sprzedawca — angel's wings / stacja benzynowa
25 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
jedno życie, tylko tyle i aż tyle, tyle dano każdej istocie, a jego życie było całkowitą porażką

Moja matka kochała kłamać. Właściwie, z biegiem lat zauważyłem, że kłamstwa przychodziły jej łatwiej niż mówienie prawdy: żyła po części wydarzeniami, które nigdy nie miały miejsca, obietnicami bez pokrycia i pustymi, niepopartymi rzeczywistością stwierdzeniami.

Zawsze mówiła, że mamy szczęście (mówiła to, odpalając papierosa od gazu ulatniającego się ze starej kuchenki, która do dziś stoi w naszej kuchni, wspominając poprzedniego lokatora - staruszka z arytmią serca, która w końcu wykończyła go na podłodze w łazience, gdzie golił akurat brodę; ojciec zwykł straszyć mnie tą historią, kiedy siedziałem za długo pod prysznicem, marnując wodę na doszorowanie oblepionych australijskim kurzem pięt).

Szczęście mieliśmy dlatego, że było, co włożyć do ust (matka wkładała głównie papierosy i części ciała mężczyzn, którzy do ojca byli zupełnie niepodobni; choć czasem też gotowała obiad i nawet były w nim warzywa z podsyconych sterydami upraw) i mieliśmy, gdzie spać (ojciec z matką w dużym pokoju, który służył za salon, sypialnię i jadalnię, na rozkładanej kanapie; ja z początku miałem luksus posiadania własnego pokoju, który w końcu musiał pomieścić całą naszą chmarę - maluchy spały na wersalce, a ja na niewygodnym materacu na podłodze (z pewnością mam od niego krzywy kręgosłup).

Poza tym filozofię życia moja matka wyniosła z własnego rodzinnego domu - to znaczy robić na przekór i nie przejmować się niczym, przyjmować każde zaproszenie i każdego papierosa, upijać się w barach do nieprzytomności i wracać nad ranem do łysiejącego przedwcześnie ojca, który z każdym kolejnym rokiem robił się coraz grubszy i brzydszy, bo kiedy mama korzystała z życia, zapychaliśmy się makaronem i coca-colą.

Także matka zawsze też mówiła, że nie mamy prawa narzekać ani na mole w kuchennych szafkach, ani na przenikliwy chłód ciągnący od podłogi w zimowe wieczory, ani na smród papierosów, który osadzał się na ubraniach, a potem przynosiliśmy do domu uwagi za rzekome popalanie na przerwach - to wszystko było bowiem niczym, względem tego, jaką krzywdę wyrządzili jej nasi dziadkowie (mama bardzo lubiła opowiadać o własnej krzywdzie; choć czasem szkliły jej się przy tym oczy, dostrzegałem w nich jednocześnie iskierkę zafascynowania własną opowieścią, która znajdowała ciągle tych samych, znudzonych do bólu odbiorców).

Matka wiecznie snuła swoje majaki nad lampką najtańszego jabola, po który wysyłała ojca albo potem - kiedy już trochę podrosłem - mnie także (pani ze sklepu nigdy nie komentowała sytuacji; wiedziała, że to dla niej, bo była trochę tak jakby matki koleżanką - trochę, bo ona przecież koleżanek wcale nie miała). Opowiadała, jak nasz dziadek w ramach kary za zbyt krótką spódnicę lał ją pasem aż cała puchła, jak nie wolno jej było zadawać się z chłopakami spoza synagogi, a opuszczone nabożeństwo odbijało się na niej nieraz kilkoma tygodniami surowego poszczenia. Z upływem lat coraz mniej wierzyłem w jej wybujałe opowieści; kiedyś w złości powiedziałem, że pewnie nawet nie jest tak naprawdę Żydówką i pamiętam, że uderzyła mnie wtedy w twarz tak mocno, jak nigdy wcześniej; miałem podbite oko i kłamałem w szkole, że ktoś mnie pobił, jak wracałem do domu.

Matka i jej torba pełna kłamstw, uzależnień od ulicznego mefedronu i przypadkowych wujków, którzy posuwali ją w kabinie prysznicowej, kiedy ojciec siedział na kanapie i udawał, że ogląda telewizję, w pewnym momencie napotkały jednak przeszkodę o tyle znaczącą, że pod postacią ojca właśnie - tego samego, który na własną rękę nie potrafił powziąć chociażby decyzji o wyjściu do sklepu i którego matka z pewnością poderwała tylko dlatego, że miał własnościowy dom w miejscu zupełnie dla niej - ponad dwie dekady temu - obcym i nieczułym.


Mój ojciec był człowiekiem, którego nie lubiło się od pierwszego spojrzenia. Matka wspomina, że za młodu był przystojny i nie cuchnął mieszaniną potu i cementu, ale nigdy nie byliśmy typem rodziny, która przechowuje zdjęcia i pamiątki. Ja sam byłem sentymentalny do pewnego stopnia, ale szybko nauczono mnie, że na tak wąskiej współdzielonej przestrzeni nie było miejsca na zbędne szpargały. Kiedy niektóre wredne dzieciaki mijały ojca na ulicy, zatykały karykaturalnie nosy i nazywały go menelem (może i nim był; podejrzewam, że w tej kwestii moja opinia może nosić ślady subiektywności), gdy wychylał nosa poza Lorne Bay, na przykład kiedy jechał na pace z kolegami na jakieś roboty poza miasteczko, ci zamożniejsi od nas (którym matka pluła zawsze ostentacyjnie pod nogi albo - kiedy jeszcze trochę kelnerowała w barach - do drinków) krzywili się tylko w milczeniu, czasem zwiększając dystans.

Wstydziłem się wychodzić gdziekolwiek z moim ojcem. Właściwie do tej pory się wstydzę, a mimo wszystko czasem trzeba, choć zawsze wywiązuje się z tego szarpanina, po której czuję jeszcze długo tłuste cielsko ojca oplatające się wokół moich kości. Dobrali się jak Flip i Flap - on i matka. Dużo odziedziczyłem po matce, nie tylko zresztą wizualnie, i to może właśnie dlatego ojciec od zawsze za mną nie przepadał, niemal w równym stopniu, co ja za nim.

Ojciec nie chodził na wywiadówki i nie miał kilku zębów, bo wdał się kiedyś w bójkę z podejrzanymi typami w porcie. Zlali go wtedy jak nie wiem, musieliśmy taszczyć go do lekarza (nie dotarliśmy, zmieniliśmy zdanie - przez tydzień kurowaliśmy ojca na tej nieszczęsnej kanapie, podczas gdy matkę na komodzie posuwał kolejny wujaszek).

Aż pewnego dnia ojciec zbuntował się systemowi i zrobił matce najzwyklej w świecie na złość - któregoś razu wrócił do domu i gołymi rękami rozwalił telewizor (sąsiedzi uodpornili się widocznie na dziwnej materii odgłosy, dochodzące z naszego mieszkania, bo na horyzoncie nie zjawiła się policja). Ledwie parotygodniowy brat spał na tapczanie, a siostra płakała, więc zamknąłem ją w pokoju - pamiętam to dobrze, bo potem uderzała mnie po głowie za to, że ją wtedy porzuciłem (moja siostra ma dużo problemów, średnio sobie radzi).

Ojciec oświadczył, że od dziś żyjemy grzecznie i od dziś prowadzić nas będzie Jehowa - także matka popłakała się ze śmiechu i zdążyli doszczętnie się nawzajem poszarpać, podczas gdy ja zbierałem części telewizora, żeby żadne z nich zaraz się nie pokaleczyło.

Z ojcowskich planów wyszły nici. Ja zbyt się go wstydziłem, siostra bała, brat był za mały, a matka zbyt zajęta pakowaniem manatków. Po co? W podróż życia, jak ją gładko określiła, ze Stevenem a może Paulem, sama już nie wiedziała. Nie będzie się tutaj z ojcowską fanaberią kisić (bo ojciec do sprawy podszedł bardzo poważnie, po raz pierwszy widziałem u niego taką nieustępliwość - potępił w gorzkich słowach matkę, wytykając jej grzech niezmazywalny , czy też (prościej mówiąc) każąc jej spierdalać w cholerę). Choć w tej kwestii oboje się zgadzali i tak musieli się o to pokłócić. Matka wyjechała dwa dni wcześniej niż zapowiadała, pewnie po to, żeby uniknąć przedłużających się pożegnań. Od zawsze nie sypiam dobrze, więc pamiętam dokładnie, jak spod uchylonej powieki obserwowałem, jak zatrzasnęły się za nią drzwi.


Po odejściu matki spłynął po mnie cały żal szaroburego dzieciństwa. Miałem może trzynaście lat, kiedy zostałem sam ze świrującym ojcem i dwójką małych dzieciaków na głowie. Ojciec starał się przekonać mnie do swojej (naszej, jak powiadał) niezachwianej wiary w Jehowę z upartością godną podziwu i wszelkimi możliwymi sposobami. Siostra, która nie odstępowała mnie na krok, bała się, że w środku nocy ojciec po nią przyjdzie i każe pukać sąsiadom po drzwiach (z pewnością od tamtej pory wszyscy nienawidzą ojca jeszcze bardziej). W swojej nowej, duchowej drodze ojciec zatracił się tak bardzo, że nic w domu już zupełnie go nie interesowało - daliśmy radę tylko dzięki sąsiadce zza płotu, która była dla nas jak dobra ciocia, zapraszała nas czasem na obiad albo dawała jakiś banknot na typowo dziecięce zachcianki, które w naszym mieszkaniu nagle stały się całkiem zakazane.

Miałem szesnaście lat, kiedy ojciec się wyniósł. Natychmiast rzuciłem szkołę i chciałem znaleźć jak najszybciej jakąś pracę, bo życie na okruchach rzucanych przez sąsiadkę przestawało być szczytem moich marzeń. Ojciec natomiast musiał wreszcie przyznać prawdę, wedle której, jeśli rodzina porzuci Jehowę, to należy porzucić rodzinę. Próbował to zrobić bardzo nieudolnie, bo choć z kanapy (którą przejąłem po nim, mając serdecznie dosyć dzielenia pokoju z małolatami) wyniósł się dość szybko, to stale wracał i podrzucał nam te wszystkie broszury, atakował lodówkę, robił trochę syfu i wychodził. Do tej pory zdarza mu się to czasem, choć ostatnio sukcesywnie powtarzam mu, że ma spierdalać, a on odpowiada, że wyglądam jak pedał z tymi długimi włosami i tak rozmowa ucina się z trzaskiem zamykanych ze zbytnią gwałtownością drzwi.

Matka dała znak życia jeszcze tylko raz, w najokrutniejszy z możliwych sposobów. Którejś z gorących, grudniowych nocy, pozostawiła na progu naszego domu trzyletniego chłopca - Pamiętam dobrze, że siedział skulony na schodach, nie potrafił odezwać się ani słowem, we włosach biegały mu wszy, a w dłoni ściskał kopertę, którą uparcie próbował mi wręczyć. To był naprawdę żałosny widok. List zaadresowany był do ojca, zapisany nietrzeźwym pismem, słowami, z których rozbrzmiewała gorycz i nienawiść. Dziecko nie mogło być jego, nie było takiej opcji, ale autorka wiadomości perfidnie oznajmiła, że zupełnie nie obchodzi jej jego los; że męczyła się wystarczająco długo, że on i tak został wpisany jako ojciec, że radzisz sobie tak dobrze z resztą, z tym też sobie poradzisz. Kurewsko długo wpatrywałem się w ten list, próbując przetłumaczyć sobie, że to nie było do mnie, to nie był mój interes. A jednak - musiałem uczynić to swoją sprawą. Wiedziałem przecież, że stary okazałby się w tym temacie zupełnie bezużyteczny. Wcale się nie myliłem. Misha został z nami.


W naszym domu nie czytało się książek. Nie było na nie miejsca, mieliśmy za mało mebli (nie było nawet biurka do odrabiania lekcji - kładliśmy się na ciągnącej zimnej podłodze, opierając łokcie o twarde, podgniłe panele, a mama denerwowała się na to, że nie ma w tym domu gdzie stopy postawić). Nikt nie zasiał we mnie tego głodu wiedzy, typowego dla niektórych dzieciaków. Chyba od zawsze byłem sceptyczny i problematyczny - nie wdawałem się w bójki, ale miałem niewyparzoną gębę, kiepsko się uczyłem (na sprawdzianach robiłem wszelkiej maści podstawowe błędy, które nauczyciele zakreślali czerwonym kółkiem, przy którym stawiali wykrzyknik, kiedy musiałem przeczytać coś na głos, myliły mi się literki, a na matematyce nie potrafiłem się skupić - chyba spisałem się na straty, zanim jeszcze zdążyli zrobić to inni).

Żółtawy papier obity w okładkę kojarzył mi się jedynie z nudnymi lekturami, których nigdy nawet nie zaczynałem czytać. Nie rozumiałem wybujałych metafor poetów, denerwowały mnie literackie uniesienia dekadentów, głowa pękała mi, kiedy myślałem o rozkładaniu na czynniki pierwsze bzdur eseistów - a mimo to w wieku lat kilkanastu, siedząc z podkurczonymi nogami na samym dnie dołu wypełnionego gorzkim załamaniem nerwowym i słonymi łzami bezradności, wyobrażałem sobie życie, w którym mama brałaby mnie na kolana i czytała takie książki dla dzieci, które mają więcej obrazków niż treści, a ja nauczyłbym się mówić wcześniej niż w wieku trzech i pół lat.

Tęsknota do literatury była dla mnie czymś abstrakcyjnym i pretensjonalnym (jeśliby można było nazwać dziecięce książeczki literaturą - w myślach zawsze byłem wobec siebie krytyczny i nieczuły), a jednak sprowokowała mnie do dania kolejnej szansy tym głupotom, napisanym dla świata, którym rządzili ludzie tak skrajnie ode mnie różni i (z mojej wąskiej perspektywy) nierealni, przypominający bardziej barwny hologram, który miał zmusić społeczeństwo do zaharowywania się na śmierć. Pracowałem wtedy na stacji, na której robię do dzisiaj - cuchnę benzyną od rana do nocy i nie potrafię zmyć z siebie jej smrodu za wszelką cenę (gdybym miał więcej pieniędzy, kupiłbym sobie perfumy, ale nie mam, więc musi mi wystarczyć dezodorant za parę dolarów, wygrzebanych z dna kieszeni).

W miejscowej księgarni zwolnił się wakat. Skromny, ale to nic - był blisko domu i w jakiś sposób ciągnęło mnie w to miejsce, kiedy któryś z kolei raz znajdowałem ogłoszenie o pracy, siedząc na wifi sąsiadów. To głupie, ale pomyślałem, że to wszystko jakoś mnie odchami i przez chwilę wierzyłem nawet w te zasrane dziecięce marzenie: że jasne, zaczynam jako sprzedawca w księgarni, ale potem zrobię się uczony, wrócę do szkoły, skończę studia, a potem znajdę jakąś prawdziwie opłacalną pracę, tak żeby moje rodzeństwo nigdy nie musiało cierpieć na bóle głowy, spowodowane wdychaniem smrodu paliwa.

Idiotyczne były te marzenia, co pojąłem w momencie, kiedy trudne teksty wykształconych ludzi, czytane po ciemku w kącie księgarnii, nie miały więcej sensu niż w szkolnej ławce. Zrozumiałem wtedy, że nigdy nie będę uczony, ale to nic - podobały mi się słowa i podobały mi się zdania, które z nich powstawały, nawet jeśli te same zdania uznawałem za pozbawione sensu. Czytałem więc dalej, a im trudniejsze rzeczy czytałem, tym bardziej utwierdzałem się w swojej głupocie i nieoczekiwanej miłości do słowa pisanego.


Moja nowa miłość nie zapewniała nam jednak dobrego i pełnego życia. Nad lodówką rozciągał się grzyb, przez który każde z nas choć raz pochorowało się na płuca, lodówka zapełniona była jedynie najtańszymi półproduktami (nie miałem przesadnie czasu gotować; siostra dopiero się tego czasem uczyła, po powrocie ze szkoły), nosiliśmy ubrania jedno po drugim, kupowaliśmy najbardziej badziewne trampki, które rozpadały się po pół roku, wiercąc nam w brzuchach budżetową dziurę. Ojciec przychodził tylko raz parę miesięcy, bredząc coś pod nosem. Matki nie było. Śniło mi się kiedyś, że siadała na skraju kanapy, na której leżałem wykończony pod kocem i gładziła mnie po kolanie - to wszystko było bardzo realistyczne, więc od tej pory nie mogę pozbyć się wrażenia, że umarła. Jeśli umarła, byłbym w stanie jej wybaczyć to bezduszne porzucenie nas. Ale skoro wiodła takie życie, jakie wiodła, jak to możliwe, że po drugiej stronie stała się aniołem?

Leciałem na dwie prace - na początku zarzynałem się (być może celowo), żeby nie mieć czasu na myślenie, ale odkąd zaczęły wykańczać mnie migreny spowodowane wdychaniem benzyny, musiałem przystopować. Można powiedzieć, że niedawno odżyłem towarzysko - zacząłem brać mniej godzin, przez co znowu musimy trochę zaciskać pasa, ale przynajmniej czuję choć trochę, że żyję. I że te śliczne bransoletki, którymi dziewczyny obwieszają się przed wyjściem na miasto tak właściwie bardzo łatwo jest zsunąć z ich rąk, żeby znalazły sobie miejsce na dni kieszeni spodni. I że te same błyskotki w lombardach schodzą po całkiem pokaźnych cenach. I że skoro społeczeństwo wychowało mnie na przegranego, to mam zamiar być przegranym aż do szpiku kości.

yosef philip sadler
25.03.1999
lorne bay, australia
sprzedawca
angel’s wings / stacja benzynowa
sapphire river
samotny; nie pamięta, ile jest płci
Środek transportu
głównie pieszo, z rzadka starym, niedomagającym już nieco rowerem

Związek ze społecznością Aborygenów
brak

Najczęściej spotkasz mnie:
na ulicach sapphire river, w pracy (jednej albo drugiej), brzydkich zaułkach, które ozdabiam graffiti albo innych szemranych miejscówkach

Kogo powiadomić w razie wypadku postaci?
-

Czy wyrażasz zgodę na ingerencję MG?
tak
yosef sadler
joland novaj
lorne bay — lorne bay
100 yo — 100 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky
And as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
witamy w lorne bay
Cieszymy się, że jesteś z nami! Możesz już teraz rozpocząć swoją przygodę na forum. Przypominamy, że wszelka niezbędna wiedza o życiu w niezwykłej Australii znajduje się w przewodnikach, przy czym wiadomości podstawowe odnajdziesz we wprowadzeniu. Zajrzyj także do działu miasteczko, by poznać Lorne Bay jeszcze lepiej. Uważaj na węże, meduzy i krokodyle i baw się dobrze!
twórcza foka
lorne bay
brak multikont
ODPOWIEDZ