easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Pewnie, że mu się błyszczały. Oczy -
  • Ciepły, żywy, wezbrany w źrenicy płomień - ta sama iskra co zawsze, tylko dodatkowo podsycana tequilą, wygrzana po całym dniu spędzonym na miałkości drobniutkiego piasku (skoro Elijah i tak najpierw załatwiał na mieście jakieś rzeczy, a potem podobno pracował, Lou równie dobrze mógł zamarudzić nad oceanem - tylko siłą ostatków zdrowego rozsądku powstrzymując się przed natychmiastowym wejściem w pienione żywiołem, wysokie, szemrzące jego imię fale), i nie tyle przygaszana, co przykryta czule czarną zazdrostką rzęs, zdaniem al-attalowych braci zbyt długich i zbyt dziewczęcych.
Ale nie tylko one; Lou błysnął także zębami - bielą prawie fluorescencyjną w nocnym półmroku, przykuwającą uwagę jakby muszle Cowrie wyrzucone falą na bazaltowej plaży - polerowane morską wodą i emaliowane liźnięciami australijskiego słońca. To był uśmiech jaśniejszy i lżejszy niż niepokojące, nieszczere grymasy typowe tym abo, z jakimi w przeszłości styczność miał Hawkins, a jednak zabarwiony tak samo wyraźnym kontrastem. Uśmiech jednocześnie bardzo stąd, jak i bardzo obcy; przede wszystkim - inny od uśmiechów białych chłopców (albo dziewcząt, na dobrą sprawę, czy w ogóle, dla uproszczenia, białych ludzi, z jakimi chętniej zadawał się Alex).
- Nah - Pokręcił głową w raczej beztroskim, na zaś odpuszczającym blondynowi wszystkie jego leksykalne winy ruchu. Słyszał o wiele koślawsze wariacje na temat własnego imienia. W wargach Alexa, faktycznie trochę wytłumione głuchością jego akcentu, wychodziło oczywiście o wiele zbyt płasko, ale to nie było nic, czego nie dało się wypracować (pod warunkiem, że miało się ku temu wystarczająco dużo okazji, zapału i - tego mogło im brakować najbardziej, choć Lou świadomie nie zapędzał się myślą w rzeczonym kierunku - czasu). Poza tym w jakimś sensie bawiła go - i podobała mu się - ta przaśność hawkinsowych zgłosek. Było
w niej coś szczerego - jak złoto (nie takie, jednak, które można skraść z rabowanego banku, albo znaleźć w sygnecie obsługiwanego gdzieś w cieniach Shadow klienta, a to, jakie mieszka w polnych kłosach, świetlnych refleksach zaplątanych w końską grzywę, skórze hartowanej opalenizną nabytą przez całe godziny rzetelnej, nieprzekłamanej pracy) - It's alright. Heard worse - Zapewnił go. Nadal upierałby się, że Miloud wypada dumniej, ale Al miał odrobinę racji. Lou - Lou - L o u brzmiało jednocześnie jak coś, co można wplatać między wersy kołysanki, jak i jęczeć w załom szorstkiej, krepowej poduszki, z dłońmi wbitymi w pościel, i ciałem zajętym rozkoszą.

[akapit]

W chwili, w której Al siąknął nosem, brunet uświadomił sobie - z niedowierzającym mrugnięciem zawsze jakby ciężkawych, rozsennionych nawet za dnia powiek - że tęsknił za tym dźwiękiem; odgłosem jak wizytówka - przez ojca przekazana w posiadanie syna (i, co Al-Attal zauważył dopiero po powrocie trzydziestoczterolatka na farmę, podkradana już czasem, choć nadal nieśmiało, przez najmłodszego przedstawiciela męskiej linii w rodzinie Hawkinsów). A także, że będzie mu go brakowało. Długo; parę tygodni, może, czy nawet miesięcy. Choć potem, wreszcie, zapomni; tak jak - lubił myśleć - zapomnieć da się na jakimś etapie o wszystkim, albo wszystko (nawet twarz własnej matki, dźwięk ojcowskiego głosu, brzmienie nadanego nam przez nich w ciemno - bo przecież bez świadomości, czy będzie pasowało - imienia). Albo gdzieś je zostawi - w jakiejś taksówce, na lotnisku albo w barze, razem z szalikiem czy niedoczytaną książką, i uzna, że nie opłaca mu się po nie wracać.

- That's fair enough - Rzeczywiście złapawszy się na całą tę zmyłkę i przekonany, że mężczyzna nie podzieli się z nim już niczym więcej (ani papierosem, ani oddechem; nie goryczą alkoholu i nikotyny wcieranej z języka. w język, wreszcie: żadną nową wiedzą, ani informacją), wzruszył ramionami, przygotowany żeby zmienić temat, albo zawinąć żagle i obrać nowy kurs - na taryfę, na przystanek autobusowy, albo na ponowne spotkanie z Katie, po to chociażby, aby mieć towarzystwo do czasu aż zaczną kursować pierwsze, wczesne pociągi (pachnące czarną herbatą i niedospaniem, czytaną bez pasji gazetą, tęgimi, mocnymi ciałami pracowników fizycznych z tanich, miejskich sypialni ciągnących w stronę farm).
Defetyzm Alexandra, faktycznie, zauważył. Ale tego słowa też nie znał, więc nie mógł nawet nazwać przyczyny, dla której coś nagle przewróciło, i zacisnęło mu się w sercu.
- Yesterday - Odpowiedział szybciej, niż zdążyłby pomyśleć. Za to, że Alex zdawał się - już nie pierwszy raz - mówić przy nim więcej niż miałby na to ochotę, jak i za fakt, że przy Hawkinsie brunet reagował szybciej, niż w innych okolicznościach, odpowiadać musiał ten sam, dla obydwu niezrozumiały póki co, mechanizm.
Mimo woli pomyślał o tym, jak to było: dotykać Elijah - rachityczność ciała, które nadawało się raczej dla chłopca, a utrzymać miało w sobie rzekomo emocje i los dorosłego mężczyzny (dowód osobisty mówił, że Cooper ma trzydzieści dwa lata, choć Lou dawno już zdążył sobie uświadomić, że dorosłość i dojrzałość blisko siebie często siedziały jedynie w słownikach). Tancerz, z tą bladością skóry przytulającej się do kości tak, jakby desperacko chciała je ogrzać, i zupełnie nieobecnym niekiedy, rozcieńczanym narkotycznym głodem spojrzeniem oczu w infantylnym odcieniu baby blue, mógł budzić uczucia tak sprzeczne, jak i występujące w ciasnym duecie. Był jedną z tych osób, które jednocześnie chciało się chronić, i skrzywdzić.

[akapit]

Coraz częściej, w każdym razie, zamiast pożądania albo ciekawości, Cooper budził w dwudziestoczterolatku zwyczajną, obezwładniającą, bezsilność.
- I’m always trying to be real, you know? - Nie widział przyczyny, dla której miałby Alexandrowi kłamać w tym temacie. Tego - to znaczy: fałszu - Hawkins miał chyba już pod dostatkiem. Może dlatego, zresztą, Lou czuł się niemal w obowiązku, by wyznać mu o sobie coś jeszcze: - It's just sometimes hard to be -
  • - true.
Tylko, że nie zdążył.

[akapit]

Zabawne, jakie rzeczy - w chwilach tak intymnej bezbronności, z gardą opuszczoną na wysokość papierosa tlącego się w obręczy męskiej dłoni - umysł Al-Attala zdecydował się zarejestrować, wryć sam w siebie z niemal autoagresywną zaciekłością, na zawsze, a jakie zupełnie zignorować, pozostawiwszy na dalekiej peryferii zmysłów.
Zapamiętać: że pierwszy raz tak silnie zdał sobie teraz sprawę z dzielącej ich różnicy wzrostu, niby subtelnej, nieznacznej, ale oznaczającej tyle, że to on musiał zadrzeć lekko głowę - pozwalając wargom wybiec na spotkanie z ustami Hawkinsa; parcie bioder na biodra, w perfekcyjnej równowadze ustępów i obłości kształtów pasujących do siebie nagle jak dwie części tego samego mechanizmu (mechanizmu, zresztą, który zdawał się wprawiać w ruch całe al-attalowe ciało, nakazując chłopakowi podciągnąć dłoń mniej sprawną, ale na tyle władną, by powierzyć jej takie zadanie, i pchnąć nią Hawkinsa w pierś, ale jednocześnie zacisnąć się na materiale jego podkoszulka tak, że cofając się o krok, Al zwyczajnie musiał pociągnąć Miloud'a za sobą); metaliczny szmer dławika w neonowej jarzeniówce, nad ich głowami słodki i drażniący jednocześnie niczym szept.
  • Zlekceważyć: kakofonię głosów opuszczających The Downunder maruderów; charkot jakiegoś silnika, nawet swojego właściciela zaskakującego nietypowym faktem, że zaskoczył już przy pierwszej próbie przywrócenia go do życia; głos, odzywający się u tyłu głowy nieśmiało i tylko z niewielką szczyptą przekonania, nawołujący Milou', żeby się ogarnął i p r z e s t a ł (i próbujący przestrzec, że przecież będzie żałował).
Po chwili nie pamiętał już również, kto zaczął, ani nie potrafił stwierdzić, kto tak naprawdę kogo całował. Wiedział natomiast, że to on zatrzymał się pierwszy -
- Al - Kaszlnął, przekonany, że to od drażniącego nozdrza dymu. O wiele wygodniej było racjonalizować sobie, że przecież tylko zakrztusił się nikotynową smużką, a nie - już - zdążył kompletnie zachłysnąć się przypieranym do ceglanej ściany mężczyzną - Alex - Prawie-stanowczo, ale z niespodziewaną dozą uległości tak w głosie, jak i w spojrzeniu - uniesionym na Hawkinsa od dołu, z ukosa, z wargami drażniącymi już nie jego własne, ani nawet kant szczęki, ale szyję łaskotaną ciepłotą oddechu. Coś się w nim niecierpliwiło, ale coś innego wcale nie chciało się spieszyć - Your "place to stay in Cairns" - Bardziej rozbawione, niedowierzające parsknięcie niż faktyczne pytanie, do pary z łypnięciem przez ramię, w kierunku parkingu - It’s the bloody Dodge, isn’t it?

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
zajeżdża +18

[akapit]

To, co chłopakowi nie pozwalało się spieszyć, musiało być najpewniej tym samym rzutem instynktu, który zabraniał myśleć mu o nieubłaganym upływie czasu (niezmiennie i z uporem prącym do przodu, bezwzględnie i nielitościwie – razem ze wszechświatem, za fraki ciągnącym także Ziemię w tym dobowym, osiowo-skrętnym ruchu i ludzi również – nieważne jak bardzo protestowali, zawsze przeciwko procesom większym, starszym i dobitnie potężniejszym od siebie). Była to przy tym również myśl do żadnego konkretnego uczucia nieprzywiedlna – jeśli już, to może luźno związana z tą tęsknotą właśnie, ale tęsknotą fantomową, której jeszcze nie było; jeśli miała przyjść, to każąc na siebie najpierw zaczekać. Póki co wspomniała tylko, że będzie, może nawet potwierdziła swoje przybycie – ale bez żadnego oficjalnego anonsu, że o – już, już jest za progiem.

[akapit]

Alexander w ogóle nie myślał o tęsknocie. Zdecydowanie za dużo miał jej w życiu, żeby rozróżniać kto mu ją podrzucił i w którym spadku. Całkiem dawno stracił rachubę. Pocieszająca była tylko świadomość, że każde uczucie dało się zużyć, w y c z e r p a ć przy odrobinie zawzięcia – że i do niej konkretnie dało się przywyknąć i wiedzieć, gdzie jej szukać (najlepiej tak, żeby móc potem te miejsca świadomie trzymać poza zasięgiem wzroku). Problem polegał na tym, że podarunków (a przecież dokładnie tak traktował własną tęsknotę i żal – jak niespodziewany, imiennie podpisany prezent), nawet tych nietrafionych, nie wypadało się pozbywać, ani zwracać – i nie wypadało oddawać, w jakiejś reakcji łańcuchowej wyciągniętych po tę tęsknotę rąk; nieważne jak bardzo byłoby Milou’ z nią do twarzy – przecież z łatwością przyszło mu sobie wyobrazić niemal idealną kompozycję żalu i smutku wkomponowaną w łzawą kształtność oczu. Obawiał się tylko, że po drodze jeszcze by coś namieszał, w wyniku czego chłopak zatęskniłby do niewłaściwej osoby (przy tym bez jednoznacznej i definitywnej opinii, kto właściwie w tym układzie sił i trójstronnym impasie jest, a kto nie jest, właściwy – i co to w ogóle miałoby znaczyć, i według jakich w ogóle kryteriów). Zupełnie osobną kwestią pozostawała ta problematyczna mentalność Hawkinsa, traktująca Araba – Miloud(M i l o u d; ciemna karnacja, melanż sprzecznych sobie akcentów, ruch głowy na stronę, prawie czarne oczy, ale jasne, z nie tak rzadka nierozumiejące spojrzenie), jak kogoś, kogo trzeba było sobie podporządkować. Komu należało udowodnić hierarchiczny charakter i podział tej relacji – i, tym razem tylko w ugodzie, w którą wchodził z samym sobą, że to wszystko jest po to, żeby go posiąść, przywłaszczyć jak obiekt – i dopiero tak oddalony, zabezpieczony na każdym mechaniczno-niemechanicznym froncie gotów był przekonać się, że… sam w sumie nie wiedział co. To znaczy wiedział – czuł, ale wniosek mijał się z oczekiwaniami, kiedy w czasie rzeczywistym i realnym (a nie w tej rozdmuchanej imaginacji) przekonywał się, że może jednak nie ma takiego frontu, który okazałby się niewzruszony i nie do przedarcia.
Hm? – Odsunął się, choć nie za bardzo, wciąż podając mu się i będąc po prostu, na wyciągnięcie ręki, dłoni, kolana pchniętego trochę w przód, przed siebie, chłopakowi odbierając drogę ucieczki, sobie – argumenty. – M-hm- yeah. It is the bloody Dodge. – Zaśmiał się i ustąpił, na chwilę znowu zajęty tym niezbyt boskim (i nawet herosa niegodnym) atrybutem, z którym w towarzystwie Lou zdawał się praktycznie nie rozstawać – może po to, żeby przed nabyciem nowego nałogu zająć usta starym, sprawdzonym, niebezpiecznym może, ale tylko dla zdrowia, a nie dobrego imienia i własnej godności. Potem się zaciągnął, zostawił papierosa w ustach – dłonie pogubił gdzieś na ciele chłopaka; ten sam, wcześniej podrażniony punkt na karku teraz miarowo gładząc i dręcząc w niewysłowionej obietnicy.
Parsknął kłębkiem dymu.
But hey, at least we've got blankies? – Bardziej zapytał, niż stwierdził – i bardziej stwierdził (czy może zaironizował), niż zapytał; w rzeczywistości nie czekał ani na jego odpowiedź, ani na alternatywne propozycje. Nie mógł czekać. Nie wolno było mu teraz ganiać za innym rozwiązaniem; wciąż wisiało nad nim pięcioletnie widmo niepowodzenia, ten dziwny atroficzny marazm, który zbierał żniwo w wyposzczonym organizmie.

[akapit]

Drogi do pickupa nie było. To znaczy – była, zupełnie prosta i tylko z jedną przerwą zarządzoną na szluga wyrzuconego w kałużę (albo jakąś inną szczalnię dla klientów, którzy nie dali wyprosić się po dobroci i potem dogorywali środkiem nocy na zewnątrz, albo ci, którzy zwyczajnie, z jakiegoś powodu, nie zdążyli – Alex nie mógł teraz dbać o to mniej). W zestawieniu z chłopcem – młodym, ładnym, trochę rozdyszanym i podchłyśniętym – i tak wszystko wydawało się dobitnie nieatrakcyjne, a może nawet i o b r z y d l i w e . Potem były te same, dwudziestoczteroletnie lędźwie dociśnięte do maski samochodu i usta znów dociśnięte do drugich ust, napierające na siebie głęboko i intensywnie, przepędzając każdy potencjalny cień sprzeciwu; Alexander nie chciał, a w pewnym momencie nawet poczuł się tak, jakby fizycznie nie mógł przestać.

[akapit]

To nie była jedna z tych rzeczy, o których opowiadałby na głos – ale lubił prostotę tego kontaktu – zupełnie niepraktyczną i w pewnym sensie zbyteczną; lubił konsolacyjny charakter pocałunków, lubił pracujące usta (jak wynagrodzenie za mniejszą przyjemność, w porównaniu do tego, czym można byłoby je zająć) – lubił delikatny, rozmazany uśmiech po krzywiźnie wargowego łuku – ładnego, zaróżowionego wysiłkiem, umęczonego, wilgotnego, uchylonego lekko jak okno, samym tym kuszącym lufcikiem, który okazją czynił złodzieja; więc Alex kradł, kradł całkiem pazernie, kradł mocno, nieprzerwanie, razem z oddechem każde ciche, lepkie kląskanie przywierających do siebie warg, każdy odległy pomruk – teraz zbierając burzę; nie był pewien czy wysianą z wiatru, czy z tych błysków chłopięcych oczu, migających zanim mógł je usłyszeć, czy z tamtej nadziei, z którą wyszedł na parking łudząc się, że sztormu nie będzie musiał gonić – sztorm sam po niego przyjdzie.

Przyszedł. Wcale się nie mylił – przyszedł i był tu, obok.
Fuck, Miloud.

[akapit]

Takie usta opiewało się zresztą w piosenkach sprzed lat, na tle czerni i bieli, i garniturów albo akustycznych gitar, ale i w tych wyśpiewanych spod kowbojskiego kapelusza – o dziewczynach poznanych w mieście i pretensjonalnie ładnych, chwytliwych imionach. Była Cindy, Lucille i Peggy Sue. Była Rebecca Lynn czy nawet Mary L-
Oh-Chryste.

[akapit]

No przecież – oczywiście, że tak. Gdyby myślami był teraz gdzieś indziej, niż w lekko rozchwianym przed nim chłopaku, pewnie by się roześmiał. To jego niepełne imię – ta droga na skrót, na przełaj, na szagę przez jakiś papier, akt urodzenia czy paszport i kilka zgłosek – naprawdę było wyjątkowo praktyczne, a uwodziło w ten sam sposób, w jaki robiły to imiona zgrabnie wpasowane w rytm piosenki, w refrenie i maltretowanym wersie, którego potem nie dało się wyrzucić z głowy; z którym można było obudzić się jak z kacem. Albo moralniakiem.
Just, Lou- – Westchnął w niego – w mieszankę ich oddechów i przyjemnie ćmiącego, alkoholowego oparu; przy tym, najpewniej zbyt swobodnie, biegł dłonią wnętrzem lekko odchylonego uda. – I- I don’t know if I can get things going, uh- down there – rzucił nie tyle oschle czy gorzko, co ciszej; czasami miał wrażenie, że zwyczajnie nie znał pojęcia wstydu – i nawet z jego definicją trzymaną przed oczami podtrzymywałby, że to uczucie jest mu całkiem obce. A jednak zdobycie się na takie wyznanie wyjaśnienie sytuacji – co do uciążliwej przypadłości przywleczonej ze sobą z więzienia – wydawało mu się nie na miejscu. Konieczne, tak (w innym wypadku musiałby mieć nadzieję na jakiś jebany cud), ale niechciane. I szkoda tylko, że do oporu własnego organizmu nie potrafił się przyznać tak, jak Lou przyznawał się do własnej niewiedzy. – But I still can suck you off. I can do whatever you like. I mean, it can be anything… right? So… – Wtargnął palcami pod sprzączkę paska. – What’s gonna be, huh?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
niby niewinne, ale jednak pełnoletnie, więc 18+
Spoiler

[akapit]

W naturalnej dychotomii perspektyw, Alexander, owszem, mógł sobie do samochodu prowadzić (to jest: trochę popychać, trochę przyciągać, trochę ponaglać, ale też spowalniać - gdy zatrzymywał się, by pozbyć się niedopałka) chłopca (owszem: młodego, ładnego, trochę rozdyszanego i podchłyśniętego specyfiką okoliczności; rozognionego - rumieniącego się tak, jakby w świetle neonu dało się opalić niczym pod słońcem w zenicie - krwią rozbuzowaną nagle i torującą sobie drogę we wszelkie zakątki ciała; w dodatku - rozemocjonowanego aż do ryzyka potknięcia się o własne nogi), ale Lou wyjątkowo czuł się teraz prawdziwym facetem - tak, jakby dojrzałością (pragnień, odruchów, zachowań, potrzeb, przede wszystkim zaś - pewności siebie) oberwał od Hawkinsa rykoszetem. Może też trochę mu to schlebiało - choć do tego, oczywiście, w życiu by się nie przyznał (tak samo jak nigdy nie przyznawał się, nawet przed samym sobą, albo przed dwa lata z rzędu prowadzonym w podstawówce pamiętniczkiem, że równocześnie rozpierała go zarówno radość jak i duma zmieszana z niedowierzaniem za każdym razem, gdy Athir albo Salah wracali do domu z uczelni, i okazywali mu niewysłowioną łaskę w postaci kilku wyczekanych, wypragnionych minut uwagi i zabawy) - że ktoś taki jak Al w ogóle chciał mieć coś wspólnego z kimś takim, jak on.
  • Ale co to znaczyło - "t a k i" - Miloud już nie wiedział. Przecież chyba nie, że "Biały". "Starszy".
    Albo, że "Stąd".

Brunet parsknął śmiechem.
- They are horse blankies, A l e x a n d e r - Wyszydził, przewróciwszy oczami na wspomnienie kilku szurpatych narzut, wożonych w Dodge'u na wszelki wypadek, bo choć Hawkinsowie wychodzili z założenia, że koni nie ma co zbyt często i pochopnie derkować - w zamiarze wyrobienia w nich naturalnej odporności, ale i uniknięcia otarć i odparzeń - nigdy nie wiadomo było, czy nie przydadzą się one w kontekście jakiegoś innego zwierzęcia. Na przykład jednej albo dwóch przerażonych, zagubionych owiec. Albo dzikookiego chłopca znikąd, którego można by rozwlec przed sobą nieustępliwością dotyku i doprowadzić na skraj utraty rozumu i zmysłów, a potem z tego skraju bez litości popchnąć wprost w ekstazę? - You will have to try harder if you're really attempting to convince me that this - Klepnął dłonią - chwilowo niezajętą flirtem z krawędzią tylnej kieszeni u męskich jeansów - jakiś skrawek pocętkowanej gdzieniegdzie korozją, karoseryjnej blachy; szczerze zaskoczony, że w obecnym położeniu udało mu się skonstruować tak długie, i chyba nawet poprawne gramatycznie zdanie - is some sort of a luxury, or something.

[akapit]

Jedyną przypadłością Milou' - co blondyn mógł teraz jednoznacznie wyczuć gdzieś na wysokości nasady własnego uda - było co najwyżej dwudziestoczteroletnie libido trzymane na nieco zbyt długim postronku. 
- Get in that car - Zniecierpliwił się, i zawiercił, miednicą trąc o męskie biodra - jakby w narastającym podnieceniu zaczął przeszkadzać nagle samemu sobie: zbyt głodny, zbyt twardy, zbyt gorący pod ząbkami fermuaru - Or... Or... - Łypnął przymglonym spojrzeniem w stronę samochodowej paki - Onto that... Thing - Boże, kurwa, Chryste. Nie pamiętał jak po angielsku jest ani "bagażnik", ani "naczepa".  Nigdy tak bardzo jak teraz nie pluł sobie w brodę za przeskoczenie lekcji z pojazdów w swoim Duolingo  - There. The back.  - Szarpnął się ku wskazanemu przez siebie kierunkowi, ale w miejscu przytrzymała go niespodziewana przestroga Hawkinsa.
- Oh? - Bardziej się zmartwił niż rozczarował, i bardziej rozczarował niż rozgniewał. Nie rozumiałby zresztą o co, jeśli za jego zapowiedzianą niemoc miałby złościć się na Ala. Inna sprawa, że wściec mógł się na los, na świat i wszystkich renegatów nie tylko chodzących po nim wolno, swobodnie, ale też godnych wracać po zgubę pod te same co kiedyś adresy. Teraz jednak nie chciał myśleć ani o złości, ani o niesprawiedliwości życia, z jaźnią i atencją zbyt zaprzątniętymi fizycznością wysuniętą na sam szczyt hierarchii priorytetów - Alright - Połknął "o", które jeszcze niedawno bezwstydnie, przekornie dostawiłby do końcówki potwierdzenia. Ostatnim na czym mu teraz zależało było żeby Alex pomyślał, że nabija się z niego, albo szydzi - It's okay -  Wydął dolną wargę w niewzruszonym, choć sympatycznym (to znaczy: zabawionym sympatią, ale nie empatią, i - broń Boże! - nie współczuciem, czy pożałowaniem) wyrazie z gatunku "it's no big deal, mate". Skubnął ustami jakiś skrawek męskiej skóry, zupełnie bezbronny nad podwiniętym kołnierzem koszuli.
- Mh? Sure you can Zaschło mu w gardle; mokro za to zrobiło się zupełnie gdzie indziej - niekonkretną zapowiedzią dopiero majaczącej na dalekim horyzoncie ulgi od pęczniejącej w organizmie przyjemności; ulgi na razie zapisanej jedynie na materiale bielizny wilgotnym, łezkowatym w kształcie śladem. Już sama myśl - myśl o blondynie na kolanach, myśl o blondynie z wargami rozpieranymi jego własnym ciałem, myśl o blondynie o powiekach mrużonych wysiłkiem, myśl o blondynie walczącym o oddech, albo o równowagę - robiła z nim dziwne, przyjemne, ale i niebezpieczne rzeczy. Kłębiąc się w głowie, zahaczała jednak i o inne rejony; przywoływała pytania. Wśród nich: czy właśnie to Alex robił musiał robić w więzieniu?
  • I czy właśnie to robił musiał robić w więzieniu jego własny brat?
- But -  Potknął się o własny, chwiejny rauszem oddech; kolanem - o metalową krawędź we wspinaczce na skrzynię pickupa. Pchnął Ala: w pierś, i na twarde, choć miejscami amortyzowane warstwą szorstkich koców podłoże. Potem go dosiadł, choć póki co stosunkowo niewinnie, bo i przez cztery warstwy materiału. Ślinę przełknął tak głośno, że pewnie usłyszeć mogła go nawet nieszczęsna Katie, polerująca ostatnie szklanki w The Downunder przed dwiema finalnymi godzinami swojej zmiany - Slowly, okay? - Potrącił obojczyk blondyna nosem; naglącym ruchem kontuzjowanej dłoni spróbował wyswobodzić jego ramię spod materiału koszuli.
- And... Alex? - Przekrzywił głowę w filuternym, bystrym ruchu godnym najmłodszego dziecka, które przywykłe jest wprawdzie, że często się nim gardzi, ale również, że rzadko się mu odmawia. Pocałował go w szyję - What if, for now, I just kiss you a bit more? - I w usta, i w brodę, i znowu - w twardą wrażliwość grdyki. Al mógł poczuć, że Arab się uśmiecha - I mean - Everywhere.
Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
cd trochę +18

[akapit]

Arab nie musiał nawet pytać – nie istniało bowiem najmniejsze choćby prawdopodobieństwo, że zapewnienia nie znalazłby w oczach Alexandra. Oczywiście, że Miloud był p r a w d z i w y m facetem. Cokolwiek taka prawdziwość miałaby oznaczać w uznaniu dwudziestoczterolatka. Przecież żadna optyczna iluzja ani żadne widziadło nie dałoby czuć się pod palcami sunącymi przez troszkę podpocony kark, zawsze wtedy gdy Hawkins nie pozwalał mu się odsunąć, jeszcze na chwilę, moment, ułamek wszelkich teraz i tutaj i już przedłużając którymś z pocałunków tak samo wymierzanych bez zawahania, jak i poza opamiętaniem. W tamtej chwili za mało było między nimi miejsca, za mało niewzruszonej, niesperturbowanej pożądaniem przestrzeni – wcale, w zasadzie – żeby poza napierającymi na siebie sylwetkami w tym nierównym, mało harmonijnym sporze zmieścić spóźnione wątpliwości. Miloud był prawdziwym facetem, bo Alex widział, czuł i na własnej, z wolna odsłanianej skórze d o ś w i a d c z a ł, że takiego przed sobą ma; chłopców ledwo wrośniętych w dorosłość trzymał zresztą bezwzględnie poza swoim łóżkiem – nawet jeśli łóżko pozostawało tu pojęciem umownym i w domyśle tego nieograniczonego zbioru oznaczać mogło w gruncie rzeczy wszystko – kabinę samochodu, belę siana, barową łazienkę, fotel pasażera, plażowy ręcznik czy tę nieszczęsną pakę Dodge’a.

[akapit]

Teraz jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, ale znalazł się w kropce. Póki co rzeczy miały się jeszcze w jak najlepszym porządku – przyjemnie rozemglone, w ciągłym, ale nieco rozbieganym dążeniu do jakiejś ostateczności aktu przeprowadzonego jednocześnie na i w ciele, a który – ten akt – przepuściłby zmysły przez filtr błogiego, orgazmicznego hiperrealizmu. Przeczuwał już jednak, że jeśli nie nad ranem, to jeszcze tej samej nocy zrozumie, jak bardzo się, dobrowolnie, zaszachował; dobitnie przerażony bezwyjściowością sytuacji, w jakiej znalazł się nie bez zaskoczenia. Zwyczajnie nie mógł pojąć, jak to się stało. Jeszcze przed chwilą gotów był od odpowiedzialności wymigać się jakimś brutalnym, wyssanym z palca frazesem, że tak było t a n i e j, niż zafundować zastrzyk gotówki w kieszeń jednej z tych dziewczyn, które skurwiłyby się na życzenie – a każdą fantazję i tak na jakimś etapie zdążyły już wpisać w cennik. Wygodnie pominąłby przy tym fakt, że sam przyjechał tutaj dla Al-Attala i tak naprawdę to on był tu na telefon – i że tego układu nijak nie dało interpretować się na jego korzyść. Nie tak, żeby nie zwęszyć w nim sprzeczności. A teraz przyłapywał się na niemożności oderwania od chłopaka oczu. Może winowajcą była ta zaczepka (którą, swoją drogą – Al w tamtym momencie tylko tak mógł potraktować – jak zaczepkę właśnie); bo choć nie miał ani ochoty, ani jednoznacznych zamiarów przekonywać chłopaka do c z e g o k o l w i e k, a już na pewno nie, że ten osioł czy inna szkapa na czterech kółkach to rasowy rumak – tak obydwoje na tym etapie wiedzieli chyba, a jeśli nie to przynajmniej przeczuwali, że cienka jest granica pomiędzy przeżytkiem albo kiczem dostępnym dla każdego, a luksusem. Może różnica polegała tylko na tym, że to nabywca wybierał kicz, a luksus – swojego nabywcę. Oczywiście w tamtej chwili takie wnioski nie miały jeszcze najmniejszego znaczenia, ale w perspektywie czasu coś w Alexie sprzeciwiało się tej myśli. Docierało do niego, że za takich jak Al-Attal zawsze przychodziło płacić w inny sposób – jeśli w walucie, to niematerialnej i dużo, d u ż o droższej niż parę banknotów na suche, niezręczne do widzenia wsuniętych w rękę równocześnie z bielizną wsuwaną na pośladki. W takim zestawieniu wypadał raczej jak towar luksusowy, pożądany, nie dla każdego i o ironio – sprowadzony z importu – a biorąc pod uwagę okoliczności – chyba także względnie rozchwytywany; najwidoczniej przez trzydziestoparoletnich, białych blondynów pracujących na tej samej farmie. Może to zbieg okoliczności, a może chłopak znalazł swoją niszę.

[akapit]

Ale przecież nie chciał o tym teraz myśleć. I dobrze, bo nie musiał. Mógł go po prostu całować – więc całował, jeszcze raz, w usta, głęboko – po podniebieniu przesunąwszy językiem tak, jakby poza odrobiną ostałej tam goryczy alkoholu i osobiście tchniętego dymu, w stanie był zaciągnąć się tym samym smakiem, który kiedyś, podobno, zwiódł kogoś na pokuszenie, a teraz tkwił w gardle nie tyle kością, co tym nieszczęsnym, adamowym jabłkiem. Być może tym dokładnie owocem poznania dobra i zła (w końcu wszystko na tym świecie tworzone było zawsze na podobieństwo) zachłysnąwszy się z taką samą pasją, z jaką ludzie beztrosko grzeszyli po raz pierwszy. I, szczerze mówiąc, nie wydawało mu się, żeby ktokolwiek z tego towarzystwa jakoś szczególnie żałował własnych wyborów.
And I’ve got a hotblooded Arabian in front of me. Don’t tell me it’s a mere coincidence. – Parsknął, spojrzeniem przed chwilą tkwiąc w chropowatej nawierzchni koców, teraz włócząc nim po sylwetce chłopaka. Sylwetce wplątanej w zupełnie niepotrzebne warstwy materiału – lekkiego, zwiewnego lnu raczej, niż bawełny, w kolorze późną porą i neonowymi poblaskami zabarwionym byle-jak; sylwetce ubranej wcale nie brzydko, ani nie zbyt elegancko, przede wszystkim jednak ubranej zdecydowanie za bardzo.

[akapit]

Zaskakiwało go przy tym z jak naturalną, niewymuszoną swobodą jego dłonie układały się po obydwu stronach siodłających go ud i na biodrach. Czuł, że Miloud był twardy. I że drżał – że gdyby mógł naelektryzować się tym desperackim, sfrustrowanym tarciem o udo, miednicę, zbieg pachwin – pewnie kąsaliby się teraz tym obiegiem zamkniętym przewodzonego prądu. Ale nie mógł. Nie mógł – i ta myśl pewnie dobiłaby go już dawno, gdyby nie kojące rozproszenie; usta chłopaka mknące jego szyją i kilka zapewnień wymienionych na nieznaczne, chrypliwe przytaknięcie.
Nie tego spodziewał się po Al-Attalu, ale skłamałby, gdyby powiedział, że mu się to nie podobało.
Mhm- No need to rush. – Chciał dodać coś jeszcze, ale ostatecznie zdążył tylko unieść się na ugiętym za sobą łokciu – jednym, potem drugim – i w tej niezbyt finezyjnej kombinacji przekładanych nad sobą rąk pomóc brunetowi w uporaniu się z koszulą. Potem mruknął coś przeciągle aprobującego; dałby mu zielone światło, ale Lou niezmiennie zadowolić musiał się dobrze znanymi już neonami odbitymi w jego oczach.

[akapit]

Przy jednym z tych razów, podczas których chłopak wadził pocałunkami po rozprężonej wstędze szyjnego ścięgna, Al wplótł palce w jego włosy.
Hey, Lou. – Samym oddechem unosił ciężar niewiele może drobniejszego od siebie, ale na pewno smuklejszego ciała – wzmocnionego zrywami pracy, a wyrzeźbionego stałością lat spędzonych w oceanicznym przestworzu. I takiego go przytrzymał – wzrokiem mogąc zawadzić o rozmierzwiony własną dłonią pukiel. Albo niebo. Uśmiechnął się; i tego brunet poczuć nie mógł, ale przeczuć – już jak najbardziej. – Lou – powtórzył. Lou, Lou, L o u – istnienie absurdalnie lotne; nawet teraz nie miał pewności, czy to on dociskał go do siebie, czy to Al-Attal pozwalał się dociskać. – Don’t break a sweat tryin’ to figure it out. I do both. I like both. And I sure as fuck don’t mind it being like that, yeah? – Tak: czyli pod nim – precyzowanie wydawało mu się całkiem zbyteczne, więc zamiast się trudzić, westchnął. Cicho, płytko, intymnie. – I'm up to anything.

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Spoiler
W kontekście jego dotychczasowej, życiowej historii, z dwojga złego może lepiej, że blondyn znajdował się w kropce - jak kropka nad i, chociażby, w "Milou", albo w "miłości" - niż w kresce: uformowanej skrupulatnym, metodycznym mikro-ruchem przytrzymywanej między kciukiem i stykiem wskaźnika oraz środkowego palca karty kredytowej (z zerowym bilansem na koncie - ogołoconym za sprawą wiadomej tendencji właściciela) i tak prostej, jak większość sprawdzonych przepisów na nieszczęścia.
Najistotniejsze jednak ze wszystkiego, że tkwił przy tym dokładnie tam, gdzie potrzebował go teraz widzieć (i czuć, i mieć) dwudziestoczterolatek, zakotwiczony ciasnym oplotem na wysokości jego bioder. Owszem, za darmo, ale nie nadaremno - bo przecież ten ogień roztańczony pod śniadą skórą, teraz - już pal sześć wszystkie tutejsze neony! - jakby opalający ją od środka, zdawał się być efektem samej obecności Alexa; kilku raptem pocałunków, kilku ruchów dłoni szukających sobie drogi w topografii chłopięcych pleców, we wcięciu jego talii, w entablaturze żeber i na konturach łopatek.
Jeśli zresztą Hawkinsowi naprawdę chciałoby się komuś za seks zapłacić - w takim celu, w jakim za rżnięcie gotowa była łożyć gotówkę określona partia ludzkiej populacji [to jest aby udowodnić (sobie, komuś, czemuś), że ją zwyczajnie stać - na wszystko], nie musiałby szukać daleko.

[akapit]

No, tylko, że Miloud nie był sprzedajny.
Płacić, rzeczywiście, można było zatem wyłącznie nie jemu, ale za niego. Nie popadając w przedwczesną górnolotność, która nakazywałaby przypuszczać, że życiem, albo w cennej, emocjonalnej walucie, wystarczyłoby cztery tysiące i sto piętnaście australijskich dolarów. Za przedłużenie wizy, na ten przykład.
Ale Lou w życiu nie przyszłoby do głowy o coś takiego prosić kogokolwiek. A już na pewno nie syna swoich - teraz już byłych, zresztą - pracodawców.
  • Bo przecież tym właśnie Alex był, czy nie? I tym też miał na zawsze pozostać. Ekscytującą anegdotką, kolejną przygodą, soczystą opowieścią - razem z garstką wspomnień wpisaną potem w podróżniczy kajet i noszoną przez lata w zakamarku pamięci, gotową, by się czasem jakimś jej fragmentem z kimś podzielić, a innym razem - by samemu się nad nią rozczulić, i schować z powrotem tam, gdzie jej miejsce.
    Czyli w Przeszłości.

- Jesus - Westchnął albo sapnął, z uśmiechem Hawkinsa wplątanym we włosy, choć w chłopięcych wargach - pogryzionych w dylemacie rozwiązywanym nad ekranem telefonu jeszcze zanim wysłał do Ala wiadomość, a teraz opuchniętych nieustępliwością męskich pieszczot - wypadało to o wiele bardziej jak "Jésus": surowy, obcy, w swoim europejskim brzmieniu jakby zerwany prosto z ołtarza u krańca głównej nawy Sainte-Chapelle z taką siłą, że odarty jednocześnie nie tylko z ostatków nędzarskich szat, ale i ze wszelkich dźwiękowych ozdobników albo wyłagodzeń - Jesus - Yeah.
Prawdą było, że Miloud powinien był się przestraszyć. Tych palców - wplątanych w jego włosy, zadzierzgniętych o nie u nasady z taką zasadniczością, jakby Al trzymał w lejcach bardzo narowistego konia. Tylko, że Lou czuł się przy nim raczej jak źrebak - bardziej zatem niż na walkę o przewagę, ochotę miał raczej na psoty. I może dlatego pacnął go językiem tam, gdzie sięgnął - w ścięgno szyi, albo w kostną gałeczkę obojczykowej obręczy. Jeśli kiedy blondyn się rozproszył, chłopak przesunął się, i uciekł wargami niżej - pod materiał zrolowanej ku górze, prążkowanej podkoszulki. Wilgocią śliny - złotej i turkusowej pod ostrzałem neonu - wytyczył ścieżkę od męskiego sutka, do pępka i niżej - z cichym parsknięciem plącząc się w kępkę jasnego, choć grubszego niż na rękach włosia, biegnącego aż pod krawędź spodni i próg skórzanego paska.
- You're so... - I znów wyżej: do niesprawiedliwie pominiętej wcześniej, ale niezignorowanej jednak brodawki - Nice - Zaśmiał się ze swojego niedoboru słów, i z infantylizmu własnego zachwytu; pokręcił głową - poniósłszy fiasko w walce o bardziej poetyckie określenia, i ze słodkim niedowierzaniem w to, co się z nim działo - F-fuck, so nice.
Sam już nie wiedział co dokładnie miał na myśli: rzeźbę rozciągającego się przed nim, cielesnego krajobrazu, jej barwę, czy temperaturę - podnoszoną działaniem tequili, ale wyważaną co parę chwil podmuchami nocnego wichru. Łatwiej było mu teraz - łatwiej niż kiedykolwiek przedtem - myśleć o Alexandrze w sposób, który nie czynił z niego wroga, albo przeciwnika. Jasne, nadal w jakimś sensie pragnął zwyczajnie mu pokazać (gdzie jego miejsce), ale jednocześnie coraz mniej miał przeciwko temu, by się przed mężczyzną też odsłonić - o wiele bardziej, niż wyłącznie ze ściągniętej z barków koszuli.

Dźgnął czubkiem języka zarys tuszu - w jednym punkcie trochę zbyt rozmytego, w innym: wbitego pod skórę chyba za głęboko, aż do zbliznowacenia - na obłości męskiego bicepsa - What's this one about? - Zagadnął, dłonią zawadziwszy jednocześnie o klamrę alexandrowego paska. Szerokim, płaskim liźnięciem prześledził kształt wpisanego w mięsień pióropusza. Niżej - kępy traw, urywającego się mankietu przy męskiej dłoni - And that? - I jeszcze tkwiącej obok, demonicznej, kobiecej sylwetki - And this one? - Skrzywił się i zmarszczył nos - I don't like it.
Fakt: Miloud paplał. Nie dlatego jednak, że się denerwował, jak prawiczek w noc po maturalnym balu, do wielkiej, licealnej miłości dobierający się w mroku szkolnych trybun, w tym samym grzechu dzielonych zresztą z pięcioma innym parami, co raczej w typowej dla siebie, od dziecka, skłonności, by odzywać się niepytany (od czasów szkolnych zmienił się zatem jedynie charakter pał, które otrzymać mógł w zamian). Poza tym może trochę grał na zwłokę (operację, jednocześnie, prowadząc na bardzo żywym, bardzo prawdziwym organizmie). O dziwo - nie w imię własnego interesu, co raczej tego Hawkinsa - w mniej lub bardziej dosłownym tego słowa rozumieniu - z każdym kolejnym pocałunkiem ugrywając mu krztę cennego czasu.
Rozpiął spodnie - najpierw jedne, potem drugie. Wcałował się w wybrzuszenie mięśni skośnych, w płaszczyzny mięśni prostych, wreszcie - aż w kształt więzadła biegnącego ku pachwinie.
- You don't mind it, huh? - Jakimś cudem udało mu się ponownie wycentrować własne ciało - nadal łagodnie, czule kołysane tequilą - nad męskim. Z importu, czy też nie - z pewnością Hawkinsowi trafił się rzadki rarytas. Podchmielony, tak, ale bynajmniej nie do tego stopnia, żeby nie wiedzieć co robi (choć czemu to robi, w pełni dotrzeć miało do bruneta dopiero za parę ładnych godzin, jeśli nie dni, kiedy to spojrzy sobie w oczy w nadkruszonym lusterku klaustrofobicznie ciasnej łazienki Emery'ego McHarena, i znajdzie tam prawdę, a obok prawdy - tęsknotę i wstyd) - That's not enough, Hawkins - Polubowną zgodą albo letnią w temperaturze łaską zaspokajać się mogli jacyś inni chłopcy Hawkinsa, ale nie on - teraz.
Oplótł nadgarstek Alexa palcami sprawniejszej ręki. Pociągnął w dół - w ciasny klin powstały między ich sylwetkami, odrobinę więcej miejsca robiąc sobie tylko krótkim wycofaniem i wzniesieniem bioder. Odgarnął krawędź własnej bielizny. Potem wsunął mu się w dłoń: dużą, mocną, ciepłą i zdecydowanie zbyt suchą. Jęknął cicho, z jakąś dozą zaplątanej w ten dźwięk skargi, lecz się nie wycofał - I will need you to want it.



Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
+18+18+18+18

[akapit]

Odsiedzieć swoje w więzieniu to jedno. Problem pojawiał się tam, gdzie wreszcie przychodziła pora na wyjście, idiotycznie wyczekiwany exodus, zmuszający żeby wyplątać się z ciążących w nim myśli. Alexandra nieziemsko frustrował taki stan rzeczy – być w swoim ciele i mieć drugie ciało obok – do tego nie byle jakie – ładne i młode, chętnie rozprężone pocałunkami po negliżu jego własnej skóry; ciało, które podobało mu się bardziej, niż powinno (niż przypuszczał, że mogło i niż chciałby sobie na to pozwolić). To, co Arab z nim robił, było przyjemne, pożądane każdą cząstką jego wzburzonego tanią erotyką jestestwa, ale efektów tej przyjemności nie potrafił z siebie wyłuskać – nie więcej, niż jakieś miłe, a równocześnie frustrujące tężenie, które z jednej strony było zupełnie ciche i nieśmiałe, a z drugiej zdawało się krzyczeć o jego problemach; tych, których nabawił się tam i których nie zaspokoił przez pięć ostatnich lat aż do zniechęcenia własnego organizmu.

[akapit]

Próbował więc skupić się na czymkolwiek, byle nie wpadać w błędne koło rozproszeń. Przytrzymał się więc w i a r y, a jakże, tylko trochę sprofanowanej przez Al-Attala. Śmieszne, że Jezus – tak, ten sam Jezus, który zwisał żałośnie z krzyża – ten bezwładny i cierpiętniczy w całej swojej mesjańskiej męce, a pojawiający się pod różnymi postaciami – generalnie, w każdym razie, w archetypie zbawiciela; ten sam Jezus, który niezmiennie pozostawał symbolem czystości, dobra i wszystkich tych cnót uznawanych na całym świecie za świętość i prawdę objawioną, tutaj, w ustach chłopaka, brzmiał właśnie jak bluźnierstwo. Jak świętokradztwo; więc i jakby przywłaszczył sobie jakąś cząstkę tej ślepo czczonej boskości. I tak: przed jednym wypadało upadać na kolana – chociażby w trakcie coniedzielnej mszy, na którą Hawkinsowie, od kiedy tylko Al pamiętał, zabierali się całą rodziną. Bez przekonania, ale i bez sprzeciwu, wiarę traktując w ten sam sposób, w jaki traktowało się wszystko, w co dmuchało się na zimne – na wypadek, gdyby jednak okazało się, że parę odmówionych pacierzy i uchyleń głowy w sakralnej, świątynnej ciszy kościoła St. Mary’s rzeczywiście można przefrymarczyć na wieczne zbawienie czy cieplutką posadkę w niebie. Przed tym drugim, przez chłopaka przywołanym nagle, ale bez zaskoczenia, upadłby na kolana nie z religijnej przyzwoitości i chrześcijańskiego obowiązku, ale zaspokojenia tych potrzeb, które już z samego założenia z duszą niewiele miały wspólnego.
Oh, boy- – Ulegał tym pocałunkom, czasami podrywając biodra od naczepy, czasami znów zakładając chłopakowi palce na ciemię; jego ciało potrzebowało być adorowane i z rozkoszą przekonywał się, że tak właśnie było. Nie wiedział, czy chłopak był teraz bardziej Francuzem, Arabem czy po prostu Emigrantem (przez duże „E” – jak nazwa własna albo w ł a s n o ś ć – jego, choćby na parę najbliższych kwadransów albo godzin) – ale t a k i właśnie, rozdziczale beztroski bardzo mu się podobał. A jednak i w tym uniesieniu znalazł to, co mu się nie spodobało, prawie jak opiniowane przez Milou’ tatuaże; niezależnie bowiem czy mowa była o wysepkach tuszu permanentnie wtłoczonych pod skórę, czy o zachowaniach godnych rzeczonego źrebięcia czy szczeniaka – nie wszystkiemu potrafił być tak przychylny, jak życzyłby sobie tego dwudziestoczterolatek. Nie nawet z jakiegoś konkretnego powodu, wciąż przecież w atmosferze docierania się na obydwóch frontach – zarówno fizycznym, jak i tym, który nie tyle krytykował, co zdrowo strofował niektóre zapędy.

[akapit]

Alex westchnął, przesunął palcami po członku chłopaka raz, może dwa – zanim nie doszedł do podobnego wniosku, splunąwszy zdrowo w dłoń i – z tej pozycji, przyglądając się Lou niemal ze stoickim spokojem (być może ten spokój, prawie leniwy, na pewno powłóczysty w windującym ruchu, zwiastować miał dokładnie to, co miało za chwilę nastąpić). Hawkins najpierw trochę się spiął, potem się uśmiechnął – Lou na pewno mógłby przysiąc, że tak było, jeśli akurat nie mrugnął albo nie zamknął oczu w gonitwie za rytmicznie ścielącym się po nim cieple alexowej dłoni. – I said what I said – mruknął, łapiąc go – mocno za ramię albo biodro, ale jednocześnie i ostrożnie w miejscu, w którym mógł zawadzić o poturbowany nadgarstek i tam, gdzie Al-Attalowi groziło zderzenie z ramą naczepy albo jednym z tych organizerów, które pozwalały przewozić drobiazgi bez ryzyka torpedowania ich w powietrze przy najmniejszym choćby z drogowych wybojów. Pchnął go pod siebie (Chryste, nie bez wysiłku – Arab, nawet teraz, kiedy zdawał się połowicznie rozpływać w jego ramionach, jakby zmieniał stan skupienia; tak mógł przecież, raz skupiony na szyi Alexa, raz na jego sutku, raz poniżej pępka, i dalej – i w tych ramionach też dysocjować – nawet teraz nie był ani trochę wiotki czy słaby; był silny i zdrowy, i miał w sobie tę dwudziestoletnią siłę, którą Al pragnął z niego zlizywać i scałowywać, w ten tylko sposób łącząc się z cieniem, reminiscencją własnej przeszłości).

[akapit]

A skoro nie mógł poczuć siebie – nie w sposób, który by go satysfakcjonował, a co dopiero zaspokoił – stwierdził, że nie będzie żadnym nietaktem tych cielesnych starć poczuć chłopaka; jeszcze nie w sobie, z obietnicą majaczącą może gdzieś w zasięgu, ale majaczącą przy tym mocno hamletycznie i bez jednoznacznego przekonania. Teraz, będąc na górze, dosiadając go w ten sam sposób, w jaki chłopak dosiadał jego, uniósł spojrzenie znad śniadej twarzy; wygrzanej tym rumianym zachodem słońca lejącym się po policzkach i w dół, na horyzoncie obojczyków lekko podbijanych ciężkim oddechem. Alex się na nim poprawił – otarł parę razy o spięte erekcją krocze chłopaka, wreszcie – pochylił trochę do przodu.
Now do us a favor and- – urwał, wzrokiem przebiegając po stercie szpargałów, które w pickupie wozili zawsze – razem z tymi nieszczęsnymi, końskimi pledami i awaryjnym paliwem (a które, razem, znacząco odejmowały im miejsca, wiecznie wchodząc w drogę łokcia albo – Chryste, kurwa! – kolana). Aż w r e s z c i e znalazł – prawie śmiejąc się z niedorzeczności całej sytuacji i z ulgą albo wdzięcznością, że tak proste życie wyciąga z człowieka najprostsze rozwiązania. Sięgnął po lubrykant – nieco nadużyty i w takiej ilości, która zamiast roztaczać przekonanie, że na tyłach Dodge’a wylądowali na szybki numerek, sugerowała raczej, że spędzą tu nie całą noc, a (z mocnym co najmniej) bardzo intensywny tydzień. Szczerze mówiąc – tak czy inaczej, nie zamierzał narzekać; nie teraz, jedną dłonią masując Araba po mostku, drugą, równym, śliskim ruchem dbając o to, żeby chłopak nie stracił na niego – ani na to, co mógł z nim zrobić – ochoty. Pocałował go w dolny obwód szczęki. – … fuck me, yeah? – wypowiedziane niby-szeptem, trochę wysyczanym przez zęby, na pewno bardzo niecierpliwym i złaknionym. – Lou, I want you to fuck me. – I poodpinał mięśnie; tym sposobem zupełnie rozluźniony, zapewniając Al-Attalowi wolną drogę, wolę i wybór.

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
można czytać, ale potem proszę iść się wyspowiadać
Spoiler
W tej chwili -
To znaczy dokładnie wówczas, gdy blondyn sumiennym, naprzemiennym ruchem rąk dbał o właściwy przepływ krwi w jego organizmie (jedną - drażniąc epicentralny punkt pachwin, jednocześnie pożądliwą, jak i nieznośnie niespieszną rytmiką wzniesień i osunięć nadgarstka; drugą - miarową monotonią tempa znęcając się nad miejscem, w którym kończyła się bezbronność szarpanej nierównym oddechem przepony, a zaczynała kostna przystań dla wszystkich żeber Miloud'a - tych prawdziwych, rzekomych, oraz tych obitych niedawno przez Benny'ego Crawforda, u jednego krańca zakończona mieczykiem wyrostka, u drugiego za to rękojeścią), zaawansowane czynności mogące uratować (Lou) życie prowadząc jeszcze przed spotkaniem bruneta ze Śmiercią (choćby wyłącznie tą małą), dwudziestoczterolatek mógł, naturalnie, skupić się bardzo różnych rzeczach.
  • Na tym, żeby podkoszulkę Ala zadrzeć wyżej, staranniej, aż po załom pachy. Na sposobie, w jaki blondyn akcentował zgłoski kiedy buntował się, i nie chciał się powtarzać. Na wzorku wbitym w klamrę jego paska. Na cichym poszmerze dobiegającym z nieodległej szosy - fałszywym alarmie, jaki nakazał brunetowi zadrzeć krótko głowę i rozgarnąć czujnym spojrzeniem otaczającą ich pomrokę. Mógł zafiksować się na myśli o tym, co będzie jutro. Albo na wspomnieniu pierwszego razu, kiedy był z drugim mężczyzną i kompletnie nie wiedział co robić, ani jak się za to zabrać.
Ale - w szczycie niedorzeczności ścieżek, którymi meandrować w podobnych sytuacjach zwyknie jednocześnie rozprężony, jak i kompletnie rozlatany nagle umysł - Miloud pomyślał o dzieciach.
Nie, Jezu Chryste!, nie w taki sposób, jaki musiałby mieć na uwadze, gdyby Los albo Natura wyposażyli Alexandra w inny zestaw chromosomów - w końcu tyle dobrego, że ze wszystkich zmartwień, które jeszcze ich dopadną, nie musieli przynajmniej przejmować się ryzykiem niepożądanej ciąży.
Interesowało go raczej nagłe spostrzeżenie, że dzieci w zasadzie nie mają nałogów nawyków. Jak czysta karta - wolne są od przyzwyczajeń, przywar, nawet upodobań. Jasne, to czy inne dziecko zdradzać mogło jakąś predylekcję - jak on sam do jazdy konnej i pianina, Salah do języków, a mały Noah do opieki nad zwierzętami. Ale pociąg do czegoś tak silny, że można było za to umrzeć - albo, mniej honorowo, wydać za to nie tylko wszystkie oszczędności, ale nawet kochanka, przyjaciela, brata - rozwijało się chyba później?
Ciekawy był w zasadzie, jak to się stało w kontekście Elijah; to jest, czy narkotyki odkrył nagle, i pokochał siłą godną miłości od pierwszego wejrzenia, czy raczej przywykał do nich stopniowo?
To wszystko, zresztą, przez sposób, w jaki Hawkins nauczył się wypowiadać jego własne imię.
Lou. Lou. L o u.
Coraz bardziej przeczuwał, że nie tylko mógłby się do tego przyzwyczaić.
  • Mógłby się uzależnić.
Jeśliby założyć, w każdym razie, że tym, co mroczyło go najbardziej było nie czterdzieści osiem procent mocy w plądrującym ciało destylacie agawy, a sama obecność trzydziestoczterolatka, Lou nie chciał wytrzeźwieć. Może nigdy; na pewno - nie w tym momencie.

Pokiwał głową, wręcz ciut zbyt gorliwie. I przełknął - też jakby za głośno.
- Yeah. Okay - Miloud naczytał się kiedyś - chyba w jednej z tych ulotek, które rozdawali im w liceum, a na które rozbuzowana hormonami, nastoletnia gawiedź rzucała się łapczywie z nadzieją na jakąś pikanterię, i po paru rzutach rozczarowanym okiem traciła cały animusz, nadziawszy się wyłącznie na dane statystyczne i medyczno-mechaniczny żargon - że absolutnie nie powinno się nosić prezerwatyw w portfelu, ani w tylnej (czy, na dobrą sprawę, żadnej) kieszeni spodni. Chodziło o tarcie i zmęczenie materiału - podobno lateks mógł się w taki sposób zużyć w zdradliwy, niewyczuwalny i niedostrzegalny zupełnie sposób. Dlatego, edukacyjne mądrości wziąwszy sobie ewidentnie do serca, Lou nigdy nie przechowywał gumek w jednym z tych miejsc - najtypowszych, ale, jak się okazywało, również ryzykownych.
Ale dziś zrobił wyjątek - tylko z tej przyczyny, że kondom w jego kwadratowym, ząbkowanym na krawędzi, połyskliwym pokrowczyku, z wnętrza wymaltretowanej życiem, podróżnej kosmetyczki, do portfela - na spotkanie ze zdjęciem jego matki, biletem wstępu do świątyni Angkor Wat i świstkiem potwierdzającym, że w razie jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, nie miał nic przeciwko by jego organy oddać bardziej potrzebującym, przełożył na parę godzin przed wyjściem z przyczepy Coopera. Tknięty jakimś impulsem. Raczej nie przeczuciem, a fantazją - snutą w sposób typowy dla młodych mężczyzn, to jest z werwą, ale jednocześnie bez nadziei.
Teraz, w każdym razie, Lou pozostało zmacać tylną kieszeń zwałkowanych gdzieś w dwóch-trzecich uda spodni, wyszczypać gumkę z opakowania, i założyć - po krótkim starciu z nieporadnością własnej, poprzetrącanej ręki. Łypnął na lubrykant. Potem na Ala.
- Are you - sure?; Nie w wątpliwości, czy blondyn miał na niego ochotę, ale raczej czy posługując się przaśnym, gospodarczym produktem nie gwarantują sobie reakcji alergicznej godnej mało zabawnej - i ciężko wytłumaczalnej - wizyty na SORze. Tym samym zresztą pewnie, na którym nazwisko Hawkinsów wszyscy kojarzyć musieli z całkiem niedawną, pogrzebową bójką, o jakiej do teraz zdarzyło się poszeptać trochę pielęgniarkom. Wystarczyło mu jednak pojedyncze spojrzenie Hawkinsa żeby zamilkł. Żachnął się. I roześmiał.
W odwecie za - nadal ćmiący go fatamorganą tępego bólu - uścisk męskich palców na swoim ramieniu czy biodrze, przychwycił Ala w miednicy. Przyciągnął, odepchnął; szarpnął za nogawkę. Potem - za cholewkę buta. Tylko lewego, zresztą; palcem rozsupłał opór sznurowadeł. Zorientował się, że zdjął też Alowi skarpetkę, i tu się zatrzymał - zostawiwszy go z jeansami zahaczonymi o jedną, obutą stopę, i z drugą - śmiesznie ładną, smukłą i nagą. Odwrócił go - z wysiłkiem jeszcze większym niż ten, jaki to blondyn musiał włożyć w ustawianie go sobie na niewygodzie filcu. Pomyślał o jasnej skórze męskiego łona, trącej o chrop materiału. Zepchnął własne spodnie niżej; przeciągnął całą długością wzwodu przez styk nagich pośladków.
I głębiej.
Zabawne, o jakich rzeczach myślało się w takich chwilach; oburzyło Lou w każdym razie wyobrażenie, jak okrutnie, nieprzyjemnie zimny musi być nawilżający preparat, gęstą łezką wygarnięty przezeń z szyjki opakowania. Kanistra. Kurwa, k a n i s t r a. Gdyby nie autentyczna trema, chyba niepowstrzymanie rozchichotałby się Alexandrowi w plecy.
Zatarł z sobą dłonie by choć trochę zrównoważyć chłód bezbarwnego specyfiku. Przyciągnął go sobie; rozsunął; naparł na niego. Potem - nie tyle zamarł, z ręką wpasowaną pod kant hawkinsowej łopatki, co raczej zastygł, z uważnością wpisaną w mimiczną falkę brwi umarszczonych nad nosem.
Jasne, że myślał o Alexie. To jest - wcześniej. Myślał o Alexie nie wtedy, kiedy pieprzył się z Elim, ale po. Nigdy jednak - z szacunku, albo ze strachu (czasem trudno było odróżnić jedno od drugiego) na tyle szczegółowo, by w głowie spróbować rozpisać sobie jakieś domniemania w dziedzinie jego seksualnych preferencji lub doświadczeń. I, co więcej, ich częstotliwości.
Nie owijając więcej w bawełnę: Boże, Alex był ciasny.
Do granicy z niepokojem. Na pewno zaś na tyle, żeby Miloud się wycofał. Pochylił. Pocałował go w kark, trochę roztargnienie, posiłkując się hojniejszą porcją lubrykantu. Prącie zastąpił koniuszkiem kciuka, kształt pośladka otoczywszy czwórką pozostałych palców. Tak, tak było -
- 's that better? - Lepiej.
Ale nie na długo.
Wpadł nie tyle w panikę, co w stan rozognionej improwizacji. Jakoś nie pasował sam sobie - tak długo, jak nie mógł wpasować się w Alexa; więc znów go odwrócił, wałkując któryś z tych nieszczęsnych pledów pod jego lędźwiami. Zabuksował kolanami o blachę podłoża. Oparł się na łokciu. Podciągnął Ala wyżej, płytko wsunął w niego dwa palce i dziabnął wargami wewnętrzną stronę jego uda. Pachwinę. Podbrzusze.
  • Tu, pomyślał, Alex nadal pachniał po prostu sobą - szarym mydłem i górną krawędzią limitu legalnej prędkości, nieprzekonaniem blaknącym pod mgiełką potu. Tylko jakby bardziej. Oprócz tego - niczym więcej niż niedawnym prysznicem.
    Trochę mu schlebiło, że to może dla niego. Albo przynajmniej z myślą o nim.
Bardziej niż nad mężczyzną, znęcał się teraz raczej nad samym sobą, nabrzmiały oczekiwaniem niemal do granicy z bólem. A, tak się składało, Al-Attal - w kontrze do preferencji niektórych mieszkańców Lorne - nie lubił cierpieć jeśli absolutnie nie musiał.
Przesunął się wyżej i w ostrożnym nachyleniu oplótł się ciepłem męskiego uda. Bardziej; ciaśniej. I pchnął.
- Oh- putain - Bliskość wydarła mu francuski bluzg spomiędzy warg, wargi za to docisnęła pod hawkinsowe ucho - Fuck - oh, oui - Kiedy zamykał oczy, i zaglądał w siebie, widział tylko gęstą, ciężką noc rozjarzoną gdzieniegdzie pojedynczym błyskiem jakiejś myśli, czy emocji. Dlatego uchylił powieki, i zamiast zerkać do własnego wnętrza, zapatrzył się na w Alexandra - Al. Al. Fuck, yeah.


Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
+18
Spoiler
Are yousure?

[akapit]

Nie był pewien, czy ostatnie słowo (pod skrzydło pytajnika przygarnięte jak znaleziony przypadkiem podrzutek) rzeczywiście usłyszał – czy tylko wmówił sobie, że je słyszy. To zresztą wydawało się całkiem możliwe – w miejsce ciszy dopowiedzieć sobie odrobinę więcej sensu; bo przecież s e n s u potrzebował teraz pilnie, natychmiast – jakiegoś, jakiegokolwiek w rzeczy samej – podczas kiedy znajdował go jak na lekarstwo (dlaczego nie zbył chłopaka wcześniej, dlaczego tu przyjechał, dlaczego teraz oddawał mu się zupełnie swobodnie, w ślepej wierze bezpiecznej tymczasowości, o której w cichym, milczącym porozumieniu mieli jutro, chyba, zapomnieć; w sterylnych warunkach, w których to spotkanie pozostawało wypłukane z emocji tak właśnie wyglądałaby ich umowa). Tylko że to lekarstwo, szczerze mówiąc, okazywało się średnio skuteczne. Nie miało wiele wspólnego z cudownym panaceum, którego by sobie życzył – co najwyżej z doraźnie podanym specyfikiem na stan zapalny, który żarem rozlewał się po podbitych czerwienią policzkach (rozognionych mieszanką alkoholu i żywego, realnego podniecenia; nie mógł tak po prostu zignorować nietrzeźwych spojrzeń rzucanych mu przez bruneta, ani bardzo rzeźwej pracy rąk w całym tym procesie uporczywego, pełnego frustracji wyszarpywania nagości spod ubrań – połaci skóry, którą można było potem całować i pieścić, i samym dotykiem wprawiać mięśnie w drżenie – do tego tak podatne i zniecierpliwione oczekiwaniem), w pamięci i u nieimponującego wzejścia podbrzusza tkniętego mdłą, odległą falą przyjemności. I w sercu – w sercu też, ale z tym sercem zawsze było tak, że w ostatecznym rozrachunki wróżono z niego na dwoje.

[akapit]

Ten stan zapalny – i ten swąd, za który obwiniał i wdzięczny był jednocześnie teraźniejszemu tarciu dwojga ciał, z perspektywy czasu naprawdę musiał być przeczuciem p o ż a r u – językami najprawdziwszego, palącego ognia (i poczucia winy, za którą Alex nie zamierzał brać odpowiedzialności) rozlizanymi po skrawku australijskiej ziemi. Pożar, który Milou’ musiał zabrać ze sobą i przynieść tutaj, do niego, na opuszkach palców; tych samych zresztą, jakimi bez wstydu zapędzić miał się zaraz w samego Alexa.
Actually, I’m not.”I’m not sure. Not at all.” Roześmiał się, póki mógł – szczerze i w podobnej asymetrii, w jakiej został przez chłopaka rozebrany. Zresztą, kiedy się śmiał, to śmiał się głęboko – tym basowym tonem ugniatającym przeponę, a jednocześnie zupełnie płytko, na ledwie wydechu, który wydobył z siebie w całej tej chaotycznej akrobacji toczącej się naokoło niego – całkiem nagle odnalazłszy się w jej ostentacyjnym epicentrum. Ale z oddechem było jak z na szybko zaciągniętą pożyczką – kiedyś należało ją spłacić – więc i ograniczony bolesną świadomością podjął decyzję, że najlepiej byłoby tego kredytu zaufania wobec własnego organizmu nie roztrwonić na byle śmiech; skoro tę oddechową gospodarkę i tak miał zaraz nadwyrężyć – głębszym jękiem, tchem przytrzymanym za długo, za bardzo; aż do zawrotu głowy.

[akapit]

Spojrzał więc na litraż butelki – butli, właściwie, topornie masywnej w kształcie, jeśli pozostać wiernym szczegółom – pod jakimś niewytłumaczalnym, mikrym skosem, w wychyleniu ciała zadrapując paznokciem etykietę. – It's not your problem, though. But, see-? It’s for animals. – Najpierw uniósł brwi, potem – obniżył (tylko) jedną z nich. – And we’re all animals. – Wzdrygnął się – gotowy ale nieprzygotowany, albo przygotowany ale niegotowy; w semantycznych wyborach tak samo rozwahany, jak dwudziestoczterolatek, który może i nie musiał niczego udowadniać, a jednak siłował się z własnym męstwem i męskością; eufemizm tej drugiej w najbardziej ufizyczniony, dosadny i wulgarny sposób próbując zmieścić pomiędzy pośladkami Hawkinsa. Hawkins w tym czasie mógł natomiast tylko wzdychać. I – ku własnemu zaskoczeniu – prosić o więcej. Więcej. W i ę c e j . – Mhm- – Powietrze, które przepuścił przez nos pojedynczym wydechem brzmiało jak dyskomfort i pożądanie, za każdym razem w zmiennej, niemal przypadkowej kolejności (a jednak uzależnione od tego gdzie i jak dotykał go Arab). – That’s- yeah, uh- much better. – Pochylił się, wyczulony nie tyle na chłopaka – pewnie dość egoistycznie – co na kilka jego gestów: szerzej, do przodu, oddychaj. Przypominał sobie w ten sam sposób, w jaki mówił do siebie od dłuższego czasu – czując wszystko, co się z nim działo, ale będąc w rozszczepieniu z samym sobą – znajdując się w stereoskopowym rozminięciu duszy z ciałem, albo jakby ta goniła za nim, wlekąc się jak barwy, które ktoś o centymetr przesunął poza kontur.

[akapit]

A potem Al-Attal się odsunął – w tym układzie, w którym to Alexander (spięty, spłoszony, p u s t y) znajdował się na jego łasce. Chłopak był boleśnie sprzeczny; dojrzalszy z tej strony, z której nosił się z każdym przywilejem siły sprawczej ponad objętym, pokąsanym i wstępnie podpenetrowanym ciałem Hawkinsa i zupełnie szczenięcy z tej, w której podskubywał go i zaczepiał, w poszukiwaniu własnego miejsca.
Can you just- do it already? – stęknął, zbity nie tyle z pantałyku (co świadczyłoby o jakiejś formie wyższości, a tę musiał najwidoczniej zostawić w osuniętej nogawce jeansów), co z tropu – ale za to z niezbitym dowodem, że chłopak nadal tu był – i znów przy nim, w migracji ułożonego inaczej ciała, zaasekurowanego i pchniętego prosto w wygodę koca. – For God’s sake, Lou- – Westchnął albo wysyczał, z niedorzeczności całego zajścia omal nie skwitowawszy wszystkiego krótkim śmiechem; z własnej słabości do tego chłopca, chyba. Do Lou.
Lou- – Najważniejsze, że miał go teraz z powrotem – na wyciągnięcie ręki – w zasięgu ramienia, palców pobieżnie trzymających go przy sobie; Al-Attal się nie śpieszył, a przecież powinien, choćby i z obawy przed pułapką okoliczności, w których ani czas, ani miejsce nie były ich sprzymierzeńcami.
Miloud…?
To była całkiem niedorzeczna świadomość – zdać sobie sprawę że to akurat w nim znalazł oparcie; w tej niestabilnej konfrontacji, kiedy jednocześnie miał to ledwie dwudziesto-paro-letnie ciało rozkołysane przed sobą, w ramionach i w sobie – głębiej, niż chciałby się do tego przyznać w jakimś wstydliwie wyszeptanym pragnieniu. Jeszcze bardziej niedorzeczne było, że tak łatwo przychodziło mu patrzeć w czerń al-attalowych oczu – tych samych, w które jutro zajrzeć będzie nieco niezręcznie, a za parę miesięcy – nie będzie to miało już żadnego znaczenia.
Yes, yeah- Just like that. Nice and slow- – powtarzał mu do ucha w krótkich interwałach, w których patrzeć mogli w albo przez siebie, spojrzeniem na przemian z oddechem łaskocząc skroń i szyję, i usta. – You wish you could feel me better, huh? Yeah, you wish. – Docisnął go do siebie, zagarnął, pocałował – zachłysnął się jego oddechem, zakaszlnął, jęknął. – Jesus, f-fuck-
miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Spoiler
Nie, nie. Miloud nie przyniósł tutaj żadnego ognia. Żar, owszem; ten nadal jeszcze rozbuchany w oddechu - choć z każdą chwilą ciut słabiej - wietrzejącą z wolna mocą alkoholu, i ten skumulowany w lędźwiach w typowo dwudziesto-coś letni sposób: na wszelki wypadek, na zapas, na czarną (albo po prostu nocną, a więc intymniejszą, wolniejszą od co-dziennego zgiełku i wszelkich rozproszeń) godzinę; ale nie płomienie. Ogniem przecież zajmował się - i to teraz, o ironio, dokładnie w tej samej chwili, w której Alex i Milou' tchnienie i spojrzenia wymieniać mogli w sposób nowszy, bliższy niż kiedykolwiek przedtem - ktoś zupełnie inny.

[akapit]

Lou, natomiast, wolał wiatr; zgarnięty z pierwszych pustynnych spacerów, na nogach kilkuletnich tylko, a więc krokiem zarówno wyrywnym, jak i chwiejnym, przez lata zaś przewożony w walizce czy plecaku przez granice, liczone już w dziesiątkach. Wiatr, który tymi samymi palcami zasiewać można, na przykład, w drugim człowieku - niepostrzeżenie drobniutkie jego zalążki lokując w jego ciele, myślach, snach - żeby potem móc zebrać burzę.
  • Czy nie tego zresztą chciał Alexander Hawkins jeszcze chwilę temu? Czy nie o to od początku się prosił?
Lou drasnął krawędź brwi Alexa - tej grawitującej ku nasadzie jego nosa - kantem kciuka.
- Actually, it is - Zaoponował z tym samym manieryzmem, z jakim podszedł Hawkinsa już przy pierwszym ich spotkaniu, w lekkim oparciu ciała o maskę Dodge'a, ze skrzyżowaniem kostek, oczekiwaniem i ciekawością wpisanymi w sylwetkę, i sztubacką, nieopanowaną przekorą.
  • – Yeah, righto. Lou. –
    • - Al. Righto, yeah -
Alexander miał w sobie coś - Lou zaczynał to powoli przeczuwać, choć świadomymi w tym kontekście refleksjami długo jeszcze nie zaprzątnie sobie głowy - z czym bardzo chciało się od razu gorliwie dyskutować. Nie, nie walczyć (jak z przeciwnikiem, który faktycznie może nam zagrozić czy wyrządzić krzywdę, albo którego chce się - w obronie własnej - najpierw rozłożyć na macie, a potem pozbawić łba), co raczej wdać się w rekreacyjną polemikę - jakby jego własna dusza chciała z miejsca siłować się na rękę z tą Hawkinsa - My problem.

Problemów, zresztą, było tutaj chyba kilka - ten zaś, który nadal opierał się trochę smętnawo o wzniesienie jaśniejszego z dwóch podbrzuszy, był najmniejszym z nich (nie w kontekście rozmiaru, na to bowiem Lou, nawet w jego niewzwiedzionym, a więc tylko semi-satysfakcjonującym stanie, nie śmiałby narzekać, co raczej skali).

[akapit]

Problemem była na przykład kwestia powierzchni. Blaszanej naczepy, z dwóch stron obwarowanej zbiorem mniej czy bardziej przydatnych w aktualnych okolicznościach, gospodarczych bambetli - wystarczająco szerokiej i długiej, by przewozić na niej wszystkie te klamoty, czasem nawet jakieś zwierzę, i, ewidentnie, by się na niej pieprzyć - z ciałem ułożonym na ciele w ciasnym, drżącym klinie płaszczyzn i kończyn, ale nie na tyle przestronnej, by dwóch dorosłych mężczyzn mogło zaznać na niej porządnego snu i wypoczynku, założywszy, że nie spaliby na sobie, albo przynajmniej w ciasnym w siebie wtuleniu.

[akapit]

Problemem było też niebo - teraz jeszcze zupełnie brunatne, milczące brakiem tak chmur, jak i gwiazd - jakby ciemna, ciężka płachta, przez którą widzieć (ani oceniać, czy sądzić) nie mógł ich teraz nawet sam Bóg (żaden, na ten domiar - ani Bóg, którego za dzieciaka bał i słuchał się Alexander - spirytualistyczne, wszechpotężne przedłużenie wszystkich ojców na świecie; ani Allah, o którym nasłuchiwał się najmłodszy Al-Attal, Al-Attalek, zawsze wątpiący i gotowy się buntować przeciwko narzucanym mu rytuałom i obowiązkom, modłom, pokutom i postom), ale za raptem garstkę godzin mające rozmydlić się pierwszymi blaskami świtania, pojaśnieć mleczną żółcią i mdławymi różami, wreszcie - zbłękicieć w zapowiedzi kolejnego dnia, w jakiego świetle wszystko nabiera nowej wagi, kształtów, znaczeń.

[akapit]

Problemem był także, oczywiście, język - o dziwo w obecnej chwili dzielony po równo bez większych zwad czy nieporozumień, bo wspomagany mową dwóch ciał funkcjonujących w nadspodziewanie płynnej synchronii -
  • Szerzej. Mocniej. Do przodu. Zwolnij. Oddychaj. Patrz.
- ale z rana mający okazać się niewystarczającym, ubogim, niepełnym do tego, choćby, żeby opisać to, co się teraz działo; co się stało. I żeby się z tego - przed samym sobą, i przez sobą-nawzajem - jakkolwiek zbornie wytłumaczyć?

- Yeah, we are - Zwierzętami, w dodatku stadnymi. W obliczu samotności instynktownie, atawistycznie poszukującymi ciepła.

[akapit]

Lou uwrażliwiał się na Ala z każdą chwilą coraz bardziej, szybko ucząc się go pracą spojrzeń, bioder, rąk. Z jego frustracji i zniecierpliwień czerpał zresztą trochę przekornej satysfakcji: Lou zagniewany siedmiolatek, Lou krnąbrny adolescent, Lou zbuntowany przeciwko wszystkiemu, przeciwko czemu można w ogóle zbuntować się nie z faktycznej woli wszczęcia jakiejś ważnej, dramatycznej rebelii, ale w ramach sztuki dla sztuki, frajdy z siania lekkiego zamętu. Lou. Lou. Lou.
- No - Wydął dolną wargę - No, I can't.

[akapit]

Gdyby Lou w ogóle używał Facebooka, i gdyby załapał się jeszcze (a minął się z nią o parę lat, urodzony zbyt późno by zachłysnąć się pierwszą falą szybkiego, ogólnodostępnego internetu, ale za wcześnie, by raczkować uczyć się z TikToka) na tę gorączkę, która nakazywała wszystkim użytkownikom portalu z neurotyczną wręcz precyzją wypełniać sekcję personalnych informacji, wszelkie możliwe update'y z życia wstawiając na swoją tablicę z fanatyczną dbałością i częstotliwością, swoją relację z Czasem musiałby określić jako skomplikowaną. Podchodził do niej bowiem trochę tak, jak się podchodzi do tych pierwszych związków - nie tyle niepoważnie, co raczej niekonsekwentnie, od czasu do czasu traktując ją jak priorytet, innym razem - zupełnie lekceważąc. Zdarzały się dni, gdy o upływie minut i godzin nie myślał ani trochę, sekundom pozwalając przelewać mu się przez palce, przesypywać - jak cukier osypujący szklankę z Ranch Water albo wypieszczony słońcem, nadmorski piach. Bywały jednak i takie sytuacje, gdy czas zaczynał nagle liczyć się aż za bardzo - w panicznym sprincie na odlatujący za moment samolot, odjeżdżający przed czasem autobus, albo w pogoni za majaczącą gdzieś ponad linią hawkinsowego ramienia Rozkoszą. W kontekście Ala, była to zresztą edycja wyjątkowo limitowana -
Al-Attal przecież wiedział, że mieli tylko dziś - nawet nie jutro, bo po wszystkim zamierzał, jak to miał w zwyczaju, wstać i wyjść - z pickupa, z parkingu, z trzydziestoczteroletniego życia, pozostawiając po sobie co najwyżej ulotne wspomnienie akcentu, nawet po latach odnajdywane co najwyżej w brzmieniu przypadkowo pochwyconych z radia, tandetnych francuskich szlagierów.

[akapit]

Nie chciał się spieszyć - głównie przez wzgląd na Ala i wysiłek, jakiego wymagało od mężczyzny przyjmowanie go w siebie. Wolał też jednak nie przyzwyczajać się za bardzo - nie przedłużać uczucia, którego rezultatem byłaby potem tylko niepotrzebna, niewygodna tęsknota (uczucie bez sensu - bo przecież nie można się nim przykryć w autobusie do Canberry, albo zrolować go sobie pod głową jak poduszki w locie na linii Sydney - Manila).
Parę razy znalazł i zgubił ponownie jakiś względny rytm. Na którymś z rzędu podbiegu pod własny orgazm zrobiło mu się zwyczajnie smutno (czego przecież nie spodziewał się równie mocno, jak tego, w jakim układzie sił w pierwszej kolejności w ogóle się znaleźli). Pchnął kolano Ala w bok, moszcząc się nad nim inaczej.
- Al? Let me -
Nie, Alex nie miał racji. Lou nie chciał nawet zastanawiać się, jakby to było - czuć go lepiej, bardziej; fantazją zapędziwszy się w rejony, które obiecywały, że mógłby nadarzyć się kolejny raz.
- Can I - I -

Jeśli -
Kiedy Alex mu odpuścił (jedyny grzech: dwudziestoczteroletnie łakomstwo podszeptujące zwodniczo, że istniał taki paralelny wszechświat, w którym Lou nie musiałby się Hawkinsem z nikim dzielić), kiedy go wypuścił, i kiedy opuścił przytrzymujące go przy sobie ramiona, Lou odchylił się, jednym ruchem ściągnął z siebie lateks i doszedł w paru bezlitosnych suwach ręki, w kilku drżących spazmach, na zwałkowany filc, męskie biodro i brzuch. Jeśli jęknął, to prosto w bark, który znalazł pod swoimi wargami gdy już coś się pod nim ugięło - kolana, ręce, siła jego własnej woli (w oszołomieniu nie potrafił ich rozróżnić).
Za chwilę miał wstać, głupawym ruchem bioder wmuszając się z powrotem w okowę spodni, ale teraz tylko trwał w nieporadnym, niezręcznym przykuleniu - nie mogąc jakoś ani wznieść na Hawkinsa spojrzenia, ani głowy z jego piersi; znad kołyszącego nim w ciemności galopu białego, poranionego serca.
Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
+18 trochę

[akapit]

I dobrze w sumie, że Lou go ze sobą nie przyniósł. Ognia, ma się rozumieć – choć na tamtym etapie ani ze znaczenia, ani z konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń Alex nie zdawał sobie jeszcze sprawy. Jeśli myślał o ogniu, to o tym, który własnymi dłońmi nie tak dawno wsuwał w przednią kieszeń materiałowych spodni. Te spodnie opinały chłopięce uda zupełnie luźno, prawie nonszalancko (co najwyżej z tym właśnie pryzmowatym wzgórkiem pożyczonej zapalniczki – z mocno nadpalonym knotem i na wpół odparowaną benzyną) – przynajmniej dopóki miał je na pośladkach, a nie opuszczone poniżej tej linii (której Al nie poświęcał teraz prawie żadnej uwagi, ale tamtego wieczora, kiedy Arab przebierał się w jego pokoju – owszem), praktycznym, niecierpiącym zwłoki sposobem odsłaniając się tylko na tyle, na ile było to potrzebne, żeby znaleźć się w rozstawie hawkinsowych nóg – i tak, w kompilacji złośliwej przyjemności, jednocześnie stał w tym progu, raz zaproszony do wejścia głębiej, raz żegnając się z krótkim westchnieniem niedoprecyzowanego, ale bardzo realnego żalu tych spojrzeń, które tęsknie rzucało się na odchodne; na przykład jak bezsłowne, rozmiękłe na wargach – już? musisz iść? na pewno nie możesz zostać? Bez cienia krytykanctwa czy umyślnie wycelowanego przytyku – że za krótko albo nie tak; to znaczy, t a k, ale tylko po części – owszem, było za krótko, w chwili takiej jak ta Alexander czuł, że każdej jednostki czasu – od najdrobniejszych, mikroskopijnych nanosekund przez parę zdrowasiek rzuconych tak samo niechlujnie, jak obrzucać mogli się imionami wszystkich świętych nawoływanych przekornie i branych za świadków zza zaciągniętego nocną storą nieba, aż po eony układające się w zwartym, nieskończonym ciągu wiecznych zaszłości i przyszłości – byłoby mu zwyczajnie za mało. Niewystarczająco; nie tyle nawet, żeby zaspokoić ciało (ale już jakąś niedoczczoną próżność, owszem). Tutaj, w ciele, w zbiegu pachwin – sytuacja miała się przecież raczej niezmiennie, więc i bez szansy na tak widowiskowe powodzenie, do jakiego zabierał się dwudziestoczterolatek.

[akapit]

Dwudziestoczterolatek (Lou. Lou. Lou, what are you-, oh Christ, yes) – więc i tajfun zostawiający po sobie wyłącznie wiatrowały – na drodze gdziekolwiek, byle przed siebie. Nawet jeśli z samym ogniem nie miał przecież nic wspólnego – albo zarzekał się, że nie – ale to była dawno przejrzana nieprawda; w końcu ogień lubił się z wiatrem i, wzbierając na sile, wzbierał także tragizm skutków tego romansu. Karmił się nim – tym zasobem tlenu, powiewem świeżości (na przykład w zatęchłej przyczepie, z niedopałkami papierosów w jakiejś buro-smutnej, potłuczonej doniczce wystawionej przed blaszanymi drzwiczkami i przyprószoną syntetycznym śniegiem półką, i sczezłymi marzeniami).

[akapit]

Tylko że to wszystko niekoniecznie było czymś, o czym Alex teraz miałby siłę rozważać, z żałośnie osuniętą nogą, jeszcze przed chwilą wspartą o biodro Al-Attala, teraz prawie zwieszoną poza krawędź naczepy albo opartą gdzieś o jej ramę – nawet na tym nie potrafił się skupić z świętego przekonania, że chwila nieuwagi i przegapiłby w s z y s t k o; wieloznaczeniowy akt obserwowany z pierwszego rzędu jednoosobowej widowni – popis zupełnie surowy i nagi; być może aktorski – ale jeśli tak, to w zbyt szczerej, niewyuczonej improwizacji (takie rzeczy niekoniecznie dało się zobaczyć, ale dało się p o c z u ć – a Alex czuł teraz całym sobą; miejsca, w których Araba nie było, miejsca, w których Arab był przed momentem i miejsca, w których Arab był teraz – nad nim, wyprostowany i pochylony jednocześnie, zostawiając jakąś pieczątkę albo kiepski autograf).

[akapit]

Teraz, kiedy tym nie tyle niepewnym, co niedowierzającym spojrzeniem zerkał na pozostałość chłopięcego orgazmu mętnym zaciekiem rozlaną nie tylko po jego biodrze, ale i pod konturem innego jeszcze tatuażu – chyba nie za bardzo potrafił znaleźć słowa; zresztą, po co? Dlatego, że cisza była niezręczna, czy żeby nie pozwolić Milou’ – o ironio – do słowa dojść pierwszemu? Nie – i nie. Temu widokowi, choćby chciał, nie mógł po prostu poświęcić więcej czasu, niż, w najlepszym wypadku, parę sekund, w czasie których chłopak opadł na niego – może zmęczony, może osłabiony – zrywem włożonego w całe zajście wysiłku.

[akapit]

Rzeczywiście – ciężko byłoby się z tego wytłumaczyć; no bo jak? Już pal licho, gdyby Hawkins znalazł sposób, żeby trzymać się jednej wersji – jak na przesłuchaniach, w których miał wątpliwą przyjemność uczestniczyć tamtego dnia (przy tym: zdecydowanie zbyt wielu – przecież się przyznał, za każdym razem tak samo sfrustrowany potrzebą powtarzania tego samego – cały czas i od nowa, w pustych pomieszczeniach, w oczekiwaniu, z kropelką potu opływającą kark i plecy, aż do rynienki lędźwi). Od wszystkiego, co zrobili, mógł się przecież odciąć – upokorzyć chłopaka bez rozsądnego pretekstu – jego cudzoziemstwo z a w s z e było dobrym pretekstem. Mógł wszystkiemu zaprzeczyć – postawić ich w takim świetle, które Al-Attala zwyczajnie by ośmieszyło (jasne, to w jakim położeniu się znalazł nie ułatwiało sprawy, ale przecież narracja nie była tworem z betonu, żeby odpowiedzialności nie mógł odrzucić w ten sam sposób, w jaki Miloud odrzucał przed chwilą trochę zużytego, rozwleczonego lateksu). Mógł. Tylko że wtedy nie zagarnąłby go do siebie. Nie objąłby go, nie przytrzymał, nie dotknął tak, by dać chłopakowi przestrzeń na złapanie oddechu – na zwrócenie światu tych ostatecznie dopalających się dogarków i paru wstrząsów dotychczas wzbierających w nim, a teraz przyjętych w hawkinsową pierś, opadłą równo z wyrwanym z niej oddechem, kiedy chłopak skulił się, przylgnął – nagle dużo mniejszy, dużo bardziej kruchy i wiotki, niż przed momentem. A tego przecież by się nie wyparł; nie zaprzeczyłby, że pogładził go po ramieniu z podobną ostrożnością, z jaką odratowane, dzikie zwierzę puszcza się z powrotem w wolność (nie na wolność; w wolność, którą dało się przenikać, w której się żyło, a nie tylko pozornie dryfowało na jej powierzchni). Powoli. Bez pośpiechu. Nie tak, jak wypuszcza się ludzi (a przecież ludzie to też…?).
Hey? Are we feeling good? Yeah? – zapytał cicho i bardzo poważnie – nie odważywszy się unieść brwi – właściwie nie odważywszy się zrobić z twarzą n i c – jakby z obawy, że jakakolwiek zmiana w mimice pozostanie zauważona a potem zinterpretowana na jego niekorzyść. Nawet teraz, kiedy chłopak na niego w zasadzie nie patrzył. Chyba? Skubnął tylko palcem skrawek upodlonego przez chłopaka tatuażu.
You’re not gonna throw up, are you? I mean, no biggie. Just… maybe do it... somewhere else? – Potem klepnął go w szczyt pośladka. – Come on. You’ve made enough of a mess for me to clean up. – Przecież czuł.

[akapit]

A mimo to, zamiast zrzucić z siebie chłopaka – odsunąć się albo go przegonić, po prostu temu uczuciu się poddał; z niepewną przyjemnością przekonując się, że milej było trzymać na sobie fizyczny ciężar drugiego ciała, niż to, co na co dzień nosił w sobie. Milej – i prosto. Zupełnie prosto.
Minęła chwila, zanim odezwał się ponownie.
Lou? – Zamrugał. – You were saying something before. What was that, huh?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Autograf?
Owszem, faktycznie kiepski - bo niewprawny. Sygnatura -
Może nawet dedykacja (osobowa; to znaczy - nie po prostu zwyczajna parafka, którą stawia się gdzie popadnie, i na byle-czyje życzenie, ale coś bardziej starannego, coś, w co zainwestować trzeba jednak i uwagi krztynę, i wysiłku, i, zwyczajnie, odrobinę serca) - zostawiona na mężczyźnie trochę krzywo, trochę chwiejnie. Maźnięta na jednym krańcu, u drugiego - nieco niewyraźna. O konturach nierównych, choć nadal ze względnym sukcesem zamykających w sobie najważniejszy przekaz -
(Mój.)

[akapit]

Wszystko to, w każdym razie, przez brak większej praktyki: Lou bowiem często zostawiał po sobie ślad ("Pamiętasz tego chłopca, co tu pracował ze trzy sezony temu? Ile to-to mogło mieć lat, może z dziewiętnaście?! Nie zapomnę, jak - ", wypowiedziane przez przygarbionego latami rzetelnej, nieprzekłamanej pracy kucharzynę z jakiejś plażowej knajpy w hiszpańskiej zatoce; "Boże, ten to był ancymon! Piąta rano, a on w wodzie! I, dawaj, tak aż do kolacji!", rzewnie, choć bez zrozumienia miloud'owych pobudek, wymienione nad porcyjką nasi goreng i urab sayur przez dwie, trzy staruszki z kurortu w Sanur: sękate palce, spiralki siwizny wplątane w węglową czerń włosów, oczy, gdzieniegdzie zasnute żółtawą zapowiedzią bielma, powoli żegnające się ze światem; wreszcie - dokładny zarys jego sylwetki precyzyjnie, raz na zawsze wpisany w dziewczęcą pamięć siłą intensywnej, choć ulotnej fascynacji; wakacyjny romans - sekret, który trzyma się przed rodzicami na stroniczkach pamiętnika, przed dziećmi - w szufladzie z lekami i bielizną, przed mężem - pod zasłoną powiek, w najdalszym możliwym zakamarku fantazji, która kiedyś była prawdą), ale podpisywał kogoś się nad wyraz rzadko. Prawa własności nie tyle przy tym się wypierając (w końcu, co tu dużo mówić, Arab - gdy już naprawdę było trzeba, potrafił jednak ukorzyć się w kontekście popełnionego przez się błędu, albo jakiejś, noszonej na dwudziestoczteroletnich barkach, winy), co nie chcąc zbyt zuchwale uzurpować doń sobie prawa.
Lou uważał bowiem, że każdy powinien najpierw należeć do siebie - i do siebie się również przyznawać w pierwszej kolejności (ilu było bowiem takich, co pragnęło zmieniać i naprawiać innych, nawet raz nie wziąwszy odpowiedzialności za własne czyny i wybory?).
Nie zakładał też, że cokolwiek się dziś pomiędzy nimi wydarzyło, istniała jakikolwiek czynnik, który dałby mu prawo, żeby przywłaszczać sobie - choćby metaforycznie - właśnie Alexandra Hawkinsa. Jednorazową przygodę. I człowieka, w dodatku, który wolność - choć to brunet mógł sobie tylko dopowiedzieć - musiał sobie cenić bardziej. Nie jak ktoś, kto ją oddał w cudze posiadanie ot tak, dobrowolnie (w zamian za złotą obrączkę na palcu albo nazwisko dostawione do nazwiska - przepaść między dwoma jestestwami zamykając wąskim mostkiem myślnika; lub komuś pożyczył - razem z, chociażby, zapalniczką), ale komu ją odebrano.

- Throw up? - Roześmiał się w męską pierś, pojedynczym, tłumionym bawełną podkoszulka wypchnięciem powietrza z przepony, tchawicą, przez podpierzchnięte wargi - Nah. You're not that disgusting.
Wręcz przeciwnie. Niepokoiło go trochę, jak bardzo podobają mu się łuki hawkinsowych obojczyków, dotyk rąk na własnych plecach, sposób, w jaki tusz mieszkał pod jego skórą. Uniósł się na łokciu. Potem, dźwignął się wyżej, przełożył nogę, kolanami sklinował się po obydwu stronach lewego uda Alexa. Przeciągnął wzrokiem po nocy rozcieńczonej nieśmiałą zapowiedzią jaśnienia; rąbkiem koca - po dowodach własnego występku. Kiedy blondyn był już wystarczająco czysty, przyklepał jego bok aprobującym gestem dłoni.
- I am fine, Al - Była w jego głosie jakaś nuta przeciw-rodzicielskiego buntu, który wymierzyć można względem nadopiekuńczej matki, przysłowiową dziurę w brzuchu wiercącą nieustępliwymi przypomnieniami: A szalik? A czapka? A nie mówiłam!? - I always am.
  • A nawet jeśli nie, to przecież Lou potrafił wracać do siebie. Przez lata - jakoś zwyczajnie musiał się nauczyć radzić sobie z rozstaniami (bo te zawsze miały przecież dwie strony, choć zwykle łatwiej było skupić się na jednym tylko spojrzeniu na rozłąkę).
    • - Everyone does after a while.
Zużyty, do pary z ciśniętym na podłogę pickupa lateksem, poczuł się także i Lou. Ale - w przeciwieństwie do gumki - nie wykorzystany, choć przecież, jak i ona, do czegoś chyba się przydał?
A Milou' lubił się przydawać. Sobie samemu - w pościgu za frajdą, przyjemnością, spełnieniem (na drodze gdziekolwiek, byle przed siebie?). I innym.
Przydawał się, z pewnością, na Farmie (miało więc tym większy sens, i tym mniej go bolało, że łagodną sugestię odejścia otrzymał od gospodarza w tym momencie, w którym wyczerpała się jego użyteczność). Przydawał się Elijah - jako argument dla chwilowego rozluźnienia stosunków z nałogiem. Przydać miał się, już niedługo, po drodze - dzieląc z kimś pieniądze za benzynę, koszt nocy spędzonej w podróżniczym motelu, zbyt dużą porcję frytek kupionych za grosze przed przekroczeniem tej czy innej, geograficznej granicy (w próbie pozbycia się drobniaków w za-chwilę-niepotrzebnej-już walucie).

[akapit]

Alowi, natomiast, jak zaczął się domyślać, przydał się ku temu by choć na krótki moment przypomnieć sobie, co to znaczy być czułym. I młodym. Młodszym niż podpowiadało czasem ciało i cyferki wstawione rządkiem w dowód osobisty. Zamkniętym, może, w dwudziestym ósmym roku swojego życia - jak duch w nawiedzonym domu.

- Mh - Na chwilę jeszcze ponownie podłożył się pod hawkinsową rękę. Zatoczył palcem kółko wokół jego sutka, i tak już drażnionego nocnym chłodem. Tak, jak wcześniej nie mógł się doczekać aż mężczyznę rozbierze, teraz poczuł naglącą potrzebę, żeby go ubrać. Osłonić. (Ochronić przed czymś, może, choć nie przed samym sobą. Lou nie uważał, żeby sam był szczególnie niebezpieczny).
- I said many things - Before, przeszło mu przez myśl, powiedział Alexowi (o sobie) aż nazbyt wiele. Wstał i przeciągnął się z teatralnie-zbolałym, zardzewiałym lekką chrypką, i wypuszczonym w eter jękiem - Can't remember - Nie do końca kłamstwo, ale też niezupełna prawda - Probably nothing important.

[akapit]

Był, w każdym razie, trochę zwiotczały. W mniej i bardziej dosłownym ujęciu (ujęciu - jakby wstydliwie i prędzej niż było to konieczne - samego siebie w palce, na powrót kryjąc biodra w naciąganym wyżej materiale spodni). Mięśnie, wcześniej ponaglane i spowalniane hawkinsowym słowem lub oddechem, teraz z drżeniem przypominały sobie, że będą musiały poruszać się samodzielnie. Pociągnął nosem, przysiadłszy na metalowej krawędzi. Zarzucił koszulę -
- Do you have any water in here, by any chance? - I podopinał guziki. Suszyło go, w logicznej konsekwencji tequili i seksu - I'll have a sip and I'll get going, or something. The first bus back should be around - uh - Nie pamiętał, gdzie schował telefon - a w telefonie, oczywiście, czas - Four-am? Five? I'll make it to the station - Potarł kark, roześmiawszy się nad reakcjami własnego organizmu. Pomyślał o budce z pieczonymi ziemniakami, do której kiedyś zabrał go Emery. Albo chociaż o paczce czipsów i lemoniadzie, jakie mógłby dorwać o tej porze na stacji bp - Also, not gonna lie - Wyszczerzył się w śmiesznym, chłopięcym grymasie - I'm just really starving.

Alexander Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Dojrzałość nocy – metaforycznie i nie – Alexandrowi przechodziła (albo przelatywała – poganiana przyjemnie chłodnym, przedporannym wicherkiem) nad głową. Obydwoje musieli gdzieś zgubić trochę czasu – nie nawet za jednym razem, ale małymi porcjami zostawiając go w najróżniejszych miejscach; w kieszeniach spodni właśnie, w kosmyku włosów jak obiekt magicznej sztuczki wysunięty zza ucha, w fałdce koca – w miejscach, w których można tymczasowo zgubić telefon albo, idąc tropem Araba, odrobinę siebie. W tamtej chwili Al nie myślał o obowiązkach czekających go po powrocie do domu – nie myślał o tym, że w najlepszym wypadku na nogach powinien być już za parę godzin. Może mniej (na domiar złego: na nogach sprawnych do pracy, a nie odrobinę sztywnych i rozkołysanych w amortyzacji bólu zostawionego przez Lou na pamiątkę).

[akapit]

Nie zastanawiał się też jak długo chłopak musiał go jeszcze czuć – leżąc na nim, w nienachalnych zmianach pozycji trąc podbrzuszem o wzwiedzioną (niezmiennie, bez przekonania) męskość, uwierającą właściciela, nadal rozognioną, a teraz wziętą jeszcze na przeczekanie.
Al uniósł brew, bardziej zabawnie, niż nie.
I’ll take that as a compliment. Thank you for the flowers. – Mówił, oczywiście, na głos – zupełnie swobodnie i bez obawy, że ktoś mógłby ich usłyszeć (zresztą, kto niby?! jeśli o tej godzinie ktoś wychodził na parking, to i tak w stanie zaawansowanego, alkoholowego upojenia, cały świat sprowadzając sobie do czubka własnego nosa). Ale słowami jakoś tak osmotycznie musiał przedostawać się w głąb chłopaka zupełnie inną drogą – przez wzniosy klatki piersiowej – tym oddechem, który wciąż mu oddawał, ale którym już się z nim nie dzielił – nie bezpośrednio w niego, albo przynajmniej bez tej brutalnej desperacji. Przerzucił za to oczami, chwilę jeszcze trwając w tym rodzaju bliskości, który – wcześniej przytrzymany w bezruchu świat – z powrotem popychał do przodu; póki co wolno, leniwie, bez pośpiechu. Ale był to też ten rodzaj bliskości, który prawie skutecznie radził sobie z ubytkiem ciepła – z tych prawie-pośmiertnie wystudzonych ciał (jeśli coś umarło – to prawdopodobnie tamto postanowienie, które Alexandrowi nakazywało trzymać chłopaka na dystans).
Well, you didn’t seem fine lying on my bed the other day. – Uśmiech miał lekki, ale uśmiechał się ciężko – przy okazji z jakimś niedoprecyzowanym rodzajem wyższości albo przewagi charakterystycznej dla nieszkodliwych, ale kąsających ego żartów.

[akapit]

Do Hawkinsa docierało natomiast, że taki rozkład sił – przynajmniej w tej chwili – nieszczególnie mu przeszkadzał. Wolność można było stracić na wiele sposobów. Tak, tak, nazwisko do nazwiska dostawione z myślniczkiem też pozostawało mocnym konkurentem, ale przecież myślnik to jeszcze nie żadna kreska podsunięta pod nos. W porównaniu do takiego pogwałcenia wolności zamkniętego w fizycznym uzależnieniu – uzależnieniu, zdaniem Hawkinsa, obrzydliwie żałosnym – tutaj nie czuł się szczególnie zagrożony (mogliby więc podać sobie rękę – w tej myśli, że Lou nie wydawał się szczególnie niebezpieczny – czy był, to inna sprawa). To, co w najgorszym wypadku mógł mu odebrać Miloud, było swobodą; swobodą myśli, ewentualnie – wspomnień, e w e n t u a l n i e – zupełnie prymitywną i aż rozbrajająco śmieszną swobodą kroku (trochę chwiejnego, ostrożnego i spiętego już na samą myśl o siodłaniu któregoś z niecierpliwiących się w stajni wierzchowców).
Yeah. – Cmoknął, wyjątkowo pustym, nieświadomym spojrzeniem roztrzaskując się po gwiazdach jak po pinballowej planszy (jakby mało było mu na dzisiaj zabawy). Na ziemię sprowadził go dopiero moment, w którym opuszka chłopięcego palca miękkim dotykiem przestała orbitować wokół jego sutka. – Probably – zawtórował mu, dużo ciszej i z naleciałością chrypki. Wierzył, że chłopak naprawdę nie pamiętał, o czym mówił – ale nie wierzył, że nie mógłby sobie przypomnieć. Tylko że to – upomniał się naprędce – to już nie była jego sprawa. A potem Miloud się podniósł, co Alex wykorzystał na niezgrabne podciągnięcie spodni. – There should be a bottle somewhere between the seats. I think. – Kilkoma pacnięciami w kieszeń zlokalizował kluczyki do samochodu, podane chłopakowi łagodnym, łatwym do złapania rzutem.

[akapit]

Wreszcie, chyba w tej samej chwili, w której Al-Attal chciał już zeskoczyć z paki, a Hawkins zabrać się za wiązanie tego swojego nieszczęsnego, strąconego wcześniej przez Araba buta, przytrzymał go którymś z krótkich „hey” albo „uh-”, albo „wait”.
You’re not going anywhere, stop with that nonsense. – Ziewnął. Przecież miał w sobie coś, czemu nie dało się sprzeciwiać – a jeśli tak, to z marnym skutkiem; wbrew pozorom jednak wcale nie chodziło o wzrost, ani – Chryste – o kartotekę (zresztą, nie wydawało mu się, żeby na Lou robiło to jakiekolwiek wrażenie – nie był co prawda pewien d l a c z e g o, ale domyślał się, że chłopak musiał mieć w tym jakiś powód). – Just give me an hour or so to just- you know, sober up a little bit and I’ll drive you wherever you want. To White Rock, I reckon? – Uniósł brew. – Well, anyway, I suppose I could use a snack, too. – Gdyby, zbiegiem jakichś niewyjaśnionych okoliczności, Arab na nim zasnął – w tej samej pozycji, w której opadł na jego klatkę piersiową i lgnął do uwięzionego między nimi ciepła, pewnie nie zawracałby sobie głowy dbaniem o nieszczególnie treściwie potraktowany żołądek. Ale nie zasnął; więc Alex wolał mieć na niego oko (przy okazji dochodząc do wniosku, że w gruncie rzeczy był to całkiem satysfakcjonujący widok).

[akapit]

Ubrał się, zeskakując z naczepy. Kiedy po raz kolejny zwrócił się do Lou, mówił do jego pleców – wygiętych w pałączek, z głową we wnętrzu przeszukiwanej kabiny.
So, are we going to look for somewhere to eat?

miloud al-attal
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ