[akapit]
[akapit]
Klasycznym, przy tym, zarzutem, który bliscy Miloud'a recytować mu potrafili nie tylko w twarz, ale i unisono było, że Lou faktycznie, ma wiele talentów i uzdolnień, ale w żadnej z tych dziedzin nie jest - i pewnie się nie stanie - szczególnym ekspertem. Bo Lou' mówił po angielsku lepiej niż któryś z jego przeciętnych rówieśników, ale nie posługiwał się tym językiem na poziomie literackim. I potrafił zagrać na pianinie kilka dłuższych utworów, ale palce szybko zaczynały mu zwalniać i plątać się, jak na wyboistym trakcie. I gotować też umiał, i surfować, i jeździć konno; potrafił coś narysować i napisać - tak, żeby przekazać wiadomość, i żeby się podobało. W żadnym z tych obszarów jednak nigdy nie osiągnął poziomu znawcy albo wirtuoza. Jeśli na czymś naprawdę znał się lepiej, niż wszyscy w jego otoczeniu, to chyba tylko na snuciu marzeń.
No, i na ucieczkach.
Wiedza Lou o ogniu (i, co za tym idzie, także o pożarach), doskonale wpisywała się, w każdym razie, w prawidła powyższego mechanizmu. Brunet coś tam wiedział - o tym, jak się pożary najczęściej wznieca, i co można niekiedy zrobić, aby je ugasić (lub, jeśli się nie da, by je choćby powstrzymać przed większym rozprzestrzenieniem), a także, jakie są najczęstsze konsekwencje pożogi. Potrafiłby chyba rozróżnić pożary z różnych grup - to jest, pożar ciał stałych, od pożaru cieczy łatwopalnej, albo pożaru metalów. Ale jakiej gaśnicy użyć do którego - musiałby już chyba sprawdzić w jakimś, cholera, podręczniku (albo w wyszukiwarce Google, gdyby akurat Australia postanowiła go pobłogosławić szybkim i sprawnym internetem).
Nie rozpoznałby też tego, co się paliło po tym, jak pachniało (no, może oprócz kilku makabrycznych oczywistości - nic wszak tak nie cuchnęło, jak nadwęglone, ludzkie ciało), ani jak szybko pożar opanowano - na podstawie smug zostawionych na podłożu przez wymarłe już, a niedawno rozszalałe jeszcze jęzory ognia.
[akapit]
Zanim znalazł się na parkingu - i stanął twarzą w twarz z pobojowiskiem pogorzeliskiem, które jeszcze parę dni wcześniej służyło najbliższym sąsiadom Elijah za dom (i palarnię, jednocześnie) - czuł już w kościach dziwny niepokój, choć w pierwszym odruchu wytłumaczył go sobie niczym innym, jak poczuciem winy.
Chryste, nie, nie - wiedział przecież, że nie ma powodu. To znaczy, pluć sobie w brodę za fakt, że poprzednią noc spędził nie tyle z innym facetem, co, koniec końców, w innym facecie; nigdy nie obiecywali sobie przecież z Elim żadnej wyłączności, ani nie oczekiwali od drugiej strony ich - coraz bliższej - relacji skrupulatnego tłumaczenia się z tego, gdzie ta druga strona była, co robiła, z kim, i z jaką częstotliwością. Tak było nie tylko wygodniej, ale i prościej - zwłaszcza zważywszy na charakter tej pracy, którą Cooper parał się wieczorami, oraz na fakt, że Lou i tak już niedługo spakować miał manatki. I odejść. Miał nadzieję, że bez żalu.
[akapit]
Gdy jednak tylko znalazł się wystarczająco blisko rozpachnionego sadzą i na wpół przetrawionym plastikiem popieliska, Lou całkowicie rozproszył się od jakichkolwiek wyrzutów sumienia, i najzwyczajnej w świecie zafrasował się pokaźną pulą zmartwień o Coopera i, co tu dużo mówić, jego bezpieczeństwo.
Jasne, jasne - nie założył z góry, że blondynowi faktycznie stało się coś poważnego. Szybko pojął, że gdyby pożar zakończył się dla kogokolwiek śmiercią, lub choćby większym uszczerbkiem na zdrowiu, prawdopodobnie zastałby tutaj nie tylko policję, ale i służby ratunkowe albo jakiegoś, cholera, koronera (czy kto tam zajmował się podobnymi sprawami - Miloud nie był pewien, i nie pamiętał odpowiedniego słowa). Domyślał się jednak, że pożar przyczepy w świetle prawnym nie mógł skończyć się najlepiej dla zamieszkujących ją hippisów, którzy w swoim składziku mieli niemal hurtowe ilości najróżniejszych substancji. A przecież nie byli jedynymi na tym terenie, którzy w swoim małym, mobilnym domostwie, trzymali narkotyki.
Na progu cooperowej przyczepy Lou znalazł się, w każdym razie, w trymiga - na tym etapie wysławszy już do tancerza dwa SMSy. Jeśli wszystko było okay, blondyn pewnie nie odzywał się, ponieważ był akurat w pracy. Ale jeśli nie - to jest, gdyby na przykład trafił do szpitala, albo na policyjny komisariat, może nie miał dostępu do telefonu!?
Odkąd parę dni wcześniej Al-Attal wszedł w posiadanie zapasowego pęku kluczy, dostanie się do środka przybytku nie było, oczywiście, żadnym wyzwaniem. Teraz pchnął drzwi - dłonią na nowo opakowaną w kasetkę uciskowego opatrunku (dopiętego przez Ala - starannie, stanowczo, z uniesieniem brwi i kolejnym przypomnieniem, żeby Miloud na pewno pamiętał, aby dać czasem ręce pooddychać) - i do zaduchu przyczepy wpuścił wąską wstęgę porannego światła, ze wzrokiem odruchowo mknącym ku paru wysepkom nieporządku. Owszem, Cooper nigdy nie należał raczej do pedantów, ale ten bałagan był inny. Pospieszny. Paniczny.
W jednym też miejscu - w okolicy łóżka - rozkrwawiony brunatną smugą dosychającej krwi. Nim się zorientował, Lou siedział na krawędzi materaca, zatroskanym wzrokiem lustrując kilka wtartych w pościel kleksów. Im więcej widział, tym mniej rozumiał (trochę jak w słowach, zresztą, jakimi parę godzin wcześniej raczył Alexandra). Tym razem brakowało temu jakiejkolwiek ekscytacji. Był tylko lęk - drżący jeszcze w jego głosie, kiedy zostawił Elijah dwie wiadomości, a nawet, gdy zadzwonił na ostry dyżur w Cairns, dopytując, czy nie trafił do nich tego dnia jakiś poparzony, albo poharatany trzydziestodwulatek.
Trochę nie wiedział, gdzie miałby pójść. Wzywała go lokalna plaża, owszem, ale czułby się jeszcze gorzej, gdyby tym samym wyminął się z Elim - a zatem został. W końcu, już chyba w ich małej, niepisanej tradycji, także zasnął. Z pustym żołądkiem, głową pełną myśli, czymś dziwnym w sercu, jak zadra, albo drzazga, i wygrzebaną z kieszeni zapalniczką obracaną w dłoni jak relikwia, albo jak amulet. Jego ostatnia myśl przed zaśnięciem, miała oczy złamane brązem, a pierwsza po obudzeniu - trzydzieści cztery lata, i skłonność do zapewniania, że nikt nie będzie trzymał go tutaj na siłę.
[akapit]
I czekał - a to przecież nie było w jego naturze.
Elijah Cooper
But Fancy was my name
Z fizyką, chemią, ani żadnym innym ścisłym przedmiotem nigdy się nie lubił, aczkolwiek usilnie sprawdzał siłę grawitacji; wspinając się na drzewa i nie raz z nich spadając, bądź działanie różnych łatwopalnych substancji w połączeniu z ukradzioną ojcu zapalniczką. Te eskperymenty jakoś szczęśliwie kończyły się bez uszczerbku na zdrowiu, a jedynie z zaspokojoną dziecięcą ciekawością (może z paroma niegroźnymi oparzeniami na palcach, ale to już szczegół, o którym nikt nie pamiętał). Teoretycznie znał zasady rozpalania ogniska, a przecież zawsze, dla bezpieczeństwa można było to sprawdzić w internecie. Niestety żaden z niewielkiej grupki hipisowo-cooperowej nie wpadł na ten pomysł, robiąc z tego nieszczęsnego ogniska istny projekt grupowy, ledwo trzymający się kupy. Odpowiedzialność zbiorowa, tak? Wszyscy winni, a zarazem nikt. Cały ten wieczór zdawał się być mocno odrealniony, być może przez mgiełkę spalonej marihuany, a może przez fakt, że w jego życie z impetem wjechał (notabene, czerwonym, głośnym wozem strażackim) nikt inny jak Dick Remington. Ten sam zły wilk, kiedyś tak istotny dla cooperowego rytmu tygodnia, wyznaczanego już niekoniecznie przez te świty i zachody słońca na farmie, a Remingtonowe, głośne imprezy. Ale imprez już nie było, tak jak miało nie być mężczyzny, mieli się już nigdy nie spotkać, a przynajmniej takie nadzieje miał Elijah. Nadzieją to pozostało.
Resztę nocy spędził - bardziej na niedospaniu, płytkiej drzemce, aniżeli pełnoprawnym śnie - w pokoju socjalnym w stadninie Ainsley, notabene odcięty od własnej przyczepy. Oficjalnie - ze względów bezpieczeństwa zamknęli teren pogorzeliska, ale Cooper mógłby się założyć, że to nie było aż takie potrzebne. Jego przyczepa nie została nawet liźnięta płomieniami, ale czego innego mógł się spodziewać po Dicku i jego groźbach.
- Co masz w przyczepie? Policja jutro o zapyta.
Znów był spóźniony do roboty, ale przynajmniej nie miał nic w przyczepie. Nic, za co mogliby go wsadzić na - ile? - pięć? Dziesięć lat?
Nie był jednak spóźniony bardziej, niż Al. Wieści rozchodziły się po Carnelian szybko, więc Hawkinsowie oczywiście wiedzieli już o pożarze, a więc i to spóźnienie zostało mu wybaczone, z przemilczeniem - a może bardziej zbyciem - faktu, kto był winowajcą całego zajścia. W powody spóźnienia Alexandra już nie wnikał, choć widział, co było na rzeczy. Widział to w prawie, że bliźniaczym zmęczeniu nieprzespanej nocy, widział to w subtelnej zmianie ruchów, rzutującej na sposób chodzenia. Tak dobrze zresztą znany jemu samemu. Przyłapywał się wciąż na myśli - z kim, jak i d l a c z e g o? - Hawkins spędził poprzednią noc, ale przecież to nie była jego sprawa. Przecież nigdy sobie niczego nie zabraniali, ani nie wymagali żadnej spowiedzi. Ani dawno temu z Alem, ani teraz z Lou. Dla niego samego byłoby zwyczajnie lepiej, by pozostał w tej niezbyt-błogiej nieświadomości. Przeżył ten dzień, dotrwał do końca zmiany, a wiadomości od Lou odczytał, i odsłuchał, dopiero w samochodzie, zanim jeszcze opuścił teren hawkinsowej farmy. Wystukał jeszcze wiadomość na klawiaturze, zanim odpalił silnik:
Shit, sorry for the silence, been at work. Im alive, on my way back home, I’ll explain. Sorry for the mess.
Po kilkunastu minutach przemierzał już odległość między parkingiem, a własną przyczepą. Po raz kolejny tego dnia z tym dziwnym uczuciem ulgi, kiedy nie zobaczył żadnego policyjnego auta w okolicy. Dojrzał natomiast chłopaka, usadzonego na progu, z kubkiem zimnawej kawy w dłoni. Westchnął ciężko i usiadł, a raczej opadł na ogrodowe krzesło, ustawione przed przyczepą. Kącik ust drgnął mu do góry, nieznacznie, ale wystarczająco by uformować jakiś taki nieporadny, zmęczony, krzywy uśmiech.
— Well, you missed quite a bit yesterday. But no one died though. At least that. — wypuścił powietrze nosem, jakby opowiedział właśnie nieśmieszny żart, po czym zerknął w stronę pogorzeliska.
miloud al-attal
[akapit]
Owszem, więc - gdyby Lou miał pojęcie o wszystkich tych razach, kiedy każdy zaczątek tlących się w Elijah talentów, każde ziarenko pasji i każda zapowiedź umiejętności, tłamszone były w zarodku wpajanym kilkulatkowi przekonaniem, że nie nadaje się do niczego (a już zwłaszcza do tego, by go, tak zwyczajnie, kochać), może łatwiej byłoby mu wykrzesać z siebie względem trzydziestodwulatka ciut więcej empatii i zrozumienia.
[akapit]
Na krótką metę zdawało się to działać rewelacyjnie. Na dłuższą pewnie nie za bardzo, ale przecież i tak to wszystko miało być tylko na chwilę. Pobyt w Lorne. Romans układ z Cooperem. Garstka dni spędzonych w jednej przyczepie, w tym samym łóżku.
Wykształcenie w sobie jakiegoś głębszego zrozumienia względem tego, dlaczego Elijah Cooper jest taki, jaki jest (a nie taki, jaki mógłby być, gdyby za młodu kochał go ktoś jeszcze oprócz Ala), pewnie w dodatku stanowiłoby dla Al-Attala solidny fundament pod to, aby przywiązać się do niego silniej i ciaśniej - nie jak cieniutką wstążeczką, którą zerwać może byle powiew wilgotnego, zimowego wiatru, a grubym, niemożliwym do zerwania sznurem. A tego Lou, jak zawsze, za wszelką cenę starał się przecież uniknąć.
[akapit]
Nie podobało się jednak Lou to, jak szybko sam wpadł w pułapkę takiego rozumowania. Widząc zgliszcza, natychmiast pomyślał o Elim - ale nie tylko o tym, czy blondyn aby na pewno jest bezpieczny. Drugą myślą, kiełkującą w dwudziestoczteroletniej jaźni wbrew chłopięcej woli, było to, jaką rolę Cooper odegrał przy pożarze.
To samo zadziało się, gdy napotkał wzrokiem cały ten panujący w przyczepie rozgardiasz.
Lou brzydził się własnego myślenia. Ale nie, nie potrafił przestać - nawet więc, gdy jego telefon zawibrował, wypluwając na ekranie wiadomość, pisaną przez Elijah w ewidentnym roztargnieniu i pośpiechu, brunet nie wykrzesał z siebie choćby krzty współczucia.
Był, nadal, zmartwiony. Ale teraz był też już zwyczajnie zły (trochę, jakby ta złość wykluła się w nim podczas płytkawej, zbyt długiej drzemki - bo to, czemu się oddał w przyczepie trudno byłoby mianować określeniem pełnoprawnego snu. Gdyby przyszło się mu nad tym wszystkim kiedyś trochę głębiej zastanowić, skonstatowałby w końcu, że cała ta jego wściekłość zrodziła się z poczucia zawiedzionego zaufania.
Zaraz odzywał się w nim jednak ten sam irytujący, wewnętrzny głos, który nakazywał mu podważać większość rzeczy jakie o wiele chętniej wolałby naiwnie uznać za pewnik:
- Po pierwsze: co niby dawało mu jakiekolwiek podstawy aby uznać, że Elijah w ogóle należy ufać!?
- Po drugie: jak miałby wierzyć w cooperową wersję wydarzeń, widząc pełną napięcia i goryczy manierę, z jaką o tancerzu zawsze zdawał się opowiadać Alexander? Nie musiał zresztą nawet wiele mówić - wystarczył pojedynczy, bolesny błysk w splamionych brązem, zielonych tęczówkach, żeby Miloud mimowolnie nabierał względem Coopera znacznie większej czujności.
Westchnęli w tym samym momencie.
Jeszcze jakiś czas temu, Lou odruchowo wyrwałby się, żeby pocałować go w ten kącik ust, wbrew ewidentnemu zmęczeniu organizmu nadal siłujący się z grawitacją próbującą ściągnąć go w dół. Dziś jednak najchętniej zmazałby (jakkolwiek krzywy) uśmiech z męskiej twarzy raz a dobrze, wymierzonym mu na odlew policzkiem. Czemu - sam nie był pewien.
Za Ala?
- A może bardziej za to, jak sam się o Elijah martwił, gdy przez ładne kilka ostatnich godzin nie było z blondynem żadnego kontaktu, a wszystko dokoła nadal śmierdziało zupełnie świeżą spalenizną?!
- You think this is funny, Eli?! - Zapytał, chyba nieco za szybko, i głosem trochę za niskim, trochę zbyt drżącym jak na to, by sprawiać pozory zupełnie spokojnego - What the fuck did happen' here? - Jak zawsze kiedy się denerwował, jego akcent stawał się bardziej wyrazisty i kanciasty, i teraz słowa wypadały spomiędzy jego warg jak klocki rozrzucane wokół przez nieposłuszne dziecko - I've been... - ...with Al... - Worrying. - Przeczesał włosy i pokręcił głową, odpychając się dłońmi od stopnia prowizorycznej werandki. Wstał, ale nie podszedł bliżej - Oh, for fucks' sake...
Elijah Cooper
But Fancy was my name
Problem był tylko taki, że Elijah wybrał milczenie, tym razem wyjątkowo trzymając język za zębami. I tak pokazał mu wiele, uchylił rąbka swojej tajemnicy i zdjął maskę przed chłopakiem. Tak tą dosłowną, przyzdobioną frędzlami i tą metaforyczną, bo od tamtej pamiętnej nocy w szemranym klubie nie ukrywał swojego nałogu romansu z kokainą, chociaż Lou był jak do tej pory jedynym, który w jego przyczepie, na jego materacu (czy podłodze, bądź tym kawałku blatu, robiącym za kuchnię) pojawiał się regularnie. Pozwolił mu poznać swoje nawyki i opowiedział mu kawałek historii tych ostatnich pięciu lat. Wtedy jednak nie sądził, że takie opowiastki bardzo realnie groziły przywiązaniem, a tego przecież nikt nie chciał. Nie drążył więc, nie pytał Al-Attala ani o jego braci, czasem wspominanych zdawkowo i nie tak, jakby młodszy sam chciał o nich opowiadać. Jakby te słowa same wsunęły mu się na język i mimochodem wymsknęły, bez zamiarów otwierania bram tematu. Elijah wprawnie, aż zbyt wprawnie lawirował między tymi śliskimi wątkami, omijając rodzinę szerokim łukiem. Wiedział, jak by się to skończyło i nie zamierzał nawet podchodzić do tej puszki pandory, zamkniętej nie na jeden, nie dwa, a przynajmniej piętnaście spustów, z każdym kluczem wyrzuconym w inną stronę, dokładnie w dniu, kiedy Cooper dowlókł się do farmy Hawkinsów i już nigdy nie wrócił do rodzinnego domu. Milczenie, szczególnie to obopólne i szczególnie w tym, konkretnym przypadku wydawało się działać na ich korzyść. Nie wiedzieli o sobie zbyt wiele i dopiero przez ostatni tydzień uczyli się swoich nawyków. O której i w jakim stanie wstawali i co robili zaraz po obudzeniu - czy pierwszy był papieros, spalany na progu przyczepy, czy może mycie zębów. Co, jeśli w ogóle jeden z drugim jadał na śniadanie, co robił po powrocie ze swoich dziennych eskapad, bądź harówki na farmie. Jednak to, gdzie się podziewali nie było istotne. To wszystko nie miało być na zawsze. Miało datę przydatności, równą tej, która widniała na wizie Araba. Świstek papieru, decydujący o jego być albo nie być w granicach tego kraju. Biurokracja, która była tak daleka od wolnego ducha Lou, że blondyn zaczął przyłapywać się na pewnym braku wiary w to, że młody kiedykolwiek zamierzał się tego trzymać. Z drugiej strony bał się, że ta data, ot, ciąg cyferek, skłoni bruneta do przedwcześnie kupowanych biletów lotniczych last minute. I braku pożegnań. Gdzieś podświadomie bał się, że pewnego dnia obudzi się nie tylko bez Lou, ale i bez jego rzeczy, bez tego podróżniczego plecaka, opartego o ścianę przyczepy. Może tak byłoby prościej - bez tych niezręcznych słów, bo co mieli sobie powiedzieć? Bez wymieniania się adresami. Bez wysyłania sobie kartek z okazji którychś tam świąt czy urodzin. Bez całej tej otoczki obrzydliwego przywiązania. Gdyby chłopak zniknął po cichu, tak jak robił to każdej nocy - może łatwiej byłoby zapomnieć.
Elijah z zapominaniem miał jednak problem. Tak jak i z wieloma innymi rzeczami, nie było niczym dziwnym więc, że w oczach chłopaka - oceniającego sytuację jedynie po zgliszczach i podejrzanym bałaganie w przyczepie - balansował gdzieś na linii między ofiarą, a winowajcą całego zajścia. Winni byli wszyscy, a zarazem nikt. Cooper spodziewał się całego nalotu brygady antynarkotykowej jak najszybciej, a jednak to nie nadchodziło. Czyżby Dick miał jednak sumienie i nie tylko odciągnął swoich strażaków od podejrzanej, spalonej przyczepy (pięknie wykorzystując okazję na posłanie ciosu prosto w nos blondyna), ale też opóźniał swój raport? Ta cisza była wręcz podejrzana i z Elijah z każdą godziną miał coraz większe wrażenie, że nadchodziło coś znacznie gorszego. Było zbyt spokojnie. Póki co - na całe szczęście. Bóg jeden wie, czy nie zamknęliby Araba, bo przecież tymczasowo w tej przyczepie mieszkał, a w oczach policjantów napalonych na podniesienie sobie statystyk - każdy nadawał się na winnego.
Pokręcił głową, a uśmiech mimowolnie zszedł z jego zmęczonej twarzy.
— No, it’s very much not funny. — mruknął, po czym wyciągnął pogniecioną paczkę papierosów z kieszeni jeansów. Jednego z nich włożył między wargi i odpalił, po czym rzucił opakowanie w stronę chłopaka. Lou nie musiał mówić mu dosadnie o tym, jak bardzo był na niego zły i przerażony całą tą sytuacją, wyrwaną dla niego z kontekstu. — We got high. We had an idea to have some marshmallows and all that, but not from a barbeque. The idea of having a small fire pit seemed great at the time. — zaczął, zerkając na spaloną przyczepę. Nie patrzył na chłopaka. Bał się dostrzec w tych ciemnych oczach zawód. Wiedział, że wtedy mógł w tej ciemności utonąć. — Until someone decided to pour some kerosene on the fire. Someone called the firies and guess what? Turns out my old friend Dick is in charge. — prychnął bez humoru. Rozcięta warga przestała mu dokuczać kilka godzin temu, jednak nadal czuł pulsujący ból w okolicach zatok. Nie ma to jak porządny powrót, prawda? Spojrzał z powrotem na chłopaka i przez chwilę ważył słowa, skubiąc zębami rankę na dolnej wardze.
— I might be in trouble, Lou. That’s why… — wskazał dłonią, tą owiniętą w nieco zabrudzony już bandaż, na otwarte drzwi przyczepy. – They won’t find anything, so at most, they might take me and release after a few hours. You don’t know anything, aye? – te ostatnie słowa wypowiedział tonem, z którym nie można było się kłócić. Nawet jeśli chciał go wsypać, to jak zamierzał to zrobić? Nie mieli na niego dowodów, a Cooper nie podzielił się z chłopakiem żadnymi informacjami o swoim dilerze. Ot, może by sprawdzili Shadow, ale zapewne Nathaniel zamiótł by wszystko po dywan. Może włącznie z trupem Coopera.
Byłby kompletnie ślepy, a do tego skrajnie głupi (a Lou naprawdę nie lubił myśleć o sobie w ten sposób), jeśli nie byłby w stanie coraz skuteczniej łączyć kolejnych kropek na tej bizarnej, rozłożonej przed nim planszy planszy, jaką, w metaforze, było życie Elijah Coopera.
Tylko, że - może wbrew oczekiwaniu blondyna - zrozumienie wcale nie równało się z usprawiedliwieniem, a świadomość, czemu ktoś coś robi, wcale nie tłumaczyła parszywości wszystkich błędów i doświadczeń.
Nie, chwila.
Im więcej czasu Lou spędzał z Hawkinsami - przede wszystkim: z małym Noah, w całej jego rozbrajającej, dziecięcej niewinności, i, oczywiście, z wujkiem pięciolatka - tym bliżsi stawali się jego sercu (a serce Milouda było głupio wierne, oddane, choć starał się je często uciszać kneblem racjonalizacji, i zostawiać jakąś jego część za sobą za każdym razem, kiedy opuszczał konkretny dom, konkretny kraj albo konkretny kontynent), i tym bardziej, czy tego chciał, czy nie, zależało mu na ich bezpieczeństwie.
Im dłużej, natomiast, przebywał u boku Elijah - z wydarzeniami poprzedniej nocy będącymi trochę jak wisienka na torcie, pstrokatym i osypanym brokatem z zewnątrz, od środka natomiast zjełczałym i nadgniłym - tym wyraźniej widział, że tancerz (nie z własnej winy, może - ale za sprawą własnych decyzji i wyborów), mógł zagrażać nie tylko samemu sobie, ale i własnemu otoczeniu.
Do niedawna Arab nie był pewien, co dokładnie robiła z nim ta nagła realizacja; teraz jednak coraz dosadniej zdawał sobie sprawę, że budziła w nim gniew, złość balansującą na granicy furii, okrutną, bezsilną wściekłość, z którą nie bardzo wiadomo co zrobić - bo ani nie chce się jej wyrazić (a tym bardziej, broń Boże, na kimkolwiek wyładować), ale też nie da się jej za bardzo powstrzymać. O ironio, emocje jakie znajdował w sobie teraz Al-Attal, były niczym pożar (więc może i jemu potrzebny był taki Dick, ze swoimi chłopcami ze strażackiej brygady i swoją pierdoloną sikawką), którego nie da się powstrzymać, a więc i na który można tylko patrzeć, beznadziejnie i bez najmniejszego pola manewru, pozwalając mu trawić wszystko, co było kiedyś ważne, i cenne, i dobre (tak jak, mimo wszystko, dobre było tych parę dzielonych przezeń z Elijah chwil - te słodko-wspólne poranki, te szczeniackie złośliwości wymieniane nad kubkiem taniej kawy, tych kilka razów, kiedy Lou był w nim, i czuł się tak, jakby był jednocześnie wszędzie, i nigdzie, dopóki nie zapadł się - krótko, intensywnie, gwałtownie - w przepaść niepowstrzymanej przyjemności), i czego, może, wcale nie chciało się jednak stracić.
Patrzył na Elijah i czuł, jak robi mu się gorąco - i odpowiedzialności za to poczucie nie mógł, bynajmniej, zwalić na aurę pożogi nadal unoszącą się nad beznadzieją nieodległych zgliszczy. I trochę słabo. Przede wszystkim jednak: niedobrze. Bardziej nad żołądkiem, niż w nim - jakby to, co widział, zatruwało mu nie tyle ciało, co duszę.
Pokręcił głową, próbując wybić się z nagłego przypływu emocji, które wcale nie były mu teraz ani potrzebne, ani do czegokolwiek przydatne.
Nieszczególnie skutecznie.
- Insane?
- Kidding me?
- Out of your fucking mind?
Owszem, owszem: na winnego, w odbiorze psów próbujących czym prędzej rozwiązać sprawę, jednocześnie podnosząc sobie prestiż i złudzenie absolutnej skuteczności, nadawał się każdy.
Ale Arab, imigrant, taki w dodatku, który miał brata w więzieniu, a w paszporcie wizę obciążoną najkrótszym terminem ważności, nadawał się bardziej.
Elijah musiał - przynajmniej w przeświadczeniu Lou, który teraz kierował się tylko własnym gniewem - być nie tylko tępy, żeby tego nie dostrzegać.
Musiał być też, chyba, zwyczajnie okrutny.
Cooper na niego nie patrzył, co jednocześnie nie stanowiło dla Lou większego zaskoczenia, ale wcale nie sprawiało, że chłopak czuł się mniej rozczarowany (albo, zwyczajnie, zraniony). Aż za dobrze znał sposób, w jaki ludzie zwykli odwracać od niego wzrok - z różnych przyczyn, ale zawsze z tą samą sztywną, nieporadną manierą.
W honorowej kontrze, Miloud wpatrywał się w Coopera nieprzerwanie, coraz intensywniej, i bez krzty zamiaru, żeby przestać.
Elijah Cooper
But Fancy was my name
Problemów z blondynem było wiele - tych, które powodował sam sobie, i tych, które ściągał na siebie (i zupełnie pół-świadomie na swoje otoczenie). Tym głównym jednak, tym, od którego rozchodziła się cała sieć pomniejszych kłopotów - prawie jak pajęczyna, nieregularna, acz utkana z należytą dokładnością i przyklejająca się do nieuważnego przechodnia, łaskocząc nieprzyjemnie skórę - był fakt, że Elijah wiecznie uciekał od własnego życia. Od rzeczywistości wolał ten swój przyjemnie pobudzający haj, mgiełkę białego proszku i znane, bądź całkowicie nieznajome objęcia. Ta ucieczka prowadziła go jednak wprost do autodestrukcji; nieświadomie, zarówno faktu, że na takiej właśnie drodze się znajduje niemiłosiernie się rozpędzając, jak i tego, że każdy jego głupi pomysł odbijał się na jego otoczeniu. Na starych Hawkinsach, na Alexandrze, na małym Noah, na Lou i teraz też na sąsiadach, a może i na lwiej części osiedla, na którym zaszył się niejeden ćpun. Paradoskalnie, wcale nie od wczoraj zostawiał za sobą czarny, śmierdzący ślad pożogi. Tylko, że on tego wcale nie widział, lub po prosty nie chciał widzieć, będąc ślepym na wszelkie konsekwencje swoich własnych działań. Przecież wczoraj nikomu się nic nie stało, a skoro hipisi trzymali w przyczepie znacznie więcej towaru, niż te kilka sadzonek i susz, to przecież znali ryzyko? Ba, sam dobrze znał ryzyko, z jakim wiązała się jego mała szufladka, pełna skarbów, ale przecież White Rock miało być takim marginesem społeczeństwa, gdzie każdy wiedział, ale nikt o niczym nie wspominał. Troszkę tak, jak kiedyś mieszkańcy Carnelian zamiatali problem z Cooperem-moczymordą pod dywan.
Spojrzał na chłopaka, kiedy ten się roześmiał i przez chwilę sam miał ochotę zapytać go, co było w tym takiego śmiesznego. Dotarło do niego jednak, że cała ta sytuacja była zwyczajnie głupia, idiotyczna i można było jej bardzo łatwo uniknąć, gdyby którykolwiek z tej grupy wzajemnej adoracji zatrzymał się i pomyślał choć przez sekundę. Przed przyczepą przecież stał mały grill, znacznie bezpieczniejszy niż rozpalanie ogniska na dziko, w dodatku - jak się okazało - z praktycznie zerowym pojęciem o tym, jak to się powinno robić. Teraz jednak mogli się przerzucać winą, bo ten zainicjował cały pomysł, a tamten polał ten żałosny płomyk podpałką i wyszło, jak wyszło. Mogli też na siebie kablować z nadzieją na niższy wyrok, pod presją dobrego i złego policjanta, chociaż przecież każdy z nich dobrze wiedział, że psom nie należy ufać. Elijah czekał więc na ten nalot brygady antynarkotykowej. Nie było towaru - nie było dowodów. Mogli sobie tego blaszaka wywrócić do góry nogami, i tak by nic nie znaleźli. Co najwyżej zapakowaliby go do radiowozu i podwieźli na posterunek, gdzie męzczyliby go pytaniami. Przerabiał już to przecież i nie zamierzał już nikogo wsypać. Na pewno nie kogoś, kto był mu bliski, a Lou się już na to miano załapał, chyba bardziej na nieszczęście dla samego Francuza. Dlatego też (bardzo koślawo) chciał dać chłopakowi do zrozumienia, że ta niewiedza wyjdzie mu na dobre. Nie chciał go wyrzucać z przyczepy, ale tak byłoby dla Lou zwyczajnie bezpieczniej, co też powiedziałby mu, gdyby młodszy nie zrozumiał go zupełnie na opak, kierując się jakimś podświadomym uprzedzeniem i motając się w swoim gniewie jak zwierzę w potrzasku, obnażające kły nawet znajomemu człowiekowi. Elijah zaciągnął się papierosem, słuchając jak to Lou nic nie wie. Otworzył usta, chcąc naprostować wydźwięk własnych słów i zrobiłby to, gdyby chłopak nie wpadł w tyradę o tym, jak widział Coopera i jego stosunek do wszystkich tych, którzy kiedyś byli mu bliscy. Zmarszczył brwi i właściwie sam nie wiedział kiedy zerwał się na nogi. Upuścił papierosa na deski tego prowizorycznego tarasu, bądź ganku, i złapał młodszego za koszulę, przypierając go do ściany przyczepy z metalicznym tąpnięciem.
— How fuckin’ dare you? – wysyczał przez zęby. – You’ve been here for a few months and what? You think you know everything? You think that you can tell me who do I care about? – co dawało mu takie prawo? Te kilka chwil więcej spędzonych z małym Noah? To, że nie uciekał z tych rodzinnych kolacji po skończonym dniu pracy na farmie? To, że Elijah z nim sypiał? Potrząsnął chłopakiem, uderzając nim znów o blaszaną, rozgrzaną ścianę. Potem go puścił i się odsunął, spluwając w bok. – Fuck you, Lou. And watch out, ‘cause I might sacrifice you to save my own ass. Since I don’t care about anyone. – prychnął, te ostatnie słowa wypowiadając z wyraźnym przekąsem. Nie, nie zrobiłby tego, ale skoro chłopak tak chciał myśleć, to proszę bardzo. Dogasił niedopałek papierosa podeszwą i kopnął go lekko, dając petowi zaginąć w szparze między deskami. Czuł ten ciężar na klatce i zaciskający się coraz bardziej, niewidzialny węzeł w żołądku. Trawił go gniew, i żal, i rozpacz. I ta dopiero co obudzona świadomość, że w oczach chłopaka najwyraźniej był tylko ćpunem, który zamierzał chronić własny tyłek kosztem innych. Po trupach.
Ktoś - kiedyś chyba porównał Al-Attala do burzy, co było metaforą zupełnie - jak na możliwości, nie oszukujmy się, tutejszych, to jest takich, którzy raczej nie spędzali każdej wolnej chwili na wertowaniu poezji i zapamiętywaniu sobie najtrafniejszych, poruszających farmazonów frazesów wersetów - trafioną i całkiem górnolotną.
Na Coopera, natomiast, patrzyło się raczej jak na - nomen omen - pożar. Czyjegoś domu, na przykład, albo całego gospodarstwa, z życiowym dobytkiem i być może nawet niezdolną w porę uwolnić się z zagród trzodą chlewną. Chciało się jakoś to-to ratować, ale nie bardzo było jak, nie ryzykując, albo nie tracąc przy tym życia.
Lub wolności? Na przykład na pięć długich lat, spędzonych w złamanej zieleni bezosobowego uniformu, z możliwościami ograniczonymi do wyboru, czy się dostanie na śniadanie kawę, czy herbatę.
Gdyby, w każdym razie, Elijah Cooper był serialem - takim, choćby, oglądanym na mikrym ekraniku podczas długiego, międzykontynentalnego lotu, albo za grosze kupioną na lotnisku książką, Lou nie przełączyłby kanału, ani nie zatrzasnął obwoluty. Oglądałby, albo czytałby dalej - z lekko niezdrową wolą sensacji z samym sobą zakładając się o to, co będzie dalej?
Tylko, że blondyn wcale nie był filmową produkcją, albo jakąś szmirą wypełnioną małym, średnio-starannym drukiem; Arab natomiast nie był bynajmniej widzem albo czytelnikiem. Zgodnie ze swoją wolą, czy jej wbrew - nieważne - czynnym uczestnikiem tego dramatu stał się mniej więcej wtedy, gdy, wbrew jednej ze swoich podstawowych zasad, złamał się i postanowił zostać (z Nim) do rana.
A teraz?
Teraz - jeszcze przez chwilę - bezwiednie bębnił dziwacznie mrowiącymi mu palcami o kant własnego uda, jakby wygrywał jakąś złamaną, brzydką melodię. Może nerwicowy marsz żałobny -
Ale, czymkolwiek ten dźwięk i rytmika nie były, urwały się zaraz żałośnie, gdy dłonie chłopaka spróbowały poszybować w górę w samoobronnym ruchu. Trochę za późno. Być może - z przesadnie optymistycznym ociąganiem wynikającym z faktu, że Elijah, nawet rozwścieczony, nadal był od niego przecież niższy, zwyczajnie drobniejszy, i z pewnością bardziej osłabiony permanentnym niedoborem snu (bo poprzedniej nocy obydwaj chyba spali tyle samo, to jest: wcale) oraz chronicznym nadmiarem narkotyków i fundowanych mu przez klientelę w Shadow drinków. Zaskoczyło Lou jednak, że blondyn miał w sobie na tyle wściekłego wigoru żeby nie tyle huknąć nim o blachę, ale jeszcze potrząsnąć. Wydał z siebie krótkie:
- Oh-oh? - Coś na styku pytania i jęku, i zamrugał parę razy, pojedynczo wierzgnąwszy nogą zblokowaną pomiędzy udami tancerza. Potrzebowałby parunastu ładnych sekund, by uwolnić się z jego... Co to właściwie było?! Objęcia? Uścisku? Ataku? - Putain!
Sam nie wiedział, co było gorsze - czy znaleźć się na krótko w kleszczach Coopera, czy zostać z nich uwolniony rezygnacyjnym gestem, jakby Eli poddał się w walce z Miloud'em nim ta zdążyłaby się na dobre rozwinąć. No, co? Czyżby Lou nie zasługiwał w ogóle na to, by mu porządnie obić pysk? A może był - z pauzą na gorzki chichot - za młody? Zbyt niegroźny? Zbyt... niewinny? Mogło zacząć mu się wydawać, że ani Cooper teraz, ani Alexander parę tygodni wcześniej zwyczajnie nie chcieli zadawać sobie zbytecznego trudu by energię tracić na jakiegoś -
dzieciaka znikąd.
Lou wstrząsnął ramionami i ni to tupnął, ni zarył podeszwą w piach, wzniecając krótki, żałosnawy tuman kurzu.
Chciało mu się krzyczeć, śmiać i płakać jednocześnie, więc Eli nie był chyba zupełnie samotny w tej mieszaninie żalu, rozpaczy i gniewu. To, że drapały go spojówki, próbował zrzucić wyłącznie na suchość otaczającego ich powietrza, i mikre cząsteczki popiołu, nadal unoszącego się w nim jeszcze pewnie po wczorajszym. Zabawne, że raptem parę godzin wcześniej mógł czuć się tak kretyńsko, beztrosko szczęśliwy tylko po to, by teraz - zdawało się - na ziemi wylądować z tąpnięciem równie głuchym jak owe, które rozniosło się, gdy Cooper ciskał nim o tę pierdoloną przyczepę.
- You - Brakowało mu słów, i to w jakimkolwiek języku - You really do not understand shit about fuck, do you?!
Chyba nawet się odwinął, tak, jakby zamarzyła mu się jakaś rewersja ról, i to, aby teraz to Elijah przyprzeć do surowości blachy. Nagle jednak zorientował się, że kuca, z jedną dłonią biegnącą ku skroni, a drugą wspartą o kolano. Pokręcił głową, łypnąwszy tylko na Coopera spode łba.
- Eli - Głos zadrżał mu w chwili, w której Lou tylko otworzył usta. Gdy odezwał się znowu, w jego tonie zafalowała jakaś niespodziewana czułość, i pełna rezygnacji troska. Skoro blondyn zaprószył ogień tutaj, równie dobrze mógł to przecież zrobić gdziekolwiek indziej - Someone could have died, you really do not understand that?
Elijah Cooper
But Fancy was my name
Jeśli jednak Elijah był jedną z tych historii, która trzymała czytelnika (bądź w przypadku Lou uczestnika) w ryzach napięcia, przyciągając wręcz do tego czytania bądź oglądania dalej, i dalej, w tej niezdrowej fascynacji - tak Miloud był dla Coopera jedną z tych książek, lub seriali, które bardzo chciało się doświadczyć, a jednak nie robiło się tego nigdy do końca. Książkę odkładało na półkę przed odczytaniem ostatniego rozdziału, serial zawieszało się przed ostatnim odcinkiem, odwlekajac ten moment zakończenia jak najdłużej, w jakimś głupim przedłużeniu własnego czasu z tą historią, która, jak zresztą każda inna, miała koniec. Ten koniec zbliżał się nieubłaganie, nie tylko z racji powoli uciekającej wizy chłopaka, ale też z powodu tego pożaru w osobie Coopera. Tego, który gdzieś w środku, w sercu blondyna tlił się, niczym rozżarzone, nigdy nie dogasające węgielki - zbyt słaby, by rozpalić ten prawdziwy ogień, trochę jakby przysypane piaskiem (a może kokainą?), wystarczający jednak, by spalić za sobą kilka mostów.
Tak jak i teraz, jakby za sprawą pojedynczej iskry w formie słów chłopaka, ten płomień pojawił się - na chwilę, powodując tę krótką szarżę, to tąpnięcie ciałem Lou o blaszanego kampera, by zaraz wygasnąć jak świeczka, zdmuchnięta lekkim powiewem wiatru. Sam nie wiedział jak miał się teraz czuć, z jednej strony walcząc z pokusą zwykłego dania mu w mordę i sprowadzenia młodszego na ziemię, z powrotem do Carnelian, gdzie to właśnie Cooper spędził całe swoje życie, nie on., Gdzie to właśnie on miał do czynienia z Hawkinsami kilkadziesiąt lat więcej, niż ten przyjezdzny, który dawał sobie prawo do osądów, jakie wypłynęły z jego ust. Z drugiej strony jednak nie dałby rady podnieść na niego ręki, samemu wiedząc jak bardzo bolał cios od kogoś, komu przecież można było ufać. Tylko czy Arab na pewno mógł mu ufać? Elijah bardzo chciałby myśleć, że tak, bo przecież nie wiedział. Mógł się jedynie domyślać tego, co stało się między nim, a Alem. Poza tym, odsuwając cały ten gniew na bok - zwyczajnie go lubił. Dlatego też się odsunął, puścił go, trochę w rezygnacji, a trochę w rzadkim geście samozachowawczym. Wystarczyła im tu już wczorajsza interwencja straży pożarnej, nie potrzebował prowokować kolejnego skupiska gapiów, gdyby jednak rzucili się sobie nawzajem do gardeł. Zresztą Miloud przecież zdawał sobie sprawę, że organizm osłabiony tymi niedoborami i nadmiarami konkretnych substancji raczej nie miał szans w żadnym pojedynku. Jasne, mógł się wyginać raz czy dwa w tygodniu na rurze w Shadow, ale jakakolwiek bójka raczej zakończyłaby się szybkim nokautem.
Wcisnął dłonie do kieszeni, marszcząc nieco nos w wyrazie bólu, jaki dokuczał tej porannej ranie. Skrzywił się, po czym parsknął, słysząc to - co to właściwie było? - oskarżenie? Jakiś wyraz wyższości młodszego na tym boganem, jakim był Cooper. Jakby Miloud, z tym całym swoim francuskim imieniem i arabskim nazwiskiem, z tą swoją poezją i porannym pływaniem w oceanie, z całą tą cholerną, magnetyczną aurą i tym spojrzeniem, otoczonym ramówką ciemnych, długich rzęs - miał czelność wiedzieć więcej i rozumieć więcej od Coopera. Bo przecież Cooper był tylko narkomanem, mieszkającym w przyczepie, który świata poza Australią nie widział.
— What-? And you think you do? – żachnął się, mierząc go spojrzeniem, po czym rozłożył ręce, trochę ogarniając gestem ich najbliższe otoczenie, a trochę używając go jako wyrazu bezsilności. – Well, yeah! They could have. But no one did. – pokręcił głową, nie kryjąc już nawet irytacji w głosie. Jakiś cichy głosik, gdzieś z tyłu głowy, trochę na wzór kreskówkowego aniołka, podpowiadał mu, by kucnąć przy chłopaku. Położyć mu dłoń na ramieniu, zrobić cokolwiek, by zatrzymać tę spiralę, która z każdym słowem zdawała się rozprężać i oddalać tę dwójkę od siebie. Nie zrobił tego jednak, jak zawsze zresztą słuchając się tego metaforycznego diabła.
— Tell me, Lou. What the fuck is it that makes you think you get it better than I do? Is it all of the books you’ve read? Or maybe all these countries you’ve seen and your stupid stories? – nie, jego opowieści z podróży nie były wcale głupie. Nie raz Cooper zahaczał się w bliskiej okolicy Miloud i małego Noah, kiedy dzieciak domagał się tych historii, przypatrując się naklejkom i pieczątkom w paszporcie Al-Attala. — Or maybe you are here just feel better about yourself, eh? You know, after all you’re not some stupid junkie living in a trailer. – poczuł się wykorzystany, bo co jeśli Lou rzeczywiście go używał, by w jakiś chory sposób poczuć się ze sobą lepiej? Oczywiście, że zapewne sam się wkręcał teraz w ten pomysł, nie myśląc trzeźwo (choć, paradoksalnie trzeźwy był w tym momencie). Już raz poczuł się wykorzystany przez Alexandra, te siedem lat temu, kiedy ten zaczął prowadzać się z dziewczyną. Bez słowa, jakby to, co było między nimi nigdy się nie stało, jakby Hawkins jedynie chciał sobie poeksperymentować, kosztem serca Coopera.
miloud al-attal
Małemu Milou', raz po raz odtrącanemu przez sporo starszych, i zajętych samymi sobą, albo sobą-nawzajem, braci, pozwalały czuć się zarówno mniej samotnie, jak i bardziej na miejscu - wówczas, gdy nie potrafił go (to znaczy: miejsca) znaleźć sobie między dorosłymi. Miał cztery lata kiedy złożył pierwsze zdanie z dużych, obłych w kształtach liter, i siedem, kiedy sam napisał własne - ręką niepewną i chwiejną, ale zdeterminowaną. Od tamtej pory, i przez wszystkie te lata, nie wyobrażał sobie bez literatury życia, chociaż z większością woluminów wchodził w relacje raczej przelotne - tu je kupiwszy, tam sprzedawszy, albo tu znalazłszy, i tam zgubiwszy. Do książek nie przywiązywał się (podobno) tak samo, jak do ludzi. Z paroma szczególnymi wyjątkami, towarzyszącymi mu z bezpiecznego przyczajenia na samym dnie podróżnego plecaka, gdziekolwiek się nie wybierał.
Książki w ogóle łatwo było porównywać do ludzi, a ludzi do książek, ale między jednym i drugim istniały, jasna sprawa, niezaprzeczalne, oczywiste różnice. Przede wszystkim: każdy tom miał to do siebie, że w razie potrzeby - i przypływu niecierpliwości - zawsze można było przecież z pierwszej, przeskoczyć raptem na ostatnią stronę i dowiedzieć się, jak się to wszystko kończy.
W przypadku ludzi, koniec był w życiu jedynym prawdziwym pewnikiem, a jednocześnie, w myśl porzekadła, że "nie zna się dnia, ani godziny", jedną wielką niewiadomą. Istnieli jednak tacy - i im częściej Miloud spoglądał na Elijah, z wzbierającą w duszy mieszaniną żalu i szczerego przerażenia, tym częściej zdawał sobie sprawę, że Cooper najpewniej należy do tego właśnie grona - którzy przedwczesne, nieodwracalne fiasko wpisane mieli niby gwarant.
Elijah - Al-Attal był już niemalże pewien - był jedną z tych osób, które nawet w najbardziej sprzyjających im okolicznościach zasabotażować są w stanie każde szczęśliwe zakończenie.
Gdyby był prozą, to tragiczną. Gdyby poezją - to najpewniej epitafium.
- (Straszne to było: tak pomyśleć, że niektórym zwyczajnie nie da się pomóc).
Westchnął, głęboko i ciężko. Nie, jego historie wcale nie były głupie, ale nie uważał też żeby książki, które przeczytał, czyniły go lepszym, czy bardziej wartościowym człowiekiem. Mógł być natomiast bardziej samoświadomy niż Cooper - zachowujący się teraz tak, jakby ktoś założył mu na oczy komplet nieprzepuszczających światła klapek.
- That's so not what I meant, Eli - Rzucił bezradnie, odpychając się kłykciami od suchego gruntu. Wstał, otrzepując spodnie z drobin osiadłego na materiale pyłu - That's it. That's it! This really is your super power, isn't it? You can make literally anything sound like it is about you, huh? You and your trailer. You and your insecurities. You and your lost chances. You and your fucking, hopeless addiction - Po raz pierwszy wypowiedział to słowo w towarzystwie Coopera tak otwarcie, i nie w ramach jakiegoś tam żartu. Wybrzmiawszy poza jego myślami, natychmiast zmroziło Lou krew w żyłach.
Zrobił krok, potem następny - i zorientował się zaraz, że stoi przy drzwiach prowizorycznego, cooperowego domostwa.
- You know what? I'll better go. I need ten minutes to pack my shit - Zacisnął wargi i pięści, chociaż najchętniej zacisnąłby powieki - i zniknął, cofnąwszy się w czasie do tego okresu, w którym Elijah z chęcią nazwałby dobrym znajomym, o ile nie przyjacielem - It'll be better for everyone involved. You won't see me again.
Elijah Cooper
But Fancy was my name
No cały ojciec!
Między innymi dlatego tak nienawidził samego siebie, od dziecka rozumiejąc, że tak naprawdę nigdy nie powinno go tutaj być; że nie był chciany, a na miłość nigdy nie zasługiwał, bo przecież i tak wszystko psuł samym swoim istnieniem. Najpierw życie własnych rodziców - za co nigdy nie powinien być obwiniany, a jednak - a lata później życie Alexandra. Jeżeli miłości nie mógł mieć, o ile miłość w ogóle można było posiadać, bo właściwie to samo uczucie miało kontrolę nad Cooperem. Uczucie, które sam sobie zsabotował, jak wszystko inne w życiu, łącznie z relacją z Lou, która pędziła ku końcowi tuż przed nim, w czasie rzeczywistym. Popychana w otchłań gniewu i żalu przez każde jego kolejne słowo, tak jak zresztą i wszystko inne, co działo się w jego życiu. Te pojedyncze noce, które mimo szczerych chęci i jakichś nawet perspektyw na coś więcej, w okolicach nawet nie związku, a zwykłego poczucia bezpieczeństwa - sprawnie ukracane brakiem kontaktu, numerem telefonu wykasowanym, bądź nawet zablokowanym.
Wszystko to robił wbrew sobie, odpychając bliskich i wypierając się tej rodziny nie z więzów krwi. Przecież jeśli nie miał nikogo, to powinno być łatwiej. Nikt się o niego nie martwił (a przynajmniej to sobie wmawiał, uporczywie ignorując zatroskane spojrzenia starych Hawkinsów), dla nikogo nie musiał się starać. Jeśli był s a m - mógł wszystko. Bez zobowiązań, przez tego obrzydliwego przywiązania, które już raz skończyło się dla obu stron tragicznie. A jednak był Lou, który zbliżył się bardziej, który tkwił w jego życiu, na peryferiach przyjaźni z wygodnym dla nich obu układem. To wszystko miało zakończyć się, jak zawsze zresztą - widowiskowo, metaforyczną pożogą, palącą ten most. Albo zupełnie po cichu, w milczeniu; i to za tą drugą opcję Elijah oddałby wiele. Jak rasowy tchórz, który nie chciał konfrontować własnych uczuć z nikim innym i wzajemnie, który zupełnie wolałby, gdyby wszelakie kontakty po prostu wygasały, jak wypalona świeca. Po cichu. Bez ofiar.
Elijah Cooper umiał robić z siebie ofiarę jak nikt inny. Jaki dziecko - był aż nadto dzielny, w milczeniu przyjmując wszystkie ciosy i wymyślając wygodne, a przede wszystkim bezpieczne wymówki na poczekaniu. Później jednak, wchodząc w dorosłość i świat poważniejszych relacji międzyludzkich - swoją przeszłość wykorzystywał aż za często. Najpierw z Hawkinsami, wyślizgując się z moralizatorskich wykładów, zamiast nich dostając jedynie smutne zrozumienie i współczucie, bo przecież dopiero wyrwał się spod ciężkiej ręki ojca. Potem był bardzo zraniony, kiedy jego pierwszy poważniejszy związek zakończył się informacją o zaręczynach mężczyzny. Potem znów poczuł się wykorzystany, kiedy Al zaczął spotykać się z dziewczyną. Nawet teraz całą sytuację potrafił obrócić na siebie - bo przecież co innego Lou mógł tu robić, niż wykorzystywać okazję do niezobowiązującego seksu i swego rodzaju podniesienia siebie samego na duchu? Co z tego, że to wszystko było nieprawdą.
David Cooper też zawsze był ofiarą. Ofiarą własnego syna, wydatków związanych z wychowywaniem (a może właściwie jedynie trzymaniem go w domu) dziecka. Ofiarą braku szacunku do starszych - kiedy mały Eli spóźniał się po szkole, kiedy nie poszedł do pobliskiego sklepu po kolejną paczkę papierosów na kreskę albo nie podał mu piwa wystarczająco szybko. Ofiarą cholernego ojcostwa. W domu Cooperów to on był najważniejszy. Wszyscy mieli chodzić dookoła niego jak w zegarku, odpowiadając na każde skinienie palcem pod groźbą kolejnych, sinych wybroczyn na skórze. Nieważne jednak jak bardzo człowiek się starał - to i tak było za mało. Zawsze znalazł się powód, zawsze znalazła się siła na te kilka kolejnych ciosów, żebyśmy się dobrze zrozumieli albo żeby tak się więcej nie powtórzyło. Zawsze przy akompaniamencie przekleństw i tyrad na temat własnej bezużyteczności.
Cały ojciec?
Słowa Milouda uderzyły we wszystkie czułe punkty. Przeszyły go na wskroś, jak te dobrze znany baty skórzanym paskiem. Gdyby te słowa, wybrzmiewające jeszcze w jego głowie jak echo, nie zmroziły go, wywołując jedynie zdegustowany grymas na jego bladej twarzy - uderzyłby go. Nie zrobił tego jednak, jakby zawieszony w czasie i przestrzeni, kiedy to wszystko docierało do niego, a on nawet nie miał siły się z tym kłócić. Być może i robił z siebie ofiarę, zupełnie jak ojciec. Być może był uzależniony, chociaż przecież usilnie chciał myśleć, że to tylko dobra zabawa. Nie podniósł na niego ręki tym razem wcale nie dlatego, że przekalkulował szansę, a wynik nie był zbyt korzystny dla niego samego. Nie zrobił tego, nie chcąc przypieczętować tego zdania już na amen, tego zdania, którego szczerze nienawidził od dziecka.
Nie chciał być taki jak ojciec, a jednak.
— Yeah. Get the fuck out, Lou. — warknął i zgarnął jeszcze z ziemi tę smutną, pogniecioną paczkę papierosów i odszedł od przyczepy, odpalając papierosa. Nie chciał na niego patrzeć, nie p o t r a f i ł spojrzeć chłopakowi w oczy. Był pierdolonym tchórzem.
fin.
miloud al-attal