stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Ralph też nie wiedział, tylko trochę inaczej, bo jeszcze w szerszym zakresie – czym taka myśl na wylocie miałaby być; nie pierwszy raz zresztą, jakby tę niewiedzę albo czystą ignorancję podnieść do kwadratu czy innej, być może jeszcze bardziej zawiłej, zawoalowanej mnogości. W jednym czy drugim języku – l'esprit de l'escalier tylko odrobinę bardziej bezkształtne od znajomych brzmień i tak niewiele mówiącego zwrotu; slalomem przeciśnięte przez wyboje tego czy innego akcentu, ugardłowione albo wyzute spomiędzy zębów – nie dlatego, że całkiem nie znał fenomenu, z jakim spóźnione słowa odbijały się czkawką, a w usta wracały razem z kwaśnym refluksem werbalnej porażki i mdłością, ani dlatego, że nikt Hawkinsowi – nigdy – nie przygadał tak, żeby poszło mu w pięty. W końcu z założenia mówił raczej niewiele, więc naturalną drogą rzeczy nie miał wprawy w słownych przepychankach i forsowaniu swojego zdania (co nie znaczyło, że go nie miał – po prostu łatwiej było zachować mu je dla siebie – to jest na własny, milczący użytek). Nie, jeśli jego zdanie miało być tym ostatnim, zaważającym na wygranej w dyskusji; zresztą, istniały takie dialogi – jak ten, który przeprowadzili pod dachem stodoły po obydwu stronach opadającym jak z politowaniem rzucone ramiona – które wcale nie miały na celu wyłonić triumfatora. A jeśli tak, to rzeczywistość i tak zweryfikowała wartość wygranej; Al nie czuł się jak ktoś, kto zwyciężył – w zasadzie czuł się dość marnie, szczególnie w obliczu zachodzących w nim zmian, których znaczenia nie potrafił do końca pojąć, i które nadal sprawiały, że w ciągu dnia zdarzało mu się ocknąć z rękoma tak odrętwiałymi, jakby godzinami przetrzymywał je pod lodowatą wodą. Oczywiście próbował to sobie racjonalizować, ganiając za neutralnymi myślami, z którymi zdążył się już pogodzić – że od powrotu do domu nadal sypiał jak pies, zwinięty w kłąb nie w łóżku, ale na pryczy, kurczowo trzymając przy sercu ciepło albo resztkę determinacji; więzienie wychodziło z niego na różne sposoby i – nie miał powodu, żeby uważać inaczej – to mógł być jeden z nich.

Inna sprawa, że bez końca – albo do tego, co inni nazywali usraną śmiercią – w stanie byłby rozprawiać o wpływach młodego Coopera – o tym przewidywalnym, ale jednocześnie intuicyjnym podziale ról, w którym jednemu nigdy nie brakowało języka, a drugi, z racji naturalnych predyspozycji, miał po prostu wyglądać, w preferowanym scenariuszu – wyglądać groźnie. I może tylko Miloud mógł teraz rozpoznać się w tej taniej farsie – niekoniecznie sztucznej, ale na pewno poddanej umyślnej eskalacji zawsze nastroszonych brwi, gorzkich splunięć śliny wykrzesanych z niecierpliwego zgrzytnięcia trzonowców, odstręczająco skrzyżowanych ramion. Tutaj, w mdłym strumieniu rozproszonego światła, zakłócanego sporadycznym, ale regularnie przemykającym cieniem komara albo ćmy, albo jednej z tłustych, błyszczących, opalizujących much, które cały dzień spędzały w końskiej sierści, tej nocy gubiąc się gdzieś na piętrze, przyjemną ciszę sprzyjającą sennym fantasmagoriom młócąc vibrato owadziego brzęczenia. Al wcale nie wyglądał tak strasznie. Nie tak, jak go malowali – przynajmniej ci, którzy nie byli małym Noah, hawkinsowe fizis rozmiękczając kolorowymi pastelami wcieranymi w dziecięce bohomazy, trochę na wyrost tytułowane laurkami (za to nieugięcie przypinane do lodówki na magnes przez Cecile).


Hawkins musiał mieć ciężkie spojrzenie – ciężkie, ale nie złe, skoro w łezkowatej kolebce spodniej powieki trzymał źrenicę kołysaną nieprzypadkowo skradzionym widokiem chłopięcej nagości; w innych okolicznościach pewnie nie zrobiłaby na nim takiego wrażenia, ale w parze z czułością gestu – skronią zasuniętą kapeluszem – buchnęła mu gorącym pąsem prosto w i tak wyparzoną już słońcem twarz. Musiał mieć ciężkie spojrzenie, bo kiedy łypnął w dół, samemu sobie zaglądając za kołnierz (na metkę podważoną palcem na sztorc), jednocześnie opuścił podbródek – a za podbródkiem pochylił się cały, nagle bardziej spięty niż przed chwilą, jeszcze kiedy chłopak miotał się w swoim łóżku na bezpieczną odległość.

Ostatnio rzeczywiście czuł się tak, jakby cały nosił się ze sobą tył na przód – z jakimś zamiarem, którego jeszcze nie rozumiał albo postrzegał w najbardziej prymitywnych dymensjach – na przykład, żeby Al-Attala w jednej z tych insomnicznych, prostracyjnych pozycji wgnieść w wygrzany nim samym (i zarzewiem rozwianych, niedopełnionych marzeń) materac; przeciągnąć dłonią po wypukłościach kręgosłupa. Albo – jeszcze gorzej – po prostu położyć się przy nim. Zasnąć. Niewiele byłoby trzeba; szczególnie, kiedy w końcu przysunął się bliżej, idiotycznie zażenowany nie tyle wpływem bliskości Araba, co nieporozumieniem na linii pomiędzy przyczyną (ponownie – nim, coraz częściej będący powodem, bodźcem i każdym jednym asumptem) i skutkiem – miękkim mrowieniem wyściełającym podbrzusze od środka i zawodnym niczym więcej, na wszelki wypadek i tak ukradkiem poprawionym przy szwie niedopiętych jeansów.

Chrząknął. Posłane wreszcie dwudziestopięciolatkowi spojrzenie nadal było dość powściągliwe albo asekuranckie – do tego przez nanos cienia wypłukane z kolorów; w inne dni rondo kapelusza chroniłoby go przed południowym gorącem buchającym ze zwieszonego nisko, bezchmurnego nieba. Dziś tylko przed smutną, ogołoconą z godności i klosza żarówką, umazaną odbitką czyichś palców i osadem z kurzu.

What’s the matter? Don't you like it? – Ujął kapelusz za przednie zwężenie, ściągnął, na moment zwiesił w powietrzu, a potem wsunął na głowę Al-Attala, w przesmyku między jedną chwilą ustępującą drugiej zdając sobie sprawę, że wyhodował sobie ręce, które natychmiast musi czymś zająć, więc ten sam kapelusz przed momentem nałożony Arabowi na skroń zaczął poprawiać w miejscach, w których leżał krzywo – i tylko czasami zdarzało mu się ześlizgnąć spojrzeniem po obojczyku, chłopięcej piersi, po idiotycznej świadomości, że w tym szczątkowym oporze wobec pełnego negliżu dostrzegał coś, od czego nie potrafił odwrócić wzroku.

Drasnął Milou’ palcem po barchanie biodra i pośladka – po tym śniadym, półksiężycowatym sierpie niby negatyw nieba odbity w zmąconej bezsennym ruchem pościeli. Naciągnął cienką warstwę tego pożal się boże prześcieradełka wyżej; chyba już tylko przed samym sobą wciąż jeszcze upierał się, że przyszedł tu w jednym celu – i że ten cel mógł skoncentrować w pyknięciu palców o spód ronda albo w paru słowach roztargnienie mężczyzny trzymające raczej na ślinę.

It’s yours now. I want you to have it. – I klepnął chłopaka w policzek, gest za gestem; dotknąć ale nie trzymać, w obawie, że mógłby go już nie puścić. Że mógłby nie pozwolić mu odejść – zupełnie zapominając o tym, że sam tu przyszedł. – It suits you.
Uśmiechnął się, choć bez przekonania. Pomyślał, że on i szczęście – nie tyle nawet synonimiczna radość, co po prostu życiowy fart, nie mieli ze sobą szczególnie dużo wspólnego.
Always tip it, but only to the fellas who deserve that. Keep your head up and be serious ‘bout it. Yeah? It’s not a toy. It means something. – Wstał. Wstał – i tyle wystarczyło, żeby zdradził się z opieszałością ruchów. Wziął się pod boki. – Here’s your first lesson, I guess. You’re welcome.

Rozejrzał się. Podrapał po głowie.

You- You sure you don’t need anything else? I mean- Anything to make you sleep… better? – W kalce jednego z wieczorów, w jakie zapędzał się do pokoju Al-Attala na farmie McDonough’ów doszukiwał się czegoś więcej, niż przyzwyczajenia. Nie wiedział czego, ale czegoś na pewno. Może remedium na cały ten bałagan, który zostawił po sobie stary Cooper.

A może towarzystwa. Może Ralph Hawkins naprawdę nie chciał być dzisiaj sam.
Może nie chciał być z nikim innym.

Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Al-Attal nie miał w zasadzie ani prawa, ani okazji, żeby przekonać się, w jaki sposób Ralph sypia - zanim z łóżka nie tyle dzielonego na dwóch, co po prostu takiego, w jakim zdarzyło się mu z Lou raz czy dwa wylądować, na krótko i z konkretnym celem przyświecającym im z wyrazistością podmiejskiego, barowego neonu, jednego nie wyganiał obowiązek pracy, a drugiego przyzwyczajenie, że nigdy nie należy zostawać na dłużej (cokolwiek to ostatnie mogłoby oznaczać: dłużej niż wypada, dłużej niż potrzeba, dłużej niż by chciał) - to jest, czy na wznak, na skos albo w poprzek materaca, z nożem pod poduszką, skarpetkami na stopach, rzęsami rozedrganymi tak, jakby starały się rozpędzić sny skłębione pod powieką, albo, wreszcie, w pozycji godnej kundla czy innego przybłędy, który w długiej tułaczce zdążył już stracić siły, ale nigdy nie tracił chorobliwej wręcz czujności, co jakiś czas nakazującej mu poderwać na moment łeb, rozejrzeć się, upewnić czy, i na ile jest bezpieczny.

To, jak t r a u m a turma się z niego ulatnia (czy uwalnia - jak zbieg, lub uchodzi - jakby jakieś dziwne, drugie życie, przez pięć lat prowadzone w upokarzającej izolacji), mógł natomiast zaobserwować przy wielu innych okazjach. I nie przepuścił żadnej; nie z perwersyjnej ciekawości, na powięzienne, emocjonalne wstrząsy wtórne w Alu łypiąc tak, jak gapie patrzą na ciepłe jeszcze zwłoki, czy niedosprzątane miejsce zbrodni, ale jak dziecko. Nic dziwnego, że Ralphowi zdarzało się czasem przyłapać ich obydwu - Milouda, i małego Noah - na tych ostrożnych, troskliwych zerknięciach, którymi próbowali lustrować go z jakiegoś progu czy znad parapetu, jednocześnie starając się blondynowi nadto nie narazić.
Lou nie był pewien, czy Al zdaje sobie sprawę w jaki sposób patrzy na noże, na widelce, i na klamki - jakby czasem nie dowierzał w ich dostępność i istnienie w pierwszej kolejności, jakby potrzebował czasu by zaufać, że mu się nie rozpłyną w dłoni w chwili, w której po nie sięgnie. Czasem, kiedy wychodzili z domu, Arab widział w jego ruchach chwilę zawahania - pauzę na impuls nakazujący czekać, aż ktoś mu te drzwi otworzy. Od zewnątrz.
To, jak nie sypiał, jak wcześnie wstawał, i jak szybko potrafił skończyć posiłek, łatwo dało się wytłumaczyć gospodarczym rytmem życia i odpowiedzialnością za pracę, a przecież pracy na Farmie zawsze było pod dostatkiem; Lou, tak mu się przynajmniej wydawało, umiał jednak poznać, kiedy Ala faktycznie nagli obowiązek, a kiedy lęk - że nie zdąży dojeść (przed apelem?), że nie zdoła zerwać się z pościeli (przed naganą?), że brak wiecznego alertu przysporzy mu większych problemów niż tylko lekki grymas dezaprobaty na twarzy Marcusa.
No, i były jeszcze te inne, drobniejsze nawyki, z wolna jakby przez blondyna porzucane za sobą niczym okruszki, po których śladzie, gdyby chciał (Lou miał niewysłowioną, ale i nieprzerwaną nadzieję, że nie chciał), mógłby wrócić do pierdla. Sposób, w jaki Hawkins z wolna uczył się znowu składać ubrania w kostkę, zamiast rolować je ciasno - chyba dla, Lou mógł tylko spekulować, zwiększenia wydajności otaczających go przestrzeni; to, jak coraz częściej siadał plecami do drzwi, a nie plecami do ściany; to, że niektóre przedmioty zdarzało mu się czasem ciapnąć gdzieś z większą beztroską: koszulę na oparcie krzesła, nie zaś, równiutko, na naścienny haczyk, szczoteczkę do zębów na brzeg umywalki, zamiast prosto, sztywno, do przeznaczonego jej kubeczka, z taką precyzją, jakby odległość przedmiotu od krawędzi odliczał za pomocą ekierki albo kątomierza.

Czasem Lou chciał ten widok jakoś skomentować. Powiedzieć, że to dobrze. Że się cieszy. Że są tacy, którzy - jak Athir, chociażby - nie mają przecież tyle...

  • Czego? Szczęścia?
Powiedzieć, że są tacy, którzy od losu albo nie dostali, albo nie przyjęli drugiej szansy.

Miloud zadarł głowę, spojrzenie - wymownie lekkie w kontraście z tym, którym mierzyć próbował go Hawkins - wznosząc ku brzydkiemu słońcu nagiej, taniej żarówki. Czasem, leżąc tutaj sam, myślał o tym, że niedługo wypali się ona jak każde inne źródło światła. Jak każda gwiazda - też taka, która oświetlać ma drogę do domu.
Czasem, leżąc tutaj sam, myślał o tym, że coraz rzadziej jej poszukuje. Tej drogi, tej gwiazdy.

  • Czasem, leżąc tutaj sam, zastanawiał się, czy to dlatego, że się poddał.
    Do głowy mu jeszcze nie przyszło, że poszukiwać przestają też ci, którzy już znaleźli.
Tam, gdzie Al na niego patrzył, brunet natychmiast się rumienił - w tym świetle nierówną, rozmytą, śniadą smugą, którą wytłumaczyć można by działaniem cienia.
Tam, gdzie Hawkins go klepnął, zapiekło, ale nie zabolało. Fuknął. Ale się nie pogniewał.
- Noted - Kiwnął głową, kiwnął dłonią, wzrok blondyna oplótł sobie naokoło kciuka i wskaźnika, uniósł je ku rondzie, i uchylił kapelusza. Uśmiechnął się. Z sympatią. Z czułością - Only to the ones that deserve it - Powtórzył - It means something.

Chwilę tak siedział, okutany w biodrach prześcieradłem niby nagana (niby coś, co się dostaje od starszych i mądrzejszych od siebie); w oczekiwaniu na decyzję Ala - który sam zresztą wyglądał tak, jakby wahał się teraz w więcej niż jednej kwestii jednocześnie.
- I do, actually - Powiedział wreszcie, i sam się podniósł, nie zawracając sobie głowy - nadal, zresztą, uzupełnionej w kapelusz - poszukiwaniem jakiegokolwiek innego, ubraniowego atrybutu. Wyminął blondyna, uśmiechnął się trochę cwaniacko, zerknął na niego przez ramię.
- Tea. Tea usually helps with sleep - Nie zadrżał mu ani głos, ani powieka, ani nawet palce, którymi sięgnął do odrzuconego w kąt plecaka. W bocznej kieszeni trzymał lniany woreczek z herbatą, liśćmi mięty i gwiazdkami kardamonu, które kupował w malutkim sklepiku w Cairns. Kiedyś przynosił je do swojego pokoju w woreczku strunowym, ale od czasu całej tej afery na parkingu dla przyczep, miał poważny uraz. Poza tym, tak było ekologiczniej - I'll make us some - Zrobił jeszcze parę kroków, przykucnąwszy wreszcie w tym zakamarku sypialenki, w którym pod pojedynczy, ścienny kontakt, podpiął przedłużacz, a zatem: mały czajnik, ładowarkę do iPhone'a, i tę, pod którą zasilały się właśnie jego bezprzewodowe słuchawki. Oparł się o podłogę na jednym kolanie, po skosie do Ala - tak, że mężczyzna mógł widzieć jego profil, jego udo, płaską kępkę ciemnych włosów ginącą poniżej pachwiny, miarowe wzniosy mięśni brzucha, poruszanych spokojnym oddechem. Uniósł rękę; w niej - dwie małe, obłe szklaneczki - Ever had it the Arabian way? Can't remember whether I ever made us some, or not...

Śmiesznie - ale i dobrze - było tak pomyśleć, że mieli jakąś, wspólną historię. Coś, o co mógłby Ralpha spytać; czy pamięta określone fakty tak samo, jak dwudziestopięciolatek?

Gdy znów się wyprostował, dwa naczynka z gorącą herbatą niósł do Hawkinsa na trzymanej w poprzek książce jak na tacy. Przystanął niedaleko.
- Ralph? You can... - Stay. Nie był pewien, do kogo należało to terytorium (prostokąt materaca, kilka prostych, zmęczonych życiem mebli, rozskrzypiane listewki podłogi, sufit, przez którego skosy wpadały do środka błyski gwiazd, dzienne światło, czasem jakiś chrabąszcz albo jakaś sporadyczna jednodniówka). Może już do niego. Może znów do Ala. Wreszcie, może, nadal do Coopera.
- Can you... - Przełknął ciężej. I się uśmiechnął - Stay? Come on. At least for the tea. It's hot, but will cool us down, I promise.


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Al – oczywiście – wiedział, że patrzą. Nie tylko to zresztą; podejrzewał nawet dlaczego. Miał czas, żeby się do tego przyzwyczaić, a mimo to nadal zdarzało się, że niewystarczająco prędko odróżniał instynktowne przeczucia od paranoi – trzymanej przy nodze, łagodzonej co prawda i ugłaskiwanej, ale od czasu do czasu i tak dającej się we znaki jakby b a r d z i e j. Różnie reagował na posyłane mu spojrzenia; te rodziców chwytał, utrwalał i znosił; na Noah zerkał krótko, własną surowość rozganiając pospiesznym, a i tak niepewnym, kontrolowanym uśmiechem. W kontekście Elijah nie robiło mu to różnicy – uparcie wierzył, że na młodego Coopera i tak nie mógł patrzeć. Na Lou tylko mocniej zapierał się we własnej pracy – tym bardziej, że jakąś pracę zawsze miał pod ręką; pójść tu, tam, rzucić okiem na nieistniejącą, ale wystarczająco prawdopodobną usterkę, odmeldować się od stołu w ochotniczej ofercie pozmywania poobiednich naczyń.

Jeszcze zanim wyszedł na wolność, docierały go głosy, że tak nie musi być – nie na zawsze, ale status quo i tak okazywał się nienaruszalny. Koniec końców najłatwiej było udawać więc, że nie widzi. Wcale. Otoczyć się bezwstydnym, ślepym symulanctwem, które wykształcił w sobie z różnych potrzeb i przy szeregu różnych okazji. Bo patrzyli wszyscy. Patrzyli w dniu, kiedy go zabrano (stąd) i prowadzono (tam) – rozebrany, przebrany, sfotografowany, z palcami umazanymi tuszem i zrolowanymi przez odpowiedni dokument, przesłuchany i umieszczony w celi. Patrzyli na niego z różnych perspektyw i w różnej dynamice władzy (wyznaczanej mundurem, wzrostem, przechodnim respekcie). Ale patrzyli wszyscy – do stopnia, którego przecież nie mógł wytłumaczyć pięciolatkowi; i do takiego, z którego głupio byłoby mu się tłumaczyć i wywnętrzać przed Miloudem. I tak nie miałby mu nic do powiedzenia. Bo co niby – że kiedy się gapią, to źle, ale w popatrywaniu mu na ręce tkwiła istota jakiegoś pokrętnego alibi – że tu jest, i że nie robi nic złego, i że może to lepiej, żeby jednak ktoś go pilnował – że nie ma takiej siły, która znowu wpakuje go do pierdla; że czasami, kiedy się budzi, potrzebuje chwili, żeby świadomość nadążyła za ciałem – że bywają takie poranki, kiedy wciąż wdaje się w polemikę z faktem i przyzwyczajeniem (sześć miesięcy, od kiedy więzienne cele i karcery zamienił na swój pokój); że mały Noah wiedział o Al-Attalu więcej – i znał go dłużej – niż swojego wujka i ojca razem wziętych.

Może zmieniłby zdanie, gdyby o rodzinie Araba wiedział coś więcej – póki co jednak w małej, zaściankowej bańce jego ignoranctwa figurowali tylko tacy, którzy każdą jedną (i drugą, i którąkolwiek następną) daną im szansę kasowali jak bilet na przejazd kolejką górską – slalom, spad w dół, na łeb, na szyję, mdłości i naiwna potrzeba, żeby pójść jeszcze raz. Jeszcze raz. Ostatni raz; i tacy, którzy za to płacili – tacy jak on – tacy, którym przeprosiny wręczało się z nawiązką równie żałosnych, co po prostu śmiesznych wymówek. Do nich przyzwyczajony, na widok chłopaka, który chyłkiem – i tylko na moment – owinął go sobie nie tyle nawet wokół palca, co pojedynczego gestu, Alem wstrząsnął uśmiech. Zanim rozszedł się po kościach, przeszedł przez spięte, wyprostowane ramiona. Hawkins spoważniał. Wreszcie – odwdzięczył się skinieniem głowy – nagiej, ale chyba wcale nie uboższej skroni; takiej opstrzonej niczym – nie nawet zaczątkiem siwizny, która i tak zaginęłaby gdzieś płowości kosmyków, ale jej nieubłaganie zbliżającym się ryzykiem. Przede wszystkim jednak – pewnym sentymentalnie niebolesnym ubytkiem sprezentowanego chłopakowi kapelusza. Poczuł się lżej. Lepiej.

W tym samym czasie na chłopięcy profil i tak już zagapił się sposobem, jaki był mu pisany w tych samych gwiazdach, które uparcie wpychały między nich swoje wątłe projekcje, nawet jeśli to prowizoryczne słońce napędzane mocą -dziestu watów rozganiało ich srebrzyste refleksy po kątach. Głupio było mu się przyznać, że zaglądał w niego równie intensywnie, jak uparcie zwykł unikać jego wzroku. Że to jedno z tych spojrzeń, które mogło zdekonspirować jego myśli. Myślał natomiast, że chciałby go pocałować; a skoro tak, to sposób, w jaki Al-Attal go wymijał, niepozbawiony był pewnej wyrachowanej premedytacji. Gdyby mógł (zbliżyć się, zatrzymać – przy sobie, w miejscu, w czasie) – to tak, żeby Milou' nie mógł zwątpić w intencjonalność tego gestu. Całowałby go mocno i długo – wbrew zmęczeniu, wbrew nieuchronnym, opłakanym skutkom z jakim gardził resztą nocy i snu. Całowałby go tak, że na skraju poranka i dolnej, poturbowanej wargi obydwoje wyczuliby jakąś zmianę – jakiś przeważający ciężar za szybko upływającego czasu. I to dopiero było dziwne – świadomość, że choć nieporównywalni, Milouda i Elijah z dnia na dzień było jakby coraz mniej. Być może tylko dlatego jedne zmiany nie wydawały się Ralphowi drastyczniejsze, bardziej poważne od drugich.


Zmarszczył brwi i poddał się przez odklepanie; niedosłownie, pacnął tylko spojrzeniem o podłogę, potem rozbił się o jakąś ścianę, wreszcie jeszcze gdzieś indziej, ostatecznie i tak skupiając się na śniadej sylwetce – tu czy tam trochę obitej i posiniaczonej. Chłopak wyglądał, jakby zamiast herbaty, potrzebował raczej dobrej maści na stłuczenia. I porządnego snu.

Al zaprzeczył, choć przed samym sobą musiałby uderzyć się w pierś i przyznać, że jednak trochę w ciemno – z jednej strony dlatego, że rozproszony ścielącym się przed nim widokiem nie dosłyszał pytania. Z drugiej – bo litry naparu popijanego przy chyboczącym się stole upchniętym w kuchenny kąt McDonoughów zawsze smakowały zarówno innym zmęczeniem, jak i inną opowieścią wpisaną w ochuchane przed pierwszym łykiem kłęby wypędzanego gorąca.

Yeah, alrighto. Can do. – Zassał policzek od środka. – Just for the tea. – Zrobił krok w bok, zaparł się łydką o łóżko dwudziestopięciolatka – z tej samej strony, z której wpatrywał się w niego jeszcze przed paroma chwilami. – I want to see how's it gonna cool us down. But, to be honest, it sounds like a porky pie to me, Lou. – Już od dłuższego czasu czuł się tak, jakby lada moment miał runąć – z ugiętymi pod sobą kolanami, stawami obłożonymi watą i kołataniem w piersi. Teraz, kiedy powód żeby zostać sam do niego przyszedł – inny niż zamierzał, ale wystarczająco dobry – mógł wreszcie usiąść. Położyć się – pchnięty w pierś niewidzialną siłą, z łopatkami wgniecionymi w niezbyt miękki i nadal ciepły materac, w rzeźbę bezładnie porzuconego prześcieradła. Przesunął otwartą dłonią po wygrzanej okolicy narożnika, który wcześniej opasał chłopaka w biodrach. Kiedy już się poderwał, to tylko na tyle, żeby z ciężarem ciała wspartym na łokciu, drugą ręką sięgnąć po jedną z przyniesionych szklanek.
So, what are you reading? – Do Araba, który wkrótce znalazł się bliżej, mierzył z czujnych, ale utkwionych w nim z wyraźnym zainteresowaniem oczu. Przy odrobinie wysiłku, i pod odpowiednim kątem, pewnie mógłby podejrzeć tytuł – albo chociaż krótki, mało treściwy wyciąg wklepany w tył okładki. – Is that what you do here?
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Zapierając się w pracy, Miloud był niemal absolutnie pewien, Al równocześnie czemuś się opierał. Przed czymś się bronił, gardę asekuracyjnie trzymając wyżej, i sztywniej, niż wymagałaby tego sytuacja.
Czasem, kiedy przed chwilą milczącej, bezdotykowej bliskości, zawierającej się wyłącznie w ciasnym splocie spojrzeń, w ich intymnym, elektryzującym spotkaniu w pół drogi między jedną parą oczu, okoloną misternym obrysem długich, czarnych rzęs, i drugą, osłoniętą firankami włosków jaśniejszych, ale wcale nie krótszych (tak się tylko wydawało, bo - Lou zdążył zauważyć - samiutkie końcówki rzęs Ralpha były bledsze niż cała ich reszta, jakby wypalone słońcem, albo pożogą bijącą mężczyźnie w twarz gdy próbował palić za sobą niektóre mosty), Al dezerterował za sprawą jakiejś praktycznej, przyziemnej wymówki (że musi iść, już, już-teraz, koniecznie, posprzątać pozmywać sprawdzić to albo tamto zajrzeć do zwierząt coś wyczyścić coś naprawić czymś się zająć w terminie na wczoraj), Arab nie mógł oprzeć się skojarzeniu z ręką cofaną przed ogniem nie przed, ale już po pierwszym z nim spotkaniu.
Każdy miał chyba takie wspomnienie, prawda? - wpisane w archiwa pamięci tak wyraźnie, by się go nie dało przypadkiem zatrzeć albo przykryć jakimś innym.
  • Pierwsze Oparzenie.
    • Pierwszy Ból.
Lou obserwował to, chociażby, właśnie u Noah - którego rzeczywiście znał dłużej (ale wcale nie był pewien, czy lepiej) niż Al. Pamiętał, jak któregoś razu Mattie nie upomniała chłopca w porę, że świeżo wyjęta z ognia, maślana bułeczka liźnięta po wierzchu pyszną, złotawą spiekotą przyrumienionej skórki, zrobi mu aua! (Lou nigdy nie mógł się nadziwić, jak bardzo można sparzyć się niczym innym, jak właśnie chlebem, pulsujący ból, wspomnienie niecierpliwego łakomstwa, w opuszkach palców nosząc potem przez parę ładnych godzin, jeśli nie i na drugi dzień), i jak długo potem pięciolatek czujnie cofał dłoń za każdym razem, gdy postawiono przed nim cokolwiek, co niedawno opuściło wygrzane od wewnątrz trzewia piekarnika.
To był ten sam mechanizm, myślał Al-Attal, tylko wyrażony w innej, doroślejszej skali.
Ciekawym było też pomyśleć, co działo się z tkankami, które kiedyś pokiereszował ogień, albo ból. Najpierw, w natychmiastowym następstwie zdarzenia, robiły się kompletnie surowe, ogołocone ze wszelkich obron do żywego, bezbronne, jakby młodsze; potem zarastała je blada, zgrubiała miejscami warstwa blizn, oporna na wszelkie czucie - obojętna tak na przyjemność, jak i na jej brak.
Lou w przeszłości patrzył czasem na własną matkę i myślał, że niektórzy ludzie są jak blizny.

A teraz patrzył na Ralpha, i stwierdzał, że być może w niektórych przypadkach - do rehabilitacji - potrzebna jest po prostu cierpliwość. I czas.
- I assume you accuse me of being a liar? - Zaryzykował, zerkając na rozmówcę z ukosa, spod stoku ściągniętej niepewnością brwi. Większość związków frazeologicznych nadal jeszcze plątała mu się w arkanach mentalnego wokabularza, i potem musiał przyznawać się do głupiego, zrodzonego z braku wprawy, błędu. Uśmiechnął się. Nie mówił poważnie - You'll see. It's the white cardamon that does all the magic, apparently. And you have to drink it while it's still hot, understand? - Żartobliwie spoważniał, jakby wydawał właśnie Hawkinsowi instrukcję, od której zależeć może cała ich przyszłość. Albo czyjeś życie - For it to work, that is. What happens, essentially - Zaciągnął z manierą podłapaną od Hugh, ze śmiesznym, przegiętym rozwleczeniem środkowych zgłosek - Is that at first, you sweat more, because your body temperature raises temporarily. But then, when the sweat... - Zastanowił się, szukając słowa - Evaporates!... Yeah, when it evaporates, the actual temperature of your body goes below its initial level. And voila!, you're as cool as cucumber again - Własną znajomością innego frazeologizmu zachłysnął się tak bardzo, że poślizgnął się trochę o kontekst, i trafił tylko połowicznie. No, trudno. Jeśli zauważył, nawet zanadto się tym nie przejął - Advanced science, I know. Does it make any sense? - Wciąż podtrzymując lżejszą o jedną ze szklaneczek książkę na dłoni, drugą, wolną ręką, podrapał się w kant biodra - dokładnie w to miejsce, w którym po stoku miedniczej kości spływała mikra kropelka potu - Anyway, Bedouin people do it all the time - Roześmiał się - From what I've heard.


Okazywało się, że z Alem rozłożonym przed nim na łopatki za jednym, nagłym zamachem (śmieszne, że koniec końców Lou - nawet jeśli przed tą częścią rodzinnego dziedzictwa zdezerterować starał się na drugi koniec świata - najwyraźniej i tak stawał się zamachowcem, za cel obrawszy sobie Bogu ducha winnego, stroniącego od kłopotów obywatela Australii), nagle jakoś zupełnie przestawało się liczyć, do kogo należy to łóżko. Chryste, Ralph mógłby nawet leżeć na podłodze, albo unosić się w powietrzu, a ten widok pewnie i tak zrobiłby z brunetem dokładnie to samo, co teraz (zwłaszcza wtedy, gdy wzrok Al-Attala padł na rękę mężczyzny - leniwie gładzącą powidok ciepła pozostawionego w pościeli przez jego własne ciało; Lou poczuł się tak, jakby Ralph dotykał go teraz całego, mimo, że nadal dzielił ich przecież przynajmniej metr odległości). Odstawił własną herbatę na służący za nocną szafkę, odrapany, drewniany stołeczek, i przykucnął vis a vis; tuż poza linią rozstawu męskich nóg. Przezornie - między innymi dlatego, że w tej pozycji łatwiej mu było ukryć zdradzieckie reakcje jego własnego, kretyńsko młodego ciała.
- Hm? - Chrząknął - Yeah. Among other things, you know - O tyle, o ile jego własna nagość jeszcze przed chwilą zdawała mu się być doskonałym, odważnie-ostentacyjnym pomysłem, teraz poczuł się trochę nie na miejscu. To, że zrobiło mu się jakby chłodniej, mógłby zrzucić na działanie herbaty. Oczywiście gdyby upił choćby łyczek - It's Maalouf. A Lebanese-French writer, a bit niche, you probably haven't heard of him? - Nie chciał się wymądrzać, a raczej zachować realizm nakazujący mu przypuścić, że zasięg tego akurat pisarza kończył się najpewniej gdzieś wraz z granicą Europy - He writes of migration, identity and violence, mostly. This one - Krótko smagnął okładkę książki biczykiem spojrzenia - Is a bit boring so far, to be honest. I think I liked his other things more.
Lou nigdy nie mógł się nadziwić jak boleśnie intymną mogła stać się rozmowa, gdy jej tematem były czytelnicze preferencje (lub ich brak; dowiedziawszy się, że ktoś nie czyta wcale, brunet czasem kompletnie tracił jakikolwiek animusz w podtrzymywaniu nie tylko konwersacji, ale i całej znajomości). Niekiedy łatwiej było wyjaśnić komuś, co się lubi sobie wsadzać, i gdzie, niż tłumaczyć, jakimi środkami zapełnia się luki we własnej duszy. Pociągnął nosem, zupełnie bezwiednie.
- And you? I imagine you don't really have much time for reading, do you? - Zaczął ostrożnie. Może Al uznawał, że przez ostatnie pięć lat naczytał się (i nachodził w kółko) już na całe życie?

Lou patrzył na niego. Na okryte jeansem stoki kolan, i tors wzniesiony skośnie na cokole łokcia. Zastanawiał się, czy powinni być cicho. Czy ktoś mógłby ich tutaj przyłapać, nakryć? I czy miałoby to jakiekolwiek, realne konsekwencje?
- I should feel offended, you know? - Zaczepił po chwili pauzy, ujmując sznurowadło, niedowiązane w męskich butach, między jeden palec, i drugi - You come to me like this. Shoes on. All dusty. Lying in my bed with your clothes on - Umościł się wygodniej, teraz o podłogę wsparty na pełnych stopach, a nie wyłącznie na palcach. Szarpnął za męski but, raz i drugi. W sposobie, w jaki Al musiał je zakładać, wyczytał zarówno niepewność, jak i spontaniczny pośpiech. Jeśli blondyn się opierał, Lou klepnął go w udo z ostrzegawczą, nieznoszącą sprzeciwu stanowczością. Pozbawił go najpierw jednego, potem drugiego z butów. Odstawił je równo, prostopadle do krawędzi łóżka. Potem oparł się brodą o męskie kolano - I don't like that, Ralph - Uśmiechnął się, z tym uśmiechem roziskrzonym o wiele bardziej niż wyłącznie na wargach. Wesołość tańczyła mu w głosie, i w źrenicach - It makes me feel very naked.


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
I pewnie mogliby tak dywagować w nieskończoność, ot, czy Al Hawkins rzeczywiście w zwyczaju miał stronić od kłopotów, czy nie; czy omijał je szerokim łukiem, czy jednak przyciągał jak magnes – z jednym takim, bardzo konkretnym zresztą kłopotem, na jakimś etapie jakby na dobre zakleszczonym w jego życie (i w każdą myśl, w każdy przestrzenny wakat, a potem także i w każdy sporządzony na kolanie rachunek sumienia), funkcjonował w tandemie. W kwestii Boga natomiast zdanie miał jedno – i to zaadresowane prosto pod jego adres; w związku z czym na mocy tej apostrofy, Bóg mógł Ralpha co najwyżej pocałować w dupę. Tak dla zasady. Bo z zasady nigdy nie chodziło o niego, ale o dzieci; to znaczy jasne, wszyscy wiedzieli, że w lepszy dzień bywał sistą, w gorszy – fobem, i że ten stan rzeczy poprawiłby się tylko wtedy, gdyby w naturze i jej dogmatach zaszły jakieś elementarne zmiany, w których jedna wada zerowałaby drugą – ale nawet ten zakuty, Hawkinsowy łeb gotów był przyznać, że istniały na świecie takie rzeczy, którymi dzieci nie powinny się przejmować.
Śmiercią ojca.
Albo, gorzej – tym, że żyje, nieważne ile razy błagało się cichcem – a w akcie desperacji dokonywano nieudolnych prób modlitwy – żeby wreszcie umarł wreszcie umarł. Ralph wiedział skąd pochodziły te myśli i że wcale nie były tak prawdziwe, jak mogły wydawać się na pierwszy rzut oka – szczególnie ten, którym powędrował za dłonią chłopaka, za palcami drapiącymi biodro i kroplę potu, i pierwszego paskudnego siniaka, nabitego najpewniej niespełna parę godzin temu, kiedy Al-Attal zapierał się jeszcze, że tym razem da radę, na przekór temu, że jedyne co mógł dać, to ciała. Przez pierwszych szesnaście prób – i szesnaście upadków, dopóki coś nie kliknęło – i dopóki Al nie był zmuszony w te głupie przepychanki włożyć więcej siły, niż początkowo mógłby się tego spodziewać.
Pociągnął nosem.
I accuse you of not telling the truth. That’s not enough to make you a liar. Not a good one, at least. – W czasie, w którym Lou mógł sobie do woli zastanawiać się nad tym, jak jeden ból potrafił być symbolem innego, Al skupiał się tylko na regularnej żonglerce szklanką – takiej z poparzonej ręki w drugą. Skrzywił się, przedmuchując upalone opuszki palców.
It does, though. It does make some sense now, I give you that – przytaknął, w tamtej chwili nie wiedząc jeszcze co ma nastąpić, ani jaki w tym wszystkim Miloud miał cel. Poczuł tylko, że w pierwszym odruchu trochę się spiął – o tyle, żeby z wcześniejszego (równie, jeśli nie bardziej ostentacyjnego od nagości chłopaka) rozkroku jednak się wycofać. Przełknął ślinę – trochę nerwowo i zdecydowanie za głośno, żeby nie zdać sobie sprawy z tego, że sam zdradzał się właśnie z wzbierającymi w nim nerwami. Przed czym – nie był pewien.
Mhm. Sounds like something you wish I had read before we first met. – Nie minęła chwila, żeby w miejscu, w którym spodziewał się dłoni, odnalazł podbródek Araba. Zgubił za to buty – miał je, a potem nagle już ich nie miał, podobnie zresztą jak siły, żeby wdać się w jakkolwiek stanowczy przeciw temu protest. Wszystkie wyczerpujące się rezerwy energii poświęcił dźwignięciu się do półpionu – tak, że siedząc na krawędzi łóżka, chłopaka trzymał na wyciągnięcie ręki.
Yeah, nah, I haven’t heard of him. Not even in prison. I mean, back there if you wanted to read something in particular, and if it wasn’t a bible, then you’d need the books to be approved priorly. So people would rather just read whatever was already there. He wasn’t. – Żal byłoby nie skorzystać z okazji. Żal byłoby go nie dotknąć – najpierw zupełnie ostrożnie, poprawiając kapelusz, spod którego skronie opływały ciemne strączki – te same fale, jakie ujarzmiał w oceanie, zawsze noszone ze sobą. Potem dotknął policzka – on miał ciepłe, wygrzane wnętrze dłoni, Milou’ – wyraźne spojrzenie, długie, trochę dziewczęce rzęsy, ładnie wyprofilowane usta. – And, well, just look at me, Louie. Me, myself – as you probably can imagine – ain’t the biggest fan of the bible. Neither I’m a bookworm. – Jeśli Al-Attal próbował owijać sobie jego spojrzenie wokół palców, Hawkins po prostu łapał je na leniwie zarzucony arkan zielonych tęczówek. Pokręcił głową.
Złagodniał.
Jesus, alright, you know what, fuck it. Come here. – Wsunął się głębiej na łóżko – trochę dalej, nagle jakby bardziej zwarty w swojej sylwetce. Zrobił Arabowi miejsce. Potem, niepewnie, odchylił jedno ramię jak skrzydło.
What? Don’t give me that look. You live on a farm with a couple of poofters. No need to pretend you aren’t one. – Wyprychał, nieudolnie maskując własne rozbawienie. Poklepał miejsce obok siebie. Upił łyk herbaty. Poczekał na niego. – So, violence, huh? Does it mean he writes about women, too? – Uniósł brew, na bruneta zerkając z ukosa. – You see, here in Queensland… there’s that language… Dyirbal it is called, yeah? Something like that. Almost non-existent at this point, anyway. And they split words into different categories, and one of them includes just… like… women, fire and violence, and „other dangerous things”. That’s why- – Cmoknął. – Never mind. You know what, why don’t you read me a passage or two, huh?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
- Actually, Al, I think you have absolutely no idea what I wished for before we first met - Ukrócił, słowa wyrzucając z siebie z urokiem ospałej, zardzewiałej katarynki; wsparty o męską nogę w ten specyficzny sposób, odbierał sobie możliwość poruszania dolną częścią żuchwy - brzmiał więc śmiesznie, niedorośle, nawet jeśli sprawy, do których nawiązywał, były zupełnie poważne i traktowane przezeń bez przymrużenia oka.

Prawda była taka, że zanim zobaczyli się po raz pierwszy, Miloud żałował, że Ralph w ogóle opuszczał więzienie. Nie, nie, wcale nie zakładał przy tym, że syn Marcusa zasługuje na dożywocie albo na surowszą karę; o nim, i jego występku, wiedział zbyt mało żeby śmiało wydawać podobne osądy, a w dodatku zdawał sobie sprawę, że nawet Wymiar Sprawiedliwości z faktyczną stosownością kar do skali przewinień często niewiele ma w gruncie rzeczy wspólnego. Rozchodziło się zwyczajnie o to, że Lou się wtedy nie chciało. Nie miał ochoty. Potrafiłby znaleźć sobie mnóstwo innych, pozornie lepszych rzeczy do roboty, i tyle samo mniej i bardziej wiarygodnych wymówek, żeby po blondyna nie musieć się fatygować poza obszar Carnelian, w dodatku w samochodzie, do którego prowadzenia nie miał legalnych uprawnień. Sama w sobie krajoznawcza wycieczka do Cairns to było co innego - fajnie, że pozwolono mu wtedy wyrwać się z Farmy i zająć czymś innym niż typowe, gospodarskie obowiązki, ale konieczność przesiedzenia zbyt wielu godzin w ciasnawej kabinie Dodge'a z jakimś cholernym mrukiem, któremu istotnie, z oczu patrzyło wszystkimi możliwymi izmami i fobiami pod słońcem, brzmiała zwyczajnie jak czysta męka, a nie jak ekscytująca okazja do zahartowania sobie charakteru, albo zmierzenia się z fascynującym, prawie dwumetrowym wyzwaniem o nieufnym spojrzeniu i wokabularzu bogatym głównie w półsłówka i gniewne burknięcia.
Nawet jeżeli - co Lou zauważył wtedy szybciej niżby chciał, i szybciej niż przyznał się nawet przed samym sobą - było to wyzwanie zupełnie przystojne, z rysami twarzy stojącymi w wymownej opozycji do wysnutych sobie przez Milouda fantazji. Zanim poznał Ralpha, chłopak zakładał, że mężczyzna będzie niższy i tęższy, że włosy będzie nosił obcięte na krócej, spodnie podciągnięte wyżej, że w tatuażach pokrywających jego ciało zawrze się całe genealogiczne drzewo Hawkinsów opasane wstęgą, niepotrzebnie wywiniętą czcionką i datami zgonów oraz urodzin, i jakieś podobizny Jezusa albo któregoś ze stojących nad grobem, rockowych muzyków. Nie wiedział w sumie dlaczego tak - w końcu patrząc na Marcusa, powinien był spodziewać się właśnie Ala (a nie jakiejś karykatury skazańca, godnej tego, jak byłych więźniów najczęściej portretowano w kiepskich serialach), a patrząc na Ala, nie powinien się ani trochę dziwić, że ten wziął się - dosłownie - z Marcusa.
Koniec końców, okazywało się w każdym razie, że Ralph - od samego początku, jasne, ale zwłaszcza dzisiaj: niemal ostentacyjnie napięty, trochę zakłopotany, wyraźnie nie mogący sobie znaleźć miejsca na płaszczyźnie materaca tak, jakby ukryte pod pokrowcem sprężyny kąsały go ubrane w jeans pośladki - był zupełnie inny niż w tych pierwotnych, miloudowych hipotezach.
I z każdą chwilą coraz lepszy prawdziwszy od wizji plecionej w przypadkowych, dość nieśmiałych snach.
- And... What was there? - Przekrzywił głowę, tym samym jakby nieprzekonanej samą sobą, ostrożnej pieszczocie męskiej dłoni poddając się odruchowo i naturalnie. Chciał zamknąć oczy, ale trzymał je otwarte (...just look at me, Louie; więc patrzył), nabrawszy szczególnej czujności: Al w zasadzie nie mówił o więzieniu, i Milou' nie wiedział co może oznaczać fakt, że teraz miejsce swojego pobytu w ostatnich pięciu latach nazywa po imieniu z taką klarownością - Book-wise, that is. I can imagine the bible was probably to be found everywhere, but what else? Not sure if you know that, but, for example - Uniósł nieco głowę, ale nie spojrzenie, nadal zafiksowane w centralnych punktach hawkinsowych źrenic - In French prisons it's practically forbidden to have Quran on you - Boże, miał nadzieję, że nie będzie musiał Ralphowi tłumaczyć znaczenia świętej księgi - Can you imagine? It's because of radicalization. Prisons are a true sweet spot for people being turned into terrorists, apparently. And how can you do it better than through the combination of religion and desperation? - Westchnął. Gdyby miał być z blondynem zupełnie szczery, przyznałby kwaśno, że dla jego brata i tak było już za późno. W końcu, o ironio, Athira zradykalizowano daleko poza murami pilnie strzeżonego ośrodka, i na wiele lat zanim mężczyzna do niego trafił. No, tylko, że Lou nie był gotowy na ten rodzaj szczerości. Jeszcze nie. Póki co ślizgał się po powierzchni prawdy jak po zmrożonej tafli małego jeziorka, ostrożnie omijając zygzaki spękań i wszelkie potencjalne przeręble.


Brunet nie mógł nie przyznać, że się tego w jakiś sposób nie spodziewał (i, że cichcem na to nie liczył), ale upór - ustępujący w Alu, oraz - miejsca jakiejś niespodziewanej, nietypowej mężczyźnie uległości, i tak chwilowo zbił go z pantałyku. Wstał, z podłogi odbiwszy się dłonią.
- 'am not... - Zaczął bez większego przekonania; faktycznie - tego typu etykiety, i konkretne definicje zdawały się tracić na znaczeniu, teraz, gdy zupełnie nieważnym okazywało się, jak którykolwiek z nich w zasadzie definiuje swoją seksualność, niezwykle istotnym za to, że obydwaj z jakiegoś względu nagle tak bardzo chcą być nie tyle ze sobą, co przy sobie.
Zanim wpakował się na łóżko, i wpasował w łuk męskiego barku, owinął sobie biodra prześcieradłem - dysproporcjonalnie obnażony w stosunku do wciąż okrytej ubraniem sylwetki Hawkinsa.
- I see - Uśmiechnął się, gdy już zrozumiał. Przygryzł wargę- And what about men? What category do they fall in?

Z nich dwóch, to Miloud znajdował się teraz bliżej krawędzi (chociaż zarówno on, jak i Al, zdawali się zapadać w czymś, grzęznąć, popadać w stan, którego nie przewidzieli i nie zaplanowali, ba, taki, jakiego mogli nawet nie pragnąć, a któremu jednocześnie nie potrafili się sprzeciwić), i gdy Al poprosił go o lekturę, to on miał bliżej ku niziutkiej stertce książek rzuconych nie tyle nawet pod taboret, co nieomal pod materac - blisko, pod ręką, zależnie od tego na co danego wieczora Miloud miał ochotę.
- Maalouf's not worth it, I told you. Not this one, at least - Uparł się przy swoim, zwieszoną z łóżka dłonią gmerając wśród obwolut. Olał dwa tytuły, ale sięgnął po tę z okładek, która nie nosiła na sobie żadnych liter czy oznaczeń. Zmrużył oczy - But let's try something else instead.


Lou kochał poezję. Kochał, jak potrafiła wdzierać się w najcieńsze szczeliny noszonego na co dzień pancerza, rozpierać w pauzach między myślą i czynem. Lubił smak słów, niezależnie od dialektu; gorycz cudzego cierpienia rozlewającą się po języku kiedy czytał o stracie, cierpkość pierwszych miłości zamkniętych w naiwnych wersetach, słodycz szczęśliwych zakończeń. To, co przemawiało do niego najbardziej, zapisywał w notatniku. Cudze wiersze; cudze przeżycia, uczucia, cząstki obcych dusz zawarte w zlepkach sylab, myślników, i przecinków i czytane tak często, tak mocno, aż stawały się częścią jego własnej.
Przez chwilę wodził wzrokiem po pierwszej z rozwartych przed sobą stron. Dumał.

I like being with you all night with closed eyes.
What luck—here you are
coming along the stars!
I did a road trip
all over my mind and heart
and
there you were
kneeling by the roadside
with your little toolkit
fixing something.

Give me a world -


Przerzucił stronę, spoglądając na Ala na skos. Zastanawiał się, czy Hawkins widzi, że się zarumienił, i czy wie, że to dla przez niego. Umarszczył brew. Usadowił się wygodniej, z dłonią wczepioną w notes niby w modlitewnik. Odchrząknął, i zaczął znad lewego kącika warg.
- 'was hangin' 'round town, just spendin' my time. Out of a job, not earnin' a dime. A feller steps up and he said, "I suppose - Takim tonem czytało się dziecięce bajki, monotonną strugę tekstu rozszczepiając na dialogi wypowiadane odmiennym tembrem, i z inną manierą - You're a bronc fighter from looks of your clothes!" - Zerknął na Hawkinsa, i kontynuował tylko jeśli spostrzegł, że blondyn się uśmiecha - "You figure me right, I'm a good one", I claim - Jakąś częścią siebie żałował, że nie ma tu małego Noah, który podobnym przedstawieniem byłby zachwycony. Z drugiej strony, to nie było dla dzieci. Jedynie dla zbyt wrażliwych chłopców zamkniętych w zbyt smutnych mężczyznach. Uniósł wolną rękę, moszcząc ją gdzieś na płaskowyżu alowego brzucha. Zatoczył palcem wąską elipsę - "do you happen to have any bad ones to tame?" He said "he's got one, a bad one to buck, at throwin' good riders, he's had lots of luck". I get all het up and I ask what he pays to ride this old nag for a couple of days. He offered me ten! - Wykrzyknąłby (gdyby nie szeptał) - I said, "I am your man! A bronc- Pomyślał, że chciałby go pocałować. I że całowałby go mocno i długo – wbrew zmęczeniu, wbrew poezji porzuconej wpół zdania. Całowałby go tak, że równie dobrze następny poranek mógłby nie nastać wcale, a żaden z nich pewnie i tak by nie zauważył - never lived that I couldn't span!"


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Chłopak miał rację, nawet jeśli kontekst jednej uwagi na jakiejś podstawowej płaszczyźnie różnił się od kontekstu tej drugiej, albo z biegiem rozmowy ta znaczeniowość niezauważenie ewoluowała im pod nosem, wobec czego myśli Ralpha musiały najpierw objąć kurs w inną stronę, żeby lepiej, świadomiej zakotwiczyć się w słowach Al-Attala. W ten poważniejszy ton zapędził się więc bez większego planu – w tę wizję chłopaka, którą niedane było mu wypercypować na podstawie naocznych faktów – bo skąd Hawkins miał wiedzieć jakie rzeczy definiowały tego Milouda „sprzed”, czy ile z nich (tych rzeczy) chłopak musiał najpierw wyrzec się w imię tego, kim był dzisiaj, w wydaniu wspartym o zagłówek cudzego, umazanego nieimponującą kompozycją bohomazów ramienia. Na ziemię nie tyle więc ściągnięty, co przytrzymany przy niej ciężarem chłopięcego ciała, mógłby pewnie co najwyżej fuknąć na zaistniałą między nimi nierównowagę, w której Arabowi w ich małym, hermetycznym środowisku wolno było rozpychać się łokciami od środka. Na tą, w której mógł patrzeć zarówno na Ralpha, jak i na Marcusa, żeby w mig pojąć, że ten pierwszy wziął się z tego drugiego – i podczas kiedy Al-Attal mógł bez oporów konkludować sobie, jak to pod pewnymi kątami Al okazywał się wypisz-wymaluj kalką swojego ojca, młodszemu z Hawkinsów obraz Milou’ wolno było budować wyłącznie z zadawanych pytań, dygresji i anegdot, przy pomocy których czasami wstrząsał tym obcym, odległym światem zamkniętym w szklanej kuli (z pod-aleksandryjskim piaskiem i paryskim brokatem zamiast drobinek śniegu).

Nawet pomimo nieubłaganego upływu czasu, Al nie mógł się zrewanżować – nie mógł powiedzieć o dwudziestopięciolatku tego samego; przede wszystkim więc nie potrafił odpowiedzieć na pytanie skąd się wziął – pod rękę zaprosił go sam, ale nie mógł tego powiedzieć o kołtunach myśli, z których wyczesywał liche reminiscencje współdzielonych na dwoje wspomnień i – rzadsze, ale wcale nie mniej intensywne – nieziszczone fantazje. Podobnie było z farmą, dla Al-Attala zepchniętą gdzieś na sam koniec świata; jeśli nie wziął się tu ani z przypadku, ani z przeznaczenia (w które, mimo wszystko, Ralph nie zwykł wierzyć) – to może z potrzeby. Pytanie brzmiało – czyjej?

Grisham, Zusac, Lamour, some schoolbooks… I don’t know, stuff like that. – Pociągnął nosem. To, że chłopak najpierw trochę się rozpędził, potem zagalopował i, wreszcie, właściwie się rozgadał, Al przyjął z ulgą; spodziewał się, że im dalej zabrnęliby w temat, tym łatwiej byłoby go przejrzeć na wylot. Tam Lou znalazłby pewnie tego obskuranta, który drobny zbiór z rzadka tkniętej poezji Cummingsa nazwał pompatycznym, pozbawionym sensu wysrywem (szczególnie nie wierzył w twórczą wartość r-p-o-p-h-e-s-s-a-g-r, który przy każdym z trzech podejść przyprawiał Ala o oczopląs i ból głowy – podobnie zresztą do Buffalo Bill’s, tylko ze zgoła innych przyczyn, które i tak nie ocieplały wizerunku wiersza). A może znalazłby ignoranta, który jednak powinien był jakoś ustosunkować się do sprawy francuskich więzień, ale tego nie zrobił – jakkolwiek Al-Attal by nie zareagował, istniało wielkie prawdopodobieństwo, że Al i tak zbyłby to ospałym fikołkiem źrenic w gorsze dni, i milczeniem – w lepsze.

Więc jednak całe szczęście, że się rozgadał. Całe szczęście też, że teraz, kiedy miał go przy sobie – dopasowanego może niezbyt fortunnie, ale słusznie – mógł rozpraszać go leniwym, niemal niedbałym zagłaskiwaniem nagiego ramienia.

Oh, men? – Zaśmiał się, w gotowości, żeby puścić chłopcu werbalne oczko. – Well… seems like, after all, we’re all animals. – Na tę myśl nieco się zresztą otrząsnął, uprzedzając inny dreszcz, który mógłby nadejść, gdyby tylko Al zapędził się wspomnieniami dalej. Albo wzrokiem – zbyt świadom chłopięcego negliżu, beznadziejnie przysłanianego owiniętym wokół pasa prześcieradłem.
Hmh? What? – Rozwiewając natychmiast wszelkie wątpliwości – nie, nie zauważył ani spąsowienia, które po policzkach chłopaka rozlało się jakby ten strącił kubek malarskich wymoczyn, postawiony przy sztaludze, ani zapisków z szybko przekartkowanej strony. Zdjął za to jego kapelusz (na który to zresztą wymienił popijaną wcześniej herbatę). Wyglądał w nim dobrze, ale w tym konkretnym, łóżkowym (ale nieseksualnym) wydaniu okazywał się dobitnie niefunkcjonalny. – Go on – przytakiwał czasami, zespajając ze sobą kolejne fragmenty toczonej przez Milou’ narracji. Fakt, że brzmiała mu dość znajomo – Al mógłby przysiąc, że gdzieś już słyszał to echo, slalomem niosące się pomiędzy słowami niewiernie spętanymi ogólnym sensem. W rezultacie, snuta mu opowieść rzeczywiście przypominała historię opowiadaną na dobranoc – taką, w trakcie której nie żal było zasnąć. Wręcz przeciwnie, głos bruneta zdawał się mościć wygodnie w kolebkach rzęs – i tak je obciążać, razem z coraz łagodniej przymykanymi powiekami, i z oddechem spłyconym tymi snami, które w towarzystwo ich dwojga przysiadały na męskiej piersi.
So get a saddle, I'll give you a chance… Is that how it goes? – wtrącił, pilnując się jeszcze przed przekroczeniem progu oddzielającym jawę od snu, w tamtej chwili wierząc jeszcze, że panuje nad zmęczeniem ponaglającym go nie w stronę wyjścia, ale w stronę marzeń właśnie – głęboko w samego siebie, przez chłopaka gładzonego po brzuchu jakby z włosem, a nie pod włos; miło, więc i niebezpiecznie.
Louie? You know I- – Włosy Al-Attala pachniały mydłem, w nasileniu tej dzisiejszej insomnii wcieranym w wygrzaną z obydwóch stron poduszkę. – I have to… go…

Koniec.
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ