easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Ale przecież nie było tu żadnych -
Lou odruchowo (trochę naiwnie, bardzo chłopięco), prawie obejrzał się przez ramię, jakby dla sprawdzenia, co mu umknęło, i o jakich kwiatach w ogóle mówił teraz Alexander. Myśl przelatująca przez trzeźwiejącą jaźń błyskiem - jak piorun w trakcie suchej burzy, albo jak diabeł pyłowy plądrujący pustynne połacie - podpowiadała mu, że do Alexa najbardziej pasowałyby eustomy (rośliny, jakże wymownie, z rodziny goryczkowatych), najlepiej białe, albo te kremowe, ale z błękitem rozlanym po krawędziach płatków jak atrament; smukłe, strzeliste, źle odnajdujące się w towarzystwie innych, najlepiej zaś kwitnące w pojedynkę i w okolicznościach, w których można by je doceniać i podziwiać bez jakiejkolwiek konkurencji.
Tylko - uświadomił sobie szybko - że znów chwycił się, jak zawsze, na zarzucony przez blondyna, leksykalny haczyk. Fuknął przez nos, bardziej na samego siebie niż na Ala - nie mógł go przecież winić za instynktowne używanie rodzimych idiomów.
- You're welcome - Odparł więc jedynie, nie rozglądając się już przynajmniej za żadnymi bukietami.

[akapit]

Chwilę mu jednak zajęło, nim zebrał siły do kolejnej bitewki na złośliwości. Przewagę miał o tyle, że przeciwnik - większy, starszy, i (z czego Lou zdawał sobie coraz bardziej sprawę z pokornym podziwem, bez większej zawiści), prawdopodobnie inteligentniejszy od niego - przynajmniej nadal tkwił w pozycji rozłożenia na łopatki.
- But this is not a bed, is it? - Odparował, pozytywnie zaskoczony tym, że nawet w swoim aktualnym stanie ma jeszcze tak ochotę, jak i energię na cały ten słowny sparing prowadzony z Alem z pół-opuszczoną, pół-wzniesioną gardą. Ewidentnym było, w każdym razie, że Hawkins nie porzucał swoich wcześniejszych postanowień w pojedynkę: podczas gdy trzydziestoczterolatek nie zarzekał się już, że zrobi wszystko by Araba utrzymać na dystans, Al-Attal jakoś słabł w założeniu, że na Australijczyka nie będzie tracił sił i nerwów - Maybe it's just beds that get me feeling a little bit funny? - Zastanowił się na głos, otwartą dłonią klepiąc czule przyrdzewiałe miejscami, metalowe podłoże, na którym nadal tkwili. Tak, to miałoby sens, tłumacząc jednocześnie chłopięcą awersję do zostawania do rana w czymkolwiek, co uchodzić mogłoby za pełnoprawne łóżko. Wyjaśniałoby też czemu rzucony na podłogę przyczepy w White Rock Caravan Park, służący Elijah Cooperowi za posłanie, jakoś aż tak bardzo go nie krępował i nie onieśmielał - How could you know, huh?

Chwycił kluczyki w locie - niskim, nieryzykownym, powolnym - i otworzył drzwiczki od strony pasażera, spoliczkowany natychmiast kłębem ciepłego, przytęchłego powietrza przesyconego zapachem syntetycznego odświeżacza buchającego z imitującej eukaliptusowy liść zawieszki. Kaszlnął, ale nie stracił werwy, oparłszy kolano o siedzenie, i wyciągnąwszy dłoń ku skotłowanym tu przedmiotom. Okazywało się, że kabina Dodge'a w była trochę jak słynna torebka muminkowej mamy - różne życzenia zdając się spełniać w chwili ich wypowiedzenia (swoją drogą - uwzględniwszy dzielącą ich pół-pokoleniową i wielomilową przepaść, Lou nie mógł się nie zastanowić, czy Alex w ogóle chwyciłby takie nawiązanie). Znalazł flanelową koszulę, Kylie Minogue na odrapanej płycie CD wbitej między siedzenia w swojej plastikowej kasetce, napoczętą paczkę prażonych fistaszków, i kilka opakowań z cienkiej tekturki.
- Always ready, huh? - Zaśmiał się spod zadziornie uniesionej brwi, przez ramię machając do Alexa uszczuplonym o jeden aluminiowy kwadracik zasobem kupionych tego samego wieczora prezerwatyw - Good, good. Safety first.
Nie mógł przy tym wytrzebić z myśli fantazji, wszczepionej między nie przez Alexa jednym tylko zdaniem.
  • You wish you could feel me better, huh?
    • Sądząc po sposobie, w jaki Al zaciągał biodrem obchodząc z wolna samochód, jeden z nich z pewnością poczuł dziś tego drugiego wystarczająco. No, i dobrze. Jakimś rodzajem satysfakcji napełniała Al-Attala myśl, że reminiscencję nocnych ekscesów blondyn odczuje w punkcie stycznym miednicy przynajmniej przy kilku następnych konnych przejażdżkach po wyboistym terenie Carnelian. Gdyby o stojącą za tym motywację spytać Milou' sprzed paru miesięcy - tego chłopaka drącego z Alem koty na zabłoconym, zalewanym deszczem poboczu - bez zastanowienia odpowiedziałby, że chodziło o to, żeby Hawkins go popamiętał.
      Teraz nadrzędnym celem i wartością stało się raczej, by go nie zapomniał.
Wmanewrował się do samochodu trochę głębiej, świadom, że Al - ogarnąwszy już ten swój spontaniczny semi-negliż - znów znajdował się całkiem blisko niego.
Zastanawiało go jednocześnie, z jak ogromną lekkością jak na kogoś, kto jeszcze parę miesięcy temu nie miał praktycznie nic (zaczynając wyliczankę braków u takich podstaw jak numer ubezpieczenia, konta bankowego oraz telefonu), mężczyzna nagle skłonny był oferować mu wszystko.
I like Both.
  • It can be Anything.
    • I'll drive you Wherever you want.
- Well - Cmoknął, nurkując między fotele, z dłońmi przerzucającymi metodycznie rozlokowane tutaj dość chaotycznie przydasie - If you were to really take me exactly where I'd want to be, I highly doubt we would end up in White Rock, Alexander.
W ten sposób - to jest z ciałem przechylonym w cieśninie między dwoma podłokietnikami, i słowami płynącymi spomiędzy warg wygodnie przygłuszanymi szelestem przerzucanych przez niego szpargałów - czuł, że swobodniej może powiedzieć dokładnie to, co myśli, jednocześnie uniknąwszy niefortunnej konieczności zajrzenia Alexowi w oczy z ryzykiem, że natknie się w nich na jakąś niespecjalnie wygodną reakcję (żal, na przykład, albo złość, że pozwala sobie trochę podszydzić z parkingu dla przyczep? Nie, nie spodziewał się tego szczególnie, ale z drugiej strony - skąd miałby mieć pewność? Przecież się nie znali).

[akapit]

Wreszcie odnalazł tę obiecaną butelkę mineralki - trochę przegrzaną i spoconą od wewnątrz kropelkami wody, ale nadal przyjemnie nawilżającą gardło, i momentalnie ściągającą ze skroni obręcz rozpoczynającej się w nich, po-alkoholowej migreny. Upił kilka łyków, ale powstrzymał się przed łapczywym wydudleniem całego zasobu. Zamiast tego zatrzasnął drzwi i przekazał wodę Hawkinsowi.
- The beach sounds like a good start, don't you think? - Zasugerował, zanim wyminął Ala i powziął parę kroków w zapowiedzianym kierunku - No need to drive, and there's a 7Eleven along the way.
Zatrzymał się zaraz, obrócił i wystawił ku Hawkinsowi rękę w niemal naturalnej sukcesji wydarzeń - skoro już mu się przedstawił (z wielu stron, z jakich Al nie miał prawa znać go jeszcze parę godzin temu), teraz wypadało się jeszcze przywitać. Tupnął zabawnie nogą - zniecierpliwione, niemogące się doczekać wielobarwnego spektaklu dziecko - Oh, come on already! I wouldn't want to miss the sunrise!

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Może. Może wszystkiemu winne były łóżka. W końcu to łóżka właśnie, na planie domu, mianowały się jednym z jego newralgicznych punktów – jednym z tych miejsc, w których bywa się zupełnie bezbronnym i podatnym – na przedsenne myśli (czasem – z insomnią wsunięte pod poduszkę); na ból brzucha i gorączkę wypacaną w pościel (gdzie indziej miałoby się chorować, jeśli nie w łóżku?); z bielizną osuniętą poniżej pośladków i ręką wygodnie rozpracowującą własne fantazje; na cichych rozmowach – jeśli nie z kimś, kogo obecność na uleżanym obok miejscu była standardem (a nie okazją – choć zapewne nie bez wyjątków), to z samym Bogiem – zwykle milczącym i nieszczególnie chętnym pchać się komuś do łóżka, a co dopiero w życie. No, tak – może. Koniec końców i tak musiał uwierzyć mu na słowo – bo jeśli sprawy miały się w taki, a nie inny sposób, to i tak nie widział szansy, żeby prawdziwość chłopięcych podejrzeń zweryfikować w praktyce; przecież nie przewidywał ściągać go do swojego (ani, w gwoli ścisłości, czyjegokolwiek) łóżka, już nigdy więcej – z tamtej sytuacji robiąc wyjątek, a nie jakiś precedens. Mógł tylko wyobrazić sobie, raczej luźno, że może w tej kwestii znaleźliby z Al-Attalem jakiś wspólny język; obydwoje czując się w tym jednym, konkretnie hawkinsowym łóżku odrobinę zbyt uprzywilejowani c z u c i e m – w tym łóżku chyba nie dało udawać się niezniszczalnego (nawet w więzieniu było inaczej – w więzieniu trzeba było dużo udawać, a po powrocie do swojego domu, kiedy wreszcie został całkiem s a m, przeraziła go ta brutalna cisza i waga ostatnich pięciu lat spędzonych w jakiejś tęsknocie wobec odzyskanej intymności – czego efektów Lou mógł zresztą doświadczać jeszcze przed momentem). Żadna z tych myśli nie dała się jednak rozwinąć, wychodząc jednocześnie na pierwszy plan świadomości; a nawet jeśli, Al i tak zadbał o to, żeby każdą taką próbę zdusić w zarodku, zamieść pod dywan i strącić na boczny tor – w dowolnej konfiguracji, byle skupić się na Milou’, którego miał przed sobą, a nie którego obraz kreował sobie w głowie. Zresztą, nawet gdyby potrzebował się zamyślić – pofrunąć nieco dalej, po własnej obecności pozostawiając jedynie zwietrzałą skorupkę ciałobycia – i tak z powrotem na ziemię ściągnąłby go okazjonalny ból przy nieostrożnie postawionym kroku i głos chłopaka rzucany znad paczuszki gumek; Al był pewien, że ta jedna, wyjęta z kompletu, zapiekła go albo uszczypnęła w prawy pośladek, wytykając głupotę pozostawienia prezerwatyw na ostentacyjnym wierzchu. Nie żeby to była jakaś wielka tajemnica albo zaskoczenie – ale i tak szlag by to trafił; nie treść komentarza, a sam fakt, że Alex dał się zaskoczyć. Podejść. Zapomniećsię, przy chłopaku, albo o bożym świecie. Nie wiadomo, co gorsze.
I thought you asked for water, not permission to go through all of my stuff? – wycmokał, usilnie ignorując falę gorąca wspinającego się od obojczyków, przez szyję – i łącząc się z ostatkami po-wysiłkowego rumieńca; dobrze się złożyło, że z kolejnym pytaniem także i Arab znalazł sobie powód, dla którego zamiast uraczyć go spojrzeniem, zapędził się głębiej w kabinę samochodu. Pomyślał, że ostatnimi czasy White Rock także nie było jego ulubionym miejscem. Nie, dopóki mieszkał tam Elijah; i czasami tylko zastanawiał się, czy bardziej przeszkadzała mu jego obecność sama w sobie, czy myśl, że Cooper żył w tak beznadziejnych warunkach. Przecież widział. Tylko że to oznaczałoby, że do chłopaka nadal żywił jakiś rodzaj współczucia – i że jakąś cząstką siebie nadal skłonny był o niego dbać. A przecież tego nie chciał; tylko noc pozwalała mówić i myśleć o wszystkim – tak zgrabnie, żeby na następny dzień bez oporu móc się tego wyprzeć, odpowiedzialność zrzucając na onirycznie niewiarygodny abstrakt samego siebie. Jakby to był ktoś obcy – z zupełnie obcymi myślami – a nie on.

[akapit]

Z wdzięcznością przyjął natomiast wodę, butelkę przytrzymując w jednej dłoni, w drugiej, potencjalnie, robiąc sobie miejsce na dłoń chłopaka; gdyby tylko do tego doszło. Alex ruszył jego śladem, zaśmiał się i dodał-
Listen, I can give you a good ol’ wristie, I can suck your cock, yeah, whatever you want, but holding hands? Don’t push your luck, mate. – Wywrócił oczami, zrównał się z brunetem i sprzedał mu kuksańca w bok. Westchnął. – To the beach we go, then.

*

[akapit]

W przejściu minęli się z facetem po czterdziestce – chyba, jeśli nie wiek, to zmęczenie wypisane na jego twarzy, parę zmarszczek i oczy podkreślone cieniem bezsenności robiły swoje, na konto doliczając mu co najmniej kilka lat. Zakupy niósł w rękach – malutkie ich naręcze składające się z dużej butelki coli i kanapki owiniętej woskowanym papierem, która może była zachcianką, a może koniecznością mającą zaoszczędzić mu odrobinę czasu. Wyglądał, w każdym razie, na mocno zestresowanego – ale to przecież bez znaczenia – za chwilę i tak obydwoje, on i Al-Attal, zostawili go daleko za sobą. Przywitał ich brzdęczący sygnał czujnika ruchu zamontowany w przejściu i mokra, świeżo mopowana plama na długości jednej z alejek, trochę szkła, etykietka Franks Red Hot Sauce, rozbryzg ostrego sosu i raczej poirytowana twarz chłopaka niewiele młodszego od Hawkinsa; twarz, z której prędko dało się wyczytać, że nie była to zmiana jego życia – i że zdecydowanie za mało płacą mu za użeranie się z klientami, którzy na sam widok wszelkich słoików i butelek naprędce hodowali sobie dwie lewe ręce.

[akapit]

Musieli chodzić dłuższą chwilę – Alex na pewno, choć nie dlatego, że podjęcie wyboru w kwestii preferowanej przekąski zajęło mu dużo czasu (nie – było mu to zupełnie obojętne). Nie bardziej, niż odległy, niespotykany komfort syczących nad nimi żarówek i wysepki rzucanego przez nie światła, śmiesznie izolujące ich od reszty nocy.
Well, that’s convenient, isn’t it? – Zamrugał, wpatrzony w propozycje ciepłych posiłków serwowanych dwadzieścia-cztery-na-dobę. Potem zerknął na kręcącego się gdzieś obok niego chłopaka (wypatrzył go kątem oka – w takim sytuacjach, które – gdyby nie późna pora i fakt, że w sklepie byli sami – aż proszą się, żeby przez pomyłkę zagadać jakąś Bogu ducha winną osobę). – Back in my day – zaśmiał się (znowu), trochę z własnego żartu, trochę z tego niedorzecznego przekonania, w którym dzieląca ich przepaść naprawdę mogła mieć wpływ na sposób, w jaki doświadczali świata (ratowały ich przynajmniej geograficzne współrzędne – to, że niezależnie od wieku i tak dorastali w zupełnie różnych rzeczywistościach) – we would have to buy frozen pizza – look, like this one – przechodząc obok lodówki zastukał palcem w szybę, za którą leżały, jedna na drugiej, smutne ciasta z posiniałą szynką na wierzchu – and heat it up on the car engine. We used to do that, sometimes, me and my dad. You know, on the road back home from rodeos and stuff. In the middle of the night. – Wspomnienie było m i ł e, ale nie potrafił zmusić się do uśmiechu. – It was fun. And I swear to God, that was the best pizza I’ve ever had. – Pokręcił głową – próbując wytrząsnąć z niej wyobrażenie, jakoby między nim a chłopakiem zapadła nagle nieco głębsza cisza. – Jesus, that’s some serious nostalgia talking through me. – Ostatecznie: na przyklepanie myśli skrzywił się tylko trochę.

[akapit]

Zamówił hot-doga. Trzy, właściwie – odpowiednio poszydziwszy już sobie z mało satysfakcjonujących rozmiarów i proporcji parówki w bułce (przy okazji przyłapując samego siebie na tym, że spojrzenie posłane mu przez Araba rozbroiło go bardziej, niż chciałby się do tego przyznać). Hot-dog, w każdym razie, na pobudzenie apetytu poskubany wzrokiem, wyglądał mało apetycznie i smakował – jeśli Al miałby podzielić się jakimś złotym przyrównaniem – raczej tekturowo, ale po zalaniu całości klasyczną kombinacją musztardy z ketchupem ani jemu, ani jego żołądkowi i tak nie robiło to większej różnicy.
Huh? What? – Zmarszczył brwi, podchwytując spojrzenie Milouda. – You're staring. – Chrząknął. Potem wgryzł się w jedną z trzech przekąsek, przełknął. – Anyway, so- What do you think is better, starry nights in, uh, Oasis Siwa – was it? – or Australian sunrises, huh?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
- What? - Lou nie tyle spochmurniał, w procesie zakładającym jakąś bardziej złożoną, kilkuetapową zmianę mimicznego pejzażu (zaczętą od wybrużdżenia gładzi czoła falkami zmarszczek, puszczenia wolno nawykowo grawitujących ku sobie brwi, aż ciasno spotkają się nad nosem, przez uniesienie na rozmówcę gniewnego wzroku, do wygięcia warg w podkówkę niepozostawiającą otoczeniu wątpliwości względem walencji jego nastroju i nastawienia), która wymagałaby czasu i świadomie powziętego wysiłku, co raczej pociemniał. U takich chłopców jak on, wystarczyło żeby mgłą złości albo zmartwienia zasnuły się same tęczówki, a łuna już kładła się cieniem na całej reszcie ich jestestwa. Zwolnił nieco, spowalniany nagle wagą ciężaru noszonego przez siebie od dawna, z którego istnienia nie tyle nie zdawał sobie sprawy, co raczej o jakim zdarzało mu się czasami, na moment (taki, jak ten ich, jeszcze chwilę wcześniej), naiwnie zapomnieć - That's not what I was... - Spojrzał na Alexandra, właśnie, z cudownie niedomyślną lekkością godną ich pozostałych przekomarzanek, wymierzającego mu zaczepną, niebolesną sójkę między żebra (na szczęście z tej strony, którą Benny jakimś cudem oszczędził, albo zwyczajnie przegapił - w przeciwnym razie brunetowi pewnie nie pozostałoby wiele innego, niż zgiąć się w pół z głuchym jękiem uchodzącym z piersi razem z nagłym wyrzutem powietrza) - I... - Prześlizgnął się spojrzeniem po przystojnej, jasnej twarzy, i pokręcił głową. No, jasne. Jak zawsze ogarniało go to samo, kapitulacyjne spostrzeżenie: Alex nie robił nic niewłaściwego, nie miał niczego złego na myśli, po prostu stawiał mu granicę, pewnie nawet nie zapędziwszy się wyobraźnią choćby w przedsionek tego kierunku, w jakim już, cały rozogniony, mknął umysł dwudziestoczterolatka.
Hawkins nie wiedział -
Nie, no bo skąd? - jak to jest, kiedy za rękę już nawet nie tyle ktoś nie chce cię wziąć, co zwyczajnie odmawia ci ją podać. Jasne, jasne, w Lorne i okolicach z pewnością znalazłoby się kilku, którzy odmówiliby bratania się z byłym skazańcem, ale jeśli ktoś nie miał wglądu w hawkinsową kartotekę, albo chociaż, z tego czy innego względu, pozostawał głuchy na dźwięk szeptanych na jego temat pogłosek, nie miałby prawa wiedzieć o tym, co odróżniało go od reszty szerszej populacji, i za sprawą czego można by wyrobić sobie na jego temat surową albo sensacyjną opinię.
Z Lou było, oczywiście inaczej. Po Lou widać było w trymiga, a słychać jeszcze bardziej. Ba, dało się nawet wywnioskować z jego imienia i nazwiska - i ze sposobu, w jaki je wypowiadał, meldując się w hotelach i na lotniskach - nie tylko, że nie był stąd, ale również, mniej więcej, skąd pochodził. Z jakiej kultury, z jakiej historii i, wreszcie, z jakiej bajki, czy raczej legendy, przez niektórych rodziców opowiadanej potomkom przed snem, ot tak, dla przestrogi.
("Uważaj na siebie. Nie ufaj obcym. Zawsze bądź czujny na to, z kim jedziesz metrem, albo obok kogo siedzisz w samolocie").
- Yeah? - Milczał chwilę krótką, ale gęstą, zbierając myśli rozpierzchłe po wszelkich zakamarkach głowy. Problem polegał na tym, że wiedział, że jakoś nie bardzo ma ani prawo, ani głębszą przyczynę, by się na Alexa gniewać. Nie mógł jednak powstrzymać tej swojej strony, która w potyczkach zawsze próbowała ugrać sobie ostatnie słowo. - But you do realise that there will be no more... Wristies and cock-suckies, don't you? - Uśmiechnął się w przypływie własnego słowotwórstwa, dumny, że nadal jest w stanie płynąć na fali niezobowiązującego tonu konwersacji. Wzruszył ramionami - This, and this - Wymierzył spojrzenie w rozmajaczoną już za nimi sylwetkę pickupa, zanim przeniósł je na własną rękę - Literally was your last chance. But yeah, alrighto - Wcisnął dłonie w kieszenie spodni; tę w okowie uciskowej opaski trochę płycej, ale tak samo wymownie. Musnął palcami kształt zapalniczki. Mówił bez gniewu. Raczej z cierpliwą, podmęczoną obojętnością wytrenowaną przez całe lata znoszenia drobnych nieprzyjemności - krzywych spojrzeń wszelakich współpasażerów, torebki mocniej dociśniętej łokciem do boku, albo wręcz przeciwnie - poufałych pozdrowień posyłanych mu przez mężczyzn w bawełnianych thawbach, z którymi ani nie miał, ani nie chciał mieć absolutnie nic wspólnego. Poza tym przypomniał sobie coś jeszcze: szeptane, pruderyjne komentarze wymieniane między matką i jej siostrami, gdzieś w odleglejszym zakątku taksówki przemykającej dzielnicami Kom Bakir, i Kom al-Nadura; niby bezpiecznie, bo prawie poza zasięgiem kilkuletnich uszu, i poza polem dziecięcego zrozumienia.
  • O, tu? Widzisz? To tu biali, przyjezdni mężczyźni chodzą na chłopców. W taki sposób nie muszą zabierać ich nawet do hotelu, i ryzykować jakimikolwiek trudnościami.
Dopiero parę lat później, na tyle samodzielny, żeby miasto eksplorować bez rodzicielskiej eskorty, Lou był w stanie zawłóczyć się w te same rejony i zobaczyć na własne oczy - nie tyle jednak to, o czym z rumieńcem lękliwej ekscytacji mówiła jego matka, a raczej jak zwykli, i dumni jednocześnie byli tamci chłopcy. Dziesięć lat później, w późno-nocnym (czy wcześnie-porannym) spacerze u boku białego mężczyzny, którego właśnie zerżnął na jego wyłączne życzenie, chyba po raz pierwszy się z nimi utożsamił - Your loss.



[akapit]

Pracownik przydrożnej stacji faktycznie nie mógł być wiele młodszy od Ala - choć w ujęciu Miloud'a, oczywiście, wychodziło raczej na to, że nie mógł być dużo starszy od niego samego. Wyglądał na zmęczonego - trochę tak, jak pożółkłe nieprzewidywalnością naprzemiennych okresów deszczu i suszy juki wydają się znużone wieczną koniecznością walki o przetrwanie. Lou się do niego uśmiechnął, ostrożnie wymijając kleks sosu w czujności, by czerwonawej mazi nie zagarnąć na podeszew buta i nie roznieść po posadzce, tym samym dołożywszy facetowi więcej pracy.

[akapit]

Na Ala nie tyle się boczył, czy gniewał, co chyba było mu jeszcze odrobinę przykro. Ale w prostej, dziecięcej mechanice, wystarczyła pstrokacizna zachodniego dobrobytu otaczająca go z każdej strony na załomach i zakrętach półek, żeby skutecznie zapomniał o niedawnej niesnasce. Przynajmniej na trochę.
- Oh, seriously? - Podążył wzrokiem tam, gdzie prostokąty szynki przymarzły do bladych bryłek syntetycznego sera - See, where I am from... - Zaczął tonem, który w przeciętnym słuchaczu zwykle momentalnie wzbudzał jednocześnie ciekawość, jak i poczucie winy - We didn't know what pizza is. Neither we had a car. Nothing but pita bread and riding donkeys... - Najpierw zadrżała mu brew, potem kącik warg, w końcu - dłoń sięgająca akurat po butelkę smoothie, czegoś z mango i bananem (potas, pomyślał, przyda mu się na nadwyrężone wcześniej mięśnie, a cukier - na podniesienie nastroju) - Okay, okay, I'm fucking with you! - Chciał poklepać Ala w pierś trochę pobłażliwym, pokrzepiającym, i całkiem bezpośrednim przy tym ruchem ręki, ale - po wcześniejszym - jednak ograniczył się do posłania blondynowi przetrąconego ironią uśmiechu. Chyba trzymał się na dystans (nie dało się ukryć, że coś się w chłopaku zmieniło: skuliło samo w sobie, jak dziecko, ciosami wymierzanymi kuchenną szmatką wygnane sprzed piekarnika rozpachnionego ciepłym jeszcze, a więc pysznym, choć niedobrym na trawienie ciastem, przez poirytowaną matkę, albo jak kundel pędzony od płotu do płotu i nigdy nie mogący być pewien przy której z furtek dostanie ochłap mięsa i nadczerstwiałej mlecznej bułki albo miskę wody, a przy jakiej kopniaka i bluzgę).
Zapłacił za swoje jedzenie (tutaj: odgrzewane grilled cheese toastie, w Paryżu: croque monsieur, odmawiając opcji z wsuniętą między kromki wędliną, małą paczuszkę marchewek i selera, owsianego batonika, i napój), opierając się pokusie by ostentacyjnie dodać do rachunku też te hot dogi Ala. Wyglądały smutno, ale nie na tyle, żeby porwał się na taki przejaw miłosierdzia. Jedyną litość, jaką mógł Hawkinsowi okazać, wyraził w niepewnym:
- You sure you don't want a bite of mine? - Kiedy już wyszli, i stanęli pod markizą, z widokiem na kolejny z rzędu neon, stanowiska z paliwem i spękania asfaltu - It's not too bad. Probably awful for one's heart, though.
Z tego, jak bardzo był faktycznie głodny, sprawę zdał sobie, jak to często bywa, dopiero gdy jedzenie zaczęło wypełniać mu żołądek. Mlaskał co jakiś czas, cicho, oblizując wargi z tłuszczu i soli, ale jadł raczej wolno - jak zwykle. Mógł się tylko spodziewać, że usłyszy od Hawkinsa to, co zawsze widział w jego oczach podczas posiłków przy stole na Farmie (za dużo czasu, za mało mięsa, i po cholerę wszystkie te warzywa?).

[akapit]

Wnioskując z koloru nieba, mieli jeszcze spokojne pół godziny. Wystarczająco, żeby nawiązać do tego, co powiedział Hawkins - a co złapało Lou za gardło jakoś niespodziewanie czule. Blondyn musiał mieć naprawdę dobrą pamięć - albo, po prostu, zarejestrował nazwę oazy tak, jak czasem zapamiętuje się jakieś wybitne kuriozum.
- Mhm, Siwa. Or El Negalia - Przypomniał mu - Can't compare. Just as you can't compare sunrises with sunsets. The colours may be similar, but the feeling is different. It's like... If you'd try to compare a beginning with an ending. Impossible. It's a whole different thing, after all - Wybrnął jakoś z labiryntu własnego rozumowania, i trochę się ożywił - Actually, I saw a particularly beautiful one the other day. A sunset, I mean. At the Trinity Beach? Ever been there? - Zawoalowanym sekretem chyba się mścił, ale w chwili, w którym go wypowiedział, zrozumiał, że raczej bardziej niż nad Alem, znęcał się teraz nad samym sobą. Pociągnął łyk z butelki - And even if I am staring - Nie, wcale się nie gapił. Ani na te wargi, które najchętniej znów przykneblowałby własnymi, ani w połamaną miedzią zieleń tęczówek - w blasku świtania łagodniejszą niż w ostrościach barowej poświaty - It's because you have ketchup on your cheek.
Podał Alowi chusteczkę. Oszczędził sobie prób, żeby pomóc mu z porządkami.
Kiedy ruszyli dalej, dojadając ostatnie kęsy nieszczególnie ekskluzywnego, ale z pewnością lakującego chwilowo pustkę w żołądku posiłku, nieśmiało przypomniał sobie wcześniejsze słowa Alexa.
- So, anyway... - Zagadnął - Did you do that often? With Ma... - Marcus - Your dad? Rodeos, and stuff? I wouldn't know - Oczywiście, że nie. A jednak, sunąc wzrokiem tam, gdzie wcześniej wędrowały jego własne dłonie (łukiem męskich barków, wzniesieniem piersi, węzizną talii, ramą bioder), bez trudności mógł to sobie wyobrazić - But, equally, I wouldn't be surprised.

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Rzeczy z Alexem miały się tak, że nieszczególnie zależało mu na słowach. Nigdy, żadnych – ani tych dawanych przez kogoś, ani tych, na które można było komuś wierzyć, ani na słowach honoru, ani na niedogodnościach zwiastowanych wtedy, kiedy ktoś na takie czy inne słówko decydował się p r o s i ć. Nie zależało mu na Słowie Bożym, ani nawet na słownikach (żeby jakoś przesadnie martwić się potem wpadką wynikłą z ortograficznego błędu). Pewnie dlatego nie czuł się też zobowiązany do walki o to ostatnie słowo, które – najwidoczniej – zachować dla siebie wolał Arab; i dobrze – Alex zostawić wolał dla siebie ostatnią ciszę, milczenie, ostatnie trzaśnięcie drzwi albo ostatni cios, jeśli w jakiejś kryzysowej sytuacji zachodziła taka potrzeba. Do al-attalowej uwagi nie odniósł się więc wcale – przyjął ją może tylko z jakimś mniej-więcej nonszalanckim gestem wzruszenia ramion albo skinienia głową; jakimś krótkim „touché”, jakiego poturbowane, europejskie brzmienie podkraść musiał pod nieuwagę Milou’ w jednym z tych momentów, w których usta napierały na usta, najwidoczniej już samymi pocałunkami wygarniając spod języka nie tylko wyparskiwane bokiem albo połykane oddechy, ale i lingwistyczne naleciałości. Cock-suckies i alrighto zapodane przez bruneta też przecież zabrzmiały tak, jak regionalne, australijskie odmiany słówek, ale wyhodowane na grządce arabskiej wargi – i to nawet spodobało się Alexowi (prawie tak samo, jak chłopięca duma odrobinę rozdymająca dwudziestoczteroletnią pierś i cień radości z tego małego zwycięstwa; Hawkins nie mógł przy tym nie pomyśleć, że przecież znał takich chłopców – takich, którym nie dało się nie kibicować, nawet w najdrobniejszych potyczkach dnia powszedniego – i w zawodach, za kulisami, gdzie konkurencja była niby konkurencją, więc każdy każdemu rywalem, ale i tak sprzedawało jej się przysłowiowego kopa na powodzenie – i nawet w bardziej życiowym wymiarze chciałby może kiedyś usłyszeć, że Miloud Al-Attal sobie radzi – wszystko zapisane w niespodziewanie nadesłanym liście i w ładnym, wygojonym piśmie od wielu już lat nieobciążonym prawie zapomnianą kontuzją, i z wypachnionym papierem, jakąś fikuśną jego gramaturą, którą Alex skwitowałby oczywiście gorzkim, ale sympatycznym too much, i może jakimś zasuszonym między stroniczkami pamiętnika kwiatkiem – kwiatkiem skądś, kwiatkiem z innego miejsca, kwiatkiem, którego Lou nie znalazł obracając się wtedy, na naczepie, przez ramię, kwiatkiem znanym tylko w jakimś zupełnie obcym, odległym miejscu na ziemi, kwiatkiem wyciągniętym spomiędzy czarnych albo blond kosmyków kochanka albo kochanki – albo kogoś z kim by został, gdzieś, nie tylko znajdując swoje miejsce, ale i do tego miejsca przyrastając na dłużej – może nawet na zawsze).

[akapit]

Przysiągłby, że zawędrował myślami zbyt daleko – ale w ułamku chwili albo zapomniał (tak, jak nawet najżywsze sny tuż po przebudzeniu samym tylko cieniem kładły się na umyśle i na złość odparowywały w gorączce desperackiej gonitwy za nimi), albo stwierdził, że nie ma na to czasu – że powinien być tutaj, teraz, korzystając z rzeczywistości, w której Miloud nadal wędrował obok niego ramię w ramię – trochę poturbowany ale cały i zdrowy, i z tą swoją nieszczęsną, przetrąconą ręką, i taki młody (a nie starszy, wyjęty z przebłysku tamtego snu na jawie – przepowiedni w którą z jednej strony chciało się wierzyć, ale i tak zatykało się na nią uszy), i chyba po prostu ujmujący w swoim głodzie i zmęczeniu, i lekkim sposobie bycia, jakby zawsze unosił się parę centymetrów nad ziemią. Nieważne jednak gdzie zapędził się kątem jaźni – właśnie ta chwilowa nieobecność Alexa musiała sprawić, że nawet nie zauważył zmiany w nastroju chłopaka, ani przechodzącej mu koło nosa okazji do szybkiego, rezolutnego wyłapania żartu.
Donkeys? – Zmarszczył brwi, nie siląc się nawet na przełknięcie trzymanego w ustach kęsa. – What happened to the horses? You told me your dad had- Oh. Yeah, alrighto. Um- You’ve got me. – Pokręcił głową, do twarzy (trochę krzywo) przyklejając grzeczny uśmiech – i tylko pod takim kątem, widzialnym wyłącznie z perspektywy skromnej, dziesięciocentymetrowej różnicy, dało się przyuważyć, że był to uśmiech kogoś, kto dał się zawstydzić własną naiwnością; naiwnością z jaką wchodziło się w pułapkę ostentacyjnie zastawioną na linii wzroku.

[akapit]

Miał wrażenie, że od tamtej pory wstrzymywał w płucach odrobinę za dużo powietrza – ale nie tak, jak zalegałoby ono w lepkiej duchocie niedowietrzonych pomieszczeń; raczej jakby jego pierś czekała, aż Lou jednak w nią klepnie – i żeby to powietrze mogło wreszcie ujść i dać mu jakiś rodzaj swobody. Jakiś rodzaj pewności, że sam wmówił sobie to nagle przyuważone zagęszczenie panującej między nimi atmosfery. Chrząknął w zderzeniu ze świeżym powietrzem i oblizał palec z tłustawej pozostałości bułki i sosu. Pierwszej z trzech.

[akapit]

Niebo – na niedługo przed wschodem słońca – też wyglądało, jakby ktoś, bardzo nieśmiało, pomazał je jakimś sosem; tysiąca wysp, chociażby (choć to skojarzenie wydało mu się absolutnie głupie) – takim w kolorze brzoskwini, łososia albo jakby ktoś najpierw opalił, a potem zostawił ten kryjący się pod nim, klasyczny błękit na pordzewienie. Zaczepiony przez chłopaka, z ulgą, rzucił na niego okiem.
Nah, thanks, mate. – Zaśmiał się do siebie. – Noah would say it may be bad for your heart but great for your hungry tummy. Or something like that. Kids are funny that way, aren’t they? They don’t really know how easy it is to wear it out. One’s heart, I mean. – Nie zastanawiał się o czym mówi – ale pomyślał o jego niedawnej rozmowie z Elim. – Anyway, Siwa sounds much better, I think. It sticks to the memory. – Zabrał się za następnego hot-doga – a jednak, zanim go ugryzł, w tym lekko rozdziawionym zawieszeniu, łypnął na grillowanego sandwicha ujętego w chłopięcej dłoni. Zacisnął usta w wąską, zwartą kreskę. – Well… You know what, on the second thought… maybe I’ll have a bite. – Od czasu wyjścia z Woodford Al przybrał sporo na wadze, ale dodatek kilogramów i tak szybko rozchodził się po spracowanych mięśniach. Poza tym, to nie kilogramy były w tym wszystkim zaskoczeniem, ale dziecięca, trzydziestoczteroletnia radość z przypominania sobie smaków; cały ten proces gojenia się, którego nie zapoczątkowały przekąski okazjonalnie sprowadzane do więzienia, a dopiero niezdrowe ilości tłuszczu, węglowodanów i wątpliwej jakości przemielonego na parówki mięsa zajadane o świcie na stacji – i szczeniacki aperitif z alkoholu i pocałunków.

[akapit]

To była dziwna noc. Boże – aż się zaśmiał (za dużo, za często, za lekko), pomidorowy ślad na swoim policzku wycierając podaną mu chusteczką, a nie grzbietem dłoni, jak nakazywał mu początkowy odruch.
Oh my God. You didn’t lie when you told me you’re the sensitive kind of guy, huh? – Z jednej strony wydawało mu się, że szli żwawym krokiem – z drugiej, bardziej obiektywnie – tam, gdzie nie nalegał chłopaka na zwolnienie kroku (z oczywistej, zakładał, przyczyny), że wlekli się noga za nogą; powoli, flegmatycznie, jakby to wschód słońca miał czekać na nich, a nie oni na wschód słońca. Kto wie, Al, z organizmem w stanie zaawansowanego niedoboru snu był chyba skłonny uwierzyć, że ten chłopak taką umowę faktycznie potrafiłby zawrzeć nawet ze Słońcem. – So, what you’re trying to say is… you feel the difference? Like, you don’t see it, you feel it? And suddenly it happens to have some deeper meaning for you, yeah? How come? – Nie przeszkadzała mu ta żonglerka tematami; w zasadzie znalazł w niej jakieś ukojenie. – Uhm-?”Ma” zabrzmiało Alexowi tak, jakby Lou w rozmowę próbował wplątać jego matkę; a jego matka nie miała przecież z rodeo więcej wspólnego, niż parę upomnień i gróźb, że jeśli jeszcze raz złamie rękę, to-. – Oh, with Marcus. I mean… like… all the time, I guess? But then, years later, I’ve become close to Elijah and… you know… it was great, but things were never the same again between me and my dad. I think I just grew up, eventually. And that’s it, that’s the story.

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
List, oczywiście, mógłby nadejść - dokładnie jak w wyobrażeniu Alexa; zalakowany starannie, nie na ślinę i odwal się, a na faktyczny, skrupulatnie rozprowadzony po brzeżku międzykontynentalnej całostki klej, dla pewności, że zawartość koperty nie wyfrunie po drodze z papierowych objęć i nie przepadnie w akcji zamiast trafić w powołane ręce. Tylko, że koło swojego nazwiska, wyciągając przesyłkę z podrdzewiałej, metalowej skrzynki przytroczonej przy bramie gospodarstwa, Alex nie ujrzałby własnego imienia, w środku zaś - nie kwiatek, jakiś, do wielu lat poprzedzających wysłanie listu pasujący, jak w przysłowiu, niczym do kożucha, ale koniczynkę.
Czterolistną, a jakże. W zgodzie z obietnicą przed dekadą, dwiema, trzema może, daną chłopcu - dziś zaawansowanemu już we flircie z Dorosłością, albo wręcz trwającym z nią w stabilnym, długotrwałym związku.
Jakkolwiek Al by mu się nie podobał, Lou nie mógł mimo wszystko wyobrazić sobie, że miałby utrzymywać z mężczyzną potem (albo po Tym - tym, co teraz między sobą mieli, w nieśmiałych błyskach poranka wrażliwym i młodym, i słodkim, i głupim, jak coś, co dopiero się rodzi, coś co kiełkuje, coś, co się jeszcze nie sparzyło, nie nacięło, nie zraniło i nie miało okazji dostać od życia porządnej nauczki) mniej lub bardziej stały kontakt. No bo, zaraz, z jakiej racji? Czym Hawkins niby się różnił od wszystkich tych osób, z którymi Miloud niekoniecznie nawet spał na przestrzeni ostatnich pięciu lat, ale z którymi zbudował jakąś jednogodzinną, jednonocną, jednotygodniową relację, stanowiącymi może i ważny, i dobrze przezeń nadal pamiętany fragment przeszłości, ale niewiele mający wspólnego z jego przyszłością?
- Yeah, I've got you - Miało wyjść radośnie, w lekkim uniesieniu na fali udanego żartu, ale finalnie wypadło raczej smętnie, z głosem wypłaszczonym nagłym dotykiem nostalgii. Czas spędzony z Hawkinsami już po powrocie Alexa był niedługi, ale w jakiś sposób na tyle znamienny, by Lou był w stanie zaobserwować parę rzeczy - i różnic między trzydziestoczterolatkiem, a resztą domowników. Racjonalizował te swoje spostrzeżenia, tłumacząc sobie, że przecież na adaptację i powrót do normalności (albo na stworzenie nowej, jeśli stara zdążyła się zużyć i rozpaść, niemożliwa do pozszywania dobrymi chęciami i garstką uprzejmych przemilczeń) nawet najbardziej zmotywowanym jednostkom potrzeba czasu. Z drugiej strony zastanawiał się, na kogo tak naprawdę Alex może w swoim otoczeniu liczyć, gdyby przeliczył się, albo pomylił w rachunkach prowadzonych z samym sobą. Do dziś nie znalazł jeszcze odpowiedzi.
- You know what? You really should visit Egypt one day, if you ever have a chance - Skonstatował, że brzmi to bardziej realnie, i tym samym też dyplomatycznie, niż gdyby polecił Alexandrowi, by ten w jego rodzime strony wybrał się za rok, albo dwa - You'd be surprised by how modern it is. Even in Siwa, I guess - Skoro ustalili już, że ta lokalizacja łatwiej kleiła się pamięci.

[akapit]

Imię Noah niespodziewanie połaskotało go w skronie, i spłynęło aż do powilgotniałych głupio spojówek. Rozmrugał się prewencyjnie, zanim niewinne szczypanie przerodziłoby się w jakąś ostentacyjną powódź.
- Yeah, hearts can be tricky sometimes - Zgodził się z Alem - Especially if you wear them on your sleeve. One has to be careful.

Ostrożny musiał być też wysunąwszy dłoń - pozwalając, żeby Alex jadł mu z ręki. Zupełnie dosłownie - wgryzłszy się w scalone roztopionym serem kromki, osłonięte u dołu przemiękłą od tłuszczu serwetką. Posłał mu jedno z tych typowych, a-nie-mówiłem'ących spojrzeń, które człowiekowi same cisną się między powieki, gdy się go utwierdzi w jego świętej racji.
Może właśnie to go ośmieliło -
A może raczej sposób, w jaki Al go zagadywał: z ciekawością i powagą (i z rysą musztardy, tym razem, na prawym płatku nosa).
- You will think I am insane - Roześmiał się, ale nie zatrzymał w wypowiedzi (choć posłusznie zwolnił kroku, w obliczu hawkinsowej prośby, czy żądania) - But yeah, yes. I think I can feel the difference. Cause... Take beginnings, right? Can you think of the last time you started something? Like... Anything, really. A new adventure. A new chapter! In a book. Or in... In life. Do you remember where you feel that in your body? Fuck, I always get that... - Chwilę szukał słowa - Tingling feeling in my fingertips, and like a tickle in the... - Nie pamiętał, jak po angielsku jest "podeszew", nie buta, ale stóp - więc zatrzymał się, i zadarł stopę, stukając ugiętym w kostce palcem w punkt, do którego się odnosił - Right here. It's like having butterflies in your stomach, but literally ALL OVER. That's excitement. And anxiety. And hope - Wyliczył - You get me? Now think about the time when you just knew that something was about to end. It feels different. It's in your belly, too, but deeper. Darker. Like a... Like a hollow feeling. Like an apple with no seeds. That is grief. Probably with a little bit of pain. - Bardzo chciał, ale jakoś trudno mu było patrzeć teraz na mężczyznę - o wiele, wiele trudniej niż wtedy, w każdym razie, gdy blondyn spoczywał pod nim w negliżu bezbronności. (Bo teraz to Lou czuł się ordynarnie nagi).
- I do think you can also... Kinda... Sense it in nature? If you look at, say... A sunrise-orange, and a sunset-orange. Or red, or pink, or freaking fuchsia, what have you. It's the same colour, you'd say... But it's not. The morning ones are brighter, livelier... More lively? Jesus fucking Christ, more alive!? - Zerknął na Ala pytająco, w nadziei na jakiś słownikowy ratunek (ale, skoro Hawkins podobno nieszczególnie dbał o słowa, może nie miał się co łudzić, że wybawi go z werbalnych tarapatów) - Anyway, you can just see that something is about to start. And then you've got the evening ones, with darkness biting into them from the side. It's like looking at death. Beautiful, and yet tremendously sad - Nie wiedział czemu nagle pomyślał o tym pierwszym wieczorze, kiedy zobaczył Elijah w Shadow - See, I think you can find it everywhere. In animals. Say... Horses, or dogs. In their eyes, if you were to compare an old dog with a puppy, or a... - Kompletnie zapomniał, jak w jego trzecim języku jest "źrebak" - Baby horse with one that knows they are about to die - Zmiął w dłoniach papierową serwetkę - I think you also see it in people.
Postronny obserwator, przysłuchujący się rozwlekłościom chłopięcego monologu, mógłby uznać cały ten wywód za smutny, ale Lou perorował bez większego tragizmu, choć na temat rzeczywiście niewesoły. Zorientował się jednak, że mówił już dłuższą chwilę, ot tak, z wrodzonego szacunku dla faktu, że dialog nie bez powodu zakłada dwoje uczestników, a nie tylko jedną, niepowstrzymanie rozpaplaną figurę.
Pokręcił głową, osuszywszy butelkę smoothie. Zanim dokończyłby dzieła, wyciągnął napój w stronę towarzysza.

- Fathers, eh? Funny creatures - Żachnął się - My dad died a couple of years ago. I mean - Wachlującym ruchem ręki zawczasu przepędził wszelkie potencjalne kondolencje, choć w gruncie rzeczy nie podejrzewał Alexa o zupełnie niepotrzebne, niezupełnie szczere, i zbytecznie przeteatralizowane współczucie, które kurtuazyjnie otrzymywał niekiedy od innych osób, z jakimi dzielił się tą informacją - We weren't very close at this point anyway, but still... - Nie wiedział tylko sam co "still": czy miał na myśli, że nadal bolało, czy że mimo wszystko za wcześnie, zupełnie, jakby na otrzymywanie podobnych wiadomości istniał w ogóle optymalny moment - It's a weird one - Wzruszył ramionami, uśmiechnąwszy się lekko do braku bardziej adekwatnych słów - How you kind of grow in their shadow and assume they will always be there, and then suddenly they're not, even if technically they can still be around. Alive, I mean.
Nie miał pojęcia, czy podobną metaforę można by przypisać do Alexa i Marcusa. Coś podpowiadało mu jednak, że o dystansie w relacji z ojcem - mimo geograficznej bliskości - blondyn miał pojęcie bardziej praktyczne, niż tylko w teorii.

[akapit]

Zaaferowany przypływem własnej szczerości, z tego, że dotarli na plażę Lou zorientował się dopiero gdy asfalt pod jego stopami przerodził się w wilgotnawą miałkość piasku. Uśmiechnął się i pochylił, żeby ściągnąć buty. Bliskość oceanu zawsze dodawała mu otuchy, i trochę rozpraszała go od egzystencjalnych bolączek. Więc się rozchmurzył.
- Al? Changing the subject, but still talking important stuff... What's your favourite food, hm? You always eat so much, and SO fast - Zachichotał, wspomniawszy wieczerze u Hawkinsów - Not in a mean way. Just... I don't know. Is that something you have to learn, doing all these rodeos and stuff? - Myśl, że być może to organizm Ala, nawet i wbrew jego świadomej woli, po prostu próbuje zrekompensować sobie lata więziennej deprywacji, jakoś nie wpadła mu do głowy. Chyba zaklinował się na fantazji o Alexie w siodle (i z lędźwiami spinanymi potem bólem o podobnym charakterze co bieżący, ale o odmiennym źródle) - You don't have to say, though. If you think that's too personal, or something. Maybe I'm pushing my luck again? Wouldn't want to do that.

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Bawiło go, że zebrawszy się na skraju plaży, z drugim z trzech nie tyle jedzonych, co na tym etapie już raczej anihilowanych hot-dogów, o sercach rozprawiali tak, jakby sami ich nie mieli; Alex wyobrażał sobie, że w ten sposób musieli robić lekarze, cała ta utytułowana profesura, zebrana na jakimś konsylium dotyczącym wyjątkowego przypadku czy niesłychanie rzadkiej i zawiłej choroby albo jak najtęższe, filozoficzne głowy w starożytnej Grecji, na przykład, zawiłości świata komentując i upraszczając mniej-zawiłymi i (dziś) średnio-mądrymi kontemplacjami, wyczesanymi chyba z gładzonych, siwych bród (nie wiedział dlaczego, ale tak właśnie wyobrażał sobie największych myślicieli – koniecznie z brodą, na tyle długą, żeby można było ciągnąć przez nią grzebyczkiem starych, sękatych palców). Byli tu, w każdym razie i mówili o tych sercach tak, jakby udzielali porady jakiemuś mitycznemu, nieobecnemu przy nich pacjentowi – takie zalecenia pod tytułem „na serce trzeba uważać i się, absolutnie, nie przywiązywać”, „to bardzo wrażliwy organ podatny na uszkodzenia i należy obchodzić się z nim ze szczególną ostrożnością”. Tego typu rzeczy. Jakby wcale nie mówili o sobie – jakby zamiast mówić z autopsyjnego punktu widzenia, czytali podręcznikowe formułki. No, cóż, Al mówił (o sobie) – przyzwyczajony chyba, że w jego rzeczywistości metafora raczej przelatywała ludziom nad głowami. Może nie ojcu, ale z ojcem nie odbywał już tak prywatnych, delikatnych rozmów – poukładanych trochę jak domek z kart; koniecznie z trefnisiem u podstawy, którego można byłoby wyszarpnąć i przesadną śmiałość czy obnażenie zbyć żartem czy inną błazenadą. Rzecz w tym, że Miloud w metaforze odnajdywał się, chyba, lepiej od Alexa – a mimo to coś nie pozwoliło blondynowi się wycofać – może ta niedospana cząstka siebie, której o tej porze i tak wszystko było już jedno.

[akapit]

Tej samej cząstce nie robiło różnicy po czyjej ziemi stąpał. Odruchowo chciał nawet powiedzieć, że nie ma takiej potrzeby – tutaj, w Australii, też mają piasek i wcale nie czuje się, jakby cokolwiek tracił nie wybierając się do Egiptu. Ale patrząc na bruneta czuł, że wystarczy jeszcze nie więcej, niż pół godziny, żeby organizm połaskotany pierwszym, nieśmiałym „dzień dobry” rzuconym przez słońce razem ze złotem promieni kładącym się wygodnie na plaży, wyłuskał z siebie tę dziwną rezerwę energii – szaleńczej i potężniejszej niż ta, którą zapewnić potrafił zdrowy, ośmiogodzinny sen. – Yeah, I totally should. It's just the thought of setting my foot on a plane that puts me off, somehow. Don’t really know why. – Uniósł brew i pokiwał głową. Po jedzeniu naszła go ochota na nieco ordynarną fajkę – taką wypaloną chyłkiem i wbrew postanowieniu, żeby jednak ograniczyć nielubiany przez Noah nałóg – nie nawet z dbałości o zdrowie wujka, ale o te wszystkie razy, kiedy obiecaną zabawę trzeba było odraczać o każde jedno „jasne, tylko jeszcze zapalę”. Tylko że to wcale nie ta myśl odwiodła go od natrętnego zamiaru. Al pomyślał, że zapalniczce dobrze jest tam, gdzie ją zostawił. Poza tym nie chciał ryzykować, że Arab spróbuje mu ją zwrócić (podobnie jak on, nie chciał nadwyrężać swojego szczęścia) – a z tej niechęci naprawdę nie wiedział, jak mógłby się wytłumaczyć.
That’s the last thing you should worry about. I already think so. Now, go on. – Uśmiechnął się łagodnie i ciepło, i prawie zachęcająco – z sympatią i stoickim spokojem, z jakim uśmiechać można się tylko do kompana w takiej podróży, która zakładała raczej spacer, niż wyprawę dookoła świata; a przecież w towarzystwie Milouda tak się trochę czuł – jakby cały świat i wszystkie miejsca, w których chłopak był, miał skondensowane pod ręką, razem z dodatkiem najróżniejszych anegdot i opowieści. To wtedy zresztą zauważył, że Arab chyba tak już miał – lubił rzeczywistość ubierać w barwną pstrokaciznę rozwlekłych opisów, dla których bariery nie stanowił nawet język; gdyby musiał, pewnie dla przekazania myśli zacząłby do Alexa mówić na improwizowane migi i parę rzutów godnych gry w kalambury. – I don’t think I understood a word you just said. You’re not wrong, you are mental. – Zaśmiał się, zmierzywszy Araba wzrokiem z podobną ciekawością, jaką rezerwowało się dla najmłodszych, stajennych pociech – temu fenomenowi sprawiającemu, że już po godzinie potrafiły stać na nogach o własnych siłach – jakby nie miały czas na tkwienie w miejscu. Ludziom natomiast raczej się nie spieszyło (choć bez problemu wyobraziłby sobie, że Lou był jednym z tych dzieci, którym procesy raczkowania, stania, chodzenia, biegania, pływania i nauki jazdy na rowerze przychodziły szybciej i łatwiej, niż rówieśnikom).
What about, let's say, a foal that had been born just to die minutes later? What do you see in its eyes? Like, happiness and sadness, both at the same time or do you think some beings are just… you know… tragically born into sadness and sadness only? – Teraz to on pomyślał o Cooperze. Jasne, o źrebięcej, niezawinionej śmierci i czystości też – i o jagniętach, które trzeba było potem uprzątnąć; w tej samej chwili, w której przestawały być zwierzętami i należało traktować je jak zagrożenie biologiczne, jak trochę prawnego wrzodu na tyłku i jak odpadek przeznaczony do odpowiedniego zutylizowania. A potem Lou powiedział, że jego ojciec nie żyje, więc Al namiastce zaskoczenia pozwolił przysiąść na rozmruganych rzęsach i nigdzie więcej.
I’m sorry. – Krótko i bez emocji poupychanych na siłę; w tak krótkich słowach z założenia nie było na nie miejsca. Mieścił się tylko konkret szczerego żalu, ale ten zarezerwowany był jedynie dla tych, którzy faktycznie mieliby powód, żeby tęsknić za ojcem Al-Attala. Wszystko inne byłoby, zdaniem Alexa, potraktowane za fałszywą życzliwość. A tego przecież nie chciał.

[akapit]

W drodze na plażę poupychał papierki od hot-dogów po kieszeniach jeansów i dopił smoothie chłopaka; dobre, ale bez rewelacji. Potem, idąc jego śladem, ściągnął buty i skarpetki – i dwa albo trzy razy wywinął nogawki na nicę, tym samym zaciągając je nieco powyżej kostki.
There’s that grill bar in Mount Isa. Whatever you want, they probably have it, I tell you. Panko prawns, steak, chicken, cheesecake if you feel like it, anything – I’d say smokey ribs are my favourite. You would go there after the whole day of watching rodeo and there would be all these cowboys eating and drinking, and talking, and laughing, and having a good time together. So, maybe my eating habits really come from the rodeo culture. – Zaśmiał się. Czuł, że schodzi z niego przyjemne podchmielenie. Był zmęczony, ale prawie rześki. Prawie – tym chętniej ściągany przyjemną, morską bryzą.Ggdzieś w międzyczasie zapytał chłopaka, czy wolałby się przejść brzegiem, czy przysiąść na piasku.
Uh, I think about what you said. I don’t think Marcus was the type to cast shadows over me. No, not really. It’s quite the opposite, actually. My dad… – Zmarszczył brwi. Nie lubił mówić o swoich rodzicach – tak samo, jak nie lubił sprowadzać się do roli dziecka. Albo syna; sam nie był pewien co naznosiło mu do życia więcej presji, błędów i nieszczęścia. – You see, Marcus was more like the sun at high noon. But now, it feels like time has passed and the sun has hidden behind the clouds. And, I mean, I know he's still there. I can still feel that warm sensation of his presence, but as soon as I was finally able to see him properly for the first time, and the sun wasn't burning my eyes anymore, he stopped being as intimidating as I thought he was. – Przyłapał się na myśli, że mówił więcej, niż kiedykolwiek dotąd – i że nigdy nie rozmawiał z nikim na temat swojego ojca. Przy Elijah wstyd było mu skarżyć się na zawiłości swojej relacji z ojcem; nie, kiedy wiedział, jaki był stary Cooper. Miał tylko nadzieję, że Lou może czegoś nie zrozumie. Że przekręci znaczenie jakiegoś słowa, trochę pogubi się w czasach, w których przecież i on sam się gubił (uczucia do ojca przenikały się bowiem w najmniej spodziewanych miejscach; raz trzeba było mówić o czymś, co się zdarzyło, innym razem o czymś, co chyba jeszcze trwało, ale w zasadzie już nie). – It turns out the view was... and still is, rather disappointing, I would say. Are those the feelings you were talking about? ‘Cause I don’t know if I should consider it as a beginning or as an end. It’s like something in between. – Pociągnął nosem w przyjemnej znajomości raczej nieprzyjemnego dźwięku. – Something that… should go away but is too desperate, so it seems like it's gonna linger forever. I don’t feel any colors when I think about him, though. I don’t feel any mysterious tingling. – Westchnął. Mówiąc w ten sposób czuł się, jakby mówił językiem Milou'; takim, którego sam nie rozumiał, ale próbował i miał tylko nadzieję, że chłopak zrozumie, o co mu chodzi. Śmieszne, że nawet w tej roli gotów się był z nim zamienić; na chwilę, miał nadzieję. – How do you feel about your dad? You say both of you weren’t particularly close, but were you and him even, when he passed away? No grudges, or anything? I think I wouldn’t want my dad to die now, you know? I mean, of course I wouldn’t want him to. But I also would think about him as an unclosed case and that wouldn’t seem very respectful of me.

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
A czy to nie dlatego, że w teorii zawsze po prostu bolało mniej niż w praktyce?
Takie choćby złamanie, czy pęknięcie - kości, albo serca; co to w sumie za różnica, skoro i w jednym, i w drugim przypadku rozchodziło się zwyczajnie o cierpienie. To zaś, opisane na papierze - na tym samym, czemu nie, na którym można by spreparować list tęskny albo miłosny, posłany przez granice i przyozdobiony kwiatkiem - równym szlaczkiem skrzętnych definicji dawało się objąć umysłem. Zrozumieć -
ale nie poczuć.
Tak samo: ubrane w bezosobowe formułki, wciśnięte w trzecią osobę i obserwowane z bezpiecznej perspektywy, można było omówić na chłodno. Bez zaglądania sobie w te miejsca, w które nie wpuszcza się w zasadzie nikogo - nawet, jeśli się z nim, powiedzmy, wypiło wcześniej pół litra tequili. Albo spało.
Przecież to właśnie czucie czyjegoś bólu - nie słuchanie, czy mówienie o nim - ale doświadczanie go tak, jakby doświadczało się własnego, było najintymniejszym z rodzajów bliskości. Lou natomiast nie był do końca pewien, czy jest na tę jej odmianę gotowy. Nie tyle z Alexem, w ściśle jednostkowym sensie, co w ogóle - z kimkolwiek na świecie.

[akapit]

- Have you ever, though? - Chłopak rezolutnie przekrzywił głowę. Jego ton wskazywał, że mógłby pytać w zasadzie o wszystko - i faktem było, że różne opcje przemknęły też raptem przez dwudziestoczteroletni umysł. Wycofał się jednak na bezpieczniejszy poziom rozmowy, to jest na ten, na którym - nadal grzęznąc w semi-zobowiązującym gruncie dywagacji o dalszych i bliższych wojażach - odnosił się do podróży samolotem - Set your foot on board?
Lou nie uważał zresztą, żeby była na to pytanie dobra, albo niewłaściwa odpowiedź - wszak nie należał do tych, którzy oblatanie (dosłownie - z kontynentu na kontynent i z kraju do kraju, ale też bardziej metaforycznie - na przykład po salonach) uważają za jakąś niesłychaną wartość, albo powód do chwały. Oczywiście, zdarzało mu się z dumą wyliczyć ile to punktów na globusie już odwiedził, znalazłszy się ledwie w dwudziestym piątym roku swojego życia, tylko, że w dużej mierze taki, a nie inny obrót spraw nie był nawet wynikiem jego świadomego, czy szczególnie chętnego wyboru. To znaczy - jasne, teraz sam bukował bilety, i wyznaczał sobie kolejne podróżnicze szlaki - najpierw wodząc przysłowiowym palcem po mapie, a potem zaznaczając kolejne lokacje: czarnym tuszem w oprawnym w sztuczną skórkę, przewiązanym rzemykiem kajeciku - ale pewnie nie robiłby tego gdyby nie wpływy i wzorce, jakie wyniósł z domu. Jego pierwsza tułaczka - z parnej Alexandrii do rozhuczanego klekotem metra Paryża - była bardziej przymusem, niż przygodą. Dopiero potem, jak to czasem bywa, włóczęga tak jakoś weszła mu w krew, i już w niej została.

[akapit]

Tak czy siak, o doświadczenia Ala pytał bez oceny, za to z ciekawością. W taki sposób, w jaki blondyn zaczynał zastanawiać się nad dwudziestoczterolatkiem (nad tym, choćby, czy był on dzieckiem wyrywnym i buńczucznym - choć zdziwiłby się, że Miloud był w istocie dość pokorny; znacznie wolniejszy niż Salah, i bardziej lękliwy od Athira), brunet także zaczynał zapędzać się myślami w pozornie nieistotne, a jednak bardzo ważne zakamarki męskiej biografii.

"Foals", oczywiście. Mało brakowało, a Lou pacnąłby się w czoło otwartą dłonią.
- Their eyes - Wypalił - Their eyes, Al - "Its' eyes" brzmiało mu jakoś tak straszliwie bezosobowo, a jednocześnie uprzedmiatawiająco. Nie tak, w każdym razie, jakby rozmówca zakładał, że obiekt, o którym peroruje, oprócz ciała ma jeszcze duszę - z każdym kolejnym oddechem opuszczającą marniejący, i kapitulujący w walce ze Śmiercią organizm. Zastanawiał się, czy to tylko jego nadwrażliwość, czy może przyswojony przez Alexa pragmatyzm naturalny dla osób wychowanych bliżej natury i dalej od dużych miast.
Zagryzł wargę, wbijając sztylecik górnej trójki w pamiętającą jeszcze hawkinsowe pocałunki tkankę tuż przy lewym kąciku ust. I zmarszczył nos.
- It's hope, I guess. And fear? - Samym ruchem głowy zakomunikował, że póki co zadowoli się spacerem - I really don't know, mate - Nie wiedział czemu, ale nagle poczuł się tak, jakby brakiem gotowej odpowiedzi miał blondyna srogo rozczarować - Maybe I'm just trying to make sense of things I feel, but don't fully understand - Zasznurował wargi w wąską kreskę, a potem rozkleił z cichym cmoknięciem - to jest wówczas, gdy już przypomniał sobie o sztuce oddychania - And hope is a really dangerous thing to have.

Zrobiło się gorzko i chłodniej - mniej więcej w chwili, w której ich bose stopy spotkały się z zagarniającymi plażę jęzorami fal.

[akapit]

- Yeah, I can see that - Spróbował się uśmiechnąć. Fakt, bez trudu mógł wyobrazić sobie Alexa wśród wszystkich tych kowbojów - krzepkich, głośnych w ostentacyjny, ale nieordynarny sposób, ogorzałych słońcem i wiatrem, o twarzach wyżartych potem i osmaganych końskim włosiem. Ale coraz łatwiej przychodziło mu też obrazowanie go sobie w więzieniu. Nie, nie w tym sensie, by jego zdaniem blondyn tam pasował (coraz głośniej rozgadywał się w nim ten głupi, dziecięcy niemal w brzmieniu głos nawołujący, że to na pewno musiał być przypadek, jakiś błąd, albo czyjaś sprawka, bo przecież przestępcy ani tak nie wyglądali, ani tak nie całowali, ani też nie byliby skłonni słuchać w ten sposób - nikogo, a już na pewno nie jakiegoś zakochanego zakichanego imigranta, na miłość boską). Chodziło o to, że Hawkins po prostu pasował Miloud'owi do przestrzeni pełnych mężczyzn. Równie łatwo mógł zwizualizować go sobie w meczecie, hammamie, albo na suku.
  • Pomyślał też o tym, jak bardzo chciałby go teraz pocałować. Bez większych ceregieli - zagarnąwszy ku sobie niecierpliwym, ale czułym ruchem dłoni ułożonej na karku, albo wczepionej w połę koszuli.
Chrząknął.
- Then maybe he was never a sun in the first place? Like my father was, perhaps, never a... Uhm, a tree. Or a statue. Or anything that could actually cast a shadow - Dużym palcem bosej stopy wyrysował w piasku jakiś bliżej niedokreślony zygzak - See, I have this... This theory that we never really see people as what they are. We see them as what we need to see them as, in the given moment. Not that there's anything wrong with it, I think it's quite natural. But things change sometimes - Łypnął na Ala z ukosa, i pokręcił głową - It's a bit of a high school-worthy philosophy, I know, I know - Roześmiał się z pokorą - But I'm only twenty four. Well, twenty five in a couple of weeks. What do I know about life, anyway?

[akapit]

Chwilę szli w milczeniu, wymijając wypolerowane wodą i solą, wyrzucone na brzeg kawałki drewna, żałosny, galaretowaty i niemal transparentny kleks rozbitej falą meduzy, i odpryski zielonego szkła. Lou zasugerował, że może jednak mogliby usiąść - trochę wyżej, gdzie piasek był już suchy, a bryza łagodniejsza. Gdy znaleźli odpowiedni skrawek przestrzeni, usadowił się po turecku. Chwilę mielił pytanie Alexa na żarnach niemal zupełnie już trzeźwego umysłu.
- Some grudges, yeah - Przyznał szczerze - But, to be honest, I'm not even sure if they were... Are my own, or do they belong to my mother and I just picked them up along the way, or whatever. They got divorced when I was about twelve, so we moved to Paris, my mum and I. I didn't know the city, didn't really know the language that well. And, most of all, I didn't know a single soul. All my friends, you know, stayed in Alexandria. And I didn't even have that many friends there to start with - On też się rozgadał, przesypując ziarna zmatowiałego złota z szali jednej dłoni, w drugą. Trochę wpadło mu pod bandaż.
- Fathers dying is such a hassle - Żachnął się, i roześmiał - trochę nieporadnie, głupio, przede wszystkim - głucho - I didn't go to see... To be with mine. I mean, I didn't go to his funeral. It was quite sudden, but not unexpected. He was old, you know? Your dad is - what? Fifty-five? Seven? - Uniósł brew - Mine was fifty six. When I was born.
Chyba właśnie odkrywał w sobie jakąś nową nutę goryczy, ale - o dziwo - o jej istnieniu dowiadując się u boku Ala jakoś wcale się jej nie lękał, ani nie brzydził.
- Well, if that's it... Then what do you think would have to happen for you to... I don't know, close the case?

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Pokiwał głową.
No. No, I haven’t.
I tyle – Al nie zamierzał drążyć tematu swoich podróży, bo to nie był dobry temat. Na domiar złego, z takiego tematu można byłoby potem odseparować od siebie kontekst i sens, i może nawet na tej podstawie wyciągnąć jakieś wnioski; a przecież i tak odnosił już wrażenie, że przy chłopaku mówi więcej, i że więcej się przy nim tłumaczy, niż powinien. Poza tym wychodził z założenia, że człowiek nigdy nie może być zbyt ostrożny, kiedy ryzykuje sprawieniem mylnego wrażenia. A to byłaby, jego zdaniem, olbrzymia pomyłka – że to, co zadrżało w jego głosie to strach przed powierzeniem się stercie żelastwa i elektroniki zawieszonej w przestworzach – nie, Lou musiał widzieć, że to nie było w jego stylu; odrobina nieufności, tak – nieufność gładko wpasowywała się w rysy hawkinsowej twarzy, ale nie strach. Ze strachem nie było mu do twarzy – choć, nie dało się ukryć, cuda technologii budziły w nim większy dyskomfort, niż świat zaprogramowany przez naturę i zwierzęce instynkty.

[akapit]

Cała reszta była historią na inny raz i na inną okazję – o tym, że to wszystko z powodu gospodarstwa – na australijskim lądzie trzymającego Alexa tak skutecznie, jak kotwice przytrzymywały w miejscu statki. A w ostatnim czasie także i z powodu wyrzutu, że przez minionych pięć lat to on był powodem, dla którego farma musiała zaciskać pasa. Claire zbywała wszystko żartem, że zaoszczędzili na jedzeniu – ale Al tego żartu nie lubił.

[akapit]

Póki co jednak nie zamierzał myśleć ani o tym, ani o fakcie, że każda taka historia na inny raz była także, w rzeczywistości, historią na nigdy więcej. Koniec końców – dobrze było nie zaprzątać sobie tym głowy, bo tę świadomość, przeczuwaną w kościach jak deszcz zaanonsowany reumatycznym bólem, odebrałby pewnie z większym zawodem, niż najbardziej niesatysfakcjonująca odpowiedź, na jaką potencjalnie mógłby zdobyć się Lou w temacie źrebiąt zrządzeniem losu skazanych na życie zbyt krótkie, kruche i tragicznie nieudolne.
Fair enough – skwitował.

[akapit]

Czuł, że tam, gdzie wybrzeża nie dosięgały już fale, podeszwy stóp zapadały mu się w piasku, z każdym krokiem roztrącanym nieco na boki – tak, w zasadzie, jak wyobrażałby sobie rozsypywać piasek z klepsydry, a razem z nim upływający, a w kontekście snu także pewnie i zmarnowany czas. A jednak wcale nie czuł się, jakby cokolwiek tracił. Wręcz przeciwnie. Wydawało mu się, że nie było tu żadnego bilansu ofiar, a on sam zyskiwał – nieważne, czy na myśli miał kilka godzin spokoju od niesmaku, który pozostał w nim po rozmowie z Elijah, czy, po prostu, nowe spojrzenie na Araba. Wielu rzeczy, których dotychczas w nim nie zauważył, teraz dostrzegał bardzo wyraźnie: to, że bronił się tylko wtedy, kiedy musiał (ale pięści zaciśnięte miał jakby zawsze, na wszelki wypadek) – że dobrze było mu na tle oceanu i z włosami roztrąconymi wiatrem – że kiedy mówił, to wzrokiem włóczył się po okolicy tak, jak sam włóczył się po świecie, a rytmiczny dźwięk rozlewających się przed nimi fal brzmiał jak kolorowe szlaczki rysowane pod transkryptem z dnia wpisanym w pamiętniczek pod dzisiejszą datą. Była jeszcze jego twarz; twarz, z której mógł podjąć nieśmiałą próbę wyczytania czegoś trudnego do zinterpretowania; Alex pomyślał, że zwykle takie spojrzenie znaczyło, że ktoś chciał mu dać w twarz. Albo go pocałować. Nie, żeby nie był do tego – z osobna – przyzwyczajony, ale chłopak w tej materii był, jeśli nie absolutnie-jedynym, to jednym z nielicznych, u którego obydwie opcje wydawały się równie prawdopodobne. Na wszelki wypadek – wolał nie sprawdzać. W ogóle czuł się dziwnie – choćby dlatego, że tego wieczoru był raczej z nim, niż przy nim, i dlatego, że wieczór smakujący pocałunkami, a wyostrzony jakimś widmem kaca, który nie zdążył rozhulać się na tyle, żeby zebrać swoje żniwo (wyglądało na to, że Al wypił zdecydowanie mniej od Lou, a przecież z racji własnych wymiarów do słodkiego pijaństwa potrzebował nieco więcej alkoholu, niż brunet) przypominał mu sztubacką blaukę, spędzoną na szwendaniu się odludnymi miejscami i udawaniu całkiem wolnych i mądrzejszych, niż w rzeczywistości – a przynajmniej za mądrych na szkołę i siedzenie w ławce. Zamiast w niej, lepiej było usiąść na piasku – na jakiejś nieśmiałej, rozdmuchanej przez wiatr wydemce.

[akapit]

W tej pozycji łatwo było patrzeć na Al-Attala – z nogami lekko ugiętymi w kolanach i na tych kolanach opartymi łokciami, i z prawie-prawie splecionymi ze sobą dłońmi – tak blisko, że gdyby Al chciał, mógłby kręcić kciukami kółka. Odwrócił więc w stronę dwudziestoczterolatka głowę, brodę oparłszy o własne ramię i patrzył na opaleniznę, która weszła w jego skórę bardziej od naturalnego kolorytu – szczególnie na szyi i karku, nieco jaśniejszą pręga odcięta dopiero ma wysokości kołnierzyka koszuli. Patrzył i słuchał, a potem, kiedy zapadła cisza sugerująca, że teraz jego kolej – i wypadałoby się odezwać, parsknął.
You tell me. ‘Cause, honestly? I think you know plenty about life. At least you give the impression. – Pociągnął nosem. – And I think maybe indeed your father wasn’t a tree. Maybe there’s a chance that all he was was an asshole. Both of your parents. And selfish ones, too. – Wzruszył ramionami. – Just maybe. I wouldn’t know, of course. Take it as food for thought.

[akapit]

Potem zmarszczył brwi – piasek wpadł chłopakowi za usztywnienie stabilizatora, a to Alex poczuł się tak, jakby Arab nasypał mu lodu za kołnierz. Cmoknął – potem zaplątał własną dłoń w śniady nadgarstek.
What are you doing, Louie, don't- – Zamrugał, tylko połowicznie świadomy omsknięcia się języka na liniach i tak ukróconego imienia; prawie się zawstydził, ale tak między Bogiem a prawdą – z Alexem nigdy nie było wiadomo, czy to czułość, czy ignoranctwo ironicznie masakrowanych imion; ewentualnie, nachalna potrzeba, żeby brzmiały bardziej swojsko – i jakby samemu sobie mydlił tym sposobem oczy. – Don’t do that. You’re gonna get your brace all dirty. – Przeciągnął spojrzeniem po kontuzjowanej ręce chłopaka – przykleił się myślą do ciasno upiętych rzepów. – May I have a look at it? Come on, take it off. – Wyswobodził mu rękę – z biednymi wrąbkami w miejscach, w których materiał uciskał przedramię. Jak po bardzo długiej, dobrej drzemce. Jeden z głębszych odcisków (tych dających o sobie znać mrowieniem albo dającym się przyjemnie rozdrapać świądem) Al pogładził opuszką kciuka. – Do you sleep with this thing on? You shouldn’t, it does no good to your blood flow and… well, you don’t want to make your wrist all lazy and weak, and dependent on support. Just let it breathe a bit, yeah? – mówił cicho, jak zwykle do głosu pozwalając dojść tej hawkinsowej, nie zawsze słusznej zresztą (to znaczy – nie podręcznikowej i nie popartej badaniami) logice, wyznającej zasadę, że poza wyjątkowymi przypadkami, wszystko najlepiej goi się samo. Serce – pomyślał – tamto serce, o którym rozmawiali, było wyjątkiem.
Westchnął.
I don't know. There's probably nothing I can really do about such a thing. Maybe I'd have to die before him, in some unexpected and sudden way, like- like freaking James Dean in a car crash or sumthin'. But that would be such a stupid and cowardly way to put an end to this, wouldn't it? – Pierwszy tego dnia komar przysiadł mu na ramieniu; Al przysiągłby, że cały się błyszczał w tym świetle wyglądającego zza horyzontu słońca. W połowicznym transie oglądał jak szczypie mu skórę, a potem dostaje się pod nią, jeszcze później jak – zdmuchnięty – zatacza w powietrzu ostry łuk trasy i znowu ląduje na miejscu obok; chętny, żeby jeść do syta. – On the other hand... I haven't been completely honest with him. I could've been, but back then it felt like I've chosen the lesser of two evils. Now I'm not sure. Or maybe it's more accurate to say that recently I've realized there was no right choice at all. I wish I could show you the full picture, Lou, but I really don’t think it’s worth the effort. – Oparł się na rękach wyciągniętych za sobą na granicy przeprostu. Znowu zerknął na Araba – i uniósł brew.
But you haven’t really answered my question, you know? I asked if my genie is willing to grant me more wishes? Maybe just one more?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Milou', natomiast, chyba po prostu nauczony gamą innych niż hawkinsowe, życiowych doświadczeń, szczerze i głęboko wierzył, że nie ma dobrych, albo złych tematów do rozmów, ani też właściwych czy niewłaściwych okazji ku temu, aby je poruszać.
Mówiło się, że są takie rzeczy, o jakich na ogół nie powinno się rozmawiać z obcymi: sekrety rodzinne, wstydliwe przyzwyczajenia albo przypadłości, wspomnienia nadal gryzące pamięć lub, przy mniejszym farcie, dodatkowo też sumienie. No tylko, że wszystko zależało chyba od przyjętej pierwotnie definicji "obcości" - i tego, czy naprawdę wierzyło się, że to nieznajomi właśnie mogą nas bardziej skrzywdzić, albo bardziej nam zagrozić, niż ktoś bliski: rodzic, wspólnik, kochanek, przyjaciel. Brat. Ktoś, przy kim gardę nosi się nisko, a serce otwarte. Czy znacznie straszniejszą jednak nie była perspektywa, w której do gardła skoczy nam nie ten dziki wilk, przed jakim już od dziecka przestrzegano nas i w bajkach, i w legendach, i wymienianych nad rodzinnym stołem sensacyjkach, rzekomo kryjący się za płotem, ale od lat żyjący przy rodzinie burek - piesek, który na ogół chętnie poddawał się pod czułą pieszczotę dłoni, sypiał z łbem opartym ciężko o nasze kolano, dostawał nie tylko - ukradkiem - najlepsze kąski z jadalnego stołu, ale i taryfę ulgową za każdym razem, kiedy coś sknocił? Ten sam, któremu pozwalano przebywać nawet z dziećmi - najbardziej niewinnymi i bezbronnymi członkami familii. A przecież i on nadal miał i kły, i pazury, i tę samą, psią krew w żyłach, która w konkretnych warunkach rozbuzować się mogła dziko, odpowiedziawszy za najeżenie sierści, obnażenie zębów i, wreszcie, atak - często prosto na ufnie odsłoniętą tętnicę.

[akapit]

Tak samo, jak psy, niezależnie od poziomu oswojenia, nadal były przecież psami, ludzie, myślał Milou', pozostawali ludźmi. A ludzie byli zdolni do bardzo wielu rzeczy.
Wbrew pozorom konstatacja ta wcale nie napawała jednak chłopaka takim lękiem, ani też goryczą, jakich można było się spodziewać. Myśl, że każdy obcy był swoim, i każdy swój, mimo wszystko, zawsze w jakimś sensie pozostawał obcym, przyjemnie wypłaszczała międzyludzkie różnice, na bazie których budować można było uprzedzenia, strach, nienawiść. Co więcej, pozwalała Lou otwierać się łatwo - ot, przed jakimś współpasażerem, współpodróżnikiem, współ-wędrowcem, na jeden wieczór zaczepionym na szlaku. Kiedy ktoś nie znał jego nazwiska, Lou czuł, że nie jest tej osobie winien nic więcej, oprócz prawdy.

[akapit]

Ale, istotnie, prawdziwy problem pojawiał się teraz (to jest z Hawkinsem, właśnie, z którym ramię w ramię, niedospanym krokiem, przemierzał pierwszy, piaszczysty kilometr), kiedy brunet czuł, że grzęźnie na poziomie pośrednim między bliskością i anonimowością. Co gorsza, zaczynał czuć w kościach - na tej samej zasadzie, na której Alex przeczuwać mógł deszcz albo bolesność rozstania - że najpewniej utkną z blondynem w beznadziei takiego stanu rzeczy. Znając się zbyt długo, żeby być dla siebie nikim, ale za krótko, aby dla siebie nawzajem stać się wszystkim.
Cmoknął. Pomyślał - choć zaraz treść tej myśli zrzucił na karb kaca, i przegnał z pierwszego planu świadomości - że może wcale nie musi jeszcze nigdzie wyjeżdżać. Może mógłby zostać trochę dłużej. Przy nim. Z nim. Na plaży, albo po prostu w życiu.
Chryste. Dobrze, że jednak usiedli - rozproszywszy się trochę zmianą otoczenia. Lou natychmiast pozwolił swoim rozważaniom utonąć w porannie-chłodnej wodzie zabełtywanej rytmicznie uderzeniem fal o gładź wybrzeża.
- Yeah, yeah, fair enough - Uśmiechnął się do Hawkinsa trochę zawadiacko, spod górnej wargi uniesionej tylko o tyle, o ile. Była w tym grymasie beztroska obietnica, że jeszcze do tego wrócą, jeszcze pogadają, albo - po prostu - że Al jeszcze zmieni zdanie (na któryś z tematów: ledwie narodzonych zwierząt, albo podróży w trzewiach boeingów czy airbusów, nieważne) - jedna z tych typowych, które się składa osobom, z jakimi lubi się, i chętnie chce rozmawiać. Może wystarczyło, że trochę poudają -
Zanim rozejdą się na zawsze, każdy w bardzo inną, bardzo własną stronę.


[akapit]

- It's just an impression - Wstrząsnął ramionami po chwili milczenia - Whereas I actually feel that the more I see, the less I know - Te same dłonie, które mógłby przemienić w wiatraczek albo kołowrotek, rozłożył na boki - ufnie, bo sercem do góry - But equally, I don't really think it's a bad thing. I don't think one always has to know. What I'm saying is that... I don't know what I'm saying - Zaśmiał się serdecznie, wpadłszy w pułapkę własnych dywagacji - I guess I just have a plenty to learn. And I like the idea.
Potem znowu zamilkł, przez Ala tymi wszystkimi zarzewiami dla kolejnych rozmyślań karmiony trochę jak dziecko, które światu przygląda się łapczywie, i w tej swojej łapczywości zapomina domknąć buzię, wystawiając się na ryzyko połknięcia czegoś mało przyjemnego - łyżki tranu, podanej przez matkę sprytnie korzystającą z okazji, by uniknąć kolejnej utarczki o konieczność spożywania zdrowego, ale parszywego w smaku specyfiku; albo dziegciu - zaserwowanej delikwentowi przez życie. Mlasnął - bo myśl, jaką podzielił się nim teraz Hawkins, wcale mu nie podeszła (jeśli podeszło mu cokolwiek, to raczej wspomnienie wczorajszej tequili - do gardła). W sposób typowy dla dwudziestoczterolatków nie lubił jeszcze myśleć źle o swoich rodzicach, albo przyglądać się im spod niektórych kątów.
- It makes me angry to think that this could be the case - Rzucił, ale potem się zastanowił - No, wait. I am actually angry at you, this very moment, because you may be right, and I wouldn't want you to be right about this. I guess we all want to see our beloved ones in a positive light, don't we? - Zagryzł wargę, wiodąc spojrzeniem linii horyzontu nabiegłej krwistym amarantem. Trochę tak, jakby dookoła styku nieba z oceanem wkradło się jakieś zakażenie - At least I do. For sure. And it's not always easy. Or possible.
To całe alowe "what are you doing", sam mógłby teraz przypiąć do mnogości różnych rzeczy. Nie rozumiał, co robi, wpuszczając Hawkinsa w siebie bardziej i głębiej niż kogoś, z kim się wyłącznie sypia. Ani, równocześnie, co robi blondyn - dotykając go w ten sposób.
Louie. Louie. Louie.
Wzdrygnął się. Ale nie cofnął ręki - trochę też chyba w nadziei, że i Al nie cofnie sposobu, w jaki się do niego zwracał.
- Well, last night, for instance, I haven't slept at all, and I know someone whom I could quite confidently blame for it! - Roześmiał się, ale nieśmiało - z pewnością siebie stojącą mu w gardle w poprzek - Think what you want, but I know how to take care of myself, Alex - Zapewnił z jakimś półtonem stanowczości w głosie (bardziej siebie, niż trzydziestoczterolatka). Mimo to myśl, że może nie zawsze musiał opiekować się sobą w pojedynkę, wydała mu się nagle przyjemna - w absolutnie najgorszy, totalnie przerażający sposób. To wcale nie tak, że poleganie na innych było przy tym dla Lou jakąś oznaką słabości albo, jeszcze lepiej, zniewieścienia - przecież sam się rwał żeby choćby małego Noah uczyć, aby najcięższych wyzwań nie podejmować solo (tylko poprosić o pomoc - mamę, dziadka, albo wujka; oczywiście jeśli Milo był akurat niedostępny).

[akapit]

Chodziło o to, że nieprzywiązawszy się zanadto do nikogo, ryzykowało się przecież znacznie mniejszym bólem.
- Maybe don't - Zaoponował, i chociaż w założeniu miało brzmieć to wyłącznie lekko i żartobliwie, samego siebie zaskoczył nutką szczerej paniki, drżącą w jego głosie - Die - Zorientował się, że wcale nie chce, żeby blondyn przestał go teraz dotykać. Zabrał dłoń - obnażoną z opatrunku; w porannym świetle skóra skryta do tej pory pod bandażem była o wiele jaśniejsza i bardziej aksamitna w dotyku niż ta, którą codziennie wystawiał na pastwę słońca, wiatru i wody - I've heard it's not really worth it...
Tę uniesioną, alexandrową brew, znów miał ochotę przytemperować jakimś zadziornym pacnięciem palca. Wypuścił powietrze spomiędzy warg, myśląc, że wolałby oddychać teraz papierosowym dymem. Mógł przecież zapalić - prosząc Ala o palonego do spółki papierosa, odpalonego płomieniem należącej do blondyna zapalniczki. Ale wtedy musiałby mu ją oddać (podczas, gdy wolał ją nosić w kieszeni - jak amulet, albo jak obietnicę).
- Maybe you should just talk to him? It's a helpful activity that people can sometimes engage in to solve problems, you know... - Zaczepił ze śmiechem, i z dwuznaczną sugestią odnośnie tego, o kim tak naprawdę mówi, zaplątaną gdzieś pomiędzy zabarwiane francuszczyzną zgłoski - It would definitely be easier than me trying to talk to my own father!

[akapit]

Jeszcze przez jakąś chwilę próbował się na Ala nie gapić, ale w końcu skapitulował, bezwstydnie sunąc spojrzeniem po jego twarzy i barkach, nim drasnął nim rombowatą, poznaczoną jasnymi fioletami i błękitem żył połać skóry, pod którą kość ramienna spotykała się z promieniową i łokciową. Pomyślał, że Al jest piękny. I męski. I wcale nie taki groźny jak mówiono - i jak mu się wydawało. Skoro mieli się już nigdy więcej nie zobaczyć, nie rozumiał czemu miałby nie pozwolić takiemu mężczyźnie na wszystko wszystko wszystko jeszcze jedno, niewinne, życzenie.
- Sure, one more - Kiwnął głową, siadłszy teraz w dokładnej kopii pozycji zajmowanej przez Hawkinsa - Two, if you're nice.

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
Niezależnie od tego, czy punkt widzenia chłopaka – ten dotyczący obcości i wszystkiego, co względem tej obcości stało w kontrze – miał swoje przełożenie na rzeczywistość czy nie, Al nieświadomie musiał w tym czasie dochodzić do podobnych hipotez – jeszcze nie wniosków, ale jakichś teorii oczekujących na odrzucenie albo zgodne przyklepanie. Alexander, któremu nie drgnęłaby powieka przy nazywaniu chłopaka innym i obcym, czuł, że żaden z tych tytułów nie zaprzeczał poczuciu bliskości, trochę przypadkiem i w ramach prowizorki nawiązanej z Lou (cóż, takie rzeczy nazywał zwykle wypadkiem przy pracy – tylko no, Chryste, wszyscy chyba wiedzieli doskonale, że obydwoje byli tu raczej po godzinach); tak, taki był bliski i odległy jednocześnie; taki tutaj, ale myślami zawsze bardziej tam, choć żyć chwilą wydawał się bardziej od innych – i to chwilą obecną, a nie ich garstkami porozrzucanymi (czasem umyślnie, czasem zagubionymi przypadkiem) w przeszłości.

[akapit]

Po raz kolejny uśmiechnął się dopiero zarażony śmiechem Al-Attala – wtedy, kiedy chłopak odrobinę zaplątał się we własnej logice, na myśl nasuwając jednak Hawkinsowi jedno tylko skojarzenie.
Now you talk like sum’ ancient Greece philosopher. I know that I know nothing. Was it Plato? – Zbył ten ślepy nie-traf machnięciem ręki. – Ah, nevermind, doesn’t matter. Whoever that was, he’s not any less dead than the rest of his lot. – Błogo nieprzejęty własnym ignoranctwem albo resztką szacunku wobec tych, którzy w mniejszym czy większym stopniu mieli przecież wpływ na kształtowanie się świata – albo przynajmniej jego odbiór. Sęk w tym, że nawet jeśli Alex uważał w szkole, to wiadomości przyswajał raczej wybiórczo (acha, tak – gdyby Lou go zapytał, opowiedziałby o czasach, w których przyzwoite wyniki w szkole były furtką do zawodów, rodeo i godzin przesiedzianych jeśli nie w stajni, to na farmie Gleesonów; Gleesonowie mieli swoje własne broncos i małą zagrodę doskonale sprawdzającą się jako arena, słowem – wszystko, o czym mógł marzyć siedmio- i jedenasto- i siedemnastoletni Al; szczególnie ten ostatni, który dodatkowy powód znalazł sobie w nie tak niewinnych spotkaniach z ich córką, pomimo swojego wzrostu i tak odbywających się poniżej linii rodzicielskiego wzroku).
Sure we do, Lou. Sure we do – powtórzył, ciszej, bardziej w ramach prewencyjnej ugody, niż w szczerym porozumieniu z chłopięcym przekonaniem. Nie mógł przy tym nie zastanowić się, kiedy ostatni raz zerkał na coś (czy też, raczej, na kogoś) w sztucznym świetle fałszywego optymizmu. Jeśli kiedykolwiek pamiętał, to ta pamięć musiała przeterminować się tak samo, jak przedawniła się ważność dokumentów zdanych wraz z przyjęciem do więzienia.

[akapit]

Poruszył się niespokojnie na piasku – ostrożnie zmieniając własny środek ciężkości – i ciężar z serca przerzucając między jedną i drugą komorą.

[akapit]

Ilekroć nie patrzył teraz na chłopaka, zastanawiał się, czy jednak by się tak nie dało – może mógłby oduczyć organizm spać – ostatni dzień przed końcem świata (takiego, w każdym razie, w którym był Miloud Al-Attal) przedłużając w nieskończoność. Przerażało go, jak łatwo było zapomnieć o znaczeniu i wadze czasu – o tym, że lada moment do życia zacznie budzić się i otwierać nie tylko świat – kielichy połaskotanych słońcem kwiatów, powieki wypłukane ze snu – te należące do zwierząt (więc i ludzi), i domów – powieki okien, ciężkie kotary i muślinowe firany – ale także reszta Hawkinsów. To nie była dobra wiadomość i, szczerze mówiąc, w takim wypadku Al wolałby, gdyby jednak świt miał nie nadejść.
Well, I’ll be, who would be so cruel to do such a monstrosity? – Opuszkami palców przysłonił usta – chciał sprawić wrażenie zaskoczonego, ale musiał mieć na nich odrobinę natychmiast wtartego w wargę snu, więc ziewnął, mlasnął i cały plan wcześniejszego niedowierzania spalił na panewce.

[akapit]

Czuł się lekko. Bardzo lekko – ale może to tylko dłoń chłopaka w obustronnym porozumieniu wyślizgująca się z jego objęcia, po której została jakaś żałosna skorupka stabilizatora. Położył go w zagłębieniu własnej miednicy i ugiętych nóg; sam nie potrafiłby pewnie powiedzieć czy był to akt rozsądku, czy troski.
Of course it’s not worth it. My grandpa used to say something similar – not word for word, obviously. It went like „you may die chasing your goal but don’t you dare, son, to get killed running away”. I was six then. – Zaśmiał się i, pchnięty jakąś niewidzialną siłą, położył się na piasku – wyglądało to jak zabawa w berka albo inna przekomarzanka; kiedy chłopak naśladował jego pozycję, Al ją zmieniał, nigdy w tej symetrii nie pozostając dłużej, niż parę chwil. – Now, he was a proper cunt. Bless his soul and may he rest in peace, that bastard.

[akapit]

Zaśmiał się – cicho, ale na tyle wyraźnie, żeby kilkoma oddechami podbić wzwyż klatkę piersiową. Spojrzał na bruneta – w ciepłym świetle wschodzącego słońca wyglądał trochę niewyraźnie, ale miękko, z punktu widzenia Alexa otoczony teraz konturem złotej poświaty albo aureoli; szkoda tylko, że za to, co zrobili, nie przyznałby się do nich żaden święty.
Say what you want, but talking to a living person is much more complicated than talking to a memory, which may be less effective, but still, it may help, sometimes. Surely it helped me. – Tylko że wspomnienia okazywały się czymś zupełnie innym; jakimś stanem pośrednim pomiędzy życiem i śmiercią – jeśli żyły, to tylko sztucznie podtrzymywane przy życiu, jeśli umierały, to powoli – zaczynało się od coraz bardziej wypłukanej z pamięci barwy głosu i od szczególików z życia, które kiedyś wydawały się oczywiste, a potem przeinaczone fakty trzeba było z kimś skonsultować albo pozwolić im potwornieć i zniekształcać się coraz bardziej i bardziej. Ze wspomnieniami było tak, że potem – jeśli ich źródło nie leżało sześć stóp pod ziemią – ryzykowało się srogim zawodem. Ale przecież chłopakowi to nie groziło. – You know, during the time spent in prison – mówił cicho, choć bez zbędnego bagażu z połamanych zgłosek czy ciężkiego tonu. Jakby rozmawiali o pogodzie – po prostu zupełnie nudnej i raczej bez szans na przejaśnienia. Zmarszczył brwi.
Okay… – Gdyby te życzenia mógł obracać w palcach – zrobiłby to; niestety, musiał zadowolić się obejrzeniem ich sobie w myślach. – Then could you let me know when you’ll be leaving? Just give me a call? Or- or text me, that would be fine, too.

[akapit]

Chyba zrobiło się cicho – i chociaż Al ciszę traktował raczej jak sprzymierzeńca, niż stan rzeczy, za który należało brać odpowiedzialność, tym razem przepędził ją perfidnie szczeniackim zrywem.
Now, tell me, Miloud. How many girls have you wrapped ‘round yer finger this way, huh? Beaches, sunrises, drinking smoothies… – zagaił, uwagę Al-Attala odwracając od lichej garści piasku wsypanej mu za stan spodni.

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
- Yeah? – Śmiech zaperlił się Lou na wargach, ale zabarwiony nagle jakąś chropowatą, gorzką nutą - Usually all they say is that I look like some sort of a Greek God – Przypomniał - bardziej sobie, niż Alexandrowi, bo przecież blondyn nie mógł mieć pojęcia do czego chłopak teraz nawiązuje, i że “usually” oznaczało pojedynczy kontekst, a “they” odnosiło się do wybitnie-syngularnej jednostki, do niedawna na mapie życia Alexa i Lou funkcjonującej zresztą jako jeden z głównych punktów stycznych. Nie głowił się nad tym teraz świadomie - mając, istotnie, lepsze rzeczy do roboty - ale gdyby miał się zastanowić, ciekaw byłby przez jak długi czas Cooper wkradałby się w tkanki rozmów prowadzonych przezeń z Alem. To jest, gdyby Milou' został. I gdyby ta konwersacja nie miała być ich ostatnią.
Zdało mu się zresztą zaraz, że te dywagacje Al musiał wyczytać z jego myśli - snutych może, w całym tym niedospaniu, za bardzo na widoku.

Just give me a call?

Lou się najeżył. Dosłownie - pod działaniem gęsiej skórki stawiającej na baczność drobne włoski na karku, i te ciemniejsze, na przedramionach i wyzierającej spod nogawek skórze łydek. Potarł ramiona dłońmi, naprzemiennie - złożywszy ręce piersi w kształt iksa. Dobrze, że tę nagłą reakcję mógł, w razie czego, wytłumaczyć przed-dziennym chłodem i bryzą bijącą od oceanu.

Or - or text me.

Boże, zawsze to samo, choć rzucane głosem o różnej barwie. Często dziewczęcym, ale nie zawsze - bo przecież nadzieja nie dyskryminowała. Czasem przesączone pozorem obojętności albo niesione na skrzydłach żartu; innym razem splamionym nieskrywaną prośbą, która nadawcę natychmiast umiejscawia na przegranej pozycji. Rzucone przez próg, z okna taksówki, ponad bramką w metrze - z wizgiem ostatniego pociągu wjeżdżającego na stację naglącym do pożegnania. Na lotnisku, na dworcowym peronie, na przystani dla promów łączących jedną wyspę z drugą.
Zawsze tak samo niezręczne i kłopotliwe. Ale tylko z rzadka tak bolesne.

[akapit]

Lou za dobrze wiedział, co wydarzy się później - kiedy zejdą z plaży, otrzepawszy stopy z wgryzionego pomiędzy palce piasku, śmiejąc się jeden do drugiego z treści zbudowanego w duecie wspomnienia. Al odwiezie go do Carnelian, i zaraz po wyjściu z samochodu Lou nagle wyczuli się bardzo na każdą wibrację telefonu. Zacznie spędzać dużo czasu - nieświadomie zapędzony w kozi róg własnej wyobraźni - myśląc o mężczyźnie, i o tym, co powinien mu napisać oraz, przede wszystkim, kiedy. Jeszcze tego samego dnia naskrobie kilka improwizowanych wiadomości. Wszystkie je usunie (i napisze jeszcze raz - w notatkach; na kiedyś, na później, na godzinę nie tyle czarną, co umęczoną od tęsknoty).
Minie parę dni, i Lou się wreszcie podda, SMSa wysławszy jak gdyby nigdy nic o jakiejś strategicznej porze - to jest wtedy, gdy Alex najpewniej mieć będzie szybki dostęp do swojego telefonu (bardzo wcześnie rano - przed rozpoczęciem gospodarskiej zmiany, w porze lunchu, albo już po dobranocce). Potem znowu się zobaczą. Albo, jeśli nie, zaczną przynajmniej rozmawiać - posyłając sobie coraz dłuższe, coraz intymniejsze wiadomości - i Milou' albo zostanie, albo wróci, po wyjeździe z Lorne i po paru dniach spędzonych w Palm Cove albo w Port Douglas.

[akapit]

Najpierw będzie dobrze. Z kontinuum kilku intensywnych schadzek na planie ich życia odbitych niby kalka tej dzisiejszej. Wytrawionych tequilą, opalonych dymem z papierosów na szybką śmierć skazanych płomieniem przekazanej z rąk do rąk zapalniczki. Zaczną zmieniać dla siebie plany, i tworzyć wymówki serwowane otoczeniu nie bez ekscytacji. Alex spóźni się do pracy. Lou - zwróci ten, czy inny bilet, i nie zabukuje zaraz następnego.

[akapit]

Potem Milou' zacznie się zakochiwać (jeszcze bardziej, niż zakochiwał się już teraz?) - w mikrej blizence pod lewym okiem Alexa, w sposobie, w jaki ten sprawdza czas na zegarku i w jaki parzy kawę. We wszystkich przeczytanych i niedoczytanych przezeń książkach. W opowieściach, jak w dziesiątym roku życia naraził się matce jakąś bezrozumną psotą, i o wszystkich tych owcach, w które tchnął życie niezmordowanym tarciem śmiesznie wątłej piersi, kiedy Marcus już dawno się poddał i spisał ich przyszłość na straty. W kowbojskich butach, paskach z nabuku, w trofeach sprzed lat, teraz wciśniętych pod kartonowe wieko (trochę tak, jakby w auto-rewanżu za własne błędy Alex swoją miłość do rodeo próbował wtrącić do pudła), i zostawionych na pastwę zapomnienia w najdalszym kącie półstryszku. W ruchach jego bioder - w siodle i w łóżku. I ruchach jego dłoni - zaciśniętych na lejcach, albo na chłopięcym barku. Zakocha się w jego historii i w fakcie, że teraz sam staje się jej częścią.

[akapit]

Ale w końcu w tę małą idyllę weżrą się realia - niczym robak od środka penetrujący tak słodki, jak i zakazany owoc. Przecież zawsze była to tylko kwestia czasu, a im więcej różnic, tym ten jakby się skracał; Rzeczywistość zaś była surowa, i nie lubiła brać jeńców: Al-Attal był imigrantem, na wyczerpywalnym, wizowym kontrakcie, a Hawkins mężczyzną nie tylko z kartoteką, ale i z przeszłością (zamieszkałą zresztą pod adresem, który Miloud nazywał aktualnie swoim). Szansa na to, że - cokolwiek mogłoby rozwinąć się pomiędzy nimi, gdyby Lou obiecał utrzymywać z Alem kontakt - nie wpędzi ich w większe tylko tarapaty, była przecież nikła. Nawet gdyby jakimś cudem został w Lorne na dłużej niż parę miesięcy, był pewien, że wreszcie się sobą znudzą, zmęczą lub zmordują (jak wielu przed nimi i po nich; w tym - jak miloud'owi rodzice). Skrócenie tego procesu było chyba zatem aktem miłosierdzia.

- Uhm, Al…. – Lou trochę nie wiedział, jak ma zacząć – I - Było mu bardziej przykro, niż głupio, i bardziej smutno, niż niezręcznie - I - I don’t really do that kind of thing? - Pociągnął nosem, przełknął ciężko, i pokręcił głową.

[akapit]

O co, do diaska, mu chodziło? Że – nagle uwsteczniony w rozwoju jak jakiś organizm, któremu dana funkcja niedawno jeszcze była potrzebna do przetrwania, a teraz nagle, po osiągnięciu takiego bądź innego ewolucyjnego celu okazuje się zbyteczna – nie umie zadzwonić? Otworzyć w telefonie skrzynki nadawczej i napisać jednego SMSa? Jasne, pojedyncza gumka mogła wcześniej złośliwie zapiec albo uszczypnąć Ala w skórę pośladka, ale telefon Milouda nie bawiłby się teraz w podobne półśrodki. Gdyby mógł - wsunięty w kieszeń noszonych przez chłopaka spodni - wypaliłby mu na udzie wielkie, ordynarne znamię: niby szkarłatną literę, do końca życia mającą przypominać brunetowi o jego hipokryzji.
– Don't you think we should just enjoy… - Co takiego, Milou'? Wspólnie spędzony dzień - kiedy z dostępnych im osiemnastu, albo dziewiętnastu godzin, i tak - nagleni koniecznością pracy (to Alex), albo przyzwoitego powrotu do White Rock (tu, kolejno, dwudziestoczterolatek) - mogli zeń uszczknąć jeszcze raptem parę godzin? Poza tym Milou' już wiedział, że ilekolwiek nie mieliby czasu - teraz w prowizorycznej klepsydrze alexandrowych palców przesypywanego wraz z drobnicą piasku - ten i tak wydawałby mu się za krótki. Zatoczył dłonią wymowny półokrąg - tym samym zamykając w nim jaskrawości nieba, rytmiczne falowanie wody, i nawet - jakby do pary z jej taflą - pierś Alexa, wznoszoną i ściąganą w dół oddechem – This? Before I go. I'm sure it'll just make things so, so much simpler.

[akapit]

Faktycznie – dynamikę, w której Alex pozwalał Lou przebywać w swojej najbliższej orbicie tylko w krótkich ułamkach czasu, takich ledwie na dwa głębsze oddechy słonością bryzy i rześkością świtu i parę mrugnięć – przyrównać było do wczesnoszkolnych zabaw w ganianego, albo w policjantów i złodziei (choć kto co komu ukradł, lub ukraść zamierzał – sprawą było nieoczywistą), albo, jakże znamiennie, w kowbojów i Indian, gdzie jedna strona z góry ma przewagę i o to jej tylko chodzi, aby ją utrzymać.
Ale można było też spojrzeć na nią z innej strony – trochę z boku, z ukosa, z dobrym oglądem na sposób, w jaki Lou przypatrywał się mężczyźnie, chłonąc każdy odcień jego gestów i grymasów. Tak młode wilki łypać zwykły na te starsze, silniejsze, bardziej zaprawione w bojach – czasem po to, by jota w jotę uczyć się tonu ich szczeknięć, kąta pod którym należy stawiać uszy albo jeżyć sierść, i sposobu obnażania zębów bielą upienionej śliny… Albo po to, by w przejawie szczenięcej szczeniackiej awangardy zwrócić na siebie ich uwagę, nawet jeśli wyłącznie po to, by je tym zachowaniem zirytować i uprosić się o przegonienie albo jakieś ostrzegawcze kłapnięcie szczęki tuż nad uchem.
W pierwszym, pożyczonym od Ala odruchu, odwdzięczył mu się garstką piasku wrzuconą płaskim suwem za listewkę koszuli - na wydmę męskiej piersi jakby wwianą pustynnym chamsinem.
Potem położył się obok i wbił spojrzenie w niebo. Nadal jeszcze mógł z łatwością wyobrazić sobie, gdzie całkiem niedawno na różowiejącej z wolna płachcie nieboskłonu migotały gwiazdy, teraz zostawiwszy po sobie ledwie blady powidok – jak cień, albo jak bliznę.

- Probably not many more than you did with your wolf-like eyes, mysterious aura, and that "I'm hard to get" demeanor - Odgryzł się niegroźnie i eksperymentalnie, z płaskim, smutnawym chichotem używając słowa, które do tej pory znał tylko na piśmie. Przekręcił się na bok i oparł na łokciu, z urażoną ręką trzymaną ostrożnie, i koszulą podwiniętą na brzuchu na tyle, aby odsłonić wąską ścieżkę włosia pędzącą od pępka ku krawędzi spodni. Spoważniał - See? That's the deal. The last thing I need is to have someone wrapped around my finger. Or around me, for that matter. With all that travel, and all. In the last five years I haven't stayed anywhere for longer than six months, usually less than that - Westchnął, nieco nieporadnie rysując w piasku księżycowaty zygzak - And you? I assume you're going to stay in Carnelian? Now, when you're - Back - Free?

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Skakali przez linkę – nie więcej niż metr długości, taką stalową, którą można było podczepić karabińczykiem pod blaszaną przyczepę i z drugiej strony, widełkami do samochodu osobowego. Jeden, dokładnie taki samochód, stał wtedy na światłach, a on z Bennettem i Elijah urządzili sobie zawody, w których liczyło się kto ile razy zdąży przez tę linkę przeskoczyć; więc fruwali tak w tę i we w tę, większą rywalizację urządzając sobie z tego chyba, kto bardziej zagra facetowi na nerwach – a o to nie było trudno, przez boczne lusterko widząc taką zgraję rozbieganych dzieciaków. Kilka razy krzyknął coś przez wąską szparę opuszczonej szyby, ale kiedy do reszty stracił cierpliwość zatrąbił raz i ruszył – i Al ledwo dał radę, a i tak skończyło się na tym, że się w czasie upadku doprosił tej blizny pod lewym okiem. Przy czym ważne było, że z tych blizn na twarzy (bo miał jeszcze parę – niemal strategicznie poukrywanych kawałeczek za linią włosów i pod brodą, na przykład) żadna nie miała związku z rodeo.

[akapit]

I to właśnie była ta psota, którą w wieku jedenastu lat naraził się matce; a matka nie lubiła, jak robił sobie coś w twarz – już nawet nie dlatego, że czasami trzeba było coś załatać na klej albo zszyć, ale bała się, że któregoś (ironicznie – pięknego) dnia skończy się wstrząśnieniem mózgu (ojciec twierdził natomiast, że to nieuniknione, jak się próbuje łbem mur przebić – a tę przypadłość podobno Al miał we krwi). Ale najważniejsze, że wygrał. Z Bennettem, znaczy się. A czy to było głupie, to już inna sprawa – przecież wiedział, że było, więc nie pozostało mu nic innego, jak tylko się cieszyć, że Noah już w tym wieku zdawał się mieć nieco więcej oleju w głowie.
Well… Gods don’t exist, and you do… so, don’t mind me, but I’ll stick to what I said. – Splótł ręce na karku – w takiej pozycji, przynajmniej aż do ocierpiałego zesztywnienia mięśni stopniowo wychładzanych ciągnącym z porannego piasku zimnem, miało mu być wygodnie jeszcze przez parę minut. A, przeczuł, nie-wygodnie zrobiło się niemal od razu – w tym upewniła go reakcja chłopaka pochwycona nie tyle nawet kątem oka, co wyłuskana prosto z jego głosu.
Huh? Uh- One doesn’t rule out the other? – Najpierw chciał po prostu stwierdzić, ale ton trochę za bardzo podleciał mu do góry, żeby jakoś jeszcze temu można było w porę zaradzić – gdyby tak się dało, to pewnie sam przewiesiłby się torsem przez gzyms własnej wargi, złapał głos na jakieś fantazyjne lasso, szarpnął je wstecz, tam odpowiednio przemielił i wypuścił z powrotem już w odpowiedniej postaci – ale tak się nie stało, więc i sama kwestia ostatecznie wybrzmiała jak nieco przykurczone w krtani pytanie. – What do you mean? I am enjoyin' this.

[akapit]

Oczywiście, że tak długo, jak tu był, zamierzał nie wybiegać myślami dalej, niż było to potrzebne. On sam był tutaj i teraz, łagodnie kołysany oceanicznym, jakby lżejszym w objętości powietrzem, za to na języku tak słonym, jakby zwracał wytranspirowane przez pory w duszy łzy. Za parę godzin przestanie być przyjemnie i obydwoje o tym wiedzieli; za parę godzin, kiedy wspomnienie poranka spędzonego na plaży zacznie być tak samo irytujące, jak piasek jeszcze na długo-po wytrząsany z włosów i kieszeni spodni, i koszuli – pewnie także i butów, ułożonych jedne obok drugich, z kretyńskim wędrowniczym farszem utkniętych w nich skarpetek. Wspomnienia też zaczną być uciążliwe – ale to tylko element przejściowy. Potem i o nich, i o piasku – może z tej klepsydry, może nie – się przecież zapomni. Z Elijah było trudniej, bo Al w życiu spędził z nim więcej czasu, niż nie i to byłaby aż za odważna myśl domniemać, że jakiś-tam-Arab potrafiłby ten sam cień rzucić na hawkinsową rzeczywistość w zaledwie kilka spędzonych wspólnie godzin. Nie dni nawet – g o d z i n.
Are we even talking about the same thing? – W stronę bruneta obrócił wyłącznie twarz. Policzek opierał teraz gdzieś na wysokości przegubu, wzrok – na grymasie dwudziestoczteroletniego, życiowego doświadczenia i paru certyfikatach poświadczających zarówno o tymże życiu samym w sobie – jakichś dokumentach tożsamości noszących w sobie datę urodzenia – jak i opowiadających się za intensywnością tego życia – w paszportach, jakichś numerach wpisanych w pamięć telefonu (były też blizny, tatuaż, może plomba w zębie albo nawet ta nieszczęsna kontuzja, która w ten czy inny sposób na następnym rentgenie, już parę lat wprzód wykaże, że coś-tam-kiedyś-było).

[akapit]

Al, natomiast, chyba nie zrozumiał – skąd ta ostrożność chłopaka, skąd dystans, skąd jego p o t r z e b a, żeby postawić jakieś nieistniejące granice; Hawkins widocznie nie pomyślał, że za jego własnymi słowami naprawdę znajdowało się sporo przestrzeni na upchnięcie oczekiwań i nadziei, ale przecież z założenia bywał – tak długo, jak nie mówił o Cooperze (chyba, zresztą, zasadnie?) – dość dosadny, pomiędzy myśl a tej myśli produkt – mowę, znaczy się, nie dokładając jakichś zawoalowanych podchodów.
I mean, you made it abundantly- extremely clear before. There won’t be next time, I get it. That’s fine, Lou. It’ll be just… I don’t know, easier for me to know when you’re out of the picture. – Chciał unieść brew, ale zamiast tego opuścił spojrzenie; prosto na czerń szczecinki porastającej śniade podbrzusze. Zastanawiał się, czy może jakiś pierwszy fanatyk porannego joggingu nie pomyślałby, że obok niego leży po prostu facet z tendencją do spalania się na amen – nie, że Arab czy jakiś bardzo jasny Abo (w sensie, mieszaniec). Pewnie nie. Gorzej, że i Alexowi ten fakt okazywał się nie za bardzo przeszkadzać; a przecież uprzedzeń, był pewien, nie dało się anulować od tak, na zawołanie albo, cóż, ż y c z e n i e. – I’m not gonna keep you here against your will, don’t you worry. – Raz jeszcze zajrzał mu w oczy (żaden problem – w takie oczy patrzyło się zupełnie prosto; w przeciwieństwie do tych zabarwionych lazurem, kobaltem, akwamaryną, czy nawet zwykłym błękitem, kiedy czuł się, jakby zaglądał komuś w duszę, w której akurat paliło się światło, z źreniczną krąglizną wpatrzonej w niego sylwetki – zawsze tam była, ale w ciemności nie było się jej aż tak świadomym). Potem znowu na odsłonięty brzuch i na stojące dęba włoski przedramion. Poprawił mu koszulkę, myśląc może, że Al-Attalowi zrobiło się zimno; w tym akcie t r o s k i dbając jednak bardziej o własny niż cudzy interes. Parsknął, lekko.
Yeah, speakin’ of impressions. – Szczerze roześmiał się z narracji narzuconej przez chłopaka, będącej nie do końca fałszem, ale i nie do końca prawdą – zdecydowanie za dużo czasu spędził na uganianiu się za Elijah, żeby przyznać sobie taką swobodę, jaką Lou dawały podróże – i całe to jego życie na walizkach. Sam śmiech natomiast był głęboki, ale odległy – trochę gardłowy, jak gdyby groził zakrztuszeniem, jeśli tylko płuca opuściłby z większym impetem. Al pokręcił głową. – You would be surprised.

[akapit]

Jaśniejące z wolna niebo – otrząsające się chyba tak samo z kolorów, jak i spod linii wody, z której się wynurzało, sprawiało wrażenie dopiętego na ostatni guzik, prawowitego przedstawienia – a właściwa część każdego przedstawienia kończyła się przecież ściągnięciem kurtyn w dół – więc i Alex, z samego być może szacunku, przymknął na chwilę powieki; i z tak zamkniętymi oczami – zupełnie bezbronny na ewentualność posyłanych mu spojrzeń, zmarszczył brwi.
Ummm… yeah, that’s exactly what I’m gonna do. I’ve been away from home for far too long. I mean, where else could I go? The city would suffocate me. Even a city as small as Lorne. – Pociągnął nosem. Pomyślał, że to, co mówi, jest ryzykowne, ale prawdziwe. – I’d rather serve a double sentence than… you know, live next door to all of that rabble.

[akapit]

Cisza pomiędzy nie trwała długo. Wystarczająco jednak, żeby usłyszeć parę fal głaszczących ciężar przybrzeżnego, mokrego piasku – w takiej symbiozie, w której jedno drugie bierze pod włos; i wtedy Hawkins mrugnął – nie tyle oślepiony, co przytłoczony prędkością zmieniającego się o tej godzinie światła. Na powrót zamknął jedno oko, otworzył drugie – i tak teraz łypał pokątnie na Al-Attala.
Anyway, Lou? That was nothing more than just a stupid wish, don’t take it too seriously, yeah? It’s not like a- I dunno, side of the bargain you have to keep. – Westchnął. – But it would be nice if you did. – Podał mu stabilizator (a w zasadzie, jakby rzucił rękawicę – może z wyzwaniem przytrzymanym w garści) i dłonią zmiótł nieco rozsypanego po piersi piasku.
So, do you know where you’re going next?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ