pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
And their fields are bleak and bare,
And their ways are filled with thorns:
It is eternal winter there.

Pieniądze. W kapitalistycznym świecie rzecz niezbędna do przeżycia, odpowiednia cyfra na koncie czy ilość banknotów chowanych w sejfie przez tych bogatszych lub bardziej zapobiegawczych, lub w przysłowiowej (albo i dosłownej) skarpecie decydowała o jakości życia. Znaczna większość społeczeństwa pozyskiwała je poprzez uczciwą, opodatkowaną pracę, inni operowali gotówką, parając się zajęciami mniej lub bardziej legalnymi. Ostatnimi czasy Cooper miał wrażenie, jakby banknoty, nocami wsuwane mu w dłoń przez klientów w czterech ścianach klubowego dark roomu, przelewały mu się przez palce. Trochę jak meduzy, które jako dziecko próbował łapać na brzegu i niezmiennie, za każdym razem, parzyły go w dziecięce, małe dłonie, wyślizgując się z pomocą kołyszących ocean fal. Sam nie był w stanie stwierdzić kiedy to się stało, że w Shadow bywał częściej, zarabiał więcej, a gotówki wciąż brakowało, jakby był uwięziony w jakimś paradoksie. Jego rezerwa, chowana pod starym materacem w przyczepie już nie istniała, rozpłynęła się jak za dotknięciem magicznej różdżki, a on wciąż łapał się na tym, że na stacji benzynowej wywijał kieszenie na lewą stronę i liczył gotówkę, zanim w ogóle dotknął dystrybutora. Któż by pomyślał, że wszystkiemu winna była kokaina, dyktując mu każdy dzień i każdego wydanego dolara, w perpetualnej ucieczce już nie tylko przed własnymi problemami, ale i symptomami odstawienia, które z tygodnia na tydzień były coraz bardziej dotkliwe. W ciągu dnia funkcjonował na małych dawkach, zażywane ukradkiem usypiały czający się tuż za rogiem niepokój, bóle głowy i trzęsące się dłonie. Wieczorami odpływał, a może raczej startował, w stronę gwiazd, by przetańczyć noc lub spędzić ją w mniej lub bardziej obcych objęciach i paść ze zmęczenia, gdy narkotyk przestawał działać. Budził się ze zjazdem, który zabijał kolejną kreską, powtarzając cykl od nowa. Każdego dnia, coraz częściej łapiąc się na tym, że to już nie była zachcianka, a potrzeba, jakby od tej usypanej, białej linii miało zależeć całe jego jestestwo.

Tego wieczoru nie był w humorze na żadne imprezy i niby-beztroskie kokietowanie przypadkowych klientów lokalu - trochę dla sportu, trochę dla alkoholu, opłacanego przez ich portfele. Trochę dla zarobku albo okazji na przygodny seks. Przyszedł jednak do Shadow prawie z przymusu, portfel zionął okrutną pustką, tak samo jak zawartość jego małej szufladki, tuż obok łóżka w zdezelowanej przyczepie, gdzie trzymał kokainę. Nie było. S k o ń c z y ł o się, a tak przecież być nie mogło, to się nie godzi. Wypłaty z farmy szczuplały, tak jak i zakres dni, w których w ogóle tam się pojawiał. Gotówka z Shadow znikała właściwie tego samego wieczoru, kiedy została przekazana do jego rąk, co planował też uskutecznić. Odtańczył swoje, zarobił te kilkaset dolarów w napiwkach i napisał do swojego dilera. Czekał, już bez swoich połyskujących frędzli, wmieszał się w tłum przy barze. Sączył drinka, postawionego mu przed nosem przez barmana, razem z puszczonym okiem. I czekał, a odpowiedź na sms-a nie nadchodziła, sekundy ciągnęły się jak minuty, minuty jakby godziny. Czuł się, jakby czekał całe lata świetlne na coś, co przecież powinno się wydarzyć, było w planach, a jego diler nie zawodził. Owszem, parę razy zdarzyło mu się nie odpisać, nie dojechać, ale przecież nie posądzałby go o wystawienie już właściwie stałego klienta, który brał coraz więcej. Czysto profesjonalnie - opłacało mu się to, bo przecież wiedział, że Cooper wróci, za kilka dni znów zaopatrzy się w kilka gramów, znów napisze, że spotkają się tam, gdzie zawsze, co oznaczało tyły budynku. Krótka transakcja i wszyscy zadowoleni. Gdyby tylko mu odpisał, do jasnej cholery.

Zerknął znów na rozbity ekran telefonu, po raz kolejny w ciągu ostatnich pięciu minut. No przecież mógł właśnie prowadzić albo dobijać targu z kimś innym, to jeszcze nie był koniec świata, chociaż umysł Elijah podpowiadał już katastrofalne scenariusze, jakby już nigdy miał nie dostać kokainy w swoje kościste łapy. Był przecież w kolebce zepsucia Lorne, tutaj narkotyków było pod dostatkiem w dobrze wiedział, że wystarczyło tylko zapytać odpowiednią osobę i cały problem by zniknął. Tyle tylko, że miał pewien stopień lojalności - do swojego dilera, jak i jego towaru. Westchnął ciężko i schował telefon do kieszeni jeansów. Z tej drugiej, zupełnie niezauważone przez Coopera, trochę jakby na przekór, wystawały banknoty, te złożone na pół i wsadzone na miejsce z pewną dozą pośpiechu i niedbałości, bo przecież i tak niedługo miały z tej kieszeni wyskoczyć i zmienić właściciela. Rozejrzał się wzdłuż baru, niekoniecznie szukając jakiejś ofiary, jak to miewał w zwyczaju. Nie zaczepiał, nie czekał, by ktokolwiek przyszedł i zaproponował drinka lub cokolwiek innego. Zwyczajnie próbował się czymś zająć, w tej tęsknocie za wibracją telefonu i zwiastunem wyczekiwanego spotkania.

yosef sadler
death by overthinking
mvximov.
Jethro
sprzedawca — angel's wings / stacja benzynowa
25 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
jedno życie, tylko tyle i aż tyle, tyle dano każdej istocie, a jego życie było całkowitą porażką
P i e n i ą d z e .
Gdyby miał tendencję do hiperbolizacji, mógłby mówić, że to pierwsze słowo, którego się nauczył. Pieniądze - zawsze za mało albo zupełny brak, zawsze temat do kłótni, do awantury, rzadziej obiekt drwin, który stawał się nim napędzany czystą frustracją. Widział je i oczy błyszczały mu przez kilka chwil, zanim zrozumiał, że to tylko tymczasowe, bo żeby utrzymać się na powierzchni, natychmiast trzeba było się ich pozbyć i to w taki sposób, który zapewniał może minimum do egzystencji, którą mianem „przyzwoitej” można było określić tylko ze znaczną dozą zaufania. Więc potem je tracił, a oczy wracały do stałego, nieco przygaszonego stanu, podczas gdy w umysł znowu wwiercała się ta jedna myśl: nie ma pieniędzy.
Kiedy był dzieciakiem, frustrował się, gdy dorośli sięgali po nią nieustannie, a potem kupowali kratę browara, fajki i czasem jeszcze ten zatykający nozdrza, brązowy proszek, który chyba powinien być biały. A potem on sam stał się dorosły - trochę za wcześnie, mniej więcej w tym czasie, kiedy część jego kolegów miała już pierwsze dziewczyny, a druga część wciąż chodziła po szkole na boisko, żeby bezmyślnie pokopać piłkę - i nagle to samo wytłumaczenie przywarło na stałe do jego ust: n i e m a pieniędzy. Kupował fajki, kratę browara i czasem też te wyłączające myśli, małe tabletki, które chyba powinny być na receptę, i potrafił myśleć tylko o tym, że Mara topi się we własnej, nastoletniej złości, kiedy na to patrzy, że Joel idzie komuś wyjebać i rozkwasić jakiś nos, że Misha zamyka się w sobie jeszcze bardziej. Nie był wcale dobrym autorytetem. Jak miałby być, kiedy we własnym życiu nie znalazł żadnego dla siebie?
Jego jedynym celem było utrzymanie siebie i nich na powierzchni. Nauczył się już, że mierzenie zbyt wysoko nie było niczym bezpiecznym - można co najwyżej stłuc sobie dupę dwa razy mocniej, niż gdyby trzymało się tej swojskiej prostoty i nie węszyło ciągle do nowych aspiracji. I jasne, gdzieś tam w środku, głęboko, gdzie nie pozwalał sobie zaglądać zbyt często, rosło w nim pragnienie do innego życia - bardziej wartościowego, któremu przyświecałaby być może jakaś szlachetna idea. To pragnienie łączyło się szczelnie z żalem względem tego, że w gruncie rzeczy był dość prostym człowiekiem - uważał to za niesprawiedliwe i zdeterminowane środowiskiem, w którym się wychował, które to wrosło w niego tak ciasno i szczelnie, że nie sposób było już kiedykolwiek się od niego uwolnić. Niesprawiedliwe, bo na swojej drodze niemal codziennie spotykał (raczej z oddali) osoby, które wiodły życia zupełnie różne od jego i które to życia wydawały mu się dużo bardziej obfite i przynoszące więcej szczęścia niż jego własne. Być może powiedzenie, że trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie płotu rozwiązałoby tę zagwozdkę, ale przecież Yosef zupełnie w to nie wierzył. Wątpił, żeby istniał ktokolwiek, kto spojrzawszy na niego uznałby, że właśnie tym chce być, tak chce żyć. Wybitnie niesprawiedliwe.
W Shadow zwykle bywał głównie biznesowo. Zabawy poszukiwał tam z rzadka, a nawet jeśli akurat wybierał się do klubu z myślą o tym, że to ma być jego wieczór, jego srocze oczy natychmiast wyłapywały kolejne łupy, którym nie potrafił się oprzeć. Czasem czuł do siebie obrzydzenie względem tego, że tak łatwo wykorzystywał ludzką nieporadność i stany zmienionej świadomości, żeby uszczknąć dla siebie kawałek z ich dorobku - z drugiej strony, zawsze starał się szybko te myśli tłamsić, bo wiedział, że nie przynosiły niczego dobrego. To było chore, że z pensji z prawie całych dwóch etatów ledwie dawał radę dożyć do kolejnego miesiąca, ale wyjątkowe potrzeby Mishy i opłakany stan techniczny domu, w którym mieszkalni, nieustannie dawały o sobie znać. Poza tym miał swoje własne, małe uległości, które pod postacią rozmaitych używek wkradały się w jego życie, choć przecież na głos nigdy nie wskazywał ich jako powodu tej finansowej zapaści, która w jego rodzinie ciągnęła się od lat.
Tym razem, kiedy wkraczał między znajome sobie doskonale światła i basy, również miał być tu dla siebie - ale chyba coraz mniej wierzył w to, że faktycznie tak mogło być; że po głowie mogło chodzić mu o coś innego niż tylko pieniądze, rachunki, nałogi i pieprzone wymysły Mary, dotyczące nowych ubrań. Wiedział, że tak naprawdę to wcale nie były wymysły - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jako jedyna dziewczyna w ich rodzinie, nie miała za bardzo po kim donosić starych łachów, a perspektywa latania w spranych dresach Yosefa już jakiś czas temu zaczęła być dla niej odstręczająca) - ale i tak kategoryzował niektóre z tych potrzeb jako zachcianki, być może tylko i wyłącznie po to, żeby mieć na co ponarzekać.
Wsunął się na stołek barowy, zamawiając najtańszy procentowy napitek, jaki był w asortymencie. Jeden, może dwa - na tyle było go stać, a i tak następnego dnia pewnie będzie wypluwał sobie ten wydatek prosto w twarz. Jak zwykle, postarał się wyglądać w miarę przyzwoicie, zupełnie jakby naprawdę wiązał z tym wyjściem jakiekolwiek nadzieje na miło spędzony czas, choć po dłuższych przyjrzeniu się mu, od razu było widać, że to wszystko było zrobione odrobinę na siłę i nieudolnie. Otrzymawszy alkohol, rozejrzał się ostrożnie wokół siebie i na dłuższą chwilę pozwolił spojrzeniu ulokować się na mężczyźnie, który co chwilę nerwowo sprawdzał telefon. Cóż, wyglądało na to, że ktoś go wystawił. Smutna historia, ale przecież takich w podobnych miejscu było wiele - nic, czym warto się na dłużej przejmować.
Z drugiej strony - skoro już wypełznął z domu i miał się bawić, to mógłby chyba do niego zagadać? To przecież zupełnie do niczego nie zobowiązywało, a picie w samotności było dużo bardziej dołujące niż znoszenie jakiegokolwiek, nawet najbardziej namolnego towarzystwa. Po krótkiej chwili więc, chwycił szklankę w rękę i przysiadł się bliżej niego, raptem o jeden stołek.
- Chyba cię wystawiła - odezwał się, co z pewnością było naprawdę nieeleganckim sposobem na rozpoczęcie rozmowy. - Odpuść, nie ma co się zadręczać - poradził, zupełnie jakby miał jakiekolwiek doświadczenie w takich sytuacjach. Uznał, że na razie nie będzie mówił nic więcej, dając mu tę swobodę wyboru czy miał ochotę wylać teraz przed nim swoje żale o złamanym sercu, czy może warknąć coś nieprzyjemnego i odejść w inny kąt, gdzie będzie miał trochę więcej spokoju w wyczekiwaniu ukochanej. Nic na siłę, prawda? Yosef był jeszcze zupełnie nieświadomy, jak blisko potencjalnej korzyści majątkowej właśnie się znalazł.


Elijah Cooper
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Dorośli mieli w zwyczaju mówić, że nie ma pieniędzy, rodzice Elijah powtarzali to jak mantrę, za każdym razem kiedy jeszcze jako dziecko prosił mamę o batonika w sklepie. Jednego z tych w krzykliwie kolorowym opakowaniu, sprytnie ulokowanym tuż pod blatem kasy tak, by słodycze były na wyciągnięcie zachłannych, dziecięcych łapek. Kosztowały kilka centów, a w połączeniu maślanymi oczami i prośbami pełnymi nadziei na to rodzicielskie no dobrze, weź sobie - były bardzo łatwą zdobyczą. A przynajmniej powinny być, bo Eli zamiast batonika dostawał po łapach z krótką reprymendą, prychnięciem by niczego nie dotykał, bo przecież nie było pieniędzy. Szybko nauczył się, że matki zwyczajnie nie wypadało prosić. Jakimś cudem jednak, zupełnie niewytłumaczalnie, te pieniądze znajdywały się zawsze, kiedy ojciec żądał więcej alkoholu lub papierosów. Tego nigdy nie brakowało, lodówka mogła zionąć pustkami, ale na drzwiach zawsze było kilka puszek lub butelek najtańszego trunku, jaki udało się znaleźć w pobliskim monopolowym. Nie chodziło o doznania smakowe, a sam alkohol. Bez niego stary Cooper był agresywny, chociaż po obaleniu sześciopaka nie zmieniało się wiele, a może i bywało gorzej, jednak po osiągnięciu odpowiedniej ilości promili we krwi po prostu zasypiał. Tam, gdzie siedział, zwykle na starym fotelu, poplamionym wiecznie rozlewanym piwem, czy w jakimś zamachnięciu się puszką podczas obelg, wykrzykiwanych pod adresem własnej żony lub syna, czy przez to banalne wyślizgnięcie się nieco wilgotnego aluminium spod palców obezwładnionych upojeniem. Elijah był nieplanowanym i niechcianym dzieckiem, ciążą donoszą z braku funduszy na aborcję i ten durny strach przed ostracyzmem z najbliższego otoczenia, chociaż matka już wcześniej została odcięta od rodziny przez sam związek z Davidem Cooperem. Eli żałował decyzji własnej matki, chociaż nie miał na to żadnego wpływu. Jednak gdyby mógł wybierać - wolałby zaoszczędzić sobie bólu, cierpienia i upokorzenia ze strony osób, których głównym zadaniem było go wychować, wspierać i zapewnić bezpieczeństwo. Nie dostał żadnego z powyżej wymienionych i dorastając mógł się jedynie cieszyć, że jego rodzice przestali się rozmnażać i nie skazali już żadnego bogu ducha winnego dziecka na podobny los. Nie był za nikogo odpowiedzialny, w momencie opuszczenia rodzinnego domu (rudery) na dobre, nie musiał się o nikogo martwić, ani zastanawiać się, jak sobie poradzi. Nie musiał nikogo utrzymywać, oprócz samego siebie. Zadanie z pozoru proste, na pewno prostsze, niż wyżywienie, ubranie i wychowanie gromady rodzeństwa, obowiązek, którego się nie wybierało, będąc rzuconym w dorosłość pod przymusem, zdecydowanie zbyt wcześnie. Cooper jednak miał tylko siebie i swój nałóg, który domagał się coraz bardziej i więcej, niczym wchodzący w dorastanie nastolatek, pożerający całą zawartość lodówki.

Był czas, że mu się powodziło, jak na standardy dzieciaka wychowanego na skraju Carnelian, w rozpadającym się domostwie cuchnącym zatęchłym piwem i przepoconymi koszulkami ojca. Powodziło mu się, bo miał stałą pracę u Hawkinsów, nie musiał płacić za swoją klitkę nad stajnią, a po nocach zarabiał na sprzedaży niezbyt legalnych towarów. Nietrudno było zauważyć, że trochę za bardzo szastał pieniędzmi, kupując rzeczy z pozoru niepotrzebne - chociażby jak markowe jeansy czy buty, które widział jedynie w witrynach sklepów, bądź te horrendalnie drogie papierosy, zupełnie inne od tych nieakcyzowanych, którymi handlował. Odkładał też gotówkę, nawet nie z zapobiegawczości i świadomości tego, jak bardzo w życiu przydawała się poduszka finansowa. Po prostu lubił mieć w rękach banknoty, coś, czego w życiu właściwie nie zaznał, nie posiadał nigdy aż takiej sumy, która dosyć szybko mu się przydała i tak samo szybko zniknęła, przetrwoniona na kokainę i jakieś marginalne przeżycie podczas jego autostopowej ucieczki przed własnym życiem. Wrócił do tego, znów żyjąc już nie od wypłaty do wypłaty, a raczej od kreski do kreski i to właśnie mu przeszkadzało. Niby schował ten cholerny telefon w czeluściach kieszeni spodni, niby próbował choć chwilę aż tak nie wyczekiwać na upragnioną wiadomość. Położył telefon na blacie baru i mimowolnie jednak zerkał na ekran, pokryty siecią pęknięć.

Z tego cyklu wyrwał go nieznajomy głos, niezbyt uprzejmie wkradając się pomiędzy te wszystkie scenariusze, którymi Cooper próbował przetłumaczyć sobie to oczekiwanie. Zmarszczył brwi, odrywając spojrzenie od czarnego ekranu smartfona i spojrzał na chłopaka, który zdecydował się bezceremonialnie przysiąść, ciągnąc swoją wersję wydarzeń. Odbiegało to od prawdy tak daleko, jak tylko mogło, Elijah parsknął więc pod nosem, kręcąc głową. Może i było to z pozoru niegrzeczne, jednak kto by się przejmował manierami w tym epicentrum zepsucia Lorne. Tutaj zaczynało się wieczór od drinka, by zakończyć go w jednej z toalet z zupełnym pominięciem etapu przedstawienia się sobie nawzajem chociażby z imienia, nie mówiąc już o kurtuazjach takich jak wymiana numerów telefonu.
Mhm. A skąd wiesz, na kogo czekam? – odparł, nieco urażony samym założeniem, by czekał na dziewczynę. Dawno nikt go nie posądzał o heteroseksualizm, na pewno nie tutaj. Pociągnął łyka ze swojej szklanki i mimowolnie zmierzył go spojrzeniem. Zapewne gdyby był w lepszym humorze, oburzenie zastąpiłby jakimś połowicznym uśmieszkiem, a to burknięcie tekstem, naprowadzającym konwersację na zupełnie inne tory. Nie tym razem, teraz był w stanie myśleć tylko o tym, jak zaspokoi ten nieznośny głód i czy w ogóle warto było czekać na tę wiadomość, czy może jednak zostawić tego chłopaka przy barze i poszukać jednej z tych klubowych znajomości, które ograniczały się do wspólnego ciągnięcia przeróżnych substancji. Nie uciekł jeszcze, w głupiej nadziei, że już, lada moment, ekran rozświetli się wyczekiwanym powiadomieniem. — A Ty co, kolegów nie masz? – rzucił do chłopaka, który wcinał się w nieswoje sprawy.

yosef sadler
death by overthinking
mvximov.
Jethro
sprzedawca — angel's wings / stacja benzynowa
25 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
jedno życie, tylko tyle i aż tyle, tyle dano każdej istocie, a jego życie było całkowitą porażką
W jego domu od zawsze nie działało wiele rzeczy. Począwszy na drobnych sprzętach: pilocie od telewizora, samym telewizorze, czyjegoś przestarzałego telefonu i pękniętej popielniczki, a skończywszy na rzeczach tak trwałych i istotnych jak relacje, podobno jedne z tych ważniejszych, kształtowane od najświeższych lat życia. Yosef nie pozwalał sobie na często powracanie do tego, co w jego życiu poszło nie tak, bo kiedy pogrążał się zanadto w nieprzyjaznych myślach, jego cały organizm zdawał się buntować przeciwko nim - sztywniały miejsce, oddech przyspieszał, ręce zaczynały drżeć, a umysł zachodził mgłą. Starał się z całej siły żyć i nie oglądać do tyłu, nie dokonywać zbyt częstych ewidencji grzechów swoich ani własnych rodziców, nie zastanawiać, co by było gdyby: gdyby matka nie była pieprzoną ćpunką, która ich zostawiła, gdyby ojciec nie dał się wciągnąć w to sekciarskie gówno, gdyby jego rodzeństwo mogło w życiu liczyć na kogoś jeszcze, a nie tylko niego, gdyby Misha nie był niepełnosprawny, gdyby on sam skończył jednak szkołę... Za dużo było tego gdybania, za dużo wątpliwości i nierealnych już do sprawdzenia scenariuszów.
Zaleta była taka, że w miejscach takich jak to, zupełnie nikogo to nie obchodziło. Mógł sobie być największym kretynem świata, najgorszą niedojdą, skończonym niedobitkiem, ale przecież żadna z osób, na które można było natknąć się w Shadow, nie mogła być od niego wiele lepsza. Być może trochę naginał rzeczywistość pod ten pogląd; być może myślał odrobinę życzeniowo, bo tylko tak mógł poczuć się z samym sobą choć odrobinę lepiej niż na co dzień, ale nie miał zamiaru blokować podobnych myśli, skoro dzięki nim utrzymywał się jako tako na powierzchni. Nie mógł utonąć, nie miał na to czasu. W domu czekały na niego dzieciaki, szefowie w obu pracach wypatrywali jego stawiennictwa na zmianach, zaległe rachunki domagały się uiszczenia opłaty - nie było w tym wszystkim przestrzeni na kryzysy, mniejsze czy większe. Przez świadomość tego prostego faktu, najczęściej w chwilach żałosnej słabowitości dręczyły go wyrzuty sumienia, które tylko nasilały lęki, z którymi i tak już miał problem.
Żył po okręgu - przepracowując się, nie dając sobie ani chwili na wytchnienie, tylko po to, żeby w końcu cały organizm zbuntował się przeciwko niemu na kilka długich godzin, a potem znowu rzucał się w wir obowiązków, nie dostrzegając zupełnie, że to nie żadne przekleństwo, tylko on sam robił sobie te wszystkie krzywdy, które doprowadzały go na skraj. Miał wrażenie, że ciągle tylko chwytał się za brzytwy i miał już od nich tak głęboko poranione dłonie, że nie nadawały się do wykonywania jakichkolwiek czynności, a on i tak próbował, zamiast pozwolić im się w spokoju wyleczyć.
A potem przychodził do takiego Shadow, żeby udawać, że wszystko było wspaniale: że wcale nie był chronicznie przemęczony, że jego życia nie rozdrabniały w drobny mak ataki lękowi, że ledwo wiązał koniec z końcem i nie pamiętał już, kiedy ostatnio cieszył się tak pełnie i szczerze, że nic nie mogło go zatrzymać. Wtapiał się w tłum - w tym od zawsze był niezły; przez całą szkołę przemknął niemal anonimowo, zaczepiając się tylko o coraz bardziej zdeprawowane towarzystwo, które jako jedyne zdawało się jakkolwiek go dostrzegać. Tutaj było podobnie - czuł się bardziej jak cień zgromadzonego na parkiecie i przy barze tłumu, bardziej jak echo basów i posmak alkoholu na języku, niż faktyczna osoba, która mogłaby mieć cokolwiek do zaoferowania. Ale przecież to to właśnie czyniło go tak skutecznym w tych drobnych występkach, na które porywał się od czasu do czasu, tylko po to, żeby potem znowu zniknąć w mgle.
Właściwie, pewnie nie powinien wcale odzywać się do tego mężczyzny. Bez różnicy, czy ten wieczór miał należeć do niego, czy jego powinności, zaczepianie nieznajomych typów przy barze w miejscu takim jak to, mogło się skończyć nieciekawie (a on, po raz kolejny, zupełnie nie miał na to czasu). Możliwe jednak, że jego działania jak zwykle wyprzedziły myśli i ta krótka pokusa, żeby choć na moment zaistnieć także w czyjejś - a nie tylko własnej, dołującej - rzeczywistości, zdawała się zbyt silna. Nie liczył na nawiązanie żadnej głębokiej relacji, nie liczył na łzawe wyznania od serca - spodziewał się raczej, że nieznajomy zrzuci na niego trochę własnego nieszczęścia i oddali się w niewiadome, a on poczuje się może odrobinę bardziej przydatny albo wręcz pocieszony, że nie tylko jemu los najzwyczajniej w świecie zdawał się nie sprzyjać.
- Tylko zgaduję - odparł, wzruszając niedbale ramionami, żeby chwycić swoją szklankę i upić z niej solidny łyk. Nie miał zamiaru bawić się w wieszcza, przekonanego, że zna na wylot mężczyznę, z którym łączył go pewnie jedynie ten sam barman serwujący drinki. - Masz minę, jak zbolały pies, samo mi się nasunęło - uzupełnił, choć z pewnością to było zupełnie zbędne. W końcu ludzie cierpieli także z innych powodów niż sercowe - czego dowodem mógł być sam Yosef, który nie tylko nigdy nie odczuł miłości na własnej skórze, ale także zdawał się zupełnie jej nie rozumieć. Ani tego, skąd ludzie brali czas na te wszystkie podchody, akty przywiązania, dowody wierności i całą masę pozostałych rzeczy, o których on nawet nie miał siły myśleć. Ta dziewczyna pojawiła mu się niemal automatycznie - wywodził się ze środowiska, które dość negatywnie przyjęłoby chociażby, gdyby zasugerował coś bardziej neutralnego, nie mówiąc o bezpośrednim spytaniu, czy chodziło o chłopaka. Nie uśmiechało mu się specjalnie zapracować sobie tego wieczora na wpierdol.
Słysząc jego pytanie o kolegów, prychnął cicho, z fałszywym uśmiechem.
- Próbujesz mnie obrazić? To nie takie proste - oznajmił, obracając szklankę w palcach i nawet na niego nie patrząc. Podniósł wzrok dopiero po chwili, siląc się na wskrzeszenie w sobie jakichś mitycznych zdolności do odczytywania cudzych intencji, których to nigdy nie miał. - Staram się być towarzyski i odwrócić twoją uwagę od ewidentnego zawodu, to chyba nic złego? Ale jak nie chcesz, to nie mów. - Znowu wzruszył ramionami; ta jego obojętność była jednak odrobinę za bardzo wymuszona. - Nie uważam jednak, żebyś miał do roboty cokolwiek lepszego...

Elijah Cooper
ODPOWIEDZ
cron