stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Była taka myśl, wokół której Ralph z dnia na dzień zataczał coraz węższe kręgi. Zresztą, może nawet to, samo w sobie, nie było do końca prawdą – może wystarczyło tylko przystanąć nieopodal i spojrzeć na wszystko z boku, żeby nagle okazało się, że nie on, a rzeczona myśl owijała sobie wkrótce-trzydziestopięciolatka wokół małego palca. Z tą myślą pozostawał więc w dość specyficznej relacji: wiedział na przykład, że tam jest. Tyle powinno mu wystarczyć. Wiedzieć. Wiedzieć to i tak dużo – szczególnie biorąc pod uwagę, że ludzie z samego już założenia mało wiedzieli i mało rozumieli.

No, w każdym razie – była tam, rzeczywiście – a od pewnego czasu nie dalej nawet, jak na wyciągnięcie ręki. Za daleko, żeby móc się nią «tą myślą» realnie przejmować; i za blisko jednocześnie, żeby zupełnie bezkarnie odwracać od niej wzrok. Nie w nieskończoność, w każdym razie. Od powrotu z farmy McDonough’ów minęły dwa miesiące. I wciąż do końca nie wierzył, że Miloud tu był. Nadal tu był.

To dobrze. To znaczy – dobrze, że nie wyjechał. Okazywało się, że tej świadomości – w której Milouda udało się psim swędem zatrzymać na farmie – Hawkins poddawał się tak samo z ulgą, jak i z satysfakcją, ale ani jednej, ani drugiej nie sprzyjało nadchodzące lato; oczekiwanie zakleszczone w spojeniach upalnych dni i nocy, których rytm wyznaczała mechaniczna prostota i powtarzalność: posiłki i obowiązki – obowiązki i posiłki, wschody i zachody, prysznic, sen – głęboki w cięższe dni i płytki w te, kiedy oprócz bezwładnie rzuconego w łóżko ciała, w pościeli kłębiły się też fantomowe sylwetki, uczucia i bóle. To, że o Miloudzie myślał wtedy, kiedy chłopaka nie było w pobliżu, weszło w zwyczaj; jak pacierz wymamrotany przed spaniem, tak i Al-Attal zawsze już zdawał się pod przymusem robić rundkę wokół aleksowej wyobraźni – czasem tak po prostu, innym razem w bardzo konkretnych kontekstach.

W naprawdę różnych kontekstach – przeważnie chodziło więc o pracę i tej pracy dotyczące dyrektywy (z rzadka fałszywie sygnowane imieniem Marcusa tylko po to, żeby oszczędzić sobie chłopięcych sprzeciwów i zapędów jota w jotę tak szczeniackich, jak te uskuteczniane przez jego siostrzeńca, ilekroć próbowało się zagonić go do łóżka albo przekonać o wyższości warzyw nad paczką cukierków). Czasami wyobrażał sobie Lou na dystans – skaczącego ze skrawka świata na skrawek – widoki skwierczącego pod stopami piasku i rozgwieżdżonego nieba opierając na strzępkach snutych nonszalancko przez Araba opowieści. Inne, bardziej jednoznaczne wizje przychodziły rzadko – rzadziej, niż można byłoby się tego spodziewać po wypadkowej stałego już i stale podtrzymywanego napięcia pomiędzy nim i Milou’, jakie ostatnimi tygodniami upust znajdowało zwykle w niezobowiązujących prowokacjach – przyjemnych, ale nie zawsze zmierzających gdziekolwiek. Chciałby przy tym okazać się na tyle bezczelny, żeby powiedzieć, że do pewnego wspomnienia wypoconego w sprasowany policzkiem korpus poduszki i wydrapanego w asfaltowej reminiscencji parkingu wracał zbyt rzadko, żeby tę powtarzalność uznawać za istotną. Tylko że, wiedział, to akurat byłoby wierutne kłamstwo; podobnie jak różne późniejsze konstatacje, którymi próbował zmusić się do pożałowania sekwencji podjętych wtedy decyzji, swój finał znajdujących już nie nawet w instynktownej, organicznej potrzebie zatrzymania przy sobie wzburzonego dreszczem chłopaka, ale w swobodzie późniejszego, nieprzemilczanego spaceru.

Odsapnął, dziełu od tygodnia majstrowanemu w wolnej chwili po pracy przyglądając się z odległości kilku postawionych wspak kroków. Pomyślał, że lepiej już nie będzie. I że chyba spodziewał się ze strony Milou' bardzo konkretnej reakcji. Pociągnął nosem. Odgryzł przesuszony skrawek skóry z dolnej wargi. Splunął w bok.


… Thy bountiful goodness, through Jesus Christ, our Lord. Amen.
Where’s Al?
Uncle. Uncle Al. – Marcus spojrzał na chłopca siedzącego po przeciwnej stronie stołu, ramię w ramię z Al-Attalem, którego od powrotu zdawał się nie odstępować na krok. Choć Hawkins Senior na ustach nadal miał resztki dziękczynnej modlitwy, w myśli trzymał już tylko kolację, pod której ciężarem uginał się suto zastawiony blat. – And please, Noah, take your thumb out of your mouth.
I’m sowry, gwandpa. – Noah, pociągnąwszy nosem, nagle zupełnie rozpromieniony odwrócił się w stronę Araba. – Milo, Milo! My tooth’s loose, you know?! But where’s uncle Al? He promised me he will teach me how to carve pumpkins for Halloween.
Starszy mężczyzna cmoknął pod nosem, częstując się porcją cottage pie.
Well, Miloud, could you perhaps go check on him? – Po tonie Marcusa można było zastanawiać się, czy na pewno nie wiedział więcej, niż mówił. – He mentioned something about working in the old barn. If I remember correctly, that is. But if it's such a pressing matter, then maybe you could bring him dinner?
But-?!
No buts, Noah. There’s always tomorrow.
Ughhh… Okay…
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
W przyjemnie przewidywalne - bo przecież w porze wieczerzy powtarzane codziennie - niskie murmurando męskiego głosu wsłuchany znad parującej słonym, tłustym zapachem zapiekanki, Miloud Al-Attal natychmiast zaoponowałby, w stwierdzeniu tym zacietrzewiwszy się żywo, że może wcale nie trzeba wierzyć -
żeby czuć.
  • Że coś jest prawdą.
No, wystarczyło spojrzeć na niego samego - pod adresem, pod którym przebywać miał ledwie parę miesięcy, zameldowanego znacznie dłużej niż na jakimkolwiek innym przystanku podczas wszelkich swoich wojaży - który przecież nie wierzył w całą masę różnych rzeczy u Hawkinsów (a jednocześnie, jakimś cudem, coraz bardziej w nie ufał). Pomijając już tego tam Boga, do którego Marcus zanosił jednego razu trochę bardziej dziękczynne (z głębokim westchnieniem tuż przed: You give them their food in due season), a innego zabarwione subtelnym, ale niezaprzeczalnym roszczeniem (w słowa modlitwy wdrukowanym gdzieś na styku: Bless us, i Your gifts which we receive from your bountiful goodness) orędowania, a w którego istnienie sam Arab przecież raczej otwarcie powątpiewał bynajmniej nie od dzisiaj.

Po pierwsze, brunetowi absolutnie nie chciało się wierzyć, że to, co niedługo głowa hawkinsowego rodu dźgnie krawędzią metalowej, kuchennej szpatułki, i rozdzieli na sprawiedliwie dobrane do gabarytów częstowanego (to jest: znacznie większy kawałek dla Ala, znacznie mniejszy dla Noah, i taki gdzieś pomiędzy dla siebie i własnej małżonki) porcje, na jego własne życzenie pominąwszy Milou' (jak zwykle skazanego na rekompensowanie sobie braków w głównej części posiłku większą ilością ziemniaków, sałatki i chleba), jest jakimś tam cottage pie, a nie zwyczajnym hachis Parmentier, takim samym, jakie jego francuska babka niejednokroć stawiała na kuchennym stole w Vins-sur-Caramy w towarzystwie czerwonego wina i sałatki z cykorii.

Po drugie, głęboko powątpiewał, że faktycznie Noah umył łapki tak sumiennie, jak to deklarował, kiwając żywo swoją pięcio-i-pół-letnią głową (a w raz z nią: ociupinkę przydługimi kosmykami kostropatej grzywki, w typowo letni sposób podklejonymi potem i przyprószonymi pyłem zgarniętym podczas popołudniowych zabaw z gospodarskiego podwórka), w przed-kolacyjnej niecierpliwości (i za sprawą zwyczajnego, dziecięcego głodu), pomijając takie newralgiczne punkty na cielesnej mapce, jak dolinki między kłykciami i wąziutkie przesmyki pod płytką spiłowanego na krótko paznokcia. Dowody chłopięcej niesubordynacji zobaczyć mógł gołym okiem - tym bardziej, że przez całą modlitwę najmłodszy Hawkins trzymał go przecież za rękę.

Po trzecie, nie zdziwiłby się też za bardzo, gdyby okazało się, że Marcus tak wiedział, jak i widział znacznie więcej niż zdradzał za pomocą mowy. A mówił przecież tylko niewiele więcej od swojego jedynego syna. Może, z drugiej strony, ten rodzaj głębokiego wyparcia był u Hawkinsów po prostu rodzinny - zwłaszcza w linii męskiej? Jakby na najbardziej oczywiste rzeczy oko przychodziło im przymykać z nadmierną wręcz łatwością.

Wreszcie, po czwarte, i może w bieżącym, wczesno-wieczornym kontekście najważniejsze, powątpiewał, czy Ralph naprawdę mógł tak bardzo zamarudzić nad pracą, żeby przegapić ponaglenia zegarowych wskazówek, albo zwyczajnie zapomnieć o kolacji. Lou nie tylko wielokrotnie widział, jak wilczy może okazać się głód, po długim dniu pracy fizycznej targający trzydziestoczteroletnim ciałem, ale także podejrzewał, że te wspólne posiłki - choć Al pewnie nie przyznałby się do tego chętnie, a najlepiej wcale - miały dla blondyna większą wagę i głębię niż dla byle-innej osoby, która podobnych przywilejów nie została, wbrew swojej woli, wcześniej pozbawiona na kilka ładnych lat.
- You sure? Marcus? - Zapytał, z akcentem wciąż trochę koślawo błądzącym wokół niewłaściwej zgłoski. Al-Attal nadal przyzwyczajał się do adresowania pracodawcy gospodarza w tak swojsko-nieformalny sposób. Potem odruchowo przeniósł spojrzenie na chwalącego się chwiejnym mleczakiem malca. Pamiętał jeszcze, choć jak przez mgłę, albo raczej przez powiew gorącego, oślepiającego samumu, jak ubytkami w uzębieniu popisywał się przed własnym ojcem ("Patrz, tata! Ten wypadł sam! A tego-o-tu, Salah pomógł mi wyrwać na 'klamkę i nitkę'!"). Smutno robiło mu się na myśl, że zamiast jakiemukolwiek tacie, mały Noah chwalić się musi właśnie jemu - Noah, what did uncle Al tell you the other day about putting fingers in your mouth this way? - Niechcący pomyślał o innych sposobach, i prawie się zarumienił. Chrząknął - You're soon going to look like one of these pumpkins yourself, if you're not careful - Przestrzegł, ale poniósł fiasko w pojedynku z własnym uśmiechem. Potem uniósł palec, opuszkę docisnąwszy do własnej jedynki tak, by miała imitować szczerbę - Like that. See? Not very pretty. Now, eat up, oui? - Rozczochrał chłopięcą czuprynkę - And I'll find A... Your uncle - Poprawił się najpierw w mowie, potem na krześle; wreszcie - wstał - So he can help you with these decorations.


Powietrze przed domem było suche i ciepłe. Wibrowało białym szumem cykadziego śpiewu, zawiewanym pod werandę od pól, i z koron drzew. Miloud kochał ten rodzaj upału, tym bardziej w czasie zapadania zmroku, farmę i otaczające ją pola ogarniającego warstwa po warstwie jak śliski, gęstniejący tiul. Wciągnął go w nozdrza, natychmiast zabełtany wymownie aromatem skłębionym wokół trzymanych przezeń talerzy. Ten dla Ala był ciut większy, w jednym miejscu przy samej krawędzi oszpecony ukruszeniem w kształcie łezki. Ten jego - lżejszy, choć jakby obfitszy w jedzenie: zielone liście, geometryczne kształty poszatkowanych równo ogórków i papryki, jasny i puszysty chleb (nic na miarę francuskich bagietek i aleksandryjskiego khubzu, ale nadal będący w stanie skutecznie i prędko zapełnić ściskany głodem brzuch).
Westchnął, stawiając jeden, następny, i kolejny krok, aż znalazł się u progu tej mniej nowoczesnej, ale za to znacznie bardziej charakternej jego zdaniem stodoły.
- Al? - Zawołał, zanim choćby pchnąłby ręką domknięte ledwie drzwi; trochę wymownie, może nadto teatralnie - w założeniu, że w taki sposób słyszy go cały dom, i wszyscy zajęci jedzeniem domownicy. Trochę jakby informował ich z daleka, że - jak to rzetelny pracownik - posłusznie wykonał zlecone mu zadanie. Trochę - jakby ich ostrzegał, że już tu jest, i że może lepiej by było, by nikomu nie przyszło do głowy zapuszczać się tu za nim.
Przekroczył próg, odruchowo przychyliwszy głowę, choć przecież wszystko tu było wysokie - i framuga, i strop, i stojący w głębi pomieszczenia mężczyzna. Złoto, pot i jeans.
Lou poczuł, że się uśmiecha.
- Ally? - Ciszej, w sposób zarezerwowany już wyłącznie dla blondyna; bardziej w ramach powitania, niż poszukiwaniu potwierdzenia (choć przecież ostatni raz widzieli się raptem parę godzin wcześniej), czy to aby na pewno on. Jak niby miałby go nie rozpoznać...!? - You missed the prayer, and your... - Łypnął na talerz. Hachis Parmentier! - ...pie is gonna go cold. Brought it. Your da... - Dopiero teraz dwudziestopięcioletnie spojrzenie opadło na rysujący się tak przed nim, jak i przed Hawkinsem kształt. Do dziwacznych, alowych wynalazków powinien być już chyba przyzwyczajony, a mimo to i tak przekrzywił głowę, i ciekawsko uniósł brew - Well. What's that?

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Starsza stodoła, która czasy swojej świetności miała – lekko to ująwszy – dawno za sobą, dziś służyła Hawkinsom już tylko jako przechowalnia lub, pod jeszcze bardziej degradującym (ale jednocześnie jakby nieco bliższym prawdy) tytułem, jako najzwyklejsza rupieciarnia. Nie można było przy tym odmówić jej ani charakteru, ani uroku, przyczajonego w rozchodzących się, podmurszałych deskach, za których sprawą większą część doby do wnętrza zakradały się wątłe smużki dziennego światła, i w nierównej wyściółce przesuszonego siana, chroboczącego pod podeszwami z każdym stawianym krokiem, i w starych, dwuskrzydłowych wrotach zamykanych na rozkasłany rdzą skobel. Jeszcze niespełna sześć lat temu Al, razem z ojcem, planowali przeprowadzić tu gruntowną renowację, ale po aresztowaniu młodszego z Hawkinsów najpierw te plany zostały odroczone w czasie, a potem – naturalnym ciągiem zdarzeń – całkiem o nich zapomniano. Dziś więc, zamiast stodołę porządnie odrestaurować, po prostu łatano na bieżąco to, co się psuło i po cichu modliło się, żeby szkody któregoś razu nie wykroczyły zbyt znacząco poza rodzinny budżet.

Stodoły zresztą, samej w sobie, nikomu pewnie nie byłoby szkoda – może poza paroma sentymentami, do których Ralph z założenia nie lubił się przyznawać, ale których istnieniu jednocześnie nie potrafiłby szczerze zaprzeczyć. Zbyt wyraźnie pamiętał jedenastoletnią Mattie przez dwa tygodnie ukrywającą w przykrytym pledem pudle bezpańskiego, okoconego dachowca – co na peryferiach nie było znowu niczym szokującym, ale cała afera naokoło podebranej z lodówki barramundy, która za głową rodziny chodziła od zeszłego tygodnia, Marcus chyba nigdy córce nie wybaczył. Pamiętał rower Eliego – ale już chyba nie samego Coopera, którego wspomnienie porzucił gdzieś w cieniu wyparcia, że ktoś taki w ogóle, kiedykolwiek, istniał. Pamiętał, że to była jedna z pierwszych rzeczy, jakie pozwolił mu u siebie trzymać (po którejś z pijackich gróźb jego ojca, rzucanych w rozpienionym amoku, że pośle ten szmelc na szrot). Jeszcze zanim młodszy chłopak na dobre zamieszkał na farmie. Potem była szczoteczka do zębów, maszynka do golenia śmiesznej parodii zarostu, ubrania znoszone nie w walizkach z prawdziwego zdarzenia, ale w takich samych workach, w jakich wynosiło się śmieci. Staremu Cooperowi pewnie nie robiło to różnicy. Al nigdy nie zastanawiał się, czy ojcu Elijah było to na rękę, ale czasami podejrzewał, że owszem.

Inna sprawa, że w ostatnim czasie w ogóle starał się nie myśleć ani o jednym, ani o drugim Cooperze – co wbrew pozorom wcale nie było takie proste. Nie w tydzień czy dwa po śmierci tego starszego, który nawet gryząc piach potrafił wszystkim wkoło koncertowo napsuć krwi.

A mimo to, podobno robił postępy. Ralph, nie świętej pamięci nieboszczyk (swoje nieodkupione winy przyklepał, chcąc nie chcąc, na wieczność). Nie miał wprawdzie ani namacalnych dowodów, ani nikogo, kto powiedziałby mu to w żywe oczy, ale może naprawdę nie trzeba było ani widzieć, ani wierzyć, żeby c z u ć, że coś było prawdą. Raz tylko usłyszał tę właśnie formułkę – słowo w słowo – że „robi postępy” (jakby cofnął się do szkoły albo wychodził z jakiegoś innego, narkomańskiego syfu). Padła w wymianie zdań pomiędzy jego rodzicami i kimś jeszcze. Jakimś sproszonym do siebie gościem; nie pamiętał już kto to był – zresztą, nie rozpoznał głosu – może ktoś z sąsiedniej farmy albo miejscowy klecha, któremu rodzice widocznie regularnie zwierzali się z trudów wychowywania syna recydywisty. Tego też nigdy nie powiedzieli na głos, ale z uporem ralphowych perspektyw czasami naprawdę nie było komu – ani po co – walczyć.

I pewnie chodziłby, struty, gdyby nie poczuł, że Lou się uśmiecha. A uśmiech lubił towarzystwo; więc i on się uśmiechnął.

I missed many prayers. I guess another one won't make much difference – rzucił miękko, wymiótłszy chrypkę z nieużywanego od dłuższej chwili głosu. Przyłapywał się na tym, że od niedawna wkładał o wiele więcej świadomego wysiłku w to, żeby podobne odzywki rzeczywiście brzmiały jak lekką ręką rzucony żart, a nie złośliwość. Nie przy wszystkich, ale przy Miloudzie, tak.
Thanks though. For the trouble. – Koszulką, dotychczas nerwowo ściskaną i miętą między palcami, przetarł łezkę potu z czoła i opylony kurzem kark. Cmoknął.
It’s… – I chrząknął, samemu przyglądając się drewnianej, trapezowatej konstrukcji obitej materiałem i z przytroczonym do niej lejcem, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. – Well, it’s a spur board. So you can learn how to spur a horse properly. – Cisnął źrenicami w bok – prosto w Araba, odnajdując się w jakieś absurdalnej sytuacji, w której jednocześnie brakło mu słów, a mimo to nie mógł powstrzymać sączącego się z jego ust bełkotu. Przyjął od chłopaka talerz. – I mean… if you'd like to learn how to do that. The way it is done in a real rodeo. I just thought you could use something to do in your leisure time. And it’s quite a dull place, I know. After some time you could bore yourself to death. So, yeah. – Wzruszył ramionami.
You just looked like you had fun back there at McDonough’s – stwierdził, w typowej sobie kombinacji odruchów ciągnąc nosem. – Do you wanna try it out? – Przekrzywił głowę, załadowawszy usta porządnym, standardowo już chyba za dużym kęsem kolacji. – But, obviouthly, not in booths like that. And that – przełknął – reminds me that I have one more gift for you. – Łypnął w bok, na blat warsztatu, na którym stała para nowiutkich kowbojek. – Hope they’ll fit nicely. – Zamiast w Lou, wbił spojrzenie w zawartość talerza.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
A czy Ralph lubił towarzystwo Milouda - tak, jak jeden uśmiech zdaje się lubić inny, ciągnąc doń niby w lustrzanym odbiciu, i za sprawą jakiejś podświadome, cielesnej grawitacji?
Odpowiedź wydawać się mogła oczywista - jeśliby ją wysnuć drogą cierpliwej dedukcji i skrupulatnej, rzetelnej analizy prowadzonej na bazie małych, codziennych przejawów męskiej życzliwości (która, jeśli przyuważona, sznurowała wargi Cecile, unosiła brew Marcusa, i nie dziwiła tylko Noah, bo przecież chłopiec wiedział, że należy być zawsze miłym i uprzejmym dla bliźnich, więc niczego innego by się po wujku Alu nie spodziewał); z drugiej strony - Lou żadnych wniosków wolał nie wysnuwać przedwcześnie, jakby trochę się bał, że uzurpując sobie prawo na podium hawkinsowych sympatii, w całej tej swojej młodzieńczej nadgorliwości potknie się już o pierwszy stopień.
Nie dało się, oczywiście, nie zauważyć stopniowej, ale bynajmniej nie małej zmiany, wraz z upływem czasu zachodzącej nie tyle w zachowaniach trzydziestoczterolatka, co po prostu w Ralphie - na każdej płaszczyźnie jego egzystencji, poczynając na sposobie, w jaki się poruszał, a kończąc na manierze, z którą mówił (i częstotliwości, z jaką to robił - nadal nieczęsto, ale i nie tak dobitnie rzadko jak w parę dni po powrocie do domu). Pomińmy już fakt, że ten sam mężczyzna, z którym pierwszego dnia ich znajomości Lou niesławnie tarzał się w przydrożnym błocie, i to w żadnym celu jakkolwiek, choćby odlegle, związanym z poszukiwaniem przyjemności, teraz zdrabniał jego imię, do skrótu dostawiając czułe podmiękczone głoski; Ralph wydawał się spokojniejszy, stabilniejszy, bardziej obecny, w przewrotny sposób nawet wtedy, gdy przypisane mu przy stole krzesło stało puste, i Marcus to właśnie Al-Attala wysyłał na poszukiwania.
Ralph Hawkins nie tył, ale nabierał ciała - a w raz z ciałem, koloru - jakby z więzienia wyszedł wyblakły, i dopiero teraz zyskał gotowość by się ukazywać Światu w całej swojej naturalnej jaskrawości. Działo się to w przedziwny sposób, Milou' kojarzący się z tymi śmiesznymi kolorowankami Noah, w których wzorki i kształty pociągnąć należało umoczonym w wodzie pędzelkiem, aby wyzwolić poukrywane w gramaturze kartek barwy (takie same miał zresztą w dzieciństwie i on, ale były rarytasem tak rzadkim, bo z importu, że ośmielił się dokończyć tylko jedną, resztę pozostawiając na wieczne zmatowienie, i zagubienie podczas przeprowadzki). Myśląc logicznie, cały ten wic zrzucić by można na porę roku - i słońce, operujące teraz nad Carnelian tak wściekle, jakby mieszkańcy obszaru zaszli mu czymś za skórę zimą, i teraz dostawali za swoje (razem ze sporadycznym udarem, oparzeniem, wysypką albo, przynajmniej, prawdziwą szarżą występujących na skórze piegów i przebarwień). Posługując się jednak całym konglomeratem zmysłów, Arab szybko mógł stwierdzić, że wcale nie chodzi o słońce - a przynajmniej nie wyłącznie o nie. Bo kolor zmieniała nie tylko cera Hawkinsa, i jego włosy, liźnięte gdzieniegdzie blondem tak płowym, że niemalże białym, ale i oczy, i wargi, i uśmiech - nagle jakby życzliwsze.
Nabierał też, zdawało się, sił - nie tylko do pracy, której rytmiką i sumiennością imponował Milou' (czy się to chłopakowi podobało, czy też nie), już od początków pobytu w domu, ale też, zdawało się, do wszystkiego, co na farmie robiło się w wąskich przesmykach poza obowiązkami. Do zabaw z siostrzeńcem. Do pieszczot serwowanych czasem gospodarskim czworonogom, w pasterskich przerwach przycupniętych pod drzewem albo przy werandzie, z łbami przekrzywionymi tak, by Al mógł łatwiej dostać się między sierść za uchem, albo na podgardle, i drapać, głaskać, skubać -
Do rozmów. Tak, do tych chyba najbardziej. Od miesiąca spędzonego u McDonough'ów, niezaprzeczalnie wydłużających się i nabierających głębi.

Ale zakładanie, że wszystko ("postępy"? Lou nie był pewien; wiedział natomiast, że - jak zwał, tak zwał - dobrze było móc stać się tego świadkiem) to działo się za sprawą - albo choćby przy udziale - jego własnej obecności!? Nie, taki rodzaj zuchwałości nie leżał w naturze Milouda.


W przeciwieństwie do innego: wpisanego w łobuzerski uśmiech, i buńczuczną prędkość ruchów, którymi brunet porwał zwilgocony po wysiłku tiszert przewieszony ponad kantem alowego barku, koszulką pacnąwszy blondyna w brzuch, jakby przy niewprawnym ruchu batem.
- Don't you know that you shouldn't eat while standing? It's not good for you. You will bloat - Ostatniego słowa nauczył się ledwie parę tygodni temu, gdy jedna z doglądanych przez nich owiec nabawiła się poważnego wzdęcia żwacza. Teraz - jak dziecko, które poznało nowe przekleństwo - w towarzystwie paru innych, wciskał je gdzie się tylko da. Poza tym dobrze było znaleźć pretekst do przytyku, jednocześnie wiedząc, że takiego rodzaju złośliwości Hawkins nie ma prawa wziąć sobie do serca: Lou nie wiedział, co Al musiałby zjeść, by w ryzach nie utrzymało tego rusztowanie jego mięśni. Nie wiedział też, czemu się gapi - na nagi tors, na wgłębienie pępka, na włoski, w tym świetle mieniące się żywym złocieniem, biegnące ku paskowi u spodni, i porastające pierś mężczyzny. Przyciemnione słonym potem. Gęstniejące nad wyrostkiem mieczykowatym, rzednące naokoło sutków.
Odwrócił wzrok, i skupił się na semantyce.
- A spur board? - Sama nazwa mówiła mu tyle co nic, ale po kilku kolejnych zdaniach wymówionych przez Ralpha, i po ostrożnym obejściu wynalazku, resztę mógł wywnioskować z kontekstu. Popatrzył na blondyna trochę tak, jakby ten trenował na prawdziwym wierzchowcu, i, spadając z niego, uderzył się w głowę. Inna sprawa, że gdyby Miloud Al-Attal pisał się tylko na rozsądne pomysły, w pierwszej kolejności nigdy nie trafiłby w okolicę Lorne. Odstawił talerz, balansując nim na drewnianej krawędzi wewnętrznej przegrody w stodole, i odwiesił koszulkę Hawkinsa na stępiony, sterczący z niej gwoździk. Zanim zatarł dłonie, zdążył zaoponować, że - I don't think your farm is dull. You know it - On też uniósł, i opuścił barki - But you're right. I did have a lot of fun at McDonough’s. Probably not enough of it, actually.
Uznał też, że nie musi precyzować, o jaki rodzaj rozrywek mu chodzi.
-Of course I wanna try it out, but... - Zrobił krok, przy krawędzi blatu stanąwszy może nie tyle jak wryty, co raczej jak zaczarowany - Al.
Te kowbojki to było lekką ręką dwieście dolców, jak nie więcej, ale nie w tym rzecz. Nie chodziło też o sposób, w jaki trzydziestoczterolatek wypowiedział słowo gift (jak coś, co trzeba było przemyśleć, i uchodzić, jak coś, na co się polowało, a nie co się zgarnęło po drodze do domu ze stojaka na stacji benzynowej). Buty, jako prezent, dla Lou zawsze miały w sobie coś niezwykle symbolicznego - ot, coś, co miało go chronić, ale też co mogło pozwolić mu odejść. Poza tym sama myśl, że aby wiedzieć, jaki rozmiar kupić, Ralph musiał sprawdzić podeszwy dotychczas noszonego przez Lou obuwia, wzbudzało w Arabie specyficzny dreszcz. Nic nieprzyjemnego; raczej krótkie wzdrygnięcie na myśl o skali tego rodzaju intymności.
- Are you sure? - Odwrócił się przez ramię, wbiwszy w blondyna wyczekujące spojrzenie. W lewej ręce trzymał prawy but, prawą - bezwiednie oplótł własny nadgarstek, niby trochę onieśmielone dziecko - You know that you will have to show me.
W gruncie rzeczy - wcale nie. Ale Lou nie był głupi; wiedział, że każdy pretekst może okazać się dobry, by jeszcze ociupinkę zniwelować przepaść dzielącą aktualnie Ralpha Hawkinska od ukochanego przezeń niegdyś rodeo.

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Rozeznanie się w chłopięcym numerze buta było pierwszym i jednocześnie najprostszym w realizacji etapem całego przedsięwzięcia; przedsięwzięcia planowanego od dłuższego czasu, ale nie od dawna.

To w końcu nie tak, że Ralph zmuszony był naruszać prywatność Araba, ukradkiem przetrząsając jego pokój – niezmiennie ten sam, ulokowany na stajennym poddaszu, gdzie ciepły, słodko-lepki zaduch wisiał w powietrzu całą dobę – z wszystkich parafernaliów (nie nawet walizek, które zdawały się za bardzo ciążyć tym jego już z samej natury lekkim krokom – zbyt lekkim w każdym razie, żeby w miejscu przytrzymywało go cokolwiek innego, niż kaprys albo jedna z tych dobitnie życiowych, ale niezbyt przemyślanych dewiz, żeby „chwytać dzień”, a zbyt szybko prztwiązującycg się ludzi – puszczać kantem). Chłopak mógł sobie z tego nawet nie zdawać sprawy, ale zwyczajem wyrzucania butów przed sam próg – tą tradycją, którą przywlókł ze sobą z rodzinnych stron – albo wypruł sobie z żył razem z krwią i tym, co w szeregu nawyków w tej krwi odziedziczył, bardzo poszedł mu na rękę.

Ralph po prostu zamrugał. Wydawało mu się, że przez ostatnich parę miesięcy coraz lepiej uczył się czytać z Al-Attala – szczególnie wyczulony na mimiczne spięcia sygnalizujące bliżej niezlokalizowane i niedookreślone przeciążenia – wcześniej stricte związane z kontuzjowanym nadgarstkiem, dziś choćby nawet i z przemęczeniem, coraz częściej (ale nadal nie na tyle często, żeby posądzić go o niedbałość czy popuszczane wodze całej tej swojej surowej sumienności) w ramach ustępstwa ogłaszając przedwczesny, ugodowy fajrant. Problem pojawił się tutaj – to jest tam, przy blacie warsztatu, gdzie nie potrafił na gorąco ocenić co w oczach Lou było zaskoczeniem, oczarowaniem, zawodem i dziecięcą radością; coś jednak podpowiadało mu, że w brudnym, burym odmęcie, w którym Arab dławił zaciekle pędzelek własnego spojrzenia – z pozbawionej koloru emocjonalnej wymoczyny odławiając śmieszne, włosowate strzępy słów – znalazłby wszystkie ze wspomnianych wcześniej barw.

Z braku innych opcji – i rekwizytów, którymi mógłby zająć ręce – póki co wziął się szeroko pod boki, jednym czy dwoma palcami zaczepiając o szlufki i przełożony przez te szlufki brunatno-skórzany pasek, trzymający jeansy mężczyzny na odpowiedniej wysokości bioder i pośladków.

Oh, I am very much aware. – Zamilkł, wyczekując Bóg wie czego. Zanim ośmielił się postawić chłopaka na ostrzu własnego wzroku, podebrał z talerza kolejny kęs. Mlasnął.

Gdyby Al zdawał sobie sprawę z tej symboliki, którą Lou przypisywał sprezentowanej mu parze butów – ładnych, wysokich, rzeczywiście dość drogich, ale wartych swojej ceny – pewnie nieochoczo, ale szczerze by jej przytaknął. Buty, jako wyraz czegoś więcej niż podeszwy, czubka czy zapiętka rzeczywiście mogły mieć bardziej metaforyczne znaczenie. Zgodnie z teorią Al-Attala służyły temu, żeby nigdy nie trzymać go w jednym miejscu pod przymusem. Hawkins chciałby wierzyć więc, że skoro Miloud nadal tu był, to z wyboru.

A chronić miały dwudziestopięciolatka wtedy, kiedy odejść będzie musiał z przyczyn niezależnych od własnej woli, za to podyktowanych treścią praw, wiz i zawartością paszportu. Nieważne, czy parę kowbojek trzymałby w zapomnianym pudle w szafie, wciśnięte głęboko pod łóżko, czy na ostentacyjnym widoku, w jakimś specjalnie wyznaczonym im miejscu, jako ukochana sobie albo przynajmniej ciesząca oko pamiątka. Tę myśl przegnał jednak tak prędko, jak tylko się pojawiła. Wrodzony pragmatyzm nie pozwolił mężczyźnie myśleć o czymś, co w tamtej chwili jawiło się jako zbyt odległa przyszłość (nerwy szarpiąca póki co tylko podskórnie, przypominająca raczej aneuryzm niż ból – a jeśli tak, to wyłącznie jego bardzo fantomową wersję).

Na komentarz chłopaka nie zareagował w zasadzie wcale – choć Al-Attal (więc: bystre spojrzenie i wysoka wrażliwość – dwie warstwy filtru, który zdawał się wyłapywać najdrobniejsze choćby niuanse) pewnie zauważył, że brak reakcji w przypadku młodego Hawkinsa był już reakcją samą w sobie. Właśnie w obliczu zachodzących w mężczyźnie zmian – w tym kuriozalnym odtajaniu człowieka, coraz rzadziej wzdrygającego się na motorykę niespodziewanych ruchów albo spiętego ciężarem cudzej duszy na ramieniu, spojrzeniem zaplątanym w zapracowane ręce i oddechem na karku – w związku z tym ostatnim posądziłby Milouda o skromność; tak, jakby mieli zignorować fakt, że skrawek skóry poniżej słomianej, hawkinsowej linii włosów ostatnimi czasy regularnie dawał owiewać się ciepłymi wyziewami śliskiej, burzliwie roztaczanej wokół Ralpha przyjemności.

Wskazał podbródkiem na konstrukcję.
Now, are you gonna stand there hemming and hawing or are you gonna give it a try? – Przekrzywił głowę, najpierw prowadząc chłopaka wzrokiem, a dopiero potem asekuracyjnie podchodząc do niego z lewej flanki. Nacisnął na ramię.
Alrighto, now lean backwards as far as you can. It may take some practice to- Oh. – Zamilkł – ciszą prawdopodobnie nawet głośniejszą od własnego zaskoczenia.
Well… You need to clench your butt cheeks. – Zerknął na Araba spod uniesionej brwi. Klepnął go w udo, tuż powyżej kolana. – Just the opposite of what I've been doing for last two months, apparently.

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Dwie warstwy filtru może i owszem, ale już nie filtra - takiego, jakim Mattie każdego ranka starannie mazała piegowaty - latem jeszcze bardziej niż w innych miesiącach - nosek Noah, lub, jeśli z jakiegoś względu dziewczyna musiała oddać się akurat innym obowiązkom, jakim robił to sam Miloud, któremu od niedawna procedurę tę zlecała z rosnącą z wolna ufnością.
Arab wiedział, że nie jest to może najzdrowsze (tak mówili, choć sam słuchał tych pouczeń niechętnie, i z rzadka) z możliwych zachowań, ale sam nigdy jakoś nie mógł się przemóc do sumiennego rozprowadzania przeciwsłonecznych specyfików po wzniesieniach i nizinach własnego ciała. Po kremy i spreje sięgał tylko w najbardziej podbramkowych sytuacjach - gdy słońce wisiało w zenicie, a nikt przy względnie zdrowych zmysłach i odruchach nie był już w stanie wytrzymać w ubraniu z długim rękawem, czy dłuższą nogawką. Poza tym jednak Milou' naprawdę wolał już ociekać słonym, śliskim potem, strumyczkami i strużkami płynącym w dół jego sylwetki pod protekcją ubrania, niż za przynoszący ulgę negliż płacić koniecznością znoszenia lepkości balsamów i żeli.
Jednym słowem: Lou nie smarował się filtrem tak długo, jak tylko miał jakąkolwiek alternatywę.
W konsekwencji: niejednokroć wzbudzał w gawiedzi konsternację i niezrozumienie, gdy po odkrytych przestrzeniach Carnelian chodził w koszuli i długich spodniach. I równie często świadomie podprażał sobie cerę smugami przesadnej opalenizny (która, przy naturalnym stanie jego karnacji, nigdy nie była tak ostentacyjna jak u osób bielszych od niego, bo nawet gdy Lou się opalał parzył, to na śniado-brązowo, a nie żałośnie-czerwono jak osoby o jaśniejszej karnacji), jaką czasem mu troskliwie wytykano, ale której brunet i tak nie potrafił się wyrzec.

Tego jednak, co teraz kwitło na szczytach miloudowych policzków, nie dało się wytłumaczyć intensywną operacją słońca. Chłopak spąsowiał mieszaniną zakłopotania, ekscytacji i wdzięczności; jeśli gdzieś pomiędzy nimi zaplątał się natomiast zawód, to jedynie samym sobą - i tym, że pieniężnej rekompensaty za kowbojki nie może natychmiastowym błyskiem wyłuskać z dumą z kieszeni spodni. Tą drogą, czy tego chciał, czy nie, buty naprawdę stawały się prezentem, i choć Lou nienawidził czuć, że jest cokolwiek-komukolwiek winien, równie przyjemnie było pomyśleć, że wciągane przezeń obuwie było efektem długich i świadomych starań, a nie podjętej na spontaniczne odwal się, nieprzemyślanej decyzji (do prędkiego pożałowania).
Potarł kant własnej żuchwy dłonią, nim ruch przeprowadził wyżej, na stok jarzma - jakby tym gestem rumieniec próbował wklepać z powrotem tam, skąd przyszedł. Do serca.

- Al? - Lubił tę wersję hawkinsowego imienia prawie tak bardzo, jak jej ciut dłuższą, ciut czulszą odmianę (A l l y) - I don't know what all of this means.
Oczywiście nie pierwszy, a z pewnością też i nie ostatni raz zdarzało się, że Arab nie potrafił podać dokładnej definicji któregoś z obco-brzmiących wyrazów, jakimi zwracało się doń czasem otoczenie. Jak w wielu innych przypadkach, ich wagę i znaczenie wyczytać potrafił z tego w jakiej sytuacji, w jakim miejscu, i w jakim tonie zostały postawione przez nadawcę w zdaniu, i najczęściej zadowalał się tym, nie rwąc fali konwersacji dopytywaniem, czy prośbami o składanie mu wyjaśnień. Ale nie z Ralphem, którego - małomównego podobno z natury (jakkolwiek Lou mógł domyślać się, że i z doświadczenia) - najzwyczajniej w świecie wielbił ciągnąć niekiedy za słówka. Nigdy wówczas, gdy rozmowa była głębsza i poważna - jak podczas tych nielicznych, ale znaczących razów u McDonough'ów, gdy zmrok, cisza i whiskey rozplątało im obydwu tak języki, jak i więzy trzymające ich za dnia w ryzach konwenansów, ale zawsze wtedy, kiedy kontekst był nieco lżejszy i bardziej niewinny.


Pochylił się, ściągając ze stóp założone na nie przed kolacją, wysłużone trampki. W lewej skarpetce miał dziurę, przez którą wyzierał mu ciekawsko mały palec, a na prawej bliznę nierównego szycia, powstałą w wyniku desperackiej próby zacerowania innego przetarcia.
Wciągnął najpierw jeden, potem drugi but - starannie wyrobioną, ornamentowaną przeszyciami skórę i podkuty obcas - i wierzgnął śmiesznie, wzbijając z podłoża wątły tuman suchego, wygrzanego latem kurzu. Pasowały prawie w sam raz, no, może z lekkim ryzykiem, że w pierwszych dniach Lou będzie musiał posłużyć się nieco grubszą skarpetą. Poza tym Lou poczuł się tak, jakby wcale nie zmienił położenia, a jednocześnie - jakby dopiero teraz znalazł się na swoim miejscu.

Usadowił się na stelażu i z instynktownego wychyłu ciała, łypnął na Ala z wyrazem rozbawionego sceptycyzmu.
- Did you hear that? You just made a joke - Wytknął, i wypchnął - biodra, uniesione w górę w miarę, jak barki ciągnął w dół, w pozycji typowej dla jazdy na oklep. Wyprostował się, powtórzył sekwencję, zerknął na Hawkinsa spode łba - You sure you're not having a stroke heat?

Tak naprawdę, chciał Ralpha przytrzymać - za tę samą rękę, którą blondyn przed chwilą pacnął go w nogę, ale wówczas musiałby puścić lejce, i pomyśleć o tym, że przecież nie danym mu będzie trzymać Hawkinsa za dłoń w Nieskończoność (tę samą, nieosiągalną, w której Lou mógłby zostać; bezpieczniej było już teraz godzić się z wolna z niemożliwością takiego scenariusza).
- Alrighto! - Spiął sklejkowego rumaka, wbijając podkucie kowbojek w jego sztywne, drewniane boki. Podskoczył dziko: krnąbrne dziecko, wolny duch, wicher mierzwiący złote kłosy w polu. Szarpnęło go, zarzuciło nim na lewo, rozchichotał się i podrzucił własną miednicę. Obił sobie lewy pośladek; nawet nie zauważył - Yeeeehaw!
O tym, że zasoby alowej cierpliwości mogą wyczerpać się szybko, Lou wiedział doskonale. To, że taryfę ulgową w tej kwestii zdawał się ostatnimi czasy mieć tylko on, i mały Noah, budziło w nim niezaprzeczalną satysfakcję.
- Ally - Zasapał się, ale wreszcie też zwolnił i wysunął ciało pod kątem, który wyglądał całkiem zgrabnie, a nie jak karykatura czegokolwiek, co podobno uskuteczniało się podczas rodeo - And if I am good enough, huh...? - Dmuchnął w ciemny kosmyk łaskoczący czubek jego nosa - Are you gonna get me a hat, too?

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Nie istniało zatem inne wyjaśnienie jak to, że w jakimś punkcie stycznym wszystkich tych dywagacji i definicji musieli się z Al-Attalem porządnie rozminąć. Kiedy Ralph Hawkins ostatni raz zaglądał do swojego – z reguły bardzo ubogiego – słowniczka najróżniej interpretowanych gestów, ta specyficzna potrzeba zwrotu czy rewanżu tyczyła się raczej pożyczek, przysług i długów. Nie mówiło się w ten sposób o prezentach (większych, ale wciąż bezinteresownych), ani o podarunkach (mniejszych, zwykle będących po prostu rezultatem życzliwego impulsu). To z kolei znaczyło mniej więcej tyle, że w oczach Ralpha, Miloud miał czyste konto – ale czyste w taki sposób, w jaki mówiło się o uprzątniętej, a nie p u s t e j przestrzeni. Przecież nie dało się zaprzeczyć, że w przedsionku między jednym, a drugim sercem zebrało się sporo bagażu; część mieli okazję rozpakować i poukładać – znaleźć odpowiednie miejsce na plączące się między nogami szpargały – wyjaśnić, doprecyzować, odtruć atmosferę z dawnych niesnasek i ans, paru burknięć, komentarzy, krzywych spojrzeń i odrobiny kwietniowej pecyny wżartej w utetłane na poboczu kolana, i w zakurzone, zaciskane sobie na orzydlach pięści. O innych, mniej znaczących zaszłościach zapomnieć było nie tyle łatwo, co wygodniej, w najgorszym wypadku ryzykując jakimś nieszkodliwym potknięciem i niczym więcej.

Co nie znaczyło oczywiście, że Miloud sobie nie grabił. Ralph choćby chciał, nie mógł do końca świadomie poddać się nachodzącej go refleksji; nie potrafiłby spojrzeć Arabowi w oczy, i w odbiciu jego oczu spojrzeć w parę swoich, w ten złotawo-zielony konkordat bliskich sobie i załamujących się kolorów – i przyznać, że na pytanie co to wszystko ma znaczyć, nie trzymał w zanadrzu gotowej odpowiedzi. Nie takiej, w każdym razie, którą można byłoby przedstawić wyłącznie za pomocą słów. I całe szczęście (w nieszczęściu), że wkrótce jedynym, na czym Al mógł się skupić, były te nagłe, chłopięce podbicia bioder w ruch wprawione niemal szczenięcym, i tylko trochę nieznośnym entuzjazmem.

It wasn’t a joke. – Zamrugał spod ściągniętych brwi, w których cieniu ukryła się mieszanka czegoś bliskiego rozbrajającej szczerości, nieprzewidzianego zakłopotania i zwykłego, nieco topornego, ale przede wszystkim swojskiego rezonu. To była jedna z tych niezaprzeczalnie-nieuleczalnych przywar Ralpha Hawkinsa – granice najróżniejszych jego wytrzymałości nigdy nie leżały tam, gdzie można byłoby się ich spodziewać; w tę emocjonalną kartografię należało włożyć więc drobnostkowy wręcz wysiłek. – But that’s fine, isn’t it? I mean, you’re already acting like one.

Rzecz w tym, że Ralph, owszem, od zawsze był łatwym celem, gdy tylko przychodziło go oceniać po jego zwyczajowym psioczeniu; jednak sądzić go, rozsądniej wydawało się po odruchach. Nieważne czy jeszcze przed momentem gorzko marudził, czy twardo zapierał się przy swoim, koniec końców i tak zdradziła go prędkość wyrzuconej w asyście dłoni, którą zaasekurował rozchybotane, dwudziestopięcioletnie ciało, karkołomną przepychanką z własnym poczuciem równowagi wyszarpnięte w bok.

Come on, Miloud, you bludger – gwizdnął, pstryknął palcami na idiotyczną niesubordynację, sapnął, wreszcie – zabalansował talerzem, nadal trzymanym kurczowo w wolnej dłoni. Niedojedzoną, trochę przestygłą już kolację odstawił na paletę złożonych w kącie deszczułek. – I need you to focus.

Czy były to świadome starania Al-Attala, czy nie – nie umknęło hawkinsowej uwadze jak dobrze Arab prezentował się w takim wydaniu. Finezyjnie – tak; głównie beztrosko, przede wszystkim – naprawdę, naprawdę zgrabnie – co było w tym wszystkim akcydensem, a co chłopięcym atrybutem nie mogło mieć dla Ralpha mniejszego znaczenia – w tamtej chwili taki kombinat podskórnie go świerzbił i palił jednoczesną potrzebą utemperowania niemal narowistych zapędów, i głupio podżegającą go pokusą, żeby tej prowokacji się poddać – wprawdzie nie po raz pierwszy, ale tutaj, na rodzinnej farmie, z ryzykiem czającym się jakby bardziej – i w więcej, niż jednym kącie.

Pociągnął nosem; dotychczas sumiennie spięte brwi rozeszły się w rozczulająco autentycznym akcie kapitulacji. Uderzył źrenicami o arkadę górnej powieki. Prychnął – wreszcie pozwolił sobie na krótki, zdawkowy uśmiech, z którego przed samym sobą wytłumaczył się tylko tym, że był już po pracy. Miał prawo.
We’ll talk about it later. About the hat. – Oparł podeszwę buta o pustą wnękę na przodzie dosiadanego przez Araba, bardzo prowizorycznego wierzchowca (oni – Al i Milou’ – mieli przed sobą trochę skawalonych ze sobą desek, ale Noah widziałby w nich najprawdziwszego kucyka, konia pociągowego, jednorożca albo pegaza z roztrzepotanymi skrzydłami). Sęk w tym, że twór, który wyszedł spod ręki młodego Hawkinsa wcale nie był bardziej stabilny od koni ujeżdżanych w prawdziwych zawodach. Naparł więc i pchnął – mocno, z premedytacją, aż do wychynięcia konstrukcji w tył. Jeśli chłopak nie zareagował wystarczająco szybko – tym razem pewnie nie skończyłoby się na obtłuczonym pośladku. – When you get good enough. And when you learn how to fall correctly. – Przy dzieciaku znalazł się natychmiast – klinując w jednym, drugim chwycie, z głową raz zwieszoną nad jego barkiem, innym razem przepychając się z nim w zupełnie ciasnej plątaninie rąk, ramion, kolan i łopatek – dopóki nie sprowadził go do definitywnego parteru.

Złapał oddech.

Now, will you listen to what I say and let me cram something into your head? – Przeciągnął spojrzeniem od szpicu chłopięcej brody, przez obojczyk – prędko – na wznoszoną mocno pierś, aż do miejsca, w którym jego pachwiny opasały Araba w biodrach, w niemal ambitnym naśladownictwie i odwzorowaniu tych ruchów, którymi w miękkie, ziemiste przyuliczne podłoże wbijał chłopaka przeszło pół roku temu. – Or are you always like that? Learning everything the hard way?

Śmiać mu się chciało, że jedyny wniosek, jaki zdążył wysnuć z tej idiotycznej szamotaniny na wyściółce z siana, zawiązywał wokół chłopięcej sylwetki; czuł, że Al-Attal nie próżnował na farmie, z miesiąca na miesiąc wyrabiając sobie coraz praktyczniejszą muskulaturę, z jaką wcale nie tak łatwo było się siłować – nawet pomimo proporcjonalnych przepaści we wzroście i wadze, i naturalnych predyspozycjach – Al mógł być sobie barczysty i krzepki, ale zręczność, jaką operował Lou potrafiła przecież okazywać się równie, jeśli nie bardziej niebezpieczna.

Coś w twarzy Ralpha odbijało wtórny lustr tego samego uśmiechu, którym nęcił go dwudziestopięciolatek, ale nie były to usta – spomiędzy nich wyrywał się krótki, wysiłkowy oddech. Widokiem chłopaka dał się zaaferować, przejąć, usidłać na tyle, że zamiast zacieśnić chwyt, zza tego samego, ciemnego kosmyka, który chłopak zdmuchiwał z koniuszka nosa, wydłubał płowe, na wiór przesuszone źdźbło. Oparł dłoń na mostku Milouda.

What’s your problem, huh? – I, po tym, jak już nawinął spłacheć koszulki na kłykcie – i znowu rozplątał palce, nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji jak powinien go dotknąć, na wstrzymanym oddechu przesunął papilarnymi szwami dłoni w dół al-attalowego brzucha.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Lou zareagował -
Choć chyba zasadniejszym stwierdzić by było, że reakcja ta sprowadzała się do raptownej sprawki ciała, nie rozumu; pamięci mięśni, ścięgien i splotów nerwowych, a nie tej, która się kryła w samym mózgu: w karbach hipokampu i plisach kory pod warstwą włosów, skóry, i kości nad skronią.
Zanim brunet zdołał w ogóle pomyśleć, albo hawkinsowe poczynania poddać jakkolwiek bardziej świadomym rejestrom, wykonał nagły zwrot i akrobację wprawdzie trochę nieporadnie-śmieszną, ale nadal okraszoną cieniem gracji. Obił sobie, owszem, tyłek, i spód asekuracyjnie wyciągniętej dłoni wbitej w chrop podłoża, lecz nie honor, od totalnej iniurii w ostatniej chwili ocalony balansem sylwetki. Wyglądał jak ktoś, kto się uczy, i dla kogo w tej nauce bez wątpienia istnieje jakaś tam nadzieja, a nie jak beznadziejny przypadek, który od wierzchowców - tak ze sklejki i płótna, jak i tych z prawdziwymi kopytami, zadem, łbem, i linią między chrapami i szczęką opasaną ciasno cajgiem - z definicji winien był trzymać się z daleka.

To zresztą, co z początku zdawać się mogło jedyną reakcją, szybko okazało się lawinowym ciągiem kolejnych, fizycznych sekwencji. Lou nie zdążył jeszcze skonstatować, że leży, a jego własny organizm już się prostował i wił, w tej symulacji bitki; głębokim, acz niepoważnym ukłonie ku faktycznej bójce z Alem sprzed paru miesięcy (i w ramach oka filuternie puszczonego ku paru innym aktom fizycznej bliskości, jakim od tamtej pory oddali się w przemilczanej potem może, ale równocześnie i rozjęczanej, rozdyszanej, rozsapanej przyjemnością komitywie).
Szarpnął miednicą -
- Yeah-ah - A miednica szarpnęła nim, jakby w niepodległym jego własnej, wolnej woli, rzucie wstrząsów wtórnych. Sam Lou był ubrany nie w denim, a w lżejszy, cieńszy materiał; dotkliwie czuł zatem szew męskich jeansów, gruzłowaty i sztywny, wbijający mu się w ciało pod imadłem domkniętych nad nim ud, kolan i bioder - Calme-toi, eh! - Naglił i prosił, ale bez nuty faktycznej pretensji. Dopiero niedawno zaczął zdawać sobie sprawę, że - w jakimś ekstremum przeciwieństwa względem tego, jak to się sprawy miały w początkach ich znajomości - nie tylko nie boi się przy Alu (o siebie; o innych - jak wówczas, kiedy jeszcze zdawało mu się, że Ralph jest zagrożeniem dla swojego środowiska, w tym, kretyńsko, dla Elijah albo własnego siostrzeńca...; innych, zewnętrznych zagrożeń - może trochę naiwnie, dziecięco, z ufnością jaką zaraził się chyba od małego Noah - przekonany, że w razie czego Ralph poradzi sobie przecież ze wszystkim, z wężami, pająkami, z Benny'm Crawfordem, i z każdą burzą i sztormem, i z całą masą różnych złych ludzi, przez których poszedł do więzienia), ale też, że nie boi się Ala - Jeśli już, to o niego.
Który przecież potrafił być i łagodny, i zabawny, i bezbronny, w skrajnie limitowanych ułamkach chwil, kiedy myślał, że nikt nie patrzy, i nikt nie widzi, albo -
że ma prawo.

  • Lou, swoją drogą, nadal nie rozumiał tych właśnie praw, które rządziły rzeczami na Farmie Hawkinsów, w Carnelian, w Lorne, i nawet w całym Cairns, z resztą wybrzeża okalającą miejscowość jak smuga tuszu - turkusowy kleks, który ktoś rozmazał i rozwlekł po piaskowej gramaturze brzegu leniwym pociągnięciem palca. Czasem wydawało mu się, że już zaczyna łapać, a potem nagle okazywało się, że jednak nie - i że to, co wcześniej miał za surowość, jest w rzeczywistości jakąś formą czułości; to, co wyglądało mu na jawny rasizm, jest niewiedzą, a to, co brał za niewiedzę - rasizmem; ci, których miał się bać, tak naprawdę boją się jego; i wreszcie, że przyjaciel okazuje się wrogiem, a wróg przyjacielem. Ostatniego scenariusza, w całej jego przewrotności, lękał się teraz najbardziej.
Skapitulował z głębokim westchnieniem i spektakularnym zezem sięgnął w ślad za trzydziestoczteroletnią dłonią. Prychnął przez nos.
The "way" wasn't very hard lately, was it?, mógłby spytać (gorzko, kwaśno, wypluwszy z siebie haust niecierpliwości, i skłębionej w podbrzuszu frustracji), ale powstrzymał się, nauczony, że sam fakt, że wie w co mógłby celować, nie znaczy od razu, że musi uderzać. Zakładał, że Al pewnie zbytnio by się nie przejął, rozumiejąc, że jest to bardziej o Milou' (o Milou' marznącym po ostatnim spazmie orgazmu, pod ostrzałem czujnego, męskiego spojrzenia i pod bezlitosnym, choć słabnącym już oplotem jego palców; o Milou' trącym biodrami o pościel, przez sen, z sylwetką Hawkinsa schwytaną pod zaciśnięte bezwiednie powieki; o Milou' zazdrosnym, bez sensu i bez wpływu na przeszłość, że Elijah wie, wie jak to jest, patrzeć na Ala w pełnej, nagłej, niepowstrzymanej kulminacji zebranej w ciele rozkoszy - i pewnie nawet, kurwa, w pełni tej wiedzy nie docenia) niż o nim samym, ale ryzyko nie wydawało się warte zachodu - zwłaszcza słońca; a aktualnie wszystko wskazywało na to, że ten dzisiejszy mogą spędzić w duecie.
- You - Milou' pokręcił głową, spinając się pod miarowym, ciężkim, ciepłym ruchem hawkinsowej ręki, wypychającym zeń - z piersi poruszanej oddechem dopiero z wolna normowanym po sztormie niedawnego wysiłku - coś na kształt skamliwej skargi - You are my problem.
Brzmiał jak dziecko. I jak dziecko też wierzgnął nogami - zaskoczony wygodą prezentu, miękkością starannie wyprawionej skóry pod czubkiem kowbojek.
- Get off me - Prychnął, koślawo-wężowym ruchem próbując wyswobodzić się spod Ralpha. Pacnął go w dłoń, podniósł się w kucki, wstał, otrzepał spodnie - Okay. Again. I wanna do it again.
Po chwili znowu siedział w tej niedorzecznej, siermiężnej metaforze siodła, i łypał na blondyna z zaproszeniem, ponagleniem i wyzwaniem w oczach. Zależnie od kąta padania światła - głębokiego, celgastego oranżu zabarwionego odrobiną złota - ktoś mógłby stwierdzić, że tak patrzy się na kochanka.
Ktoś inny - że na brata.
- Ralph? Come on - Wbił obcasy w bok konstrukcji, teraz zdawszy sobie sprawę, że jeszcze nigdy w życiu tak świadomie nie zaciskał na czymkolwiek tyłka. Roześmiał się pod nosem - Push me. Again! Push me hard.


Ralph Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Jakoś tak wyszło, że ze słów chłopaka – i z przestrzeni pomiędzy nimi – zawsze dało wyłuskać się coś, co Ralpha Hawkinsa skutecznie albo wytrącało z równowagi, albo po prostu zaskakiwało, nawet jeśli nigdy na jeden i ten sam sposób. Różnica polegała zwykle na tym, jak Ralph się potem mitygował i wobec czego – bo przecież Miloud był bystrym i spostrzegawczym chłopcem, i nikogo nie powinno dziwić (a już na pewno nie samego Ralpha), że w wyniku tych eskapad uskutecznianych po hawkinsowym ciele od przeszło dwóch miesięcy musiał mieć jakieś pojęcie o jego słabych punktach – tych dokładnie, w które świadomie decydował się teraz nie uderzać, nawet jeśli mógł, bez trudu wynajdując sobie jakiś powód, choćby tym powodem był kaprys sam w sobie. I tak codzienna egzystencja Ralpha u boku Lou, koniec końców sprowadzała się do gaszenia pożarów wzniecanych przez niego na płaszczyźnie niefizycznej; chłopak od samego początku panoszył się po nim jak iskra, najpierw kotłując się w świerzbiących pięściach, potem w robocie palącej się w stanowczo mocnych, męskich dłoniach – permanentnie zajętych po to, żeby o Arabie nie myśleć za dużo; w gryzącym alkoholu pojednawczo przelanym przez gardło pod dachem The Down Under; w napięciu podbrzusza; w gruncie od jakiegoś czasu płonącym pod nogami, bo czas z założenia ich sojusznikiem raczej nie był, ale łaskawie bywał – w związku z czym Al, zanim jeszcze dźwignął się do pionu, mógł pogodzić się z tym, że za chwilę zacznie u d a w a ć: że wcale nie usłyszał, jak Lou nazywa go problemem, i że w zasadzie nie ma nic przeciwko temu słowu (choć powinien), tak długo, jak rozmiękczał je tą kretyńską sugestią przynależności. Jego problem brzmiał lepiej, niż jakikolwiek problem – nawet jeśli była to bardzo ryzykowna i z założenia raczej niemądra interpretacja.
Can I at least explain to you what’s goin’ on here? – najpierw się żachnął, potem podniósł i kilkoma szustnięciami wysmagał jeansy z resztek uczepionego w nie siana. Dał sobie chwilę na złapanie oddechu, co im obydwu zdawało się być na rękę; Arab w międzyczasie znów już gramolił się na grzbiet tego, co Al w myślach nazywał po prostu konikiem – blondyn natomiast znalazł okazję, żeby złapać się na przynętę jego wzroku – ciemny agregat niespójnych ze sobą intencji. Al-Attal chyba przyglądał mu się w więcej niż dwóch wymiarach albo nadawał tym wymiarom inne nazwy, ale to nie wydawało się teraz Ralphowi na tyle ważne, żeby tracił czas na snucie teorii, które spojrzenia rezerwowało się dla kochanków, a które dla braci. W tamtej chwili przyznałby prędzej, choć nie bez oporu, że bardziej od tego, jak Miloud na niego patrzył, posłuchałby o tym, jak go widział i czy widzi go tak, jak go zapamięta.

Sam przecież otaksowywał dwudziestopięciolatka karcącą, belferską łypaniną; sam wynajdywał takie momenty, złapane w wąski, półślepy (bo czający się tuż na peryferii pola widzenia) zaułek zmrużonej powieki, złożone z tej samej materii, z jakiej składały się możliwości i przypuszczenia – które na planie wyobraźni pozwalały Milouda Al-Attala usadzić w szkolnej ławce – brzydkiej, tradycyjnie odrapanej, porytej cyrklem, ubrudzonej znudzonymi, karykaturalnymi bohomazami i z relikwiami wyżutych gum wklejonymi pod blat. Sam patrzył na niego jak na ucznia, ale nawet wtedy Al-Attal się nie zmieniał – nie dziecinniały rysy jego twarzy, nie miał na sobie reprezentatywnego mundurka świadczącego o jakiejś-tam wyssanej z palca, instytucjonalnej afiliacji; miał za to błysk w oku, pokaleczony akcent, rozognione pierwszym wysiłkiem policzki, niebezpiecznie rozczulający upór i magię – urok – czy cokolwiek, co sprawiało, że wszystko wokół naprawdę wydawało nosić się w żywszych kolorach.

This whole thing is supposed to… you know, improve your muscle memory- – Zarysował rękoma bliżej niesprecyzowany – i zdecydowanie niepodobny do okręgu kształt. – So at the actual rodeo you won’t have to think about anything else except for just holding onto that damn horse for dear life. – Przytaknął samemu sobie, drasnąwszy czubkiem kowbojki materiałowe obicie drewnianego boku. – I mean, if you ever consider taking part in one, yeah? And… here – pochylił się, owinął sobie grubo pleciony sznur dookoła dłoni. – The thing about the rigging is that you can hold it in many different ways, but it'd be nice if you didn't get yourself tangled up too much, given that your wrist may still be a little bit weak. I mean, I know it’s all fun and stuff, but I really don’t want you to get hurt. So we need to keep you safe. Even if we’re just fooling around. Or especially when doing so. – Nawet nie zorientował się, w której chwili zapomniał, że mówi. To znaczy – wiedział, że porusza ustami, i że dobierane słowa potencjalnie może nawet mają jakiś sens, ale myślami wędrował w dziwnych kierunkach – to jest takich, które z jednej strony znał, ale z drugiej – nie rozpoznawał.
Now – one of them important things… – Uniósł podbródek, złapał Araba za łydkę, pociągnął w górę. – Marking out a horse. That’s- – Znowu spiął brwi – z czołem pociętym zmarszczkami głębokimi na za-chwilę-trzydzieści-pięć-lat. W jednej chwili zdał sobie sprawy z bardzo wąskiej linii, która zabawkę na zabicie nudy zrobioną z myślą o chłopaku, zamieniał w symbol dawnych ambicji – a tymi łatwo było się zachłysnąć; łatwo było się w nie zapędzić z ufnością, która w codzienności Ralpha wizytowała tak rzadko, że – wpraszając się bez zapowiedzi – nie mogła znaleźć sobie miejsca. Ugryzł się w język. To, że w swoim głosie rozpoznawał aż zbyt oczywiste naleciałości tonu, jakim przed laty – to znaczy w czasach, w których młodemu Hawkinsowi do łba trzeba było wbijać podstawy techniki jeździeckiej – posługiwał się Marcus, w zasadzie wcale mu nie przeszkadzało. Na czymkolwiek nie opierały się trudności ich relacji, Al nigdy nie skonstatowałby, że chodziło w tym wszystkim o niechciane podobieństwo czy wstyd. Jeśli coś mu przeszkadzało, to wkład własny, z jakim zapędził się w całą tę tyradę.
You know what… yeah, maybe we should just… don’t take it that seriously and- I dunno, horse around a bit, huh? – Pociągnął nosem. Stanął przed chłopakiem, sprzedał mu prztyczek w czubek wzniesionego buta na tyle mocno, jakby łudził się, że zaczepka rozniesie się prądem dalej, aż po koniuszek chłopięcego nosa, przy odrobinie szczęścia odwracając jego uwagę od entuzjazmu, z którym próbował usadzić go w prawdziwym siodle. Na prawdziwej arenie. – Sorry, I forgot it was meant to be fun. – Zerknął na niego spod uniesionych brwi. Wreszcie – zaparł się nogą o konstrukcję, w sposób, który nie miał zbyt wiele wspólnego z jej przeznaczeniem. Zresztą, zbiegiem okoliczności czy nie, w towarzystwie dwudziestopięciolatka naprawdę nie chciał wierzyć w przeznaczenie (tym bardziej, jeśli czekającemu ich przeznaczeniu bliżej było raczej do fatum).
Ready? But hey, I won't go easy on you.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Tak, tak, ale czy to nie działało w dwie strony?
Że gdy przez ostatnie miesiące Ralph czuł Milouda w pięściach, w palcach i w gardle (ale nigdy tak, bo przecież wyłącznie z kroplą mocnego alkoholu płynącą przełykiem niby w ramach dezynfekcji, a nie w bardziej cielesny, dosłowny, ordynarny sposób), w lędźwiach, i w łonie, i w stopach miarowo tracących pod sobą dopiero niedawno odzyskany grunt, Arab również znajdował Hawkinsa w topografii własnego ciała: w łydce złapanej teraz w obręcz męskiej ręki, oczywiście, ale też w udach spiętych wspomnieniem wczorajszego wysiłku po tamtym ekscesie na naczepie Dodge'a; w pośladkach żenująco obolałych od siodła, po wielogodzinnych eskapadach odbywanych na Hidalgo tylko po to, żeby móc zapomnieć, i w nadgarstku, drętwiejącym bólem jak wyrzut sumienia za każdym razem gdy używał go, żeby pamiętać.
W myślach - czasem niewinnych jak byle mżawka, a kiedy indziej nagłych i rwących jak ulewa.
W mowie - w peanach świadomie serwowanych pięcioletniemu Noah na temat tego, jak fajnego ma wujka, i jak bardzo powinien się go słuchać jakby starając się przygotować chłopca na moment, kiedy sam będzie musiał wyjechać, i w konstruktywnej krytyce przekornie dzielonej z Marcusem gdy się żalił, że Ralph znowu pracuje, i że chyba wcale nie ma potrzeby, aby każdego ranka wstawał o świcie, nie dawszy ciału niezbędnego wytchnienia.
No, i w sercu -

Największą ironią było w tym wszystkim, w dodatku, że Lou nadal zbyt dobrze pamiętał własne, podróżnicze deklaracje o tym, jak to zawsze szuka przygód, ale nigdy problemów.
W obronie wszechświata można by stwierdzić jedynie, że brunet nie dostał tego, czego chciał.
Ale to, czego potrzebował, już owszem.

- Only if you think I'm good enough - Wypalił bez większego namysłu, wynikiem raczej impulsu niż jakkolwiek przemyślanej intencji, szczerze i ufnie, być może instynktownie wsunąwszy stopy nie tylko w kowbojki, ale i w buty ucznia - tego właśnie, którego blondyn chciał szkolić, i za którego, chcąc - nie chcąc, brał odpowiedzialność. Ze słowami zmieścił się w sam raz w przesmyku między jedną, a kolejną wypowiedzią Ala, to jest zanim mężczyzna zdążył - z niezrozumiałej dla Lou przyczyny - stracić nagle animusz i tok ich rozmowy zepchnąć z powrotem na mniej personalne, bardziej żartobliwe tory - I don't know anyone else who'd have as much experience as you do, you know? - Przekrzywił głowę - And I just wouldn't know if I should consider taking part in one, or not - Męską wypowiedź powtórzył niemal jota w jotę w obawie, że za bardzo się zaplącze, jeśli zda się wyłącznie na własne słowa - I surf, Al, and haven't drowned yet, so my muscle memory can't be that bad... - Spróbował się uśmiechnąć, jednocześnie zdając sobie nagle sprawę jak bardzo nie chce, by Al poddawał jego gotowość i umiejętności jakimkolwiek wątpliwoścom - But you're the one that will know if I'm any good. Not much for me to think about, you know I'm up. But if you decide I'm not suitable for it... - Zgrzytnął zębami, zagryzł skrawek dolnej wargi, wypuścił ją spomiędzy chwytu jedynek i dwójek, i zapatrzył się na ładny profil własnych, nowiutkich butów - Then yeah, we may as well just do it for nothing but fun.
W chwili, w której wreszcie udało mu się w końcu zamknąć, Lou zdążył już zacząć się zastanawiać, który z nich dwóch mniej w tę deklarację uwierzył. Nie zdziwiłby się zupełnie, gdyby okazało się, że byli kwita: w potencjale jego startów na rodeo już teraz widząc znacznie więcej niż tylko wygodny przyczynek do żartów.



Parędziesiąt minut później, w tym samym koniku, w którym siostrzeniec Ralpha dopatrzeć by się mógł i kucyka, i pociągowej klaczy, i cudacznego zwierzęcia z bajek, i mitycznego wierzchowca ze skrzydłami, dwudziestopięciolatek widział już tylko konia trojańskiego - zdradziecki podarunek, którego przyjęcia zaczynał już żałować, a podwójnie pożałować miał jutro. Bolało go wszystko (z wyjątkiem, jak przykazał Hawkins, oszczędzanego w procesie nadgarstka), od goleni po kłykcie, przez obite biodro, kolana i przez prawy łokieć. Ale najbardziej bolał go honor nieobroniony w kilku imponujących porażkach poniesionych w starciu z trzydziestoczteroletnim uporem i siłą.
- Holy fuck - Powtórzył już któryś raz, jak nieprzystającą mantrę, gramoląc się z podłoża po raz, miał nadzieję, ostatni tego wieczora. Że mu się podobało, to już inna sprawa - ale Ralph musiał przecież jednocześnie widzieć, że chłopak naprawdę ma dosyć - We done here? Don't you have to wake up at, like, four thirty tomorrow, or something? - Nie krył nawet nadziei na twierdzącą odpowiedź.

Dotarłszy do blatu nieco przetrąconym krokiem, Lou złapał kolejny, kompletnie już przestygły kęs, i westchnął, ocierając czoło rąbkiem przepoconej, podwiniętej ku twarzy koszulki. Potem skapitulował, i po prostu ją zdjął, wymiętym ochłapem materiału młócąc krótko powietrze.
- I need a shower. Will probably use the outdoor one, if you don't mind - Rzucił, w tej chwili bez większej, ukrytej intencji - And will hit the hay right after, I would think... - Po pierwsze: wiedział, że to nieprawda. Po drugie: że mimo gorąca najmniej chętnie zdejmie dziś do snu nowiutkie kowbojki. Otaksował blondyna spojrzeniem, buksując nim na mięśniach skośnych, i potykając się o wzniesienie jego piersi. Chrząknął - Ally? I'll see you tomorrow, yeah?


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Czy wbrew pozorom, czy zgodnie z nimi – w tamtej chwili to naprawdę było n i e w a ż n e – okazywało się, że wcale nie tak łatwo przyszło Ralphowi zachować wobec całego zajścia pozór uprzejmej obojętności. Najchętniej cały by się za nią schował (za nią, czyli tą właśnie obojętnością; za obojętnością, czyli za przyjemnie wyjałowionym, emocjonalnym marazmem wobec rzeczy, od których Hawkinsowi miękły kolana – przyjemnie i przerażająco, i przerażająco przyjemnie, co zarówno w jego subiektywnym, jak i w ogólnym odbiorze absolutnie nie powinno mieć miejsca); schowałby się za jakimś pretekstem, jakimś wymyślnym komentarzem wciśniętym rozmowie w zęby jak knebel albo, lepiej, munsztuk po prostu, bo tylko tak – wiedział – mógłby przesterować ją w bezpieczniejsze sfery, w których otrząsnąłby się nie tylko z oczywistości na własne życzenie przywołanych wspomnień – nieuniknionych, jeśli odstawiało się taką szopkę (co on w ogóle sobie myślał?) – ale i przede wszystkim z tej trefnej odpowiedzialności za chłopaka, którą wziął sobie na barki jakąś bliżej niesprecyzowaną, ale na pewno organiczną, niewymuszoną, naturalną koleją rzeczy. Sam już zresztą pluł sobie w brodę, bo przecież załgałby w żywe oczy, gdyby powiedział, że nie znał tego dzieciaka na tyle, żeby nie spodziewać się jego reakcji albo nie podejrzewać istoty zachodzącej w nim zmiany, w ogóle – w motaninie słów i spojrzeń, i głupio wyszturchanej, urażonej ambicji. Jeszcze większym, wierutnym kłamstwem byłoby, gdyby nagle zanegował istnienie – gdyby wyparł się – takiej cząstki siebie, która w tym wszystkim działała z premedytacją. I gdyby powiedział, że wcale nie o to mu chodziło.

Bo przecież chodziło. Dokładnie o to.

Po wszystkim – chociaż trzydziestoczterolatek wciąż zarzekałby się, że to „wszystko” w pewnych kontekstach było jednocześnie „niczym wielkim” – Al zdobył się na odwagę, żeby na chłopaka spojrzeć śmielej. Trochę bezczelnie, trochę w ramach zaczepki. Wreszcie – wykorzystując fakt, że obydwoje byli zmęczeni i zamiast myśli, Ralphowi łatwiej powoływało się na odruchy. No, tylko że z tym też był problem, bo te odruchy, które miały go uratować, w ogóle nie działały tak, jak powinny. Wystarczyłoby, że skupiłby się na brzmieniu czwartej-trzydzieści samej w sobie, a nie tego, jak czwarta-trzydzieści brzmiała, kiedy trochę na siłę mięło się ją i upychało w formę francuskiego akcentu.

Oh, and since when do you care ‘bout that? – Oparł się biodrem o konika, jeszcze przed momentem rozwierzganego siłą jego własnych ramion. – Is someone here starting to feel sore? Good. That means it’s working. We’ll crank it up a notch next time. – Zerknął na niego takim półżartem, w którym wybrzmiewał niepokojący pierwiastek powagi – nieżyczliwej zarówno rwącym mięśniom Al-Attala jak i jego upodlonym, obitym pośladkom. – But you’re right, I’d say, let’s call it a day. – Zgodził się tonem, który wskazywałby na jakieś ustępstwo, ale własną wdzięczność krył równie skutecznie, jak rozmasowywany doraźnie skurcz (zatem – k i e p s k o).

W tym wszystkim wiedział oczywiście, co powinien był zrobić – wystarczyło zapędzić się w stronę jednego z niskich, jakby niedorosłych przepierzeń, na którym Miloud odwiesił jego koszulkę i zgarnąć ją z tego samego gwoździka, którym najchętniej by się ukrzyżował – tu, na miejscu – ale przede wszystkim teraz, kiedy usłyszał samego siebie i zdał sobie sprawę, że robi to, z czym nosił się od dłuższej chwili, i robi to na serio, i że od tej decyzji nie ma już odwrotu.

Miloud? – Zerknął na chłopaka, ostrożnie. – You know that there’s… Marcus. – Chrząknął, samego siebie zaskakując istnieniem jakiegokolwiek dylematu; czuł, że lepszym, bezpieczniejszym wyborem byłoby nie odzywać się wcale – to jest całą sprawę przemilczeć i bez oporu poddać się temu jak było, nawet jeśli nie było dobrze, ale przynajmniej wystarczająco – na tyle w każdym razie, żeby lada moment wymknąć się spod ostrzału ciemnego spojrzenia, wziąć prysznic i pójść spać. To mogło być zmęczenie, ale nie wykluczał gorączki – w końcu chyba nie do końca wiedział, co mówi, ani czy próbuje być wiernym prawdzie czy Al-Attalowi. – And, technically, there’s also Elijah. Back in the day he was quite good, too. But in his case it was all fun. – Cały ten czas bacznie obserwował Araba – jakby z wyprzedzeniem doszukiwał się jakiejkolwiek reakcji (albo chociaż jej braku). Tragikomizm sytuacji polegał na tym, że Al naprawdę nie wiedział, czy dzieli się z Lou sekretem, czy tylko powszechnie znaną mu informacją, do której dostęp już dawno wypracował sobie w ramionach Coopera. A o tym nie chciał myśleć. Wcale.
I think what I’m trying to say is… Uh- – Sięgnął po swoją koszulkę, ścisnął ją w dłoniach. – That I just want you to know it's not about replacing him with you. And that I really hope it doesn’t change anything. So I guess I’m telling you all of that just in case. – Pociągnął nosem, poirytowany tym, że słowa też miały smak i te wcale nie smakowały dobrze. – But yeah, nah, yeah. Tomorrow morning. Just keep in mind that I’ll need your help with the sheep after breakfast. Shearing season, am I right? – Uśmiech miał krzywy i niedbały, i wypłaszczony ciężarem ostatniego spojrzenia posłanego chłopakowi, w którym zawarł krótką, ale treściwą prośbę – żeby wygłoszony monolog pozostał monologiem.
Sleep tight, Louie.
*
Ralph w wieczornym wydaniu wyglądał tak, jakby nie zgadzał się sam ze sobą, co w sumie miało sens, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że czeka go jedna z tych nocy, kiedy znalezienie sobie miejsca w łóżku graniczyło z cudem, wskutek czego nie pozostało nic innego, jak tylko przewracać się z boku na bok unikając tych wszystkich sterczących sprężyn, poduszki wygrzanej z obydwu stron i skopanej pościeli, która nagle nie miała czterech rogów, tylko – jakimś-kurwa-cudem – trzy?!

Szczegół, absurd – zwał jak zwał – tkwić mógł w jednej z tych fanatycznie noszonych przez Hawkinsa żonobijek, założonej tył-na-przód (no tylko że nie, Chryste, gryzło go trochę przy kołnierzu, ale to nie to) albo wysycone prysznicową mżawką strączki włosów, ciemniejsze o dwa, trzy odcienie – ten sam zresztą czubek głowy, który tuż przed północą wychynął nad poziom stajennego mezaninu; jeśli Al się zaanonsował, to co najwyżej rozstękanymi szczeblami prowadzącej na górę drabiny – może nieco przywąskiej i krępej, ale przynajmniej niezawodnej od lat. Śmieszne, bo wszyscy mówili tak o wszystkim – i zawsze do pierwszego wypadku. Takim wypadkiem w każdym razie był dla Ralpha rozbudzony – albo dopiero przysypiający na sienniku czy innej prowizorce materaca dwudziestopięciolatek. Wypadkiem było to, że Hawkins pachniał mydłem, więc pachniał czysto, a mimo to wcale tak nie wyglądał – nie z zakurzoną smugą na skroni i policzku. Wypadkiem – wreszcie – było to, że kiedy ta żałosna, śmiesznie goła żarówka błysnęła im po oczach, ręce trzymał splecione za sobą, gdzieś na wysokości lędźwi; faceci tak nosili kwiaty, kwiaty-niespodzianki, które potem wyskakiwały zza ich pleców, a pojawiały się na ekranie jedynego telewizora w więziennej świetlicy. Al, rzecz jasna nie miał kwiatów.

Ale miał kapelusz. I ten kapelusz coś znaczył – szczególnie rzucony Arabowi na pierś; może nawet coś więcej, niż symbolicznie wręczony byle-wiecheć.

Good enough as in good enough to train. – Podszedł bliżej, powoli i ostrożnie – tak, jakby przed momentem wcale nie zapalił światła i nadal poruszał się po omacku. Usiadł na drewnianym stołku dosuniętym do boku łóżka. – Not good enough to win… – odetchnął, cicho – yet. That’s what I think, at least.

Zawzięcie ignorował ten widok – widok Al-Attala, który znajdował się tuż przed nim, który leżał w tym samym łóżku, w którym sześć lat temu – w zależności od dnia i nastroju – kochał się z Elijah, i w którym go rżnął (a może wcale nie, może Ralph tylko wmówił sobie, że to to samo łóżko, podczas kiedy tamtego łóżka już dawno nie było, tak jak nie było ani Coopera, ani ich – byli tylko on i Miloud, i nieuchronność zmian); Al-Attal, który na niego patrzył i nadal nic nie powiedział, albo powiedział, tylko że za cicho, zbyt niewyraźnie i nie to, co chciałby usłyszeć.

Rozchylił usta. Zamknął. Otworzył.

It may be worn out here and there, but it’s still a nice hat nevertheless. Brings luck. – Gdyby mógł, pewnie by się zaśmiał. Zamiast tego pokręcił głową wzdłuż kołyski ze skrzyżowanych na piersi ramion. – It doesn’t, but you can think it does.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
- Oh, and since when do you care ‘bout that?
- Oh, and since when does it matter to you what I care about? - Przecież mógł to biodro, nonszalancko wsparte o zatrzymany w pół galopu stelaż, żartobliwie pacnąć dłonią lub ugładzić, pojednawczo i zadziornie jednocześnie, wychyliwszy się do przodu zahaczając palec o pętelki szlufek, lub wtykając go w szczelinę alowego jeansu i paska trzymającego męskie spodnie na przyzwoitej wysokości.

- Is someone here starting to feel sore? Good.
- I bet you're glad someone's sharing your pain, huh? - I puścić do niego oko, gestem jakby skradzionym z sytuacji sprzed ledwie momentu, gdy to Hawkins robił sobie szutki z natury i kształtu ich relacji w ostatnich tygodniach. Uśmiechnąć się. Poślinić opuszkę, i tą opuszką - jak kiedyś, poprzednio - ujarzmić blond brew nastroszoną trochę irytacją, a trochę jednak rozbawieniem.

- You know that there’s… Marcus. –
And, technically, there’s also Elijah. Back in the day he was quite good, too. But in his case it was all fun.

- It's always fun in Elijah's case, up until it isn't - Mógł pociągnąć temat na wiele różnych sposobów. Z urazą albo z autentyczną troską o Coopera w głosie. Lub i z chytrym zaproszeniem posłanym ku Ralphowi, do powziętej przeciwko Eliemu komitywie (wiedział, że tego Hawkins pewnie by nie podjął; i wiedział, że sam nie chciałby wciągać go w podobne komeraże). Mógł wzruszyć ramionami, roztrzepać ręką włosy sobie, albo i rozmówcy, pokręcić głową - And can you really imagine me going with this to your dad? And saying what? That he should drop his current work to teach me how to ride?

- That I just want you to know it's not about replacing him with you. And that I really hope it doesn’t change anything. So I guess I’m telling you all of that just in case.
- In case of what, love? - Finalnie, wolno mu było przecież wymagać wyjaśnień, wbrew niewysłowionym przez Ralpha żądaniom, by ten monolog został monologiem, i wbrew dziwnej grawitacji, kąciki męskich warg ściągającej w dół w stosunku przeciw-proporcjonalnym do stopnia narastającego między nimi, milczącego napięcia - In case of what?

Miloud jęknął przeciągle, już wcześniej zmaltretowane bezdusznie prześcieradło teraz z wyjątkowym okrucieństwem odkopawszy w bok. Chryste, ile jeszcze zanim wreszcie zachce mu się spać?

L'esprit de l'escalier - tak nazywano to uczucie po francusku (po angielsku: the staircase wit, o czym Lou nie wiedział).
Rozpełzało się po ciele; nieproszona i niechciana kwasota wyrzutu względem samego siebie, coś, czym bardzo chciało się splunąć, ale się nie mogło - bo przecież, w przeciwieństwie do jakiegoś niesmacznego kąska albo nieszczęsnej muchy, która nam wpadła w usta podczas konnej przejażdżki, nie da się wypluć uczucia albo myśli. Można je tylko, z bólem, przetrawić i przy odrobinie szczęścia puścić w niepamięć, a przy krzcie niefartu: nosić w sobie aż do śmierci.
Lou znał je zresztą - rzeczone wrażenie - od dziecka, i od wczesnych lat potrafił także nazwać, ale nie umiał sobie z nim poradzić. To był głównie żal. Żal, który ogarniał go po czasie, w miarę, jak w myśli nagle rodziła się perfekcyjna, i skazana na wieczne niewypowiedzenie riposta, która złośliwie nie przyszła mu do głowy w porę, spóźnialska, opieszała, niesumienna. Zawsze czuł się tak, jakby umówił się z nią, że będzie - i jakby czekał, na miejscu spotkania stawiwszy się o określonym terminie - a jej, finalnie, nie było. To znaczy: jasne, zjawiała się w końcu, z przepraszającym uśmiechem i jakimś szczątkiem wymówki, że coś jej wypadło, że wcześniej nie mogła.
No i co z tego!?

Nie pomógł prysznic, chłodny i wzięty samotnie, parę zdań wkreślonych po arabsku w liniaturę dziennika, nie pomógł świetlik rozwarty w dachu na całą dostępną szerokość, i błyski paru samotnych gwiazd wpuszczone tym sposobem do przynależnej do Araba klitki nad stajnią. Nie pomógł ten durny Siken, wertowany przed snem niemal każdej nocy w minionym miesiącu, ani parę stron Nos frères inattendus Maaloufa, czytanych z uporem, choć bez przekonania. W ostatnim przypływie desperacji pomyślał nawet, że mógłby zrobić sobie kanapkę (wkradłszy się do kuchni, jak to już zdarzyło mu się kiedyś parę razy, z rezygnacją sycąc głód rozczarowującym chlebem i maźnięciem vegemite), albo sobie strzepać, ale wątpił, czy którykolwiek z tych mechanizmów pomógłby mu, skoro nie pomogło niebo i poezja.
Więc leżał.
Najpierw leżał plackiem, trochę na rozgwiazdę, z pościelą kryjącą zmęczone (Al miał rację: bolało go nieomal wszystko) ciało niby całun. Potem leżał na trupa albo raczej niby wampir - tak, jak w niektórych kulturach chowało się zmarłych, z udami razem, i dłońmi złożonymi na piersi. Następnie jak embrion, z kolanem ściągniętym pod brodę i wątłym przeciągiem (na linii drabina-okienko) wiejącym w odkryty kręgosłup. Z nogą zrzuconą poza materac. Ze stopami w miejscu głowy - na poduszkach, i z głową w miejscu stóp - na brzegu posłania. Na brzuchu, co było wybitnie złym pomysłem, bo okazywało się nagle że jakakolwiek bliskość pachwin i łona z chropem pościeli pobudzała Lou jeszcze bardziej, i z pewnością nie służyła senności. No, więc i na drugim boku - jakby lustrzane odbicie tego embrionu sprzed chwili. Przy zgaszonym-zapalonym-i-znów-zgaszonym świetle. Z okryciem zwałkowanym na boku, i podciągniętym najpierw pod nos, a za chwilę nawet na czoło.


Poznał go po krokach, i nie bez precedensu. Lżejszego i szybszego niż facet z pięćdziesiątką na karku, ale cięższego niż dziecko. Poznał go po cichych, cierpliwych stękaniach drabiny, zgrzytnięciu desek, cichutkim dźwięku towarzyszącym draśnięciu ściętego na krótko paznokcia o włącznik (wyłącznik?) światła.
Zdążył wesprzeć się na łokciu, z szorstkawą bawełną prześcieradła zrolowaną tuż nad linią bioder. Zamrugał gwałtownie - ćma zaskoczona światłem, oślepiona nagłym blaskiem tego, co musiała chyba przywołać myślami.
Trochę się nie zdziwił. Trochę - nie mógł uwierzyć. Spoglądał więc na Ala podejrzliwie - jeszcze chwila, i uniósłby rękę, próbując czy pod jej ruchem blondyn nie rozmyje się w nocy niczym senna mrzonka. Ale nie zdążył -
- What -
Nie zdołał też kapelusza pochwycić w locie, przejąć z gracją, i nałożyć sobie na skronie. Zamilkł. Patrzył na przedmiot, jakby ten zaraz miał ożyć i zacząć podejmować własne decyzje. Dopiero potem uniósł wzrok - Miloud, nie kapelusz - natknąwszy się spojrzeniem na dwa blade, niebieskie okręgi.

Jak każdy człowiek, który dopiero się czegoś uczy (powiedzmy: języka - ze wszelkimi jego tajnikami, półdźwiękami, wewnętrznymi sprzecznościami, wyrazami typowymi wyłącznie dla konkretnego rejonu, ale już nie dla reszty świata, jak choćby w fakcie, że Tutaj mały Noah wypychał sobie buzię lollies, podczas gdy Tam jadłby candies albo sweets; nawigacji po dorosłości, przemierzanej bez kompasu, bez mapy i bez ojca; drugiego człowieka - z jego pozorami, marzeniami, obawami, pierwszym-drugim-trzecim dnem, i jeszcze z takim, jakiego sięgnąć można tylko we dwoje), Milou' miał, wcale-nie-tak-znowu-irracjonalną, obawę, że gdzieś się pierdolnie. Zrobi jakiś błąd, popełni głupią, odruchową gafę.

  • Że zamiast "pyszne" przy stole powie, że "niedobre", albo szepnie "odejdź" zamiast "zostań".

Dotknął ronda, obwiódł je palcem, ale patrzył na Ralpha. Na biel podkoszulka, i pierwsze brązy letniej opalenizny - ciemniejsze w tym świetle, do pary z wciąż wilgotnymi po prysznicu włosami. Wyciągnął rękę. Zaczepił palec o krawędź koszulki, tam, gdzie spod bieli materiału przebijać powinien srebrnawy albo czarny kształt metki, ale nie przebijało nic, zdradzając ignorancję Ralpha, albo jego pośpiech we wciąganiu na siebie ubrania.
- You're wearing this back to front - Wytknął, podnosząc się do siadu, zdradzającego raptem tak bezbronność, jak i kompletną nagość jego ciała. Podniósł kapelusz obydwiema dłońmi; był lekki, ale Miloud natychmiast poczuł jego wagę. Nadal się bał - że wszystko co powie, wyjdzie źle, albo niewdzięcznie. Pociągnął nosem - Here, let's match the style - I nasadził nakrycie na głowę trzydziestoczterolatka. Tylko, że tyłem do przodu.
Westchnął. Czasem naprawdę nie miał do Hawkinsa siły (i nie tylko dlatego, że mięśnie od wewnątrz trawiły mu konsekwencje nietypowego wysiłku), ale obydwaj zdawali się mieć cierpliwość do siebie nawzajem. Przysiadł się trochę bliżej. Rozgrzany latem, bezsenną nocą, śniady i ładny na tle tego właśnie łóżka, w które Al wtulał albo wgniatał kiedyś Elijah, wszystko w zależności od humoru. Lou o to nie dbał.
Albo wmawiał sobie, że nie ma to znaczenia.
- Ralph? - Chrząknął. Słowa zdawały się być jeszcze po jego stronie; wiedział, że nie powinien tracić czasu (skoro i tak w gruncie rzeczy mieli go przecież tak niewiele) - I don't need luck, you see. What I need, is...

O Hawkinsie Miloud fantazjował często, ale czasem trudno mu było sobie Ala wyobrazić. Ubranego w zieleń więziennego uniformu. Albo w to co, brunet się domyślał, tradycyjnie się nosiło na rodeo. Teraz jednak - może to koniec końców była wina kapelusza - widział go chyba wyraźniej, niż kiedykolwiek wcześniej.
- You.
Dopiero teraz, jeśli Al mu pozwolił, obrócił kapelusz w poważny, należyty sposób. Wwiercił się spojrzeniem w cokolwiek, co miał w jego zasięgu - czy to były hawkinsowe usta, czy nasada nosa, czy wreszcie oczy, o ile blondyn przestał go w końcu unikać.
- You, Ally. I need you to teach me.


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
ODPOWIEDZ