inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Szafranowy neon chińskiej knajpy odbijał się w szybie rdzawoczerwonego SAVa. W SAVie między fotelami rozdygotana przychodzącym połączeniem komórka rzucała połysk na porozrzucane ze wszystkich stron naboje .45. Naboje poza pośpiesznym wyrzuceniem z pudełka były nietknięte, nawet na moment niewłożone do colta 1911 nieznajdującego się już wewnątrz auta. Pistolet przemykający wokół szumnych krzyków niknął w atramentowej nocy. Noc nakrapiana strużkami karminowej cieczy spływającej ku osiedlu Fluorite View gęstniała. Tam mężczyzna kurczowo dociskający dłoń do przemoczonej koszuli wszytej teraz w jego skórę biegł przed siebie z gasnącym oddechem.
Nie bądź głupi, ze śladami, które zostawiasz, znajdziemy cię prędzej czy później krzyczały dudniące w otchłani głosy, przeplatane cichym przeładowaniem magazynku. Tu i tak nie masz się gdzie schować, idioto, zapewniały go, a on pomału zaczął im wierzyć. Przyspieszony krok stanowić miał ostatnią próbę ledwo tlącej się nadziei, adrenalina przyozdobiła go nawet krótkim biegiem. Czuł, jak coś przesuwa się w jego brzuchu.
W gardle języki ognia, muskały coraz wyżej położone ścianki. Coś nakazywało mu się ich pozbyć, choć wtedy, jak podejrzewał, wewnątrz ciała zaszeleściłaby już tylko pustka. Dłużej jednak nie mógł; musiał się zatrzymać.
Drzwi wybrane przypadkiem znajdowały się zwyczajnie najbliżej. Tam jakaś starsza kobieta z wałkami na głowie, jak naiwnie i łaskawie zakładał. Tu mieszkają przecież sami emeryci. Wreszcie uderzenie, jedno, drugie, trzecie. Nie ręką, a nogą. Uderzenie tak natrętne i nerwowe, że, mógłby przysiąc, zdolne zbudzić niejednego trupa. Zresztą, całkiem to zabawne, wkrótce sam mógł stać się jednym z takich trupów. No i wreszcie uniesienie pistoletu, skierowanie go wedle linii wzroku, przyłożenie palca do spustu. Cisza.
Pogrążony w ciemnościach dom nie drgnął i nie zaskomlał pod naporem wymierzonych uderzeń. Nikogo nie było - to prawie jak dar od losu. Przemknąwszy wewnątrz ogrodu, próbując wykonać przy tym jak najmniej ruchów ciała, odnalazł ku swej ekscytacji tylne drzwi. Wyrwał drut z zawieszonej na pergoli doniczki, wsunął pokracznie do zamka, pokręcił, zamek puścił. Przez moment wydało mu się, że to za proste, że coś przecież powinno się zjebać. Zawsze przecież się jebało. Czekał więc w przepasanym ciemnością pomieszczeniu sekundę, dwie, nasłuchiwał, w końcu liczył do pięćdziesięciu. Tak, to prawdziwy dar od losu, stwierdził z ulgą. I wtedy, kiedy miał już opaść na pożądliwie chłodną posadzkę, coś zaszeleściło w przeciwległym kącie. - Ani kurwa słowa - zawisło jeszcze przed ujrzeniem nieszczęśnika, którego nie znał ani lokalizacji, ani dokładnego wzrostu, wobec czego mierzyć z pistoletu mógł teraz równie dobrze do byle widma.

jude westbrook
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Przekręciwszy się leniwie na łóżku wbił rozzłoszczone spojrzenie w okno, zza którego, przez niewielką szczelinę pomiędzy roletą, do pokoju wpadało białe księżycowe światło. Nie spał. Oczywiście, że nie. Nie sypiał porządnie od niemalże sześciu miesięcy, a więc ktoś, kto postanowił zakłócić jego spokój, musiał o tym wiedzieć. Sięgnąwszy po telefon napotkał jednak wśród setki powiadomień nieinteresujące wiadomości — żadna z nich nie zapowiadała nocnych odwiedzin. Poza tym, Jude zerwałby się z łóżka tylko dla jednej osoby, naturalnie, winien to w końcu zaakceptować, a mimo to myśl ta, jak zwykle, rozbudziła w nim dodatkowe pokłady furii. Rzucił telefonem w nieokreślonym kierunku, wcisnął twarz w twardą poduszkę i czekał, po prostu, aż uderzenia w drzwi ustaną. Kimkolwiek był jego gość musiał uznać, że Westbrooka w domu nie ma, chwała bogu. Było jednakże w tym wszystkim coś dziwnego, niepokojącego. Bo w końcu kto z tak wielkim naporem mógłby się dobijać? Przeklinając to swoje marne życie zwlókł się z łóżka, odszukał wśród porozrzucanych na krześle ubrań koszulkę i przywdziewając ją począł kierować się na parter. A gdy tylko do uszu jego dotarły niepokojące dźwięki z kuchni, przeklął cicho i pobiegł do salonu, w którym skrywała się jego broń. Jasne, mógłby od razu wrócić na piętro, odnaleźć telefon i wezwać wsparcie, ale zbyt wielka duma nakazywała mu ruszyć w ciszy do skąpanego w czerni pomieszczenia i zająć się włamywaczem samodzielnie. W pewnym sensie sprawa ta poczęła go fascynować. Czyż nie było to miłym oderwaniem od monotonii? Wprowadzeniem w swe życie jakiegoś elementu ekscytacji? Zamiast odbezpieczyć broń schował ją za stojącą na jednej z szafek kolumnę. Już przecież wielokrotnie radził sobie bez pomocy jakiegokolwiek sprzętu, a poza tym… Poza tym był ciekaw tego, co się stanie. Wsunął się więc cicho do pomieszczenia nieomal w tej samej chwili, w której drzwi uległy pod naporem cudzego sprytu. Ktoś wszedł. Jude uśmiechnął się lekko. Światło księżyca zdawało się w tej sytuacji niepomocne, ale jeśli wzrok go nie mylił, włamywacz trzymał broń. A więc należało działać niezwłocznie. Poruszył się lekko, może nieco niezgrabnie, a więc gdy tylko w pomieszczeniu zawisły groźne słowa, przejść należało do czynów. Cała ta szamotanina, która rozpoczęła się równie prędko, co zakończyła, niekoniecznie go zadowoliła — zdołał powalić tamtego na ziemię i odebrać mu broń, ale sam oberwał przy tym w twarz i gdy zbliżał się do włącznika światła czuł, że dolna warga nieznośnie mu pulsuje. — Kurwa — mruknął gniewnie, gdy pomieszczenie zalała fala oślepiającej jasności. Jedną dłonią celując niedbale w intruza, drugą dociskał do sączącej się z ust niewielkiej strużki krwi. Na moment odsunął palce od powstałej rany, przyjrzał się bordowej cieczy, a następnie wbił wreszcie spojrzenie w mężczyznę siedzącego na ziemi. Otworzywszy usta zapowiedzieć chciał własnoręczne wkopanie go do swojego samochodu i odwiezienie na posterunek, ale gdy tylko dotarło do niego, w jak kiepskim stanie jest włamywacz, stracił pewność co do tego, co powinien teraz uczynić. — Masz jakieś pięć sekund na wyjaśnienia — powiedział twardo, wciąż mierząc w niego jego własnym pistoletem. Wątpił, by zadowolić go mogły jakiekolwiek słowa, ale mimo wszystko nie zamierzał wezwać nikogo z komisariatu.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Gdy zdecydował się na naruszenie swej niezapisanej umowy z Marcosem, w głowie rozbrzmiewały mu tylko słowa Periclesa, a to pełne wiary spojrzenie, którym obdarzył go tamtego dnia na łodzi, dręczyło go praktycznie w każdej sekundzie. Może i za późno było na odkręcenie dawnych przewinień, ale zawsze istniała szansa na zatrzymanie ich eskalacji i ubiegnięcie kolejnych. Teraz przynajmniej miał spróbować, a ta próba, niepodjęta nigdy wcześniej, była swoistym przełomem. Co więcej, Orpheus po raz pierwszy od dawna wierzył, że coś poza przestępczym półświatkiem utkanym przez Marcosa może na niego czekać, że świat wcale nie skończy się w chwili, w której pozbawiony zostanie jedynego zabezpieczenia w postaci ostatniego członka swej kruchej rodziny. Tyle że nie był dość dobry. Niemądrze zawierzył czyimś bzdurnym zapewnieniom o swoich zdolnościach i teraz za to płacił. Tym uciekającym oddechem, nacierającą na kręgosłup siłą uderzenia powalającą go na ziemię i krzykiem ogromnego bólu, który rozdarł mu gardło gdy ciało obce przekręciło się wewnątrz jego korpusu. Jeśli zadał swojemu przeciwnikowi jakiś cios, zrobił to zwykłym przypadkiem - zapewne w nieokiełznanej szamotaninie z palącym darciem jamy brzusznej, skupiającym całą jego uwagę. Był to ból tak silny, że na moment pozbawił go wszelkich zmysłów i przeniósł w nieodkrytą wcześniej próżnię - tracąc na ułamek sekundy kontakt z rzeczywistością, ocknął się dopiero po unieruchomieniu ciała na chłodnej posadzce, przynoszącej mu teraz częściową ulgę. Gdy hebanową pustkę przeciął wątły strumień pomarańczowego światła z każdą chwilą zyskujący na intensywności, dotarło do niego - dopiero w tej chwili, zdającej się mu wiecznością, a trwającej nie dłużej niż dwa oddechy - gdzie się znajduje i co miało przed momentem miejsce. Wbijając w nieznajomego mężczyznę zaskoczone spojrzenie, przeklął w duchu swojego pecha, stawiającego mu na drodze właśnie jego - osobę odporną na perswazje, silną i wyszkoloną. Osobę mającą posłać go wprost do grobu. - N-nn-n-nie zapalaj, oni t-ttu teraz przyjdą, przepraszam, zgaś i ja stąd zaraz wyjdę, jak już sobie pójdą - wydobycie z siebie głosu przychodziło mu z trudem równym próbie dźwignięcia się na nogi, o której w obecnej chwili nawet nie chciał myśleć. Każdy najmniejszy ruch klatki piersiowej sprawiał mu niewysłowiony ból - każdy oddech i każde tchnienie głosu. Ale nie miało to znaczenia. Jeśli chciał przeżyć, musiał o to życie błagać, nawet jeśli tym samym - jakże paradoksalnie - sam mógł je sobie odebrać. - Prz-przepraszam, ja nie chciałem, ch-chiałem zobaczyć co robią i oberwałem - wyjaśnił więc, zbliżając dłoń do krwawiącej rany postrzałowej, wiedziony bardziej samoistnym odruchem organizmu niż zwykłym rozsądkiem. Mdliło go. Tak okropnie, że tylko to przedzierało się przez ból. Nie wiedział bowiem w jakiej pozycji się znajduje, w jakim dokładnie pomieszczeniu ani czy głos jego załamuje się pod naporem drżenia ciała. Absurdalnie, wydało mu się to teraz niezwykle zabawne - dostrzegł bowiem wymierzoną w swe oblicze broń. Swoją broń. - Nie ma w niej nabojów, możesz nacisnąć spust i sprawdzić. J-ja nawet nie umiem strzelać - wyznał z namiastką rozbawienia, powoli przyzwyczajając się do płonącego ciała. Ściągając wzrok z nieznajomego, postanowił oprzeć głowę o powierzchnię znajdującą się za nim - czymkolwiek tylko była. - Jak mnie tu znajdą, zabiją nas obu. Jak trafię do szpitala, od razu mnie namierzą. Jak przyjedzie policja, zginą jeszcze inni - poinformował, masochistycznie zmuszając się do śmiechu barwiącego jego usta drobinkami rozcieńczonej krwi. Czując jej metaliczny posmak poraziła go myśl, że tak oto koniec nadszedł pod postacią krwotoku wewnętrznego, choć to tylko przegryziony od środka policzek, będący skutkiem upadku, dał o sobie znać w możliwie najpodlejszy sposób.

jude westbrook
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Przedzierający się przez skąpany w ciszy dom, zaglądający do każdego ciemnego pomieszczenia okrzyk bólu przeniósł go znów na moment w sam środek wojny. Tam jednakże nie zważało się na podobne dźwięki; obierając cel, realizując strategiczne plany kształtowane przez długie miesiące, nie poświęcano ani jednej myśli tejże konającej po drugiej stronie osobie. Przez moment, kiedy zaskoczenie sparaliżowało go na ułamek sekundy, począł zastanawiać się, czy całe to zdarzenie nie jest częścią sennego koszmaru. Zwykłych majaków, nieuspokojonego sumienia, w które wkradło się widmo sprzed lat. Działając jednakże instynktownie, w czym nabrał za młodu wprawy, zapalił tę nieszczęsną lampę i w geście obronnym uniósł dłoń z pistoletem. Przez moment zastanawiał się nawet, czy to on wystrzelił, czy odebranie kolejnego życia dopisane zostanie do jego haniebnego rachunku, ale było to przecież niemożliwe. — Zamknij się — zadudnił gniewnie, nie zmieniwszy swej pozy. Kierował nim szok, choć dużo mniejszy, niż przed momentem; być może na samym początku odczuł coś na kształt strachu, lecz teraz jedynie rozbrzmiewała w nim niepewność. Wolnym ruchem zwolnił więc ucisk na dzierżonej broni, wciąż trzymając ją jednak w pogotowiu. — Kto ma tu przyjść, co? Co to za gówno? — zapytawszy (nie spodziewał się uzyskać odpowiedzi) podszedł do drzwi, po czym je zakluczył — nawet jeśli nie wierzył w ani jedno słowo swego gościa, nie zamierzał kusić losu. Wciąż jednak zerkał na niego, nie odwracając spojrzenia na dłużej, niż sekundę, nawet jeśli rozsądek podpowiadał mu, że tamten znajdował się w nazbyt złym stanie, by móc zdziałać cokolwiek. — Skoro nie potrafisz strzelać, skąd masz broń bez nabojów? — zmarszczył czoło, ważąc wreszcie ciężar trzymanego pistoletu, po czym, co idiotyczne, odłożył go na blat kuchenny. Zadawał idiotyczne pytania, owszem. Zezwalał również na to, by tamten karmił go równie idiotycznymi opowieściami. Nie tak powinna wyglądać procedura. — Słuchaj, wezwę karetkę, bo nie chcę, żebyś wyzionął ducha w domu, który kurwa zamierzam sprzedać — zakomunikował mu, nieco już odpuszczając ten swój napastliwy, agresywny ton. Mógł przybrać inną pozę. Mógł pobyć nierozważny. — Nie mam pojęcia kto cię ściga, ale policja zapewni ci bezpieczeństwo. Nawet jeśli masz za sobą jakieś popierdolone zbrodnie — dodał z przekonaniem, podchodząc do niego spokojnym krokiem. — Mogę? — nie miał pewności skąd (być może mężczyzna po prostu kogoś mu przypominał) wezbrała w nim nagle tak wielka fala troski, ale podpiąć zamierzał to pod maniery wyniesione z frontu; włamywacz stał się mu nagle przyjacielem z okopu, którego życie za wszelką cenę należało ocalić. Bo choć uparcie zapowiedział wezwanie odpowiednich służb, upewnić najpierw musiał się z czym należy się zmierzyć.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Ani widmo nadciągającej śmierci, ani nawet najbardziej prozaiczne poczucie przyzwoitości nie potrafiło zapanować nad słowami wylewającymi się z jego gardła. - Kurwa, zmuś mnie - zaśmiał się niezgrabnie, chropowato i w sposób nadzwyczaj łamliwy, odsłaniając swoje białe zęby pokryte śladowo warstwą rubinowej cieczy. To tylko przegryziony policzek - żaden krwotok wewnętrzny, który, cholera, wyzwoliłby go spod tej patowej sytuacji. Nie potrafił ot tak porzucić swych nawyków i przeistoczyć się w osobę zupełnie nieznaną. Oczywiście, że m u s i a ł chojrakować, popisując się raczej głupotą, niżeli pewnością siebie. Nieroztropnie bowiem było rzucać wyzwanie pod tytułem “zmuś mnie” do osoby mierzącej ku twojej twarzy z broni, prawda? - J-jezu, nie wiem, ooni. Mafia. Oni są z mafii - wykrztusił, przymykając oczy w momencie, w którym nieznajomy wykonał krok do przodu. Nie mając siły podążać za nim wzrokiem, zdecydował się na moment opaść w pustkę, mającą podziałać na ból przebitej skóry uśmierzająco. A usłyszawszy dźwięk przekręcanego klucza otworzył je na nowo, odetchnąwszy z wyraźną ulgą, stwierdzając, że jednak nie trafił najgorzej, że być może wyjdzie z tej sytuacji cało, co jeszcze sekundę wcześniej było nie do pomyślenia.
Jęknął z niewysłowionym udręczeniem i męką, niedowierzając w absurd posłanego mu pytania. Kurwa, on przecież u m i e r a ł. Miał przeklęte ciało obce w swoim b r z u c h u. Na chwilę obecną nie wiedział więc, jak ma na imię, a co dopiero, dlaczego jego pieprzona broń pozbawiona jest nabojów! - Boże. To ojca. Dla niepoznaki. Żeby ichh wystraszyć. Jakby coś poszło nie tak - wyjaśnił jednak, ostatkami sił zmuszając się do tego, by nie zwymiotować z bólu, stresu, przerażenia. Nie wiedział, jak długo da radę ciągnąć tę komedię - gubił się już w zeznaniach i nie potrafił spamiętać słów, które opuściły jego usta zaledwie przed momentem. Oczyma wyobraźni widział już moment, w którym Lloyd, Arthur i Carter go odnajdują, w którym wtargnąwszy do domu, posyłają dwa precyzyjne strzały ku niemu i temu nieznajomemu mężczyźnie. Właśnie - zabiliby go od razu, czy jednak dostarczyli Marcosowi, stwierdzając, że śmierć jest dla niego zbyt łaskawa? Cholera, nie chciał wiedzieć.
- N-nie! Nie możesz - zaperzył się nieoczekiwanie, próbując dźwignąć się z podłogi, co powitał z kolejnymi pokładami bólu i krzyku, który ugrzązł mu w gardle. - Lepiej od razu mnie zabij, kurwa, nie mogą mnie znaleźć, nie mogą, nnie mogą - przekręcił się na bok, bezwiednie przykładając twarz do chłodnej posadzki. - Wyjdę stąd, pójdę gdzieś indziej - oznajmił, w myślach wypowiadając swojemu organizmowi polecenia. Podnieś się, no dalej, dasz radę. Nie dał rady. - Mam na imię Edmund. Edmund Das…Dosset. Jestem tu n-nielegalnie, ale n-nie zrobiłem nigdy nic wbrew prawu, przysięgam - wydukał żałośnie, w myślach śmiejąc się ze swoich kłamstw. Kurwa, Edmund. Dlaczego Edmund? Co to w ogóle było za imię? - Nie! - odparł prędko, wyrwany z zamyślenia przez jego pytanie. Kurczowo dociskając dłoń do krwawiącej rany, nie zamierzał jej odsłaniać, dostarczając sobie tym samym kolejnej dawki bólu. Tyle, że ten facet mógł mu pomóc, prawda? Mógł sprawić, żeby bolało jeszcze mniej. - Z-znasz się na tym? - zapytał, nie zmieniając swej pozycji, która za sprawą zetknięcia z zimną podłogą, łagodziła nieco jego paroksyzm.

jude westbrook
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Przez krótką chwilę miał ochotę wyrzucić go z domu. Zignorować rozszalałą moralność, zdusić współczucie, przeciwstawić się zasadom, które ślubował przestrzegać w dniu uzyskania tytułu sierżanta. Zmusiłby go do dźwignięcia się na nogi, bądź ciągnąłby go za ręce; bez różnicy. Porzuciłby go na progu ulicy bądź pod domem sąsiadów — tych, którzy mieli cztery irytujące psy, swym wyglądem przypominające szczury. Jednakże ostatecznie Jude wyłącznie mocno zacisnął zęby, zmuszając się z niezwykłym trudem do tego, by nie uraczyć żadną odpowiedzią tych ordynarnie brzmiących słów. Zmuś mnie. Stuknięty, popieprzony dziwak. — Mafia. Oczywiście, kurwa, mafia — wymamrotał z kpiną, nie będącą jednakże wynikiem nieufności. Naturalnie nie zamierzał ślepo wierzyć w którekolwiek z wypowiadanych przez niego zdań, ale instynkt podpowiadał mu, że tego zlekceważyć nie może. Przyciągając wszelkie nieszczęścia niczym magnes, zawierzyć musiał temu, że jest tak również w tym przypadku. Pocieszeniem miała być więc ta broń schowana w pokoju, o której jednak nieznajomemu mówić nie zamierzał; choć postępował bezmyślnie, nie był przecież naiwny. — Będziesz musiał mi to potem wyjaśnić raz jeszcze — przestrzegł go wzdychając, jako że te szczątkowe informacje, które otrzymywał, nie pozwalały mu w żaden sposób pojąć przebiegu zbrodni, która spotkała tegoż chłopaka. Naturalnie bliższy był już wyrozumieniu i współczuciu, niż przed momentem, dlatego też zawahał się po usłyszeniu kolejnych słów. Narażał swoje życie. Tylko swoje. Sollie nie odważyłaby się z pewnością tutaj wrócić w najbliższym czasie (o ile w ogóle), a nikt inny go nie odwiedzał, więc nie wykazałby się skrajną głupotą, jeśli zezwoliłby na to, żeby… Gdyby jednak na posterunku dowiedzieli się, że nie zgłosił tak krytycznie prezentującej się sprawy, miałby poważne problemy. Przerażenie dostrzegane nie tylko w słowach, ale i zachowaniu tamtego utwierdzało go jednak w przekonaniu, że sprawa ta nie jest na tyle błaha, by faktycznie postąpić mógł teraz zgodnie z procedurami. Gdy więc w końcu do niego podszedł, westchnął cicho i wbrew rozsądkowi zamierzał popełnić — jak się mu zdawało — błąd życia. — No dobra, Ed — naturalnie nie wierzył w to, że mężczyzna przedstawił się mu prawdziwymi personaliami, ale mimo to zakodował w pamięci usłyszane nazwisko. Zamierzał później sprawdzić je w bazie, jak i doniesienia o strzelaninie, ale póki co te wszystkie kłamstwa mogły mu wystarczyć. — Nie wezwę policji, nie wezwę karetki, ale musisz pokazać mi tę ranę. Jestem Judah — przedstawił się, kucając tuż obok niego. — Jestem sierżantem na tutejszym posterunku. Wcześniej służyłem w wojsku — nie posiadał co prawda na tyle odpowiedniego przeszkolenia medycznego, by móc udzielić mu niezbędnej pomocy, ale mógł chociaż zagwarantować mu ulgę na kilka kolejnych godzin. Zanim zdecyduje, co dalej. — Postaraj się nie ruszać — zalecił, obdarzając go uważnym spojrzeniem. Choć śmiało mógł założyć, że ból paraliżujący jego ciało jest wynikiem zabłąkanej kuli, należało przeprowadzić szereg badań i upewnić się, że poza tym — jakby sama ta diagnoza nie była wystarczająco paskudna — nie doszło do innych komplikacji. Wiedział, że przyjdzie mu pożałować tej lekkomyślności, że lada moment przeklnie tę swoją naiwność i ostatecznie i tak wzywać będzie musiał pogotowie, ale… Może wystarczyłoby, gdyby poprosił po prostu kogoś o pomoc. Póki co, by wykluczyć najgorsze, to jest krwotok do opłucnej i odmę prężną, przystąpił do wstępnego badania i poszukiwania jakichkolwiek zmian świadczących o tym, jak bardzo jest źle. — Spróbuj oddychać spokojnie, dobra? Długi wdech, jeszcze dłuższy wydech — brzmiał niczym swój ojciec, którego zresztą tak często obserwował przy pracy; na froncie nie było nigdy czasu na tego rodzaju spokój i opanowanie, ale wątpił, by krzykiem i gwałtownością osiągnąć mógł teraz zamierzony cel. — Chciałem kiedyś zostać lekarzem. W zasadzie, większość swojego dzieciństwa spędziłem na odpowiednich przygotowaniach, chociaż to strasznie głupie, nie uważasz? — wyjawił z cieniem uśmiechu na ustach, co jakiś czas uważnie przyglądając się Edmundowi. Nie był najlepszym oratorem, ale musiał mieć pewność, że mężczyzna zachowuje świadomość; gdyby tylko utracił przytomność, wszelka pomoc Westbrooka okazałaby się niewystarczająca. — Dobra wiadomość jest taka, że raczej niczego sobie nie uszkodziłeś — mruknął wstając, starając się odszukać kuchenne nożyczki pośród wszystkich przyborów. Kiedy odpowiednie narzędzie znalazło się w jego dłoni, ponownie zajął miejsce na podłodze, tuż obok rannego. — Zła jest taka, że teraz będzie nieprzyjemnie — nie miał pojęcia, czy szczerość w takich momentach jest odpowiednia, ale osobiście wolałby znać wszelkie szczegóły tego, co się z nim dzieje. Nie czekając jednakże na przyzwolenie tamtego, począł rozcinać materiał jego koszuli tak, by uzyskać pełen pogląd jego stanu. — Nie wygląda to źle. To znaczy, nie jestem pewien, ale… nie widzę tutaj niczego niepokojącego — to znaczy nierówności, asymetrii, zmian skórnych, czyli jakichkolwiek niepokojących sygnałów. Wciąż obawiał się, że wiedza jego jest niewystarczająca, ale skoro Edmund wciąż pozostawał przytomny, starał się być dobrej myśli. — Muszę sprawdzić, czy to rana ślepa. To znaczy, musimy się upewnić, czy pocisk nadal znajduje się w twoim ciele, a to znaczy, że… cóż, musisz się na moment podnieść. Pamiętasz ile razy oberwałeś? — gdzieś pomiędzy tym wszystkim zadecydował, że zadzwoni do ojca. Poprosi o wsparcie. Mógł spodziewać się wobec tego szeregu pretensji i przekleństw, trafiając zapewne na niekoniecznie dobry moment — zgodnie z najnowszymi informacjami, rodzice jego wygrzewali się na greckich plażach — ale był najrozsądniejszą opcją. Gdyby zadzwonił do matki, ta z całą pewnością wpadłaby w tak wielką panikę, że od razu zapragnęłaby powrócić do rodzinnego kraju, co zupełnie nie miałoby sensu. A więc ojciec. Żeby jednak móc z jego wsparciem udzielić Edmundowi odpowiedniej pomocy, musiał wiedzieć na pewno, że na jego plecach nie znajduje się rana wylotowa. Na szczęście, mimo wszystko, badanie to przebiegło dość… sprawnie. Nie licząc kilku przekleństw i niezgrabności w wykonywanych ruchach, był dość z siebie zadowolony. Jak i tego, że stan mężczyzny był na tyle stabilny, że mógł liczyć na spokojne i szczęśliwe zakończenie tegoż dramatu. Zalecając mu jeszcze podkurczenie nóg w odpowiedni sposób, przystąpił do zatamowania krwotoku, by zyskać szansę na skontaktowanie się z ojcem, ale w domu rozbrzmiał nagle złowrogo brzmiący dzwonek do drzwi. Marszcząc czoło odwrócił wzrok w ich kierunku, nie ruszając się najpierw z miejsca, a gdy tylko dołączyła do nich salwa uderzeń, przeklął i dźwignął się na nogi. — Siedź cicho — rzucił naprędce, doskakując prędko do kranu, by oczyścić swoje dłonie z krwi. — Ktokolwiek to jest, zaraz się go pozbędę, słowo — rzekł nerwowo, nie mówiąc tego, co było i tak oczywiste. Choć do tej pory nie do końca wierzył w to, że ktokolwiek ściga tego chłopaka, teraz było to jedyną opcją; nikt inny nie dobijałby się do jego drzwi z taką stanowczością. Przeskakując zwinnie do salonu (wychodząc zgasił światło w kuchni, na wszelki wypadek) krzyknął, że już otwiera, po czym prędko owinął się granatowym szlafrokiem szczęśliwie zalegającym na oparciu kanapy, aż wreszcie lekko uchylił drzwi. Powinien zapewne spłonąć w piekle za szereg prezentowanych kłamstw; narzeczona jest w ciąży, dziś się źle czuje. Leży na piętrze, a on kilkakrotnie wracać musiał do kuchni po to, by spełniać jej zachcianki. Nie, nie widział i nie słyszał niczego podejrzanego, bo w innym przypadku roiłoby się już tutaj od policji.Spytał, z którego organu ścigania są jego goście, doskonale jednak wiedząc, że go okłamują. Poprosił o numer telefonu, pod którym mógłby z nimi się skontaktować, gdyby jednak coś zauważył. Pożegnał się z uśmiechem, a gdy odwrócili się i ruszyli w innym kierunku, z ulgą zamknął za nimi drzwi. Powinien zadzwonić do Finnesa. Do kogokolwiek.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
:faint:

Poprzez grubą powłokę utkaną z bólu, strachu i rozkojarzenia nie zdołały przebić się liczne z posłanych mu słów. Nie skupiając się zanadto na towarzyszących każdemu kłamstwie reakcjach nieznajomego, myślał tylko o tej kuli rozrywającej mu ciało i o wszelkich sposobach ucieczki, z których mógłby - i zapewne będzie musiał - skorzystać. Ani więc niewybredny komentarz o mafii, ani zapowiedź dalszego przesłuchania już po wszystkim nie ściągnęły na siebie uwagi Orpheusa, pochłoniętego w pełni samym sobą. Gdy jednak dystans dzielący go z brunetem raptownie się zmniejszył, w pierwszym odruchu chciał szarpnąć swoim konającym ciałem do tyłu, krzyknąć "zostaw mnie w spokoju, tak jest lepiej, przez ciebie będzie boleć jeszcze bardziej!" co powstrzymał w ostatnim momencie. - Sierżantem? Cholera, ja to mam wyczucie - mruknąwszy niby to z rozbawieniem, tak naprawdę kamuflował strach wzbierający w połaci jego oczu. Oczywiście, że ze wszystkich dostępnych domów, przepełnionych ludźmi bezbarwnymi, starymi i podatnymi na perswazje, trafić musiał akurat na wysoko postawionego policjanta z rygorystycznymi morałami. Oczywiście. Zerknąwszy na niego, tylko na moment, by ocenić po raz pierwszy tego wieczora jego ogólną aparycję i odnaleźć w niej albo nadzieję, albo jej zupełny brak, stwierdził jedynie - jakże stosownie do sytuacji - że cholera, mężczyzna ten jest p r z y s t o j n y. A przynajmniej w ten właśnie sposób prezentował się z tak kłopotliwej pozycji, przy tak nędznym oświetleniu i ciemnych plamach przemykających przez oczy. Na dobrą sprawę mógł być jedynie wytworem jego wyobraźni, podsycanej przez gorączkę czy jakiś krwotok wewnętrzny, którego Wrottesley nie był nawet świadomy, ale tęże ponurą wizję starał się uporczywie od siebie odsunąć.
Postaraj się nie ruszać. Dobre sobie. Opatrzyłby tę prośbę uszczypliwym komentarzem, gdyby tylko pozwalał mu na to stan zdrowia. Jednakże zamiast odpyskować, posłusznie leżał, zamierając w bezruchu naruszanym tylko co jakiś czas spazmami bólu, nad którymi nie miał kontroli. Nawet prośbę o spokojny oddech przyjął bez zbytecznych kąśliwości, chwytając się teraz wszystkiego - zupełnie jak tonący człowiek - co tylko mogło zagwarantować mu uśmierzenie tegoż paskudnego cierpienia. - N-nie wiem, jak tam sobie chcesz. Ja chciałem zostać policjantem - wyjawił z niemalże niemym prychnięciem, odczuwając względem zadawanych mu pytań straszliwą irytację. Będąc w posiadaniu tejże niezbyt skomplikowanej świadomości, że za całą ofiarowaną mu pomoc i zainteresowanie powinien być dozgonnie wdzięczny, i tak nie potrafił wykrzesać z siebie odpowiednich emocji. Nie teraz, nie w tak opłakanym stanie. Nie, kiedy palący ból przewyższał nad wszystkimi innymi uczuciami, nad poczuciem przyzwoitości, nad jego morałami i najbardziej idiotycznymi konwenansami. A kiedy nadeszła zdecydowanie najdziwniejsza część tej nocy, poddając jego obolałe i rozgorączkowane ciało palpacyjnym badaniom kreślącym na jego skórze zawiłe szlaki, kiedy uszu zaczęły docierać niezbyt obiecujące zapowiedzi większego bólu, a barwa jego krwi poddawana była rozważaniom krążącym wokół możliwości uszkodzenia poszczególnych organów, ochotę miał zsunąć się w tę wiekopomną otchłań, z której niegdyś, niecałe dwadzieścia osiem lat temu, wyjrzał na świat. Nie miał już siły. Na oddech, odzywanie się i na dalsze katusze. Nie sądził, że jest aż tak słaby, że próg jego bólu jest tak żałośnie niski. Powietrze więc po raz kolejny przeciął jego krzyk, gdy ze skupieniem godnym detektywa poczęto szukać w jego ciele nieistniejącej rany wylotowej. - R-raz, kurwa, raz. W-wydaje mi się, że tylko ten jeden - odrzekł rzewliwie, pragnąc skończyć już ten koszmar. Jeszcze chwila i zacząłby go o to błagać - o skrócenie jego katuszy, o przejaw miłosierdzia. O kolejną kulę, tym razem ostateczną. Ale nie mógł tak tego skończyć, musiał być silny, musiał. Podkurczywszy kolana, zmniejszając napięcie mięśni brzucha, na moment poczuł się o jedną nieznaczną kapkę lepiej. A wtedy rozległy się łomoty. Nie jego serca, a frontowych drzwi, uginających się pod cudzą pięścią. Znaleźli go.
Chciał poprosić, by z nim został. Pragnął przestrzec go przed zbliżającymi się ludźmi i uchronić przed dantejskim losem. Nie potrafiąc jednak wypowiedzieć ani jednego słowa, począł topnieć pod palącym strachem. Pozwolił mu odejść. A kiedy ten zniknął w otchłani kolejnego pokoju, zmusił swe nędzniejące ciało do ruchu i już po chwili zatopił w nim ostrze porzuconych obok nożyczek. Miał pozbyć się kuli, zatamować rubinowe stróżki gorącej krwi, dźwignąć się i odejść z tego domu raz na zawsze. Tyle że świat począł się rozmazywać, a ból zdawał się już nie do wytrzymania, kiedy błądził ostrzem w gorących, bordowych zakamarkach swojego brzucha . Chyba o coś zahaczył. Chyba wszystko pogorszył. Chyba osunął się wreszcie w tę próżnię, bo już po niedługiej chwili istniała tylko ona. Ciemność, pustka i nic więcej. Aż wreszcie się obudził.
Po głowie wciąż przemykały fale jakby rozstrojonego radia, serce przepełniał strach, a ból niespodziewanie ustał. Rozwarłszy powieki, poraził go promień ostrego, dziennego światła. Poruszył kolejno palcami u rąk i nóg, zakleszczył dłoń w nazbyt zwartą pięść, by poprzez wbijane w skórę paznokcie poczuć choćby namiastkę tego życia, którego teraz nie był pewien. A kiedy zamazane krawędzie świata wreszcie się wyostrzyły, odsłaniając przed jego oczyma obraz obcego domu i klatki piersiowej okrytej białawym opatrunkiem, ostrożnie zmarszczył czoło i rozejrzał się delikatnie. - Gdzie ja… - nazbyt typowe jak dla podobnych sytuacji pytanie ugrzęzło mu ostatecznie w wysuszonym gardle, palącym go niemiłosiernie. Zamykając na powrót oczy zaczął kasłać, pod naporem nagłego ruchu odnajdując w sobie na nowo ten ból, który wcześniej na moment utracił. Był pewien, że już nie wróci.

jude westbrook
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Strumień zimnej wody wyznaczał plątaninę szlaków na marmurowym ciele, nieumiejętnie starając się wymazać z jego pamięci widmo minionej nocy. Był taki moment, kiedy wbrew sobie i regułom, którym ślubował wierność, strach wziął nad nim górę. Było to idiotyczne zważywszy na jego przeszłość i masę spraw o wyższej randze (rzekomo), ale w tamtej jednej chwili — kiedy powrócił do kuchni i odnalazł mężczyznę w dużo gorszym stanie — panika przeniknęła do jego umysłu. Stał, wgapiał się w to konające ciało i pojęcia nie miał co robić. Choć stan otępienia nie trwał dłużej, niż trzydzieści sekund, uczucie to przez długi czas zakotwiczone miało być w westbrookowych myślach; przerażenie, którego nie był w stanie pojąć. Kiedy wychodził z kabiny prysznicowej, utkwił wzrok na czarnym worku, w którym poplątały się zwitki materiałów, na zawsze naznaczone emblematami krwi. Nie miał pojęcia co z tym zrobić. Garry polecił mu się tego pozbyć, ale wówczas Jude potwierdziłby, że zrobił coś złego, nielegalnego, a to przecież prawdą nie było. W przedziwny sposób w myślach jego wydzwaniały jeszcze tamte słowa, głupie i nieważne, chciałem być policjantem, które naturalnie były zapewne kolejnym kłamstwem, ale… Ścisnął worek, zawiązał na nim pętlę i cisnął go pod szafkę, minimalizując ryzyko tego, że ktokolwiek mógłby odnaleźć w nim echo przeprowadzanej w nocy operacji. W jego, kurwa, domu.
Spał zaledwie godzinę, bo nie tyle, co nie chciał, a po prostu nie był w stanie zmrużyć oczu. Kiedy w końcu się mu udało, koszmary dręczyły go z większą intensywnością niż zwykle, więc ostatecznie uznał, że wmuszanie w siebie tejże przereklamowanej czynności nie ma sensu. Raz jeszcze zadzwonił do ojca, tym razem należycie go przepraszając — Stanley rzucił warunek, że Jude ma o wszystkim donieść swojemu przełożonemu, na co Westbrook zareagował typowo dziecinnym kłamstwem — po czym podobny telefon wykonał do Garry’ego, który wraz z nim brał udział w jednej pojebanej misji przed kilkoma laty. Gdzieś pośród tego wszystkiego rozbudziła się w nim zadra tycząca się niewłaściwie podjętych decyzji (mógłby być dzisiaj chirurgiem urazowym), lecz nawet przez sekundę nie myślał o tym, że tej nocy popełnił jakikolwiek błąd. Przyczynił się w końcu do uratowania czyjegoś życia; w jaki sposób mogłoby okazać się to czynem niewłaściwym?
Przesiadywał — tak jak i teraz — w salonie bez przerwy. Rozłożona kanapa wyłożona była kocami i prześcieradłami, które być może później też będzie należało wyrzucić (nie miał pojęcia, jak wyjaśnić będzie miał to wszystko Sollie, chociaż wątpił, że w obecnym chaosie byłaby w stanie zauważyć brak kilku szmat). I choć drgał zawsze wtedy, gdy leżący na nich chłopak wykonywał jakikolwiek ruch, pochłonięty trzymanym w dłoniach pudełkiem z chińszczyzną, przegapił moment, w którym ten zdołał się w końcu przebudzić. Siedział naturalnie na ziemi naprzeciw prowizorycznego łóżka, mokre wciąż włosy, nieco już przydługie, plątając się chaotycznie opadały na jego czoło, a widelcem kręcił właśnie młynek pośród wyglądającego jak robaki makaronu. — Ile ty masz właściwie lat, Dosset, dwadzieścia pięć? — rzucił, gdy tamten przebrnął już przez atak duszącego kaszlu, po czym niespiesznie odstawił trzymane pudełko na bok. — Staraj się za bardzo nie ruszać, żeby szwy wytrzymały — polecił mu leniwie, po czym na kilka chwil zniknął w kuchni. Powracając wcisnął mu w dłoń szklankę z zimną wodą, nalaną do niej niedbale (pojedyncze krople spływały dziko po jej zewnętrznych ściankach), a ze śmietnika zgromadzonego na stoliku wyciągnął srebrzysty blister. — Wciąż uważam, że powinieneś iść do szpitala — rzekł twardo, podając mu jedną z tabletek.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Z akademii policyjnej, poza ciągłymi upomnieniami oficerów, złamanym nosem i śladem psiego pyska na prawej nodze, tuż nad kostką, w pamięć zapadł mu pewien jasnowłosy mężczyzna. Już od pierwszego spojrzenia dało się orzec, że przybył tam z jasno postawionym sobie celem i że tego celu dotrzyma. Nie rozmawiał z resztą kadetów, nie zawalił ani jednego sprawdzianu, czy to pisemnego, czy sprawnościowego, a najbardziej ze wszystkich nie lubił właśnie Orfeusza. Kiedyś mu powiedział, że jeśli jakimś cudem uda mu się dostać do policji (najpewniej z powodu przykrej pomyłki), już podczas pierwszej akcji ześle na siebie, swojego partnera i ewentualnych cywili falę niebezpieczeństwa. Podobno kogoś takiego jak Orfeusz nie warto było mieć przy sobie w chwilach prawdziwej grozy - miało to jakiś związek z tym, że brawura przesłaniała mu zdrowy rozsądek, że był zbyt niecierpliwy i że w głębi serca wciąż był zagubionym dzieciakiem. Wrottesley przetrącił wówczas tamtemu mężczyźnie nos, a następnego ranka dostał papierek informujący, że wydalono go z akademii. Nie o to jednak w całym tym wspomnieniu chodziło - tamten mężczyzna, podporządkowany w pełni policyjnym regułom, szorstki, nietowarzyski i wiecznie niezadowolony, kojarzył mu się z brunetem wczorajszej nocy ratującym mu życie. Nie rozumiał wobec tego, dlaczego ten go jeszcze nie przejrzał. Dlaczego złamał przysięgę złożoną ostatniego dnia w akademii i narażał swą karierę dla kogoś, kogo obecność okazywała się prawdziwym przekleństwem. Kogoś, z kim nie chciało chodzić się na żadne akcje. - Powiedzmy - dławiący kaszel odebrał mu sposobność na pociągnięcie tematu dalej, choć zaskoczenie zżerało go od środka. Zamiast zastanawiać się nad przebiegiem minionych godzin; tym, kto w końcu się nim zajął i czy usunął kulę, albo czy jego życiu wciąż coś zagrażało, zdumiewał się nad wiekiem, który mu przypisano. Dwadzieścia pięć. Zazwyczaj dodawano mu lat, nie odejmowano. Zdziwiło go także słowo, którym się do niego zwrócono. Dosset. Co ono znaczyło? - Szwy? Zszyłeś mnie? - spytał z paniką zabarwioną oburzeniem, koncentrując się wreszcie na rzeczach naprawdę ważnych. Jeszcze trochę dźwignął się do siadu, oparł o zimną ścianę i wbił zdezorientowany wzrok w ten obszar ciała, z którego co jakiś czas przedzierał się pulsujący ból, a skóra była dziwnie naciągnięta. Zaczął odrywać opatrunek. - Ja pierdole - wydostało się spod jego ust to niewybredne następstwo dojrzenia nadzwyczaj brzydkiego obrazu. Lekko napuchnięta skóra, okrutnie zaczerwieniona, złączona jakimiś paskudztwami w tak długim przecięciu, że aż go zemdliło. - Nie mogę - rzekł niezwłocznie, nie obdarzając sugestii bruneta należytym odstępem czasu, wskazującym na jej rozważanie. Orpheus nie musiał wszakże nad niczym się zastanawiać. On wiedział, że do szpitala po prostu pójść nie może. - Jeszcze nie teraz. Za kilka dni, może jutro, ale nie dzisiaj, to za szybko - dodał w formie głębszych wyjaśnień, lekko drżącą z osłabienia dłonią odbierając od niego niewielką tabletkę i mokrą szklankę. Przytykając jej rant do ust, pochłonął nazbyt szybko kilka łyków, zadławił się, znów prawie umarł, ale ostatecznie przymknął oczy, oparł szkło o swoje biodro i skupiał się już tylko na dziwnym łaskotaniu kropel wody, wędrujących po jego klatce piersiowej. - Dziękuję - nawet jeśli intencje mężczyzny pozostawały dla niego nieznane i podejrzane, to jedno powiedzieć musiał.

jude westbrook
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Starał się nie roztrząsać tej sprawy w sposób niepotrzebny, to znaczy: nie myśleć o tym, co by było gdyby. Wzięcie pod uwagę wszelkich możliwych scenariuszy, kończących tę przedziwną przygodę, mogłoby go w prędki sposób doprowadzić do obłędu, bo albo to w którymś z nich Dosset okazałby się mordercą, a to znów w innym obaj mieliby zostać wtrąceni do tej samej celi na całą wieczność. Altruizm jego łamał zasady, które ślubował przestrzegać podczas mianowania na policjanta, ale za to był najszczerszą odpowiedzią na honor żołnierza, który oznaczał dla niego dużo więcej. — Musiałem — odparł, naginając nieco prawdę; wątpił, by nieznajomemu spodobała się wieść, że poza nim w tę całą akcję zaangażowane były jeszcze dwie inne osoby. Poza tym, w tenże sposób ochraniał też ojca i kumpla — nikt nie miał nigdy dowiedzieć się o ich udziale w ratowaniu życia tego młodego, uwikłanego w jakieś poważne zbrodnie chłopaka. Mu zaś było wszystko jedno — nie było takich sytuacji, którym nie byłby w stanie stawić czoła. Westchnąwszy przypatrywał się jego poczynaniom, wiedząc, że jakakolwiek próba powstrzymania go przed penetracją opatrunku, zakończyłaby się fiaskiem. — Nie będę cię zmuszać do zmiany zdania, stary. Nie podoba mi się to ani trochę, ale zgaduję, że mój dom jest teraz dla ciebie najbezpieczniejszą opcją. Nie zmienia to jednak faktu, że powinieneś być podłączony pod kroplówkę. Jej nie jestem w stanie załatwić — teoretycznie nie powinno go to nawet obchodzić; mógłby go odprawić i uznać, że pomógł mu w sposób wystarczający. A mimo to, kilka godzin temu jęcząc błagał ojca, by załatwił mu i kroplówkę, choć ten stanowczo odmówił. I miał rację — pewne sprawy budziłyby zbyt wiele pytań. Usiadłszy obok niego, odganiając znów na bok niesforne, wilgotne kosmyki, zerknął na niego z ukosa. — Pomogłem ci tylko dlatego, że tak mnie wyszkolono. Ale nie jestem pewien, czy postąpiłem słusznie — bzdury; głęboka wiara w niezawodność swej intuicji mówiła mu, że obrał odpowiednią drogę. I że musiał nią teraz kroczyć do samego końca, bez względu na wszystko. — Nie będę póki co pytać o tamtych ludzi — obiecał mu z powagą, dźwignąwszy się znów na nogi. — Możesz tu zostać jak długo chcesz. Jeśli chcesz. Najlepiej byłoby, gdybyś jeszcze trochę pospał — czy nie obaj byli w patowej sytuacji? Musieli obdarzyć się równie wielkim zaufaniem — podczas gdy Jude obawiał się, że Dosset okazać może się psychopatą, tamten mógł to samo myśleć o nim. A więc Westbrook, by zyskać jego zaufanie — co mogło być przejawem głupoty — odnalazł leżącą na ziemi bluzę, wyciągnął z niej parę kluczy i rzucił je chłopakowi. — Muszę zaraz wyjść do pracy — wyjaśnił niespiesznie, jako że wcale nie chciało się mu dziś stawiać na posterunku.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
A mógłbyś zostać? w domu, ze mną dopowiedziane w myślach. Zostań, błagam. Bo wszystko go boli, bo jest przerażony, bo w brzuchu ma prześwity, między skórą a tkanką mięśniową, wokół kości i trzewi, no i nie wie, co przyniesie nie tylko jutro, ale nawet następna godzina czy nawet minuta — bo nie wie, czy w ogóle ma jakąś godzinę czy minutę, a nie chce spędzić tych chwil samotnie. Choć więc nie zna mężczyzny bawiącego się w jego prywatnego lekarza, który trzyma go w swoim domu w sekrecie przed światem i rzuca mu pęk kluczy stanowiący jedyne poświadczenie rodzącego się między nimi zaufania, wie, że lepiej z nim, niż z nikim. Te chabrowe oczy zapowiadają się obiecująco — mógłby wziąć je za pewnik, już teraz i bez żadnych dowodów, mógłby uwierzyć, że nie kryje się w nich sztorm i pioruny, że zawsze są jak wiosenne niebo.
I brunet zostaje. Niechętnie i po dłuższych namowach, podczas których Orpheus coraz bardziej osuwa się w rozpacz. Nie potrafi pozbyć się wrażenia, że niedługo umrze, choć nie umiera — ani dzisiaj ani w ciągu następnych dni, podczas których znów prosi mężczyznę, by z nim został. Wrażenie nadciągającej śmierci ulatnia się jednak wraz z każdą dobą, a więc pozwala brunetowi wychodzić na coraz dłużej. Ze zdumieniem odkrywa, że pragnienie dzielenia ze sobą tych kilku nieszczęsnych chwil nie jest jednostronne, że on też potrzebuje jego (czy po prostu czyjejś?) obecności. A więc zdradza mu swoje sekrety — mówi o matce i o ojcu, choć nie opowiada o nich nigdy, nikomu. Mówi, że chciałby stąd wyjechać i nie mieć żadnego kontaktu z ludźmi, którzy mu to zrobili, ale ucieczka łączyłaby się ze zdradzeniem osób, na których naprawdę mu zależy. I pyta bruneta, co on by zrobił, po czym dowiaduje się, że Jude (jakie to ładne imię) jest nawet nie tak samo, a bardziej zagubiony od niego. Więc pewnego wieczora, kiedy mężczyzna zmienia mu opatrunek (sam nie potrafi, nie jest w stanie patrzeć na to paskudztwo, bo od razu trzęsą mu się ręce), uściela jego usta swoim pocałunkiem. I słyszy to słynne: co ty kurwa odpierdalasz?, a potem dlaczego w ogóle pomyślałeś, że ja…, a potem czeka już tylko na to, aż te wargi na nowo — tym razem już chętnie i świadomie — połączą się z tymi jego. Odziera go później nie tylko z resztek wątpliwości, ale i strzępków ubrań. Wie, że znowu się spieszy i że po chrześcijańsku (dobre sobie, nigdy nie był wierzący) tak nie wypada, ale powściągliwość nigdy go nie cechowała, a on bardzo lubi badać cudze ciała. No bo to właśnie robi — tym razem sam wciela się w osobę upoważnioną do obdukcji tej i d e a l n e j sylwetki, odciska na niej pieczątki z pocałunków i wbija w nią swoje palce, tylko czasem wydając jęk bólu; bo momentami jeszcze go boli, ta dziura w jego podbrzuszu, w której kilka dni temu tkwił nabój. Ale jakoś perwersyjnie mu się to podoba — ten ból i ta ekscytacja odczuwane raz za razem, na przemian i jednocześnie, jak akurat woli (to jakaś nowość, bo zazwyczaj od bólu ucieka). W końcu sprawia, że brunet jest już mniej niepewny (potwierdzają to odgłosy, które wydaje, a także wymieniane wciąż i wciąż pocałunki) i dlatego, kiedy nastaje kolejny dzień, już Jude’a nie zatrzymuje — mówi mu, żeby szedł do pracy, chociaż Jude mówi, że w sumie nie musi i mógłby coś wymyślić. A Orpheus się uśmiecha, pogodnie i trochę lubieżnie, bo doskonale wie, co mogliby robić w tym czasie wolnym od pracy, ale i tak nalega, żeby Jude poszedł. Bo będzie mieć problemy i inne takie, on tu przecież poczeka, nie zniknie. Ale znika. Zanim brunet wraca do domu i zostawia po sobie tylko strzępek papieru, na którym napisane jest, żeby go nie szukał i że wszystko jest w porządku. Że dziękuje. Znika, bo wie, że nic przyjemnego nie może trwać wiecznie i że Westbrook bardzo by się zawiódł, gdyby poznał o nim prawdę — to jest, że wcale nie ma na imię Eddie i że ludzie z którymi pracuje chętnie by go przymknęli; że w sumie powinni.
I później nie szuka już o nim informacji. Nie upewnia się, że Jude żyje spokojnie i bezpiecznie, że ci ludzie nie wrócili następnego tygodnia czy miesiąca i że nie zemścili się za to, że odprawił ich tamtego feralnego wieczora, kiedy życie Orpheusa przełożył nad swoje. Nie dowiaduje się tego, bo się boi. Bo lubi Jude’a bardziej, niż gotów byłby to przyznać (to też poniekąd sprawia, że tamtego dnia ucieka).

KONIEC, trochę opóźniony :lol:
jude westbrook
ODPOWIEDZ