebnej, bardzo samotnej ulgi. Dopiero potem, wprost-proporcjonalnie do nabywania przez Lou podróżniczych doświadczeń, przybywać zaczęło mu także tych innych. Jednym słowem: seks chłopak eksplorował mniej więcej tak, jak kontynenty - radośnie, dość spontanicznie, trochę przypadkowo, choć nie bez przynajmniej ogólnego pojęcia, co robi.
Najsmutniejsza zbieżność musiała być, w każdym razie, taka, że Lou zaczął w tym samym roku, w którym Hawkins przestał. A, choćby krótko pomyślawszy o tym, ile przeżyć udało mu się zebrać przez ostatnie pół dekady, Miloud szybko uświadamiał sobie, że to było przecież b a r d z o dużo czasu.
W przypływie romantyzmu - tego, którego najwyraźniej musiał mieć w sobie za dwóch, skoro blondynowi w przydziale nie dostała się nawet ociupinka - zastanowiłby się czy tak musiało być. Czy, skoro - m o ż e - byli sobie w jakiś sposób pisani (nawet, jeśli tylko przysłowiowym palcem na piasku, sposobem podatnym na humory fal i zmienne nastroje wiatru), potrzeba było im takiej dysproporcji by spotkać się mogli gdzieś po środku, w odpowiednim dla obydwu momencie?

Miloud nie miał teraz jednak czasu i przestrzeni na romantyzm, zbyt skoncentrowany na kalejdoskopie męskich emocji, prześlizgujących się przez wyraziste rysy Ala. Rozpoznał przestrach, choć jego źródła w pełni nie zrozumiał (tyle tylko może, że Al mógłby go przecież uznać za jedną z tych bestii, którymi regularnie, zwłaszcza w sezonie letnim, straszyły śmieciowe gazety - brudnych, młodych mężczyzn zza odległej, ubogiej granicy, jakąś sadystyczną radość czerpiących z rozsiewania chorób, o których wiedzieli, i z jakimi nie mieli zamiaru nic zrobić; na samą myśl przeszło go bolesne, zimne spięcie dreszczu), potem baczny błysk argusowego oka, wreszcie spokój, ustępujący chwilami jakiemuś zafrasowaniu. Każdą ryskę i zmarszczkę chciał brać pod światło, i do ręki, i w usta, i scałowywać je z alowego czoła, policzków, i jarzma. Podobało mu się, że jak blondyn go słucha. Jak mu nie przerywa, nie wchodząc ani w słowo, ani w drogę - choć przecież zbliżał się, w porę rozplątawszy ręce, i Lou nie mógł się powstrzymać, by samemu nie zrobić ku Ralphowi kroku, namagnesowany potrzebą bliskości.
- What? - Zamrugał. Potem pokręcił głową - No. No. Ralph, it's not that - Martwił się, oczywiście, ale nie tak, jak ludzie się martwią gdy zaczną rozumieć, że coś jest dla nich zagrożeniem. Niepokoiła go wyłącznie sama w sobie myśl, że to Ralph mógł być zagrożony, a nie - może wbrew panującym w okolicy plotkom i pogłoskom - że miałby stanowić dla kogokolwiek potencjalne niebezpieczeństwo.

Hawkins mógł faktycznie być trochę głupi (zwłaszcza w kontraście do Araba, urodzonego, bądź co bądź, niemal dziesięć lat później, z dostępem do zupełnie innego internetu, i adolescencją odfajkowaną w dużym, szybkim mieście, w którym gumki można było kupić w automatach nie tylko w metrze, ale i na l i c e a l n y c h korytarzach, a pstrokate plakaty "Sida/VIH: symptômes, traitement, prévention" co i rusz napotykało się w poczekalniach - do lekarza pierwszego kontaktu idąc z gorączką i kaszlem, oraz na przystankach, wracając z rzeczonej wizyty), ale to Miloud był najwyraźniej naiwny. Ufnie zakładał, że Ralph musiał być chyba świadom potencjalnych konsekwencji sypiania z...

  • - nie cierpiał samego siebie za tę myśl, ale równie silnie nie potrafił się jej wyrzec -
kimś taki, jak Elijah.

Poza tym nie miał pojęcia, jaki dokładnie był między Alem i Cooperem układ. Ba, w jakie układy Hawkins wchodził poza tą relacją. Nie wyobrażał sobie, by Ralph - choćby i młodszy - dobrowolnie pakował się w aż takie ryzyko.
(Chyba, że co? Chyba, że akurat pozwalał sobie na chwileczkę radosnego zapomnienia, z głosem rozsądku przytłumionym hukiem wodospadu?).
Chrząknął.
- It's just wise to test every once in a while, you know. Just for the sake of it - Wzruszył ramionami - I mean, surely, if you always use protection and so on... But shit happens to the best of us.
Uświadomił sobie, że może brzmieć protekcjonalnie. Ale również, że znaleźli się tak blisko siebie, że czuje przyjemne, żywe ciepło promieniujące od męskiej sylwetki.
- I, uhm - Al, I trust you. So if it's fine with you... If we're both fine with it... - Westchnął, znajdując rękę mężczyzny - ale nie jego palce, a póki co wyłącznie nadgarstek, który zaraz musnął opuszkami palców - What I am trying to say is that if I'd plan to sleep with anyone else, I would definitely use a condom, alright? Not that I am. I mean, it's okay if you do. If you'd like to. I just, personally... Well, I don't think I am currently interested in - Anyone else - Like, casual stuff. Outside of this. Us. For the moment. Or whatever, err, you know what I mean - Przewrócił oczami, udręczony własnym zamotaniem - So we may... We may do it as we did it the last time, you know? Next time we do it - Dostawał żałosnych, pensjonarskich wypieków na samo wspomnienie niewyobrażalnego gorąca i ciasnoty tego ciała, które teraz stało przed nim, stanowczo zbyt ubrane, i stanowczo za daleko, mimo - racjonalnie rzecz biorąc - naprawdę niewielkiej odległości - It was really, really nice. I just - Uniósł wolną rękę, i zatrzymał ją dopiero, gdy dotknął trzydziestoczteroletniej twarzy. Linii żuchwy. Policzka. Potarł kciukiem bruzdkę pod lewą, dolną powieką blondyna - I care, Ally. Okay? That's all.


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Między ich dwojgiem musiał więc zachodzić jeden z tych nielicznych fenomenów, kiedy romantyczna, wyidealizowana perspektywa zbudowana naokoło przekonania, że tak musiało być (w tym przypadku – pisane im w gwiazdach, piasku, więc znakach na niebie albo ziemi), w pół drogi spotykała się z pragmatycznym jest, jak jest (oraz będzie, co będzie) – i tam właśnie, na ziemi pośredniej, niczyjej, zawierały ze sobą sojusz, jakiś rodzaj konsensusu, z którym godziły się obydwie – te usposobione mniej i bardziej wrażliwie – strony.

To nie było łatwe; nie dla Ralpha, ale – spodziewając się, że w ich relacji tkwił obosieczny element czasu (pomiędzy zupełnie naturalnymi wątpliwościami i ważnością wizy) – także i Miloud musiał mieć w sprawie spory udział trosk – tych, które godził się współdzielić i własnych, przez Ala zwyczajnie przeoczonych albo dostrzeżonych i od tej chwili obserwowanych czujnie, choć bez słowa. Mógł mieć swoje podejrzenia – tak samo, jak ich potwierdzenia doszukiwał się czasem w konkretnych reakcjach chłopaka, ale nigdy nie udało mu się nabrać pewności. Nie do końca. Wiedział natomiast, że z racji wyczerpywalnych sposobności – z racji tymczasowości tutejszego pobytu Milouda – istniała taka jego cząstka, której nigdy miał nie odkryć, i na tę myśl ogarniał go smutek; wyraźny, prawdziwy smutek, a nie wyłącznie popłuczyny żalu i rozczarowania, jakimi zwykle się przed nim bronił.

Z tego smutku często brały się różne autorefleksje, ale od paru dni, może już tygodni (jedne od drugich oddzielały niewyraźne, zwykle zakłamane przez pamięć granice) Al nie schodził z przyjemnego rauszu tych rzeczy, które o d z y s k i w a ł, łącznie z rodeo – z rodeo przede wszystkim, ale też dobrym snem i nowo odkrytą ekscytacją, z jaką jego ciało obcowało z cudzym – nieswoim – ciałem. Poza tym nabierał pewności siebie i teraz nawet komentarz Araba, w ciąg myśli wrzucony prawie przypadkiem, sprawiał, że jakaś część Ralpha dumnie stroszyła piórka. Ale ten niegroźny, potencjalnie urokliwy samozachwyt nie trwał długo – tym, czego Ralph nie mógł dwudziestopięciolatkowi odmówić, była jego obezwładniająca umiejętność – to, jak trzymał go w garści bez użycia siły. O tym, że dobrowolnie wszedł w zastawione na niego wnyki nie wiedział do samego końca; świadomość uderzyła go dopiero wraz z ciepłym dotykiem biegnącym naokoło jego nadgarstka. Dłoń chłopaka, policzkująca go czule – nie uderzeniem, ale rumianą pieszczotą, była tylko potwierdzeniem tego, co już wiedział; z powoli odzyskiwanego ja, oddawał chłopakowi cząstkę siebie. I to było dobre – to było wspaniałe, ogarniające go uczucie, słodkie, lepkie, złote jak miód opływający palce i stygnący w knykciach, zlizywany potem beztrosko i ordynarnie, ale bez wyrzutów sumienia.

Al nie miał pojęcia jak powinien był się zachować – czuł jednak powagę, ze słów dwudziestopięciolatka wyczytywaną spomiędzy wierszy – parę miejsc, o które mógłby się potknąć, jeśli przeszarżowałby przez nie za szybko.

One more word and I’ll start to think you’re goin’ sweet on me, fella’. – Wcale sobie z niego nie kpił – to znaczy, nie koniecznie; uznał jednak, że tylko tak mógł się chłopakowi odwdzięczyć. Milou’ dał mu wolność wyboru i on też mu ją dawał – głównie przez to, co brunet mógł zrobić z jego słowami, a mógł je obśmiać, skontrować, uczynić mu z nich zarzut, przytaknąć, udawać, że nie rozumie – bo z idiomami zawsze miał problem i ten wcale nie musiał być wyjątkiem – albo, wreszcie, nie powiedzieć n i c, tylko dalej rumienić się, żuć szczypnięty zębami kącik ust i wyłamywać palce.
Lou? Miloud, look – I appreciate it, yeah? You being honest, and- and your concern, and all of that. But you shouldn’t be thinking too much on it, really. I’m not looking for anything, uh- outside of this. Of us. And… – Przełknął ślinę. – Um-
Ściął sylwetkę chłopaka wzrokiem – tym bardziej ostentacyjnie, im bliżej siebie stali, a przecież stali blisko.
Sure. – Ścisnęło go w żołądku. – I like that idea. – Uniósł dłoń, splatając palce z palcami Milou, które chłopak w tamtej chwili nadal wspierał o jego policzek. Obracając twarz, ucałował go w spód dłoni – w pociągłą wypukłość biegnącą od kciuka. – Now, come on, I’ll at least have a look at Hidalgo. Or do you wanna do it? Seems like you two have bonded well. – Nie wiedział, czy Miloud miał już okazję pełnić każdy ze stajennych obowiązków; były takie rzeczy, do których tylko Marcus rościł sobie prawo, ale Ralph wystarczająco długo terminował się pod okiem ojca, żeby w razie potrzeby go zastąpić – i wiedzieć przynajmniej, co robi.

Kiedy odsunął się od chłopaka – krótkim pocałunkiem złożonym na jego czole upewniwszy się najpierw, że nie ma nic przeciwko tej rozłące – pod stopami chrzęścił mu schropowaciały wierzch betonowej posadzki. Zaszedł do siodlarni, tam objuczył się w raszplę i cęgi.

Marcus’ father was a farrier, y’know – mówił, krzątając się po okolicy. – Aside from being a farmer, of course. But he was mostly a farrier at heart, before anything else. He loved his horses. – Wrócił, wypuszczając Hidalgo z boksu; ogier zrobił niepewny krok, niecierpliwie wypatrując Al-Attala.
Oi, pass me the bucket, will you? Dogs gonna go crazy on those trimmings. – Cmoknął, gładząc koński łeb – tam, gdzie normalnie przypadała przestrzeń pomiędzy nachrapnikami i skośnikiem. Patrzył na cętkowanego appaloosę, ale myślami nadal krążył wokół słów chłopaka.
So… can I do it… anonymously? – Zmarszczył brwi. – I’m thirty-four, Louie. I think I can consider it a while.
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ