easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
خيانة


Miloud nie wiedział, czy kiedykolwiek w ogóle spodziewał się czegoś innego, ale teraz miał już absolutną pewność, że – w próbie nazwania rzeczy po imieniu przy równoczesnym omotaniu ich, mimo wszystko, w bawełnę – nawet specyficzna natura jego relacji z jedynym synem Hawkinsów nie zapewniała mu taryfy ulgowej. Czasem (a zwłaszcza wtedy, gdy tuż przed snem zmywał z twarzy warstewkę stajennego kurzu, potu, i skóry złuszczonej na wykąsanym słońcem nosie) miał wręcz poczucie, że było odwrotnie - to jest, że Al wymagał od niego więcej niż od innych, przyglądał mu się baczniej niż reszcie osób rozkrzątanych na gospodarstwie, nadstawiał ucha trochę czujniej, kiedy Milou’ mierzył się z jakimś nowym, zleconym mu zadaniem, albo monotonią powtarzalnego obowiązku (na który, dla zasady, lubił sobie czasem zadziornie pokląć spod górnej wargi, koniecznie po francusku). Brunet dawno nie czuł już jednak, żeby pod tym ralphowym baczeniem kryła się ta sama podejrzliwa motywacja, która mieć na niego oko kazała trzydziestopięciolatkowi o podobnej porze ubiegłego roku. Zamiast patrzeć mu na ręce, Al zdawał się spoglądać pod nie – sprawdzając, czy Lou nie dźwignie czegoś ponad swoje siły, czy nie sparzy się jakimś za wcześnie podjętym wyzwaniem, wreszcie, szczególnie podczas treningów i w trakcie rodeo, czy nie ściska lejców za mocno, albo pod ryzykownym, szkodliwym dla nadgarstka kątem.
To była troska (Lou ją rozpoznawał – zapomnianą może trochę, ale znaną mu przecież i z odmiennych kontekstów własnej egzystencji); ultymatywny symptom tego, że Ralphowi zależało. Że dbał; o to, aby chłopakowi nie stało się nic, czego nie da załatwić się rozmową albo skrawkiem elastycznego bandaża.
Ale ważniejsze dla Lou było, że dbając niego, Hawkins musiał dbać także o siebie.

Jednym słowem: zmieniał się. Ralph się zmieniał.

Miloud leżał czasem na sianie – literalnie, na zarazem miękkiej, jak i szorstkiej beli kostropatego złota, z rękoma za głową, i zaczątkiem lekkomyślnie nabytej wysypki kwitnącym już na skandalicznie delikatnej skórze łydek – i myślał o tym, jak bardzo.
Jak inaczej poruszał się teraz, w rok po powrocie na Farmę, jak inaczej oddychał, tlenu w pierś nabierając jakby pewniej, pełniej, zuchwalej - nie z ostrożnością wskazującą, że się martwi, czy nie powinien zatrzymać trochę na później, na wszelki wypadek. Jak inaczej spał (spokojniej i dłużej), jadł (wolniej, i zarazem chyba mniej – nie tak, jakby zawsze musiał nasycić się na zapas), chodził (na powrót jakby bardziej nawykły do siodła oraz, nie oszukując się, również do Al-Attala). Jak inaczej się z nim kochał – gdy i jeden i drugi z nich opuszczał trzymaną zwyczajowo gardę, i ich barki i ramiona okazywały pasować się do siebie niby dwa elementy tego samego mechanizmu.

Było dobrze.

Nawet kiedy Hawkins setny raz marszczył brwi i, żując jesienniejącą chłodem, polną słomkę kantem warg tak ukochanych przez Milouda, jojczył w nieskończoność o tym, że chłopaka stać na więcej – niezależnie, czy chodziło o usiedzenie w siodle na zawodach w Cairns, czy stertę naczyń polerowanych szmatką, wespół-zespół ogarnianych przez nich dla odciążenia Cecile w ramach nowo wytworzonego nawyku.
Nawet kiedy zdarzały mu się dni cichsze i mniej wylewne - czy to z braku czasu, czy ochoty (a na fali komfortowej myśli, że z czegokolwiek by ten stan nie wynikał, w końcu przejdzie Ralphowi sam z siebie, Lou nie tracił czasu na adresowaniu go w rozmowach; ot, dawał Hawkinsowi przestrzeń, albo brał sobie taką tej przestrzeni ilość, jakiej sam akurat potrzebował, wierząc, że finalnie i tak spotkają się w połowie).
Nawet, kiedy to samego Lou dopadał ciężar świadomości, że dni - w przeciwieństwie do pstrokatych paciorków na dziecinnym liczydełku Noah - nie da się cofnąć, wyzerować, z samym Losem podpisawszy tym sposobem jakiś bezsłowny, tajemny pakt, w ramach którego to, co najlepsze, nie skończy się nigdy.
Myśli te Al-Attal próbował nie tyle odganiać, co racjonalizować, ustawiać im się każąc w równym, stabilnym szyku. Przecież - to znaczy, gdyby oczywiście Al miał w tym kontekście zdanie bliźniacze do niego - nie byliby pierwszą parą (brunet gryzł się wprawdzie w język ilekroć podobną łatką naznaczyłby ich relację na głos, nie potrafił się jednak powstrzymać, by czasem nie myśleć w ten sposób), której udało się system migracyjny nie tyle oszukać, co przekonać do jakiegoś rozsądnego kompromisu. Czytał o tym na forach, i rozmawiał z kilkoma osobami.
Poza tym zaczął odkładać więcej niż wcześniej, i coraz częściej łypać na wyłącznie-sześciomiesięczne oferty podnajmu mieszkania w Paryżu.
Gdyby ktoś go spytał, czy martwi się ilością czasu poświęcanego przez siebie na wszystkie te rozważania Co Potem?, Lou pokręciłby głową, z nowo-nabytym, dojrzalszym argumentem, że przecież o przyszłości trzeba myśleć, ale nie do stopnia, który rozpraszałby człowieka od teraźniejszości.
A teraźniejszość była taka, że nie mieli się czym martwić. O czym myśleć, owszem, ale nic, czym należałoby zaprzątać sobie głowę bardziej niż o tyle, o ile. Podejrzewał, że dla Ala był to pierwszy taki czas od dawna. Nie chciał więc tego psuć. A tym bardziej - tracić.

Na przejażdżkę wyjechał po skończonej pracy, po kolacji, po wymsknięciu się z objęć Noah (łapczywych wprawdzie, ale szybko zajętych barwną książeczką w formacie A-pięć, czymś o życiu na farmie łudząco podobnej do tej Hawkinsów, i wszystkich mieszkańcach przyległych do niej stawów i polan). Próbował do cna wykorzystać ostatnie dni jakie, przymrużywszy oko, dało się wziąć za w pełni letnie, choć ciągnęły już po kostkach obietnicą chłodu, i szczypały czasem w odsłonięty kark nie upalną ulewą, a przykrawą mżawką.
Wyszli na krótko - Hidalgo i on - niespełna godzinę, do domu wróciwszy w pierwszych cieniach zmroku. Odprowadził wierzchowca do stajni, oporządził, pożegnał na parę godzin sztubacką trochę, choć czułą pieszczotą. Potem umył twarz i ręce, i ruszył ku schodom, po których na tym etapie wspiąć byłby w stanie się chyba i na oślep, w palcach nadal trzymając zwilgotniały skrawek lnianego materiału. Zamierzał się przebrać, przemyć choć trochę więcej niż tylko dłonie, i przemknąć do alowej sypialni, ale przeczuł go, zanim go zobaczył - i zobaczył go, sam zarys sylwetki, nim zapalił światło.
- Ally?


Ralph Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Sam Ralph nie potrafiłby najpewniej dookreślić natury własnych oczekiwań i niewzruszonych wymagań, Arabowi stawianych zbyt lekką, mogłoby się wydawać, ręką – dlaczego w wymownych spojrzeniach i gestach zawierał nacisk na to, żeby chłopak pracował często ciężej i dłużej od innych (może dlatego, że był młodym mężczyzną, co już samo w sobie stawiało go w pozycji nadrzędnej tak zarówno nad rodzinną starszyzną, jak i tej rodziny kobiecym, choć wyłącznie dwuosobowym kolektywem, pierwiastkiem; no i, oczywiście, nad dzieckiem). Ten sam Ralph, który podczas pełnionych na farmie obowiązków jednocześnie dystansował się od wszystkiego, czemu z płytkim westchnieniem poddawał się parę godzin później w towarzystwie Al-Attala, w czasie – czysto teoretycznie – przeznaczonym na sen, za to często nierozważnie trwonionym na rekompensowaniu chłopakowi rozpełganej między nimi bliskości, zwykle po prostu zadeptywanej zanim mogłaby prawowicie buchnąć im w twarz albo ukróconej stanowczym, skup się, upomnieniem, rzadziej odroczoną w czasie obietnicą. Później, Lou (i tak później zaczynało przejrzewać i fermentować do pary z siniejącym niebem, naprzemiennie wyczekiwane i upajające, jak każdy wystarczająco słodki owoc, który odleżał swoje w ukropie, na pełnym słońcu). Wiedział tylko, że to nie była żadna złośliwość niespodziewanie ulewająca mu się z serca ani, tym bardziej, fanaberia – chodziło raczej o wciąż nieodkrytą i niesprecyzowaną, ale bezsprzecznie przeczuwaną konieczność kryjącą się tuż za rogiem albo u schyłku dnia, w jakiejś mętnej i niewyraźnej jeszcze przyszłości, która lada moment miała przybrać zupełnie klarowną i transparentną im obu formę, jakby od zawsze w swojej pełnej krasie przechadzała im pod nosem, ale dopiero teraz zdali sobie sprawę z jej istoty, tak prawdziwej, jak i – nagle – dobitnie namacalnej.

Skup się, powtarzał, łapiąc go czasem za przesiąknięty potem kark, z manierą bliższą ojcu niż kochankowi, uwagę dwudziestopięciolatka przekierowując na rdzawe, wilgotne zacieki w podszyciu owczych kołtunów, pod którymi rozwijał się paskudny przypadek muszycy i tłumaczył potem, jak ją rozpoznać zawczasu, zanim cały kierdel, co do jednego, skończyłby jako pożywka dla tutejszych plujek, bez wątpienia ze śmiertelnym skutkiem; jak rozdysponować napięcie w opłotowaniu, żeby skrajnych sztachetek nie ściągało do siebie, jak łapać bydło na linę, jak, jak- Był to ścisły i bezpośredni skutek jego wciąż asekuranckich, a jednak bez wątpienia coraz śmielej toczonych planów. W bańce tych planów istniał Miloud – taki sam, jak ten, na którego czekał dzisiaj, o smagłej twarzy, odrobinę doroślejszy i zahartowany, siłą wciągnięty w wyobrażenia, które stały za surowością Hawkinsa, a Hawkins ułudnie zdawał się liczyć na to, że któregoś dnia przeprowadzi Milouda przez rodzinny ganek, postawi przed Marcusem i Cecile na próbę, w innym świetle – poźno-jesiennym, jeśli założyć, że targnąłby nim pośpiech – i w tej wizji okazywał się godny, wykrojony już pod wiejskie życie. Z tą wyuczoną i wypielęgnowaną niezawodnością w parze szedłby także powód, dla którego łatwiej byłoby poprosić go, żeby został. Łatwiej byłoby przyznać, że jest tu potrzebny – bardziej, niż kiedykolwiek byłby potrzebny paryskiej klitce z góry wynajętej na sześć miesięcy.

I to też była zmiana. Zmieniał się więc, może, holistycznie, nie tylko na więcej niż jednej płaszczyźnie, ale i w wielu powziętych na raz kierunkach, przede wszystkim jednak zmieniał się wtórnie, co nawet teraz zauważała jego matka (najwidoczniej podzielając więc z Miloudem nie tylko wykaz priorytetów, ale i definicję tego, co ważne i najważniejsze) – jakby jej syn, oddany w cudze ręce i tymi rękoma obrany z twardych łupin wreszcie wracał do domu, do niej; prawdziwy, cierpki ale nie gorzki, nieprzesiąknięty popełnionymi błędami, których często zdawała się żałować bardziej, niż on. Wiedział i rozumiał, za oczywiste uznawszy, że z samej racji bycia matką zdarzało jej się jego winy brać na swoje barki, tyle tylko, że pod nazwą wychowawczych pomyłek.

Teraz siedział na jego łóżku w godzinę uchodzącą między psem a wilkiem, gładząc szorstki w dotyku, spilśniony wojłok prowizorycznego, ale z uporem wyleżanego już posłania, w którym Miloudowi ostatnio częściej musiało zdarzać się nie dosypiać, niż spać.

Yeah, it’s me. I’m here. – Brzmiał płasko, zbyt płasko, żeby pozwolić komukolwiek uwierzyć, że jeszcze przed godziną formowały się w nim te wszystkie wielowymiarowe, urokliwie przekoloryzowane bujdy. – Listen… We need to talk, Miloud.O mężczyźnie, myślał. O tobie, myślał. O nas.

Najpierw o nim, obcym, z kalką jego twarzy wciąż jeszcze świeżo odbitą w pamięci; o facecie, którego najpierw sobie obejrzał, potem wysłuchał bez przekonania, ale na tyle uważnie, że kiedy już kazał mu wypierdalać (co zrobił, choć krokiem pozbawionym pośpiechu), postanowił zważyć wszelkie za i przeciw.

Is there anything you want to tell me first? – Powolnym ruchem sięgnął po to, co zaprezentowane zostało mu jako dowody, dwie albo trzy strony czarno-białego wydruku, które nieznajomy jegomość przyniósł mu wsunięte za okładkę magazynu motoryzacyjnego (w tym akcie była jakaś niepodważalna nonszalancja i pewność siebie).

Więc ważył. Za: wiedział na przykład, że ufał Miloudowi, a w wieku dwudziestu pięciu lat nie tak znowu trudno było narobić sobie niepotrzebnych wrogów. Przeciw: upierał się, że wcale nie chodziło o kolor skóry. Chodziło o fakty, a fakty mówiły same za siebie i zawsze, kiedy dochodziło co do czego, problematyczni okazywali się tacy, jak on.

Tacy, jak on. podobni tacy sami inni obcy Poza tym, Hawkinsowie też niezbyt chętnie chwalili się synem gnijącym w pierdlu. Ale według tutejszej jurysdykcji każdy miał prawo do procesu, choćby między ich dwojgiem (jak miało to miejsce z Cooperem; to był precedens, kiedy poprzysiągł mu, że nie pozwoli, żeby ktokolwiek zagroził jego rodzinie). Prawda sączyła się w niezrozumiałych spazmach, gdy tak stawiał go sobie w wąskim peryferium własnych źrenic, wzdrygniętych rozbłyskiem światła, które nadeszło jakiś czas temu, wraz z Miloudem, albo dopiero teraz.
Something that, maybe, you think you should’ve told me sooner? – Wysunął w jego stronę egzemplarz jednego z tańszych kwartalników, o śliskiej, błyszczącej okładce; droższy od koperty, przeszło mu przez myśl.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Paryska klitka (najęta na krótko) natomiast – czterdzieści metrów kwadratowych, i to przy łaskawej, nieskrupulatnej kalkulacji, żart z łazienką o płytkach w kolorze morskiej piany, niebosko pooranych siatką spękań, z właścicielem nieakceptującym żadnych zwierząt (zaskakująco za to niezaniepokojonym ilością kotów z kurzu, pałętających się po przestrzeniach w dniu wprowadzki), z widokiem - w teorii - na podwórko, ale w praktyce głównie na ścianę sąsiedniego domu, ledwie parę przecznic od Rue Saint Lazare, pod takim jednak kątem względem Gare du Nord by Lou wracając do domu długo po zmierzchu i długo przed świtem musiał oglądać się przez ramię, a telefon trzymać w kieszeni, nie w dłoni – w wyobraźni bruneta i tak zdawała się blaknąć w miarę jak on sam, tylko faktycznie, trochę mężniejszy, trochę bardziej nawykły do wszystkich cieni i blasków farmerskiego życia, coraz wyraźniej rysował się w imaginacji Ralpha Hawkinsa. Z dnia na dzień mniej w nim było takich planów na przyszłość, które nie uwzględniałyby Carnelian Land w jednej albo innej formie; znajdował się przy tym w tym rozkosznym momencie, w którym te beztroskie wizje toczyły się w nim potokiem, grzmiały miarowo niby wodospad (troski zaś – tak realne, jak i równie od alowych ramion odległe co międzynarodowe lotnisko w Sydney, i perspektywa mety dla paru kolejnych miesięcy – przyrównać mógł co najwyżej do niewartkiej strużynki skrytej gdzieś na odległym planie, odwiedzanej regularnie, lecz na krótko). Znaleźli więc chyba konsensus, nieprzypieczętowany wprawdzie niczym więcej niż pocałunkiem (jednym, drugim, paroma więcej, i – jeszcze, Al, no daj spokój, dokąd się tak spieszysz?); dylemat przynajmniej na teraz odroczony, zawieszony w przestrzeni i czasie na kształt tej pojedynczej żarówki, która właśnie kołysała się wolniutko nad ich głowami (przy innych okazjach zwróconymi ku sobie, pochylonymi, blisko – na miarę wspólników w tej samej intrydze czy zbrodni, teraz naprzeciw siebie, z czujnością zmobilizowaną w Al-Attalu gdy tylko posłyszał płaską nutę w głosie drugiego mężczyzny) jakby zszokowana rozkłębionym w niej, elektrycznym szokiem gdy Lou pstryknął palcem włącznik światła.

Nie spodziewał się go, to prawda, ale bardziej nie spodziewał się go w takim stanie, i w takiej formie:
- Spoglądającego nań może i z pozycji siedzącej (podczas gdy Milou’ stał: ręka podciągnięta odruchowo, i głupio, do karku, i drapiąca doleczający się tam strupek po jakimś rozbabranym wcześniej, komarzym ugryzieniu, górna warga spięta formującym się w nim dopiero pytaniem, strumyczek potu cieknący bokiem, od pachy do biodra), ale nagle jakby z góry, w sposób, w który nie patrzył na Milouda już od dawna, albo – stwierdzone z nieskrytym przestrachem – albo, aż tak, nigdy;
- Z ”my” wypowiedzianym takim tonem, który uraził Araba w splot słoneczny i dźgnął między żebra. Dziwne, może Lou powinien się cieszyć? Al nadal nieczęsto używał kolektywnej formy, posiłkując się raczej stwierdzeniami jak: You need to wake up earlier tomorrow, albo I’ll see if I can take you with me when I go to Cairns on Wednesday, bez miejsca na znak zapytania, za to z kojącą pewnością pobrzmiewającą w zgłoskach (aka będzie tak-i-tak, wszystko już zaplanowane, nie zniosę sprzeciwu – choćbyś i go w sobie nosił, jakkolwiek wiem, że nie nosisz), a czy kolektywna forma nie warunkowała też wspólnej przyszłości?
Teraz jednak brzmiała groźnie, złowrogo. Brzmiała jak kłopoty - w odbiorze Lou póki co wciąż jeszcze zupełnie niezasłużone.

Pierwsze słowa Ala zbiły go z tropu, następne – wpędziły w stan paniki godnej nie mężczyzny, a co najwyżej przyłapanego na jakimś wybryku dziecka. Tak mówili belfrzy, krnąbrnego uczniaka stawiając przed całą klasą jakby przed plutonem egzekucyjnym (zamiast mundurów – mundurki; trwożliwie-złośliwe spojrzenia w miejscu pocisków). I rodzice, pełnym imieniem, albo nawet – z rozpędu – dwoma, ściągnąwszy go z trajektorii Drzwi Wejściowe – Przedpokój - Sypialnia do salonu, brutalnie burząc nadzieję, że uda mu się przemknąć niezauważonym po jakiejś burdzie, w którą wdał się z chłopcami z sąsiedztwa, albo wywiadówce w tej jego sztywnej, skrajnie zeuropeizowanej szkółce pełnej dzieci wychowywanych przez ambasadorów, przez lekarzy (bez granic) i przez inwestorów (tak w giełdę, jak i w ropę albo broń, w najbardziej skrajnych przypadkach).
Wreszcie: tak mówili ludzie na granicach - uniformy z grubej wełny albo gabardyny, niezależnie od pogody, epolety służące głównie do poszerzenia ramion, marsowe grymasy na twarzach odbitych jakby względem tego samego wzorca na całym świecie. Tak mówili, gdy prosili o paszport, o wizę, o powód podróży, o wykaz szczepień, o adres zameldowania tu i tam, i jeszcze w paru miejscach, o długość pobytu, ostatni przystanek w wojażach, medyczne rejestry.
I - wbrew własnej woli - Miloud nie mógł zrobić teraz nic by tak czy siak nie wpałętać się w popłoch, i w przekonanie, że skoro Al tak brzmi, to on sam na pewno musiał zrobić coś strasznego - tylko co? Przecież nie spał z nikim innym, w pracy nie spieprzył ostatnio niczego tak śpiewająco, by się tego od razu nie dało naprostować, nie kłamał -

  • Lou zrobił krok. Dwa, może trzy – potem i tak miał tego nie pamiętać.
Sięgnął po gazetę. Dziwne: nawet jeszcze na moment przed rozwarciem jej obwolut myślał tylko o swoim ojcu (ciepło, cieplej, gorąco), i o tym, że nigdy nie powiedział Ralphowi o dokładnych okolicznościach jego śmierci, o tym, dlaczego nie pojechał na pogrzeb i nie spędził wystarczająco dużo czasu z matką, o tym, że nadal jeszcze budził się czasami zlany potem, i z winą roztętnioną w sercu.
Ale nie o Athirze. W życiu, z jakiegoś względu, nie spodziewał się zobaczyć jego twarzy - bizarnie młodej (w dniu aresztowania), i bizarnie starej (po krótkim, jednoznacznym procesie) jak na mężczyznę w jego wieku - kiedy chwytał w palce zupełnie żadną gramaturę kwartalnika.
Możliwe, że stała za tym miloudowa buta; młodzieńcza zuchwałość nakazująca mu, choćby podświadomie, zakładać, że tak się wycwanił, że nikt - zwłaszcza Al - nie przyłapie go na treści skrywanego przed światem sekretu.
Bardziej prawdopodobne jednak, że to nie brawura, a poczucie bezpieczeństwa, przeświadczenie, że miłość obecność Ralpha jakimś cudem zwyczajnie zwalnia go z obowiązku tłumaczenia się z własnej przeszłości, znów kazało brunetowi spuścić gardę. Teraz - razem z gardą - wzrok, niskim łukiem kierowany ku artykułowi.
  • Przełknął.
Jego brat wyglądał tak, jak zawsze: miał prosty nos, z wyłączeniem wysepki niskiego garbka, gęste, ciemne brwi, wąskie wargi, wyraźnie zarysowany podbródek. Wyglądał trochę jak Lou, i bardzo jak ich ojciec, jeśliby go obrać z ochronnych włókienek profesury i lnianych garniturów. Patrzył w obiektyw, wycięty z tła i wpakowany w elipsę ramki, podpisany brzydką, tanią czcionką. TERRORYSTA. Usiłowanie zamachu. Życie kilkuset osób zagrożone! Skazany bez możliwości odwołania od wyroku.
- Where -
Lou miał osiemnaście lat kiedy to się stało (Shh, mon chat, ne pleure pas; palce jego matki drżące i zgubione w gąszczu jego włosów; jej kolano, ciepłe i miękkie, jak poduszka pod jego policzkiem, Tu m'entends? Tu n'es pas ton frère!). Teraz - siedem lat w przyszłość - nie był w stanie unieść na Hawkinsa wzroku. Jak? Wystarczył przecież jeden rzut oka na wydruk, by połączyć kropki: na Ralpha patrzyłyby te takie same oczy jak te ujęte na miniaturze z kartoteki.
(Drżał mu głos).
– Where did you get this from?


Ralph Hawkins
Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
trigger warning
rasizm

W próbie zachowania zdrowego, nieprzesadzonego sceptycyzmu starał się nie wysnuwać jeszcze zbyt pochopnych wniosków; patrząc na rozwój wydarzeń z odległości zapewniającej postronny wgląd w sytuację, należałoby nawet założyć, że taki stan rzeczy działał na korzyść Al-Attalowej sprawy – znalazłszy się poza farmą, w ruchu, na bliżej nienamierzalnej trasie, samą swoją absencją zmusił przecież Ralpha do pozbierania myśli. I faktycznie, młody Hawkins miał wystarczająco dużo czasu, żeby powziąć parę nieudanych, głębokich oddechów, jednocześnie więc rozprężając własną pierś czymś nerwowym i splątanym, czego nie mógł wprawdzie rozsupłać od ręki, ale co zdążył poobracać sobie i pooglądać z każdej strony. Chłodny racjonalizm miał jednak w tej internalnie prowadzonej przez mężczyznę debacie raczej niewielki wpływ na resztę podburzających go przeczuć i przekonań. Dużo więcej uwagi w swoim wewnętrznym monologu poświęcał najróżniejszym jeśli, głównie w stwierdzeniach takich jak jeśli to prawda. Jeszcze przez dobrą chwilę Ralph liczył bowiem na to, że chłopak zaprzeczy albo, najlepiej, w ogóle pośle mu jedno z tych przejrzystych, pełnych niezrozumienia spojrzeń, tym samym sygnalizując bezsłownie, że całe zajście jest po prostu nieśmiesznym zbiegiem okoliczności, z którym on nie ma nic wspólnego (nic, w tym przypadku, stałoby się synonimem dla łączącego ich pokrewieństwa i więzów, splotów naczyń nośnych, na jakimś etapie wrastających w korzenie tego samego drzewa genealogicznego). Ale Miloud nie patrzył na niego wcale i to też, wiedział, była odpowiedź, choć jedna z tych, z którymi ciężko przychodziło mu się pogodzić. Teraz ta odpowiedź okazywała się zupełnie banalna, oczywista od samego początku, ale tak wyraźna dopiero w rzuconym na nią, stajennym świetle. Spojrzenia Milouda zaczął więc szukać w odbiciu oczu jego brata. Prędko przekonał się jednak, że w tym zmatowiałym zobojętnieniu go nie znajdzie.

W twarzy rzeczywiście dostrzegał pewne podobieństwo, doszukiwał się znajomości rysów i kiedy wreszcie je znalazł, przez ostatnie dwa albo trzy kwadranse wpatrywał się w nie z tak zaciekłym uporem, że już jakiś czas temu ta sama twarz straciła wszystkie swoje cechy ludzkie, wykrzywiła się i zdeformowała na podobiznę bezkształtnego potwora, nagle zupełnie zgodnego z przytroczoną pod zdjęciem narracją.

Nic nadzwyczajnego – Athir wyglądał po prostu jak, w naszpikowanej uprzedzeniami opinii, każdy jeden Arab. To znaczy – tłumaczył sobie – to podobieństwo mogło zawierać się w twarzach wszystkich, których łączyło wspólne pochodzenie, jakaś etnograficznie dzielona płaszczyzna, odpowiedzialna za to, że dla Ralpha wszyscy wyglądali, w gruncie rzeczy, tak samo, i zachowywali się wcale nie inaczej – głośno i roszczeniowo, jak przystało na swołocz wyhodowaną nie na piersi ale kulturowych ekskrementach i wyplutą przez własny system na skalę światową, w wyniku czego świat musiał teraz się z nią użerać, musiał się przed nią bronić, zapierać (z jakiegoś powodu nurt tych myśli omijał Milouda wygodnym, szerokim łukiem).

Prawda była taka, że Al poczuł się zawiedziony i oszukany, nawet jeśli nie został wystawiony na bezpośrednie działanie świadomego kłamstwa. Zresztą, tu nie chodziło już nawet o niedopowiedzenia, ani o tajemnice – chodziło o zderzenie z rzeczywistością, o zagrożenie, o brudnych mężczyzn stawiających się rzędem na przydomowym ganku Hawkinsów, podejrzanych i niebezpiecznych, których wyssana z palca wizja urealniła się z dnia na dzień, poza jego kontrolą (w tych wizjach coś zagrażało małemu Noah, coś zagrażało jego siostrze, jego matce).

No, no- no, shh-shh- – Docisnął palec do własnych ust. Poczekał, aż słowa staną już Miloudowi kołkiem. – I’m the one askin’ the questions here. – Wyglądał, jakby zaglądał chłopakowi w duszę (wzrok zawiesił tuż ponad jego barkiem), pod warunkiem, że ten przyszedł z nią na ramieniu, przerzuconą jak wytrzebiony, podróżny tobołek. Że zaschło mu w gardle zdał sobie sprawę dopiero kiedy przełknął ślinę, gęstą i trochę spienioną, kilkukrotnie przecedzoną przez zęby. Wstał zaraz, piętrząc własnym ciałem nad sylwetką dwudziestopięciolatka, względem rozhuśtanej żarówki pod kątem tak absurdalnym, że teraz jego cień rozlewał się po twarzy Araba, włażąc mu do oczu, nosa i ust. – Now tell me the hell is going on, Miloud? What the fuck is that? – Ruchem podbródka wskazał na kopię przedawnionego artykułu. – Alright, so you know this man. Who is he? Who. Is. He?! – Cmoknął. – Look at me, I’m talking to you, I said look at me! – Coś było pierwsze, jakiś widzialny efekt burzonego opanowania – policzki nierówno zaszłe purpurą, dwie gorączkowe plamy, żylasty cień tętniący na szyi i skroni, dziwna, przytłaczająca bliskość, w której wystarczyłoby zajść Milouda od drugiej strony, żeby zapędzić go w kąt, w ślepy róg bez drogi ucieczki. – Has it never crossed your mind that I should know that you have a fucking terrorist in your family?! – I tylko w ostatniej chwili powstrzymał się przed pchnięciem go na ścianę, z ręką sztywno zwieszoną w powietrzu, pomiędzy chłopięcą piersią i jego kiścią, zdrową czy chorą – nie pamiętał, czuł tylko, że go złapał, ścisnął. – What the fuck were you thinking?! You’re lucky it was me who opened the damn door! – Deski mruczały pod ich dwojgiem, wymieniając się między sobą krytycznym postękiwaniem, ilekroć któraś ze stóp spychała środek ciężkości w nieprzewidzianą stronę.

Al nabrał do ust powietrza, ale wypuścił je jeszcze zanim dotarłoby do płuc – na pożyczonym oddechu szukał pytania i odpowiedzi jednocześnie (dlaczego?), ale jedyne co znalazł, to surowy kształt ultimatum.
I don’t want to see you around Noah when I’m not there. You hear me?

Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Może to ten francuski akcent, z którym Lou nie obnosił się raczej (a jeśli tak, to przynajmniej nie robił tego z przemyślaną celowością), ale i nie krył, albo ten bordowy, europejski, kraszony złotymi literkami paszport ostemplowany wielokrotnie pieczątkami o różnych kształtach i umoczonymi w tuszach różnorodnej barwy - jednoznaczny symptom, że Miloud był raczej amalgamatem wielu kultur, wypadkową sprzecznych z sobą, choć cennych doświadczeń, niż produktem powstałym pod jedną tylko geograficzną szerokością, i zdatnym do określenia jednym tylko, prostym mianem. Może to one sprawiały, że Alowi łatwiej (wygodniej?) było przymykać łaskawie oko na wszystko, co czyniłoby Al-Attala zwyczajnym Arabem, wszystko, co stawiałoby go w jednym szyku z tabunami mężczyzn, którymi straszono Zachód w wieczornych przeglądach wiadomości. Brunet kłamałby, gdyby zarzekł się, że sam nie poddawał się czasem podobnemu procesowi - że, zwłaszcza parę lat wcześniej, gdy cały świat gotów był jego rodowe nazwisko bez chwili refleksji wpakować do worka pełnego tych absolutnie najgorszych, nie rozgrzeszał się własną europejskością, że samego siebie nie zapewniał, że jest inny, lepszy, czystszy, b i e l s z y nawet od własnego brata i ojca. Urodzony w Egipcie, jasne, ale wyedukowany w szkołach wzniesionych pod kulturowo-neutralnymi (podobno), postępowymi auspicjami (i śmiać mu się tylko czasem chciało, gorzko, kiedy sobie przypominał, że Osama bin Laden studiował w Oksfordzie), chowany na de Exupery'm i Frère Jacques, wykarmiony matczynym mlekiem - tak białym, że tylko szaleńcom przyszłoby kwestionować jego niewinność.
Tylko, że wtedy Miloud był młody. Młodszy. Łatwiej mu było operować w prostej, bezkrytycznej dychotomii, na jakiej fali wierzył matce, i wszystkim tym jej zapewnieniom: nie tylko, że pokrewieństwo nie musi wcale warunkować podobieństwa, ale i - może właśnie gdy Lou wyjedzie wystarczająco daleko - znajdzie się ktoś, dla kogo nie będzie to miało znaczenia.
Dzisiaj chyba powinien się spodziewać. Chyba powinien był przewidzieć, że całą sytuację dostrzeże w takich odcieniach szarości, które jednocześnie nie pozwolą mu się wyprzeć mężczyzny z prezentowanego mu oskarżycielsko zdjęcia, ale jakie i Hawkinsa postawią w zupełnie innym świetle.
Lou widział ten cień... Może nie tyle naiwnej nadziei, co szczerego, ufnego oczekiwania na moment, w którym Miloud wszystko mu wyjaśni - a "wyjaśni" oznaczałoby, że zaprzeczy; skoro zaś nie mógł zaprzeczyć - że się wyprze. Wyparcie nie byłoby natomiast niczym więcej oprócz wierutnego kłamstwa, a Lou nie kłamał osobom, które kochał (najwyraźniej tylko nie mówił im prawdy).
- That - Wszelki animusz, który - podżegany nagłym rzutem adrenaliny - Lou był w stanie z siebie wykrzesać, zawarł się w sposobie, w jaki splunął ku Ralphowi pojedynczym, prostym dźwiękiem jak wyrzut sumienia - niefizycznym zupełnie wynikiem rozedrgania strun głosowych, tak wymownym jednak, że równie dobrze mógłby strzykać w niego śliną. Bronił się. Co innego miał zrobić? Wpędzony w rolę, w której Al wyraźnie potrzebował go teraz widzieć, nie miał innego wyboru - bronił się przed sposobem, w który blondyn go uprzedmiotawiał. Jego, i całą jego rodzinę - That is my brother, Athir.

Athir - oprócz wyroku - miał bowiem również imię. Miał też sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Przez większość adolescencji cierpiał na poważny deficyt wapnia, i przez trudności z przyswajaniem witaminy C, co sprawiało, że w kącikach warg często nosił brzydkie złuszczenia zajadów. Strasznie się ich wstydził - ich, i faktu, że trudno było mu przybrać na wadze, nieważne jak dużo jadł, i jak często chodził pobiegać. Nie czytał za dużo, ale jeśli już, to od deski do deski, rzetelnie, zakreślając grafitowym kółkiem słowa, których nie znał albo znał, ale nie rozumiał. Uwielbiał jajka na twardo posypane solą i zagryzione jednym z ostrych, babcinych pikli. Słuchał Queen, czytał komiksy, nawet kiedy podobno wyrósł z wieku, który usprawiedliwiał ten nawyk jako akceptowalny. Dokuczał Miloudowi mnogością różnych dróg, ale któregoś razu i tak pogroził starszym chłopakom, którzy straszyli, że go pobiją, bo zadziera nosa, i jest zbyt biały. Rzadko parował skarpetki. Kłócił się z mamą Milouda o nieopuszczaną deskę klozetową i niedomyte naczynia (winowajcą - on, oskarżycielem - matka, na ławie przysięgłych Milou' i Salah, zagryzający usta, żeby się nie roześmiać).
Poza tym: spędził trzy lata życia planując zamach, który miał zabić dziesiątki, jeśli nie setki niewiernych.


Gdy wreszcie zadarł na Ala wzrok, to już po tym, jak stało się z nim coś bardzo dziwnego: Lou poczuł, że zarówno nigdy w życiu bardziej nie był sobą, jak i, że nie mógłby znajdować się dalej od siebie. Jakby był jednocześnie pusty i pełny - i on, i jego spojrzenie. Jakby nigdy wcześniej nie miał w sobie tyle bólu i skruchy, a jednocześnie tyle dumy i honoru.

Szarpnął się, spętany męskim uściskiem, ale nie potrafił postawić się Ralphowi bardziej, albo sięgnąć po nagły, bezceremonialny rękoczyn. Oczy zaszły mu łzami. Bał się, i czuł się upokorzony, i zupełnie nie wiedział czym bardziej: czy tym, że czuł, że zaraz zwyczajnie się rozbeczy, czy tym, jak bardzo się pomylił wierząc, że Al okaże się inny od reszty (les villageois, nazywała ich jego matka, spod uszminkowanej drogim kosmetykiem wargi kpiąc z braku wykształcenia, z wąskich horyzontów, niepostępowych poglądów, braków perspektyw).
Może właśnie dlatego nigdy mu nie powiedział. Może to był instynkt - przerzucie, że Hawkins zareaguje w taki właśnie, a nie inny sposób. Hawkins, który nigdy nie wyściubił nosa za Australię, spędzał całe dnie na przerzucaniu siana i - i gnoju, Hawkins, który książek naczytał się dopiero w więzieniu - gdy już nie miał siły żeby ćwiczyć na spacerniaku, albo kiedy gaszono światła i zamykano wyjście na podwórko.

Odległą peryferią myśli, nawet w całym tym wzburzeniu, potrafił już stwierdzić, że to teraz, w tym momencie, coś się między nimi skończy, albo zacznie, i że będzie to albo dobre, albo złe - albo końcem, albo początkiem, ale że z pewnością nic nie będzie już nigdy takie samo jak wcześniej. Nie było innego rozwiązania dla konfliktu, w którym obydwie strony miały rację, i obydwie jej nie miały.
- Fuck you - Bluzg, który w jego głowie brzmiał dorośle i groźnie, spomiędzy ust uwolniony prosto w skrawek dzielącej ich przestrzeni (tak wąskiej, że wystarczyłby jeden niewielki ruch by mogli pocałować się albo pogryźć, rzucić sobie nawzajem do warg albo do gardeł) wypadł raczej blado, niepewnie - jakby Lou, od Ala nagle tak dobitnie niższy, drobniejszy i młodszy o całe dziewięć lat, tylko próbował, tylko się starał wyglądać na równego blondynowi, godnego mu przeciwnika, i w tych próbach i staraniach ponosił sromotne fiasko. Głos załamał mu się na fu - dźwięk jak skrzypnięcie kredy o szkolną tablicę, akcent zaś na you - nierówny, werbalny wybryk po raz kolejny, i kompletnie bez uroku, zdradzający Lou z tym, jak bardzo nie-stąd był, jak bardzo nie-na-miejscu. Mimo to w chłopaku uruchomił się jakiś mechanizm, który - raz rozkręcony - nie mógł zatrzymać się, albo choćby zwolnić - Fuck you, Al. Fuck you! - Lou czuł ruch własnych mięśni, mocne spięcie w dołku i niżej, pod pępkiem, niemal w tym samym punkcie, który jeszcze dzień lub dwa wcześniej Ralph rozcierał ręką albo drażnił językiem, i rozszalały galop serca-dezertera próbującego wyrwać się z piersi, najpewniej w stronę drzwi, w myśl zasady ratuj się, kto może!, skoro jego właścicielowi, zapędzonemu w kozi róg tak pokoju, jak i konwersacji (bójki, myślał Lou; to, co rozpętywało się między nim, a Alem, nie miało już szansy na bycie cywilizowaną rozmową), odcięto wszelką drogę ucieczki, szansę na ratunek, i nadzieję na przyszłość nieporysowaną prawdą wydartą mu z gardła wbrew woli - If you really want to protect the boy from convicts so much - Potykał się o składnię wymykającą mu się spod nadszarpniętej nerwami kontroli - You should lock yourself away first! Bâtard! Fucking criminal!

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Nikomu – nikomu poza nimi – nie przysługiwała choćby namiastka takiego prawa, które pozwoliłoby domyślać się istoty rozmów toczonych na stajennym poddaszu; podobnie zresztą jak nikt, chyba nawet nie oni sami, jakby na to nie spojrzeć główni zainteresowani – nie spodziewałby się tak nagłego zwrotu w ich relacji, której nieporadny rozkwit znad kubka porannej kawy śledził czujnie Marcus, z na pół gwizdka ukrywanym zaciekawieniem i ulgą tak słodką, że zamiast zwyczajowych dwóch łyżeczek cukru, mężczyzna ostatnimi czasy łaskawie godził się na, szczodrzejszy co prawda, ale bądź co bądź jeden tylko kopczyk (ku oczywistej uciesze swojej małżonki, od lat przekonującej go do ograniczenia sacharozy tam, gdzie nie była potrzeba – nie tak, w każdym razie, jak w jej autorskich wypiekach, których jedynym celem, w przeciwieństwie do kawy przyprawiającej o migotanie przedsionków, była właśnie słodycz sama w sobie). Z dnia na dzień Miloud stawał się więc nie tylko coraz bardziej swój, naturalną koleją rzeczy wkupując się w rodzinne łaski, ale i niepostrzeżenie dawał zakutać się w swoją własną, cichą legendę, zgodnie z którą wyłuskiwał z syna Hawkinsów jego dawny wigor.

Niestety, legendę Milouda wieńczył szklany sufit, kusząc błękitnym bezkresem, trudnym do pojęcia konceptem nieskończoności, wolnością wyborów, które mogliby podjąć, gdyby – ściągnięci na ziemię – nie rozbijali się właśnie o szybę na podobieństwo much do środka zwabionych podstępem, jakąś odległą, nieosiągalną obietnicą. Ralph rozpaczliwie poszukiwał wyjścia, od godziny tłukł łbem w tę przejrzystą ścianę, w kontur własnego zniekształconego odbicia, groteskowy i głupi, ale przede wszystkim naiwny z całą tą swoją płonną nadzieją, że sprawczość naprawdę znajduje się w ich rękach. Ostatnimi czasy to było jego nowo wynalezione zajęcie – całe to pocieszanie się, że to tylko kwestia formalności, którą ofukałby za niedogodności zaczynające się biurokracją, a z biegiem czasu chrzczone -tyzmem – i za cierpliwość, w jaką przyszłoby im się uzbroić, i w sprostowanie – jedno, drugie, kurwa jego mać, zdjąłby im gwiazdkę z nieba, żeby tylko pozwolili mu zostać, żeby mikra kawalerka przez kolejnych sześć miesięcy mogła zamienić się w pustą skorupę odratowanej przyszłości; martwym, nigdy niezamieszkanym punktem na mapie Paryża.

The fuck did you say- – W powietrze poderwało się wiele rąk, mogłoby się wydawać, że zbyt wiele, że dwoje osób nie może mieć tyle rąk, że to wbrew prawom natury – rąk, ale jeszcze nie pięści, a wyłącznie rozczapierzonych palców, póki co chaotycznie odbijających się o nadgarstki, przeguby i ramiona, wczepiających się w umarszczony na piersi materiał podkoszulka; ciągnęły, szarpały, stabilizowały się i sczepiały ze sobą w jakimś wciąż nieustanowionym planie destrukcji. – It was a mistake. A fuckin' mistake – syknął, znajdując dojście do jakiejś mięsistej, miękkiej tkanki, zauważając nagle, że wbił się opuszkami w chłopięcy policzek, paznokciami orząc ogolony na gładko stok żuchwy – Marcus shouldn’t have bring you ‘ere.

Z wolna zaczął uprzytamniać sobie wiele takich szczegółów z ostatniego roku, które teraz ostrzył sobie na końcu języka (chciał, żeby bolało), wdając się we wrogo nastrajające go, retrospektywne ruminacje; coś musiało go do tego najpierw zmusić, nakierować na zdarzenia o jakich, wydawało mu się, już dawno zapomniał, których wyrzekł się w imię nowych perspektyw i nieco znośniejszego jutra. Na przykład oczy, oczy chłopaka wpatrzone w niego jak dwa okrągluchne reflektory, błyskające odbiciem żarowej bańki lejącej na nich z góry – i łez. Jego oczy, płynne złoto, zaćmienie słońca, świetlisty pierścień, cyrkowe lwię skaczące przez płomienie, przerażone ale niezłomne i tak, wcale nie z obawy przed konsekwencjami, ale z potrzeby przetrwania (zawsze miał takie ciężkie, ciężkie spojrzenie). Pluł sobie w brodę za to, że nie posłuchał instynktu, kiedy jeszcze dopuszczał go do głosu – w pierwszej kolejności, próbował przekonać samego siebie, nigdy nie powinien był mu zaufać, a teraz historia zataczała koło i Ralph czuł się, jakby znów stali na tym samym poboczu, w tej samej ulewie; i nic nie mógł poradzić na to, że narastało w nim coś z pogranicza obrzydzenia i dojmującego wstydu, wyszydzony zza wycelowanego w niego palca (kto celował, nie wiedział – coś bezosobowego, co zwykle materializowało się na surowej, niczyjej miedzy rozgraniczającej sny od koszmarów) – ile razy pozwalał Miloudowi, żeby sobie na nim użył, teraz pod wewnętrznym przymusem potrzebując sobie to jakoś zrekompensować, koniecznie otrząsnąć się ze śladów uległości, wyprzeć się jej wraz ze swobodą, jaką zapewniał tylko brak świadków pod porannym prysznicem, kiedy jego dłoń (zadrapana w trzech miejscach i z poczerniałym krwiakiem zebranym pod serdecznym paznokciem lewej ręki) niemal bezwiednie ruszała w pospieszną, badawczą pielgrzymkę po wszystkich miejscach, które noc wcześniej oddawał Arabowi na wyłączność, niepokornie może, ale wiernie, bez wszystkich tych sprzeciwów, które nagle czuł się w obowiązku z siebie krzesać.

Ścisnął podbróde dwudziestopięciolatka, własnoręcznie rozdziawiając mu usta.
Oh shut up! Shut the fuck up! – Puścił. – I protect him from those damn wogs, from those sick fuckers – Al jedną ręką wyrwał zza okładki kartkę z podobizną Athira, w mostek Milouda wgniatając ją z zagorzałością listu gończego; starszy Al-Attal, z twarzą zmiażdżoną hawkinsowym palcem, względem kartki noszącym znamiona fałszywej boskości, wyglądał, jakby się krzywił. W tej samej chwili czasopismo, nie mogąc uprosić grawitacji o litość, runęło na ziemię między nimi w niepoważnym rozkroku przypominającym nieudolny szpagat. Jedyne wrażenie, jakie można było odnieść, to że miało zaraz wziąć nogi za pas i rzucić się do ucieczki. – I’m no saint, oh hell no, ya’ know I’m not, but you know what? I’d never hurt an innocent, that's the difference. But sure, sure – podniósł głos – go on, tell me I am the bad one! I f-ffuckin’ dare you! – Splunął soczyście na kartkę przybitą do dwudziestopięcioletniej piersi, potem zmiął ją i rzucił na ziemię.
Pierwszy spiął się Hidalgo, wyczulony na wiszące w powietrzu napięcie i kwaśny odór potu.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.

Wszystko toczyło się szybko - za szybko - z dziwaczną rytmiką, jakby ktoś wepchnął ich obydwu w jakiś koszmarny, dziecięcy kalejdoskop, albo przymusił do odtwarzania kroków wdrukowanego w podświadomość, choć zapomnianego dawno tańca. Tam, gdzie Ralph robił krok w lewo, Miloud uchylał się w prawo; tam, gdzie blondyn unosił głos, brunet unosił wzrok - i obydwa opadały potem miarowo przed kolejnym, nagłym wzlotem; gdy Hawkins po niego sięgał, Lou podawał mu się jak na ofiarnej tacy, tylko po to, żeby zaraz spróbować mu się wyrwać nagłym skrętem czy szarpnięciem ciała. Policzek piekł go tam, gdzie jego głupio-gładką po niedawnej ablucji powierzchnię zarysowały męskie paznokcie. Bardziej jednak piekły go łzy, wzbierające za progiem powieki i niepowstrzymanie przelewające się górą: potop, apokalipsa, koniec tego świata, który w ostatnich miesiącach zdawali sobie budować tylko we dwóch, poza zasięgiem wiedzy otoczenia, bezpieczne, intymne uniwersum zawarte w spojrzeniach posyłanych sobie przelotnie w ciągu dnia, i dotyku ofiarowanym wzajemnie, już po zapadnięciu zmroku spuchniętego tylko cykadzią piosenką.
Miloud nie miał już nawet jak udawać, że się nie maże (a wraz z nim mazać zdawał się też i Hawkins, w konturach zwykle tak dobitny i wyraźny, ale teraz, rozmywany solą zasnuwającą dwudziestopięcioletnie pole widzenia, podobny raczej do akwareli), kiedy więc w górę wystrzeliły jego dłonie, to najpierw po to, by odruchowo otrzeć własne jarzmo z upokarzającej wilgoci.
Natknął się na rzadki welon krwi zebranej na kłykcie, ale nie zdążył się jej nawet przyjrzeć, złapany za szczęki, jak krnąbrny pies, i ściśnięty wnykami hawkinsowych palców.
Warknął - też po zwierzęcemu, niegdyś równie wierny i wdzięczny co każdy inny kundel, który na Farmie w Carnelian Land znalazł coś więcej niż spontanicznie rzucony mu ochłap obiadu, ale teraz wściekły, od wewnątrz targany emocją silniejszą niż rozum. Przestraszył się tego dźwięku, niskiego, gardłowego bulgotu, który pochodził z niego, ale zdawał się nie należeć do niego tak bardzo, że równie dobrze mógł być własnością Athira, Emira, czy wszystkich tych strasznych bestii, które Ralph spodziewał się teraz spotkać na domowym progu.
- Never hurt an innocent?! - Jęknął, kiedy już udało mu się wykrzesać z siebie coś więcej niż oddech dławiony tam, gdzie Ralph dociskał zdjęcie do jego piersi. Miloud wiedział co się dzieje, czuł, ale kolejne zdarzenia dopuszczał do siebie tylko fragmentami, połowicznie, jakby nie chciał tak do końca uwierzyć, że Ralph pluje na niego, na jego rodzinę, jego nazwisko, że je mnie, zgniata w palcach, że ciska nimi o posadzkę. Wciągnął powietrze przez nos, zakrztusił się nim - And what - what do you think you're doing just now? - I zachwiał. Pierwotny plan był najprawdopodobniej taki, że Milou' się zamachnie, że da Ralphowi w pysk, ukróci ten jego atak siłą mięśni, za których subtelny, ale nadal znaczący przyrost odpowiadało nic innego, jak regularne treningi przed rodeo. Cała ta idea spaliła jednak na panewce kiedy brunet osunął się w dół, na jedno kolano, w jakiejś karykaturalnej podobiźnie oświadczyn, walcząc o równowagę, i podnosząc papierowy skrawek z ziemi. Zadarł na Ala wzrok - He is my family, Al, but he's not me! - I dopiero potem wstał, wolną dłonią odepchnąwszy się od podłogi, drugą nadal trzymając ubabrany męską śliną wydruk - But it doesn't matter to you, does it? - Kręcił głową, kpiąc gorzko - To you, we're all the same. Dirty. Bloody wogs! - I orientował się, na bieżąco, że się śmieje; że szlocha jak dziecko, z rozpaczą wykwitłą w miejscu honoru, i jednocześnie nie może powstrzymać sardonicznego chichotu krzywiącego mu wargi w brzydki, zły grymas.
Nadal znajdował się blisko; wycofał się o pół kroku, przetarł dłonią pierś - poczuł tylko pot, i kołatanie skrytego w ciele serca. Ralph musiał się spodziewać, że chłopak sili się na unik, ale teraz Lou wypadł w przód, łapiąc go za poły ubrania. Popchnął go na ścianę - korzystając z przewagi zrodzonej chyba wyłącznie z faktu, że Al się tego zwyczajnie nie spodziewał.
- Still, you've let me - You've - Urwał. Hawkins, owszem, dobierał słowa tak, żeby bolało, ale Lou nadal łudził się, że potrafi je - ciśnięte ku niemu - podnieść i obrócić przeciw blondynowi. Tylko, że nawet teraz, w gniewie, nie potrafił zbrutalizować tego, jak trzydziestoczterolatek oddawał mu się sposobem wyszydzanym nie raz w więziennych żartach; nawet tego pierwszego, podpitego razu, po jakim miało nie być już innych - i z pewnością żadnego z następnych.
- You are nothing but a fucking hypocrite! - Udało mu się zaskamleć - And a fucking, disgusting racist! Yeah!? That's what you are! - Tą ręką, w jakiej nadal trzymał kopię artykułu, pchnął mężczyznę w splot słoneczny, ale zaraz zostawił i, jeśli Al mu pozwolił, ruszył ku łóżku, ku wywleczonej zza niego torbie. Chwycił jakąś książkę, rzucony na łóżko sweter, nie spojrzał nawet w stronę stojących w kącie kowbojek. - And to think - Gdy wreszcie popatrzył na Ala, to z niedowierzaniem, a kiedy się odezwał - zrobił to niemal szeptem - I still loved you. A dumb idiot I am.


Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Then who are you? Do you even know the answer?! Come on, please enlighten me! – wrzasnął. – I can tell you. Always running away, like a fuckin’ coward – wycedził przez zęby, kąsając najpierw Al-Attala, a potem już tylko pustkę, objętość powietrza równą metrowi osiemdziesiąt sześć, burzy ciemnych loków i pukli, spiętym łopatkom i szerokości w pasie, którego obwód jeszcze parę dni temu łapczywie obejmował własnymi dłońmi. Czegoś oczekiwał, jakiegoś ponownego zderzenia, które nie nastąpiło – zamiast niego tylko słowa, ostatnie słowa chłopaka łapiące go w niespodziewany potrzask, zupełnie jakby przeoczył moment ucieczki, zbyt zajęty brutalnie egzekwowanym triumfalizmem, dociskanym jeszcze do własnej piersi; uczepiał się tej jedynej wysepki realności, zawartej w wypłukanym z koloru artykule. Łeb urżnęli dyskusji od ucha do ucha i teraz Ralph trzymał w dłoni symboliczny skalp Athira, jakby ubzdurał sobie, że to trofeum należy do niego i oto jest poświadczeniem własnego zwycięstwa wyrastającego ze śliny i łez (i krwi, krew też tam była, choć przez cały ten rejwach nie mógł pojąć do kogo należała ani zlokalizować skąd się, tak właściwie, tu wzięła). Późno zdał sobie sprawę z tego, że ten atak, do którego przed momentem zbierał się Miloud nie tyle nie nadszedł, co chwilę ociągał się tak zarówno w czasie, jak i przestrzeni, kotłował się na rozedrganej, chłopięcej wardze, werbalizował się i powoli nabierał rozpędu, wreszcie wymierzając Ralphowi siarczysty policzek w chwili, w której najmniej się tego spodziewał. Brzmiało jak wyznanie, którym nie zdążył jeszcze się nacieszyć – serce mu zadrżało, złapane w żelazną, szczękopodobną strukturę żeber, miażdżącą siłą imadła zaciśnięte na centralnym punkcie jego istnienia – a już musiał się z nim żegnać, z tą świadomością uczucia, słodkiej, wylewnej esencji, którą ledwie zdążył nabrać na palce, zbliżyć do ust i ostrożnie obwąchać, krzywiąc się na jej przykry, zjełczały zapach. Pomyślał, że o miłości nigdy nie powinno mówić się w czasie przeszłym, i że gdyby mógł, to by mu tego surowo zabronił – tyle tylko, że po wszystkich tych zarzutach, którymi obrzucali się dwukierunkowo, niewiele zostało mu już do powiedzenia. Poza tym, nie zdążywszy jeszcze otrząsnąć się z pierwszego szoku, już pozwalał własnym ramionom opaść, razem z rękoma puszczonymi bezwładnie wzdłuż boków, rażony aktem niełaski, co ty robisz, cisnęło mu się na usta, zostaw to, nawet sobie nie żartuj, ale równie prędko odkrył, że nie może wydusić z siebie choćby słowa, że jakaś niewidzialna pętla zaciska mu się wokół szyi coraz ciaśniej i coraz mocniej, jej drugi koniec wepchnięty w czyjeś ręce (może samego Boga, którego słusznie nazywano Panem, bo chyba trzymał blondyna na sztywno napiętej smyczy); natychmiast ogarnęła go pewność, że zadławiłby się albo udusił, gdyby w porę nie dał odciągnąć się od dwudziestopięciolatka. Patrzył więc tępo na ściskany w śniadej dłoni sweter, na książkę przerzucaną z kąta w kąt, z ręki na łóżko, z łóżka do wyszarpanej zza niego torby i głowił się w cierpkim milczeniu, a co ze mną? Marszczył czoło. Jeszcze ja, gdzie idziesz, Lou, co ze mną? Pociągnął nosem, nienawykowo cofając wodnisty wysięk, który ukradkiem, pod jego nieuwagę, gromadził się też w kącikach zielonawych oczu. Za punkt honoru obrał sobie nie mrugać.
Yeah. – Zagryzł zęby, aż zazgrzytały mu trzonowce; zgniótł trzymaną kartkę papieru i rzucił ją sobie pod nogi. – Yeah, more fool you – wychrypiał tylko dlatego, że ostatkiem uchodzących z niego sił próbował jeszcze się bronić przed tym zaczątkiem upokorzenia, które teraz rozeszło mu się po kościach, gęstych i ciężkich, na moment uziemiając go w miejscu. Pozostało mu tylko z niedowierzaniem pokręcić głową i kiedy już przypomniał sobie o istotności ruchu oraz konieczności wydostania się z tego potrzasku, rzucił się w stronę wyjścia. Tylko o tym myślał, żeby znaleźć wyjście, a wrzała w nim złość i rozgoryczenie, i brakowało mu drzwi, którymi mógłby ostentacyjnie trzasnąć, co tylko jeszcze bardziej go rozsierdziło, więc zamroczony tą potrzebą przedarł się na dół, między łypiące nerwowo konie, w tym Hidalgo i swoją podpalaną klacz, do stajennej bramy, na powietrze, potrzebował powietrza i kiedy już twarz owiał znajomy, nocny wicher, na moment przed huknięciem wrót znajoma, zupełnie niefizyczna siła wstrzymała jego rękę.
Son, don’t you even think ‘bout it.
Marcus był zupełnie spokojny i już po równym oddechu Al w stanie był wywnioskować, że jego wieczorny pochód albo dopiero się zaczął albo skończył dobrą chwilę temu i cały ten czas sterczał pod stajnią.
What are you doin’ here?
Oh, nothing, really. – Staruszek machnął ręką. – You two were so loud you scared all the horses. Always worth checkin'. So, should I start getting worried? – Dla syna zawsze miał dwie rzeczy: znaleziony w ciągu dnia moment i ten sam ciepły, choć niewątpliwie surowy głos, który sprzeciw znosił cierpliwie, ale bez politowania. – Are you sure you don't wanna talk?
No, don’t think so – zaprzeczył Ralph, próbując już tylko ominąć ojca i zaszyć się w ciasnej enklawie własnego pokoju, otoczony domem, który nie miał najmniejszego pojęcia o trwającej tragedii.
I see, alright. Though I’m afraid we will have to, at some point. Now, go get some sleep. We’ll talk tomorrow. – Ciężką, dużą dłonią spoczął na chwilę na ramieniu trzydziestoczterolatka i, poklepawszy go na odchodne, samotnie zapędził się do stajni, jeszcze z samego dołu nawołując, jakby zwracał się do tego samego Boga, który ciągnął Ralpha w przeciwnym kierunku.
Lou? You alright there?
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Mimo ostentacyjnego nieukończenia jakiejkolwiek szkoły, która miałaby prawo nazywać się wyższą (na co, zuchwale przekonana, że robi to zupełnie subtelnie, regularnie kręciła nosem jego matka), Milou' mógł wymienić całe mnóstwo różnych rzeczy, na których znał się całkiem nieźle, albo przynajmniej na tyle, by w razie potrzeby wprawnie symulować jakąś wyższą ekspertyzę.
Umiał, na przykład, surfować. Nie jakoś wybitnie, ale wystarczająco dobrze, by się nie utopić, nie połamać, i przy okazji niby bardzo opalony magnes ściągnąć ku sobie z piasku jakiś tuzin głodnych spojrzeń, na których potem - niby na ciasnej plecionce liny - mógł doholować się z wody do brzegu.
Potrafił parzyć kawę na poziomie kawiarnianym, i przy pomyślnych wiatrach i odpowiednim poziomie skupienia okrasić wieńczącą ją piankę fikuśnym, misternym wzorkiem.
Znał, jak wiadomo, całe trzy języki. Każdy jakby od innej strony niż pozostałe, ale na tyle, by zrozumieć w nim tak poezję, jak instrukcję obsługi pralki, ulotkę dodaną do syropu na kaszel, albo przepis na tosty z estragonem i blanszowanymi grzybami.
Umiał wygwizdać Marsyliankę na byle polnej słomce, i zarzekał się, że potrafi stepować - choć mało było świadków, którzy potwierdziliby, że Lou Al-Attal faktycznie posiada taką umiejętność (większość z nich gotowa była zarzec się, że owszem, to możliwe, ale w trakcie popisów bruneta byli tak pijani, że nie mogą obiecać na pewno).
Potrafił poszarpać struny oudu tak, by względnie dało się tego słuchać. Prowadzić skuter. I konie, na wodzy. I podpitych klientów tych barów, w których kiedyś dorabiał, za nos - prosto w stan, w którym nie chciało im się już szczędzić tak na repetach, jak i napiwkach. I życie pełne przygód, ale na tyle stabilne, by - touché - na ogół trzymać się z daleka od szpitali, aresztów i więzień.

Zupełnie nie znał się za to na ojcach - tak, jakby ten etap życiowej edukacji jakimś cudem kompletnie go ominął, jakby zwolniono go z lekcji, na której przerabiano temat rodzicieli. A to wcale nie tak, przecież, że Miloud nie miał własnego - miał, owszem, przez całe, pełne dwadzieścia dwa lata; wydawałoby się, że to powinno wystarczyć aby osiągnąć względną płynność w obsłudze tego gatunku.
Ojciec Lou był jednak jak postać z pyłu i mgły, niby-fizyczna, a jednak ulotna, pachnąca zawsze tak samo: wietrzejącym tytoniem, czarną herbatą i piżmem, skryta za murem z książek i (zbyt) mądrych (jak dla małych chłopców) słów. Zawsze był, a jakby i nigdy nie było go wcale - dopóki nie umarł naprawdę, odszedł na zawsze, i w tym swoim ostatecznym braku okazał się być bardziej namacalny, niż kiedykolwiek wcześniej.
Ojcowie, w każdym razie, byli dla Lou zagadką. Arab nie wiedział do końca, jak z nimi rozmawiać, instynktownie nie wpędzając się w rolę małego, niewystarczająco często doglądanego chłopca, który potrzebował o wiele więcej niż tylko przelotnego kuksańca w bok albo okazjonalnej wycieczki na souk. Nie był pewien, jak się z nimi obchodzić - i czy w ogóle mu wypada, skoro sam osiągnął już taki wiek, w jakim przy wyjątkowo niekorzystnym zbiegu okoliczności mógłby mianować się czyimś tatą. Nie potrafił nie spoglądać na cudzych ojców z zazdrością - tak oczywistą, że wreszcie, prewencyjnie, oduczył się w ogóle kierować ku nim wzrok, egzystując we wszechświecie, w którym istniały matki, i dzieci, i dziadkowie, ale ten jeden ważny element standardowych, rodzinnych układów - już nie (poza tym, o ironio, jakiejś dziwacznej otuchy dodawało mu to, że w takiej sytuacji w Carnelian Land nie był sam: ojca nie miał przecież ani mały Noah, ani Elijah Cooper, jakby po tej stronie Cairns ojcowie istnieli tylko w bardzo limitowanej edycji).

Tylko, że z Marcusem było inaczej, choć Lou sam nie wiedział, z czego ta różnica wynikała. Może chodziło o to, że stary Hawkins był ojcem Ralpha, a Ralphowi Lou - nawet, kurwa, teraz - zwyczajnie nie potrafił życzyć źle. Może pomagał fakt, że z mężczyzną złączył Milou' wyjątkowo klarowny układ: Hawkins był pracodawcą, brunet jego pracownikiem. Może stało za tym jeszcze coś - ten niezachwiany, przewidywalny spokój, z jakim Marcus, zdawać by się mogło, robił dosłownie wszystko: pracował, wydawał instrukcje, reprymendował opieszałych pracowników, odciągał Lou i Ala od bójki (ten jeden raz, prawie rok temu), jadł, zaczynał i kończył swoje wieczorne obchody. Przy nim, w każdym razie, Lou nie krępował się, i nie płoszył, i być może tylko z tego względu zamiast spuścić nos na kwintę, wyściubił go wreszcie z przynależnego mu pokoju, a wraz z nią zagniewaną, w żółtawym świetle wyjątkowo młodą twarz okoloną koronką czarnych kosmyków, policzki wysklepione smutkiem, źrenice nadal wzdęte adrenaliną, połykające niemal całą tęczówkę, i nieskrywanie otoczone obwódką zroszonych łzami rzęs, i żałośnie spuchniętej czerwieni. Lou nie miał dziś już siły na wstyd, ani na to, by się przejmować, co ktokolwiek o nim jeszcze pomyśli.
(Co myślał o nim Ralph - wiedział aż za dobrze; nie miał tylko pojęcia, jakim cudem, gdyby chciał, mógłby się tej wiedzy oduczyć).
- Yeah - Yes, I'm - Zaczął, ale skończyło się na tym, że tylko nieporadnie otworzył i zamknął usta, zmarszczył brwi, i usiadł na progu - w tym miejscu, gdzie kończyła się podłoga, a zaczynała drabina - ze stopami zwieszonymi ciężko na jej pierwszy szczebel. Jeśli Marcus zajrzałby w prostokąt światła i omiótł wzrokiem skromniutki wystrój miloudowego schronienia, zobaczyłby rozścielone łóżko, pośpiesznie spakowaną, podróżną torbę, skrawek artykułu rzucony tam, gdzie zostawił go Ralph. Jeśli jednak skupił się teraz na dwudziestoczterolatku, dostrzec mógł wyłącznie ciemnookie, czarnowłose dziecko, dłońmi zamkniętymi w pięści próbujące wytrzeć z oczu resztki soli. Lou pociągnął nosem, i kiedy się odezwał, drżał mu i głos, i podbródek - Sir - Taka formalność, dawno już porzucona przezeń na rzecz kolokwialnego Marcusa, wydała mu się nagle być znacznie bardziej na miejscu. Tak zwracał się do starszego Hawkinsa w pierwszy dzień pracy, więc jakby adekwatnym było tytułować go podobnie w ten ostatni - I am so sorry, but I really don't think I will be able to stay here for much longer.

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Marcus Hawkins nie odróżniał co prawda suszonego estragonu od cząbru, chociażby, ale znał się na ludziach i słynął z tego, że bezbłędnie potrafił ocenić komu patrzyło z oczu lepiej, niż innym. Nie pchał się też tam, gdzie nie był potrzebny, dlatego niepogoniony precz, wdrapał się na stajenne pięterko. Z tej samej przyczyny decyzyjność w sprawie kuchennych galimatiasów pozostawiał więc w rękach swojej małżonki, której, przyznawał zawsze w żartobliwym tonie, dał się zaobrączkować niebagatelne trzydzieści pięć lat temu. On na ślubnym kobiercu sterczał z niecofniętą wtedy jeszcze linią włosów i parodią tego, co dziś porastało czerstwą twarz bujnym zarostem – ten sam chłop na schwał, którego nie zagięły jeszcze minione od tamtego czasu dekady; stał naprzeciw Niej, dokładającej wszelkich starań, aby wciąż niepozorną krzywiznę ciążowego brzucha wystarczająco sprytnie przysłonić wieloma warstwami białej, jedwabnej tafty i gipiurową koronką.

Ralph przyszedł na świat sześć miesięcy później. Marcus miał wtedy dwadzieścia dwa lata – tylko o trzy mniej, niż siedzący dziś na jego poddaszu chłopiec, i aż dwanaście, jeśli w układ odniesienia włączyć jego syna, którego poprzez własną, prędką stabilizację zdawał się nieświadomie skazywać na życie w poczuciu nieustannej zwłoki. Z prostej, pospiesznie sporządzonej kalkulacji wynikało też, że już dobre parę lat temu dotarł do progu, po którego przekroczeniu więcej czasu spędził będąc, niż nie będąc ojcem, i że w tej pogłębiającej się zależności wynajdywał sobie wiele okazji, aby tę rolę zainkorporować w swoją osobowość jako jej stały, nierozerwalny element. Prawdę mówiąc, po prostu nie pamiętał już jak to jest nie być ojcem, nie tylko wobec własnych, dawno odchowanych dzieci.

Krótkie, umęczone westchnienie, którym przywitał się zarówno z Miloudem, jak i dawno nieodwiedzanym zakątkiem stajni było zupełnie życzliwe, nawet jeśli sugerowało, że mężczyźnie po całym dniu pracy zaczynała dokuczać płytkość oddechu; wziął się pod boki, zupełnie jakby miało mu to w czymś pomóc albo żeby w tej neutralnej ruchliwości dać sobie chwilę na omiecenie wzrokiem metrażu, którym ewidentnie coś wstrząsnęło od środka. Na przygotowaną sobie przez chłopaka torbę spojrzał w sposób wolny od emocji, być może dokładając wszelkich starań, żeby nie dać się jej zadziwić.

Oh, is that so? – zagaił miękko, tylko trochę uniósłszy brwi. W oczy rzucił mu się niewielki czajnik, którego natychmiast wziął sobie za dobrego przyjaciela i sprzymierzeńca w bitce o ugranie niewątpliwie ograniczonego czasu. – I see, alright. But certainly there’s no need for that much of a rush, oi? Would you maybe fix me a cuppa? Since I’m already here…

To nie był pierwszy raz, kiedy rozmawiali ze sobą na osobności – zwykle tematyka ich rozmów kreśliła jednak wyłącznie kolejne kółka wokół pracy albo nieprzesadzonych kurtuazji (wypadało czasem zapytać o zdrowie i samopoczucie, o jakiś fragment przeszłości, który wolno było poruszyć bez najmniejszej obawy o naruszenie zamaskowanych, niewidzialnych na pierwszy rzut oka granic) i dopiero od niedawna Marcus przyłapywał się na myśli, że do chłopca zaczyna pałać coraz większą, przyzwyczajeniową sympatią, nakazującą mu dopytać czasem Ralpha dlaczego dwudziestopięciolatek, na przykład, pominął śniadanie i czy jego domniemana „grypa żołądkowa” to jakiś szczególnie przykry przypadek, ostatecznie skwitowany przez niego niczym innym, jak długim, uważnym spojrzeniem. Z Alem współdzielił wrodzoną nieufność do obcych (przybyszów z najróżniejszych miejsc w sezonie skłonnych popracować na farmie), ale w przeciwieństwie do syna, w jego łaski dało się wkupić ciężką, uczciwą pracą, czynniki pochodzeniowe spychając na plan tak daleki, że w zasadzie nieistniejący. Póki co myślał jednak o herbacie i w oczekiwaniu na nią przysunął sobie, a potem zasiadł na krześle (przy jego wzroście ciężko było wszakże mówić o przycupnięciu).

Don’t mind me asking – zaczął, głos miał pewny siebie, ale każde słowo artykuował bardzo ostrożnie – but is that your decision or… just an answer? – Chrząknął; zmarszczki konturowały mu twarz spokojnym wzorem, układały się niesymetrycznie, ale w sposób, którego prawidłowości z jakiegoś powodu nie dało się podważyć. – Look, son, I admit, time brought the busybody out of me, you understand… That’s what aging do to you, you get bored. But as far as I know a little bit of curiosity may kill a cat, not an old man like me. And I’ve learnt something along the way, ya know. – Przelotnie zerknął na kowbojki (w których wyborze miał swój mały, ale bądź co bądź, udział), na rozbełtaną pościel lejącą się z łóżka, wreszcie znów otwarcie wpatrując się w zapłakaną twarz Araba. – I’m pretty sure that consious decisions and answers to the way we are treated tend to come from very different parts of our hearts. – Pacnął się w kolano. – Of course nobody is keeping you here against your will, naturally, but still, that’s such a pity to hear you're leaving.

W jakimś momencie coś przeciążyło w równej, szerokiej sylwetce pięćdziesięciosześciolatka i, pochyliwszy się lekko, łokcie oparł na kolanach, a dwie potężne graby splótł ze sobą w palcach. Minęła chwila, zanim postanowił ponownie przerwać ciszę.

He’s anything but easygoing, isn’t he? – Pociągnął nosem. – I’m not going to defend him, no, but I think that maybe – just maybe – he’s very upset at the idea of losing something... maybe someone he never even thought he may one day have. But please don’t take it as anything more than just food for thought. I’d pay all the money in this world to understand that boy myself.
Alex
dc: vulminth
easy rider — farma hawkinsów
25 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Wielokulturowy wagabunda, który niespodziewanie przedłużył pobyt w Lorne za sprawą splotu kilku zupełnie nieoczekiwanych wydarzeń. Od niedawna uczy się nie tylko sztuki rodeo, ale także jak każdego dnia budzić się pod tym samym adresem, i u boku tego samego człowieka.
Już (a może zwłaszcza) jako mały chłopiec - ciekawski, pomysłowy, ruchliwy, i na tyle uparty, by często przyklejano mu łatkę "niełatwego", ale mimo wszystko nadto wytresowany w dziedzinie dobrych manier, aby nazywać go po prostu "trudnym" - Lou prędko dostrzegał, i trafnie określał różnicę w tym, jak różni dorośli reagowali na symptomy dziecięcego strapienia. Byli tacy, w których infantylna rozpacz budziła panikę i wolę, by czym prędzej naprawić nawet to, co na dobrą sprawę wymagało wyłącznie pstrokatego plastra doklejonego na kolano, albo krótkiej chwili wysłuchania (nauczonym własnym doświadczeniem, spieszno im było, może, do zadośćuczynienia takich krzywd, których świat ich pociesze nie zdążył jeszcze wyrządzić, ale które mogli już przeczuć). Znajdowali się inni, u których dziecięcy żal wyzwalał agresję i złość - czasem wpakowaną w rękoczyn, innym razem w równie bolesną, choć niefizyczną, słowną reprymendę (wszystkie te nie maż się i nie bądź baba, na jakich brzmienie Al-Attalowi w kieszeni otwierał się przysłowiowy nóż, dłonie zaciskały w pięści, a policzki paliły żarem niepowstrzymanej frustracji). W końcu byli i ci, co niedorosły smutek traktowali bez mrugnięcia okiem, z obojętnością tak dosadną, że to nimi chciało się raptem Miloudowi potrząsnąć, wybijając ich z tego chłodnego, emocjonalnego letargu, zamiast trząść rozbeczanym szkrabem w próbie, może, wytrącenia go z momentu histerii.
Marcus - Milou' wiedział, napatrzywszy się nań wystarczająco w trakcie niezliczonych interakcji z Noah - nie należał do żadnej z tych grup: zbyt stoicki, by w pośpiechu rzucić się do uleczania tych ran, których gojenie zwyczajnie wymagało czasu, zbyt czujny, by bagatelizować przejawy takiego bólu, który wymagał uwagi. W gruncie rzeczy nie spodziewał się po mężczyźnie niczego innego niż to, co właśnie od niego otrzymywał - przestrzeń i czas, które Marcus dawał mu właśnie na otarcie policzków, uspokojenie oddechu, ułożenie myśli w drodze do czajniczka i bulwiastych szklanek, w których jeszcze niedawno Lou z troską serwował gęstą, mocną kawę, albo ulepek herbaty Ralphowi i sobie.
W każdych innych okolicznościach, Milou' byłby starszemu Hawkinsowi wdzięczny: za tę chwilę, którą mu dał, za brak pytań, jakie brunet z pewnością odebrałby jako wścibski, podejrzliwy atak, za powolną miękkość w tonie, otulającym go teraz jak ciężki, ciepły koc.
Tylko, że dla Lou było za wcześnie. Za wcześnie, i za dużo (tego wszystkiego; emocji, myśli, słów; Hawkinsów na tej przestrzeni, którą chyba zbyt naiwnie i ufnie, za wcześnie, zaczął na gospodarstwie nazywać naprawdę swoją). Poza tym, w jego miotanym złością odbiorze, Marcus nie robił teraz nic innego, jak wydawał mu kolejne polecenie, dawał zadanie, któremu Lou - łaskawie zatrudniony na farmie wtedy, gdy nie chciał go żadn z sąsiednich przybytków - niemalże nie miał prawa odmówić. Zrób mi herbaty, Lou. Czego innego miałby się spodziewać? Przecież właśnie tym tutaj był: chłopcem na posyłki, przynieś-wynieś z datą przydatności do użycia bliźniaczą z tą świadczącą o wyczerpaniu się jego wizy.
Spiął się - z wyraźnym skurczem biegnącym mu przez plecy aż po bark - ale kiwnął głową i posłusznie wstał. Nogi miał ciężkie jak te śmieszne, noahowe zabawki wypełnione grochem - każdy krok kosztował go wysiłek, zwłaszcza w tym nagle jakby zbyt jaskrawym, zbyt żółtym świetle sączącym się z żarówki.
Zaparzył herbatę - tylko jedną, z myślą, że będzie mniej szklaneczek do umycia, gdy już przyjdzie mu, sprawdzonym sposobem, owijać je w skarpetki i pakować do torby - i podał Marcusowi na tacce. Zwabiony do pokoju, trochę nie mógł znaleźć sobie miejsca, ale w końcu poddał się, i przysiadł na skraju łóżka, po skosie od rozmówcy.
- Hm? - Pierwotnie spojrzał na Hawkinsa jak przez mgłę, jakby nie w pełni go rozumiał, jakby go nawet nie dostrzegał przez gęsty filtr ze zmęczenia i łez, ale zaraz zamrugał, poobracał zadane mu pytanie w myślach, komuś potaknął: trochę Marcusowi, trochę sobie - It's... It's an - Answer, cisnęło mu się na usta, oczywiste nawet teraz, gdy z głębokiego wzburzenia dopiero gramolił się w bardziej zrównoważony, emocjonalny stan. Lou był młody, ale nie był głupi - rozumiał przecież, że niektóre zachowania tylko kamuflują się pod płaszczykiem świadomie podjętych, dobrze przemyślanych decyzji, w istocie będąc niczym innym, jak tylko reakcją. Wiedział też, że prawdopodobnie właśnie to działo się z nim teraz - że reagował zamiast rozsądnie przeanalizować wszystkie za i przeciw, które nazbierały się w nim w ostatnich miesiącach, i dopiero potem podzielić się z otoczeniem ostatecznym werdyktem. Problem leżał tylko w wadze ostatnich dwóch argumentów: w miloudowej miłości (za!), którą, jeśli w ogóle, planował wyznawać Ralphowi dopiero za jakiś czas, i w bardzo odmiennych okolicznościach, i w rasizmie Hawkinsa - z którym Al obnażył się dziś tak ostentacyjnie, że nawet klapki noszone przez bruneta na oczach nie okazywały się ani trochę pomocne (przeciw! przeciw! przeciw!).
Prawda była prosta: Lou nie chciał odchodzić. Tylko, że jak miałby zostać w domu, w którym zawsze już miał, najpewniej, czuć się jako ten gorszy, jako ten, którego obdarzono łaską (w nagrodę, że - o dziwo! - nie był jak reszta, those damn wogs, którymi dzieci można by straszyć naprzemiennie z bandą diabłów albo wilkołaków)?
- It's a choice - Sam by sobie nie uwierzył w te słowa: wypowiedziane chwiejnie, i sponad rozedrganej brody. Chrząknął, odkaszlnął. Spróbował ponownie: - It's a choice. It's been on my mind for a while now - Skłamał - My time here is running out anyway, you know. It will be for the best for everyone - uhm - involved. The circumstances are a bit rushed, maybe, but... But I'm sure it's the right thing to do.

W tej samej chwili, w której Marcus eksplorował jego twarz, Lou wreszcie zdobył się, by spojrzeć wprost na niego, zamiast zataczać asekuracyjne kręgi wokół jego sylwetki. Nie mógł powiedzieć, żeby gospodarzowi uważnie nie przyglądał się już wcześniej - wtedy choćby, gdy został wezwany do jego gabinetu, ale i przy wielu innych okazjach, ukradkowo kradnąc sobie pod powiekę taki albo inny skrawek rosłej sylwetki. Dopiero teraz jednak zobaczył go od takiej strony - czy raczej spostrzegł Ala w nim, Ala za parę dekad, nie tylko te same oczy, wbite w niego spomiędzy pajęczynki drobnych zmarszczek, ale i to samo ciało, mocne, ale słabnące, ciało, które musiało sobie czasem przycupnąć, odsapnąć, pospać trochę dłużej, pochodzić trochę wolniej, ciało spięte niekiedy reumatycznym bólem, przygięte rwą w kulszy, ospałe po cięższym posiłku. Ciało, które potrzebowało, żeby mu czasem podać herbatę.
A Ralph? Jeśli Marcus jakimś cudem faktycznie miał rację, to może rzeczywiście on, ten brudny przybłęda, był pierwszym, który gotów był posilić się dla Ala na podobny gest. Nie tylko teraz, ale i za wiele lat. Podać mu obłą czarkę z mocnym, słodkim naparem. Przypominać mu, żeby nie szarżował z dźwiganiem zbyt wielu siodeł jednocześnie. Doglądać go, gdy solidnie zasypiał. Rozgrzeszać z przeszłości, jeśliby zaczęła go nawiedzać.
Pokręcił głową.
- But he had Elijah, didn't he? - Wyrwało mu się nim zdążył pomyśleć - I'm sure... I'm sure he will find someone else.
Nieuświadomienie naśladował ruchy Marcusa, ze swojego położenia przyjmując niemal identyczną pozycję: nogi ugięte w kolanach, łokcie wsparte o ich dwa kościste szczyty. Pociągnięcie pięćdziesięciosześcioletniego nosa, tak dojmująco znajome, znów zmusiło go do paru desperackich mrugnięć powieką. Przegonił łzy.
- See, I don't really think he's that hard to understand - Zaoponował niemalże wbrew własnej woli, tak naturalnie przyszło mu się z mężczyzną nie zgodzić.
Bo przecież Ralph wcale nie był trudny do zrozumienia: Ralph teraz, w kwiecie wieku, z bagażem doświadczeń, ale i perspektywą na całe mnóstwo nowych, Ralph z surowością wpisaną w topografię twarzy, ale i potencjałem na czułość, której Milou' może i się po nim nie spodziewał, ale która też jakimś cudem zupełnie go nie zaskoczyła, Ralph, który, kiedy mógł, lubił pospać, i się powymądrzać, i czerpał ewidentną, niezrozumiałą dla Araba przyjemność z ogryzania kurczęcych skrzydełek z chudego, słonego, zalanego ostrym sosem mięsa, ale który jednocześnie coraz częściej dawał się namówić na kęs czegoś po wegetariańsku. Ralph kiedyś - nie jako nastolatek, ale jako mały chłopiec, Ralph ze zdjęcia podejrzanego raz przez Lou gdy Cecile i Mattie zajęły się przeglądaniem rodzinnych albumów, Ralph ze snopkiem włosów znacznie jaśniejszych niż teraz, piegami, które z czasem chyba rozpierzchły się po jego ciele i pozamieniały w pieprzyki, Ralph z plecakiem w pierwszy dzień szkoły, ze skarpetkami podciągniętymi trochę głupio, trochę za wysoko na chuderlawe łydki. Ralph kiedyś. Obietnica Ralpha za pół roku, rok, dekadę - do dzisiejszego wieczora coraz rzadziej podważana przez Milouda rozsądkiem, coraz częściej wpuszczana do serca.
Nie, Ralph wcale nie był trudny do zrozumienia. Nawet dzisiaj, rozmiotany wściekłością, rozparskany jak dzikie zwierzę, panoszący się po stajennym pokoiku.
Żeby zrozumieć Ralpha, trzeba go było poczuć, a Milou' czuł go wszędzie. W kościach. W sercu. W duszy.

Cmoknął kącikiem warg.
- I just don't think I currently have what it takes to keep understanding him - Spuścił wzrok na własne ręce, splecione jakby w gordyjski węzeł by powstrzymać drżenie palców. Rozłożył je nieporadnie. Klepnął się w kolana - słabo, bez werwy. Wstał.
- If you don't mind, I will call a friend now. I'd want him to pick me up as soon as he can.

Ralph Hawkins

Miloud
harper
bellamy
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Zadarł lekko głowę, natychmiast skinąwszy nią, wdzięcznie, umaczając usta w gorącym, asekuracyjnie odmuchanym napitku.

Coś wisiało w powietrzu, ciężar charakterystyczny dla konfrontacji powyżej pewnego kalibru, rozpierzchnięty po pokoiku w różnych formach – skrawkach wyżętego z godności papieru, gniewie, który zatrząsł stajnią u podstaw (od tego kołysania mogło zakręcić się w głowie) i niewyraźnym, choć przenikliwym echo rykoszetujących słów. Na pewno, gdyby tylko chciał, znalazłby więcej poszlak, permanentnie przenikających w przerwy pomiędzy deszczułkami i wsiąkających w ściany (jeśli, jak powszechnie sądzono, miały uszy, to albo tego faktu żałowały, albo już dawno im one uwiędły i żałować nie było czego). Jakkolwiek jednak okrojona z faktycznej pewności była to wiedza, Marcus domyślał się, że wyproszoną herbatę przyszło mu popijać pośrodku miejsca zbrodni – że coś tu umarło, coś cierpiało, a on cierpliwie poddawał się nagłej chętce, by wygrzać dłonie, owinąwszy je wokół szklaneczki zaserwowanego mu naparu. Może była to jakaś różnica kulturowa, której nie dostrzegł w porę, ale mężczyzna nie przypuścił nawet, że istniały okoliczności, w których jego prośbę dałoby się potraktować jak uwłoctwo; przecież zupełnie nie o to mu chodziło, żeby wysługiwać się chłopakiem w ostatni dzień jego pracy. Wręcz przeciwnie, potraktował go jak gospodarza, do którego wybrał się w gości, nawet jeśli skrawek przestrzeni miał należeć do dwudziestopięciolatka już tylko przez chwilę.

Wnikliwie lustrował twarz chłopca; brwi wzburzone pałętającą się po niej młodością, niżej oczy, głodne świata, łatwo umęczone powtarzalnością, rutyną poranków zbyt długo spędzanych w jednym miejscu. Widział policzki, na których czerwień mieszała się z ochrą padającego na nie światła, i widział również balans na granicy dojrzałości, jedyny i nieodwracalny kierunek wszystkich zmian zachodzących wraz z upływem czasu. Mogłoby się wydawać, że pół wieku doświadczenia wystarczyłoby, żeby go zrozumieć, czas właśnie, pojąć jego istotę, ale przewrotnie Hawkins uznawał, że pojmuje go coraz mniej – czas, który w wiekuistej tendencji płynął za wolno albo za szybko, którego raz było za mało albo za dużo, choć w gruncie rzeczy – zawsze tyle samo; dziś stwierdzał więc, że nie, czasu nie rozumie, ale rozumie pośpiech, który brunetowi kazał rwać się na równe nogi, wyruszać już, teraz, natychmiast i, pod żadnym warunkiem, nie oglądać się za siebie. Inna sprawa, że Marcus wbrew ogólnemu poruszeniu i tak próbował jeszcze, dla zasady, trochę kunktatorzyć – co do tego nie było najmniejszych wątpliwości.

Elijah? Yeah, maybe. I had my… suspicions. – Starał się unikać nazywania tego, co łączyło jego syna z obydwoma mężczyznami pracującymi na farmie. Wydawało mu się, że w tej kwestii to im przysługiwało pierwszeństwo, choć i tak domyślał się, że mówią o tym samym. Takie rzeczy się czuło i tylko osoby, które wolały odwrócić głowę nie dostrzegały ich oczywistego charakteru. – But that boy made his choices, too. The ones I can’t really agree with – dodał, młodemu Cooperowi poświęcając jedną czy dwie, niezbyt uporządkowane myśli. Żal mu było tego chłopaka – może bardziej, niż być powinno, zbyt wyraźnie pamiętał jednak konieczność, z jaką swego czasu przygarnął go nie tylko pod własny dach, ale i skrzydło; i pewnie ten sam żal nie opuszczałby go po dziś dzień, gdyby tylko coraz częściej nie przyłapywał się na myśli, że niewiele zostało w Elijah z tamtego szesnastolatka, i – z nieubłaganym biegiem lat – niewiele pozostało mu też nowych początków i świeżych startów.
I’m sure he will, though. Al, I mean. I’m just afraid he’ll try to do it the more… traditional way. He can be stubborn, sometimes against his own will, just because he thinks that’s how it has to be. Why, I don’t know. – Upił kolejny łyk; nie był pewien, czy rozmawiają od serca, ale znajdował się w takim punkcie swojego życia, w którym nie zamierzał za to przepraszać. Dlatego kontynuował.
I start to think it may be actually my fault. Maybe I should’ve reassured him it’s fine. I won’t be here forever, there’s no point in trying to make me happy at any cost, if that’s what he’s doin’. – Cmoknął, wytrąciwszy się z zaczątku wieczornej chandry; Marcus był rosłym mężczyzną, któremu stoicki rezon przychodziło roztaczać wokół siebie bez wysiłku, a mimo to wydawałoby się dziś, że wiele było w nim wątpliwości i obaw – szczególnie tam, gdzie spodziewałoby się znaleźć niezachwianą wiarę. Można byłoby pomyśleć, że przyszedł tu nie tylko dla Milouda, ale i dla siebie. – Well, anyway, enough of that wittering. – Szklankę wyściełaną od środka herbacianym osadem odłożył na bok, potem dźwignął się do pionu.
I guess there’s nothing more I can do than to wish you luck, then. And I hope that those choices you made will lead you to all the right places. – Przytaknął samemu sobie i kiedy mówił dalej, wciąż mówił szczerze. – You’ve been a great help here, son, and everything that farm could ever wish for. I’m grateful. – Uścisnął mu dłoń w ramach niedoskonałego, improwizacyjnego pożegnania; o formalnościach nawet nie pomyślał, głównie dlatego, że winien był Miloudowi prostą, ludzką wyrozumiałość.
Oh, and one more thing. – Rozdziawił lekko usta, zupełnie jakby znalezienie słów wymagało od niego pewnej fatygi. – Maybe that’s not for me to say, but I don’t think it has been on his mind, just so you know. – Zmrużył lekko oczy, tylko po to, żeby za chwilę znów błysnąć rześkim, entuzjastycznym spojrzeniem, jakby wcale nie kończył się właśnie żaden świat. Ścisnął go za ramię. – Don’t be a stranger, Lou. – I kiedy już odsunął się od chłopaka, wkasał podmarszczoną siedzeniem koszulkę w spodnie; wracając do domu poprzysiągłby sobie, że przez chwilę on także widział w tym chłopcu przyszłość swojego syna; późna pora, pomyślał, miała jednak to do siebie, że niosła ze sobą najróżniejsze przywidzenia.
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ