lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
A więc, istotnie, koniec końców Emery'emu z pomocą przyszedł prosty fakt, że w windzie było lustro.
  • Dość oczywisty architektoniczny element takich zamkniętych, puszkowatych przestrzeni, z racji przyzwyczajenia przyjmowany przez większość ogółu za pewnik, zwłaszcza w kontekście bloków mieszkalnych (albo hoteli, lotnisk, czasem centrów handlowych, medycznych klinik i tak dalej - z wyjątkiem wind towarowych może, bo te zwykle, ku podniesieniu ich praktyczności, nie miały w swoich trzewiach ani żadnych luster, ani balustrad - słowem, niczego, co dałoby się urwać, rozbić, uszkodzić, przy przewożeniu wielkogabarytowych - i często zupełnie niewymiarowych - obiektów, a przycisków tylko tyle, ile wynikało z absolutnej konieczności), które często opuszczało się na przykład w pośpiechu - do pracy, na randkę, wino z przyjaciółmi, z jednego kieliszka szybko przeobrażone w jedną butelkę (na głowę), w podróż, na obiad u rodziny, albo po sprawunki - za obecność szklanej tafli dziękując cicho wszechświatowi, bo przecież nawet w dzikim pędzie zapewniała szansę dokonania ostatnich, niezbędnych poprawek (starcia smugi pasty do zębów z policzka, szminki z górnych jedynek i jednej dwójki, wyjęcia zapomnianego, fryzjerskiego wałka z grzywki, dopięcia guzików koszuli - albo poprawienia tych, które się wcześniej zapięło nierówno, i tak dalej).
Zapytany, w każdym razie, jak wygląda, chłopak mógł się posiłkować poręcznością tego, że zaraz obok - w niemej cierpliwości - wisiał prostokąt wmontowany w jedną ze ścian windy, niezmordowanie odmalowujący wszystko to, co się przed nim postawiło. Dzieci, dorosłych, psy i koty w przewozówkach - wleczone z piątego piętra na spotkanie z weterynarzem albo przymusowy spacer wśród traw i tych nieszczęsnych glicynii; a do tego nie tyle wachlarze, co całe kalejdoskopy ludzkiej emocjonalności, zapisane w rysach, gestach, ruchach i grymasach.
Mógł sobie zajrzeć w te ziarenka kawy, albo w gorzką czekoladę okręgiem obejmującą źrenice (Arlo i tak wolał białą, a najlepiej - wcale, w tej swojej martyrologii nawet w tak prosty sposób próbując czasem wyrzec się wszelkiej możliwej słodyczy - jakby na nią nie zasłużył), podczas, gdy Arlo mógł tylko pamiętać. Albo raczej próbować przypomnieć sobie, jak wygląda taki, czy też inny odcień.

[akapit]

Ciekawą, jednakowoż, rzeczą, która działa się, o ile ktokolwiek miał na tyle cierpliwości aby, tak jak w bieżącym momencie McHaren, świat nie tyle w obecności Arlo stwierdzać (operując prostotą suchych faktów, i to w narracji niewiele mówiącej komuś, kogo otaczała ciemność), co (mu) opowiadać, był mechanizm, w jaki Butler zaczynał doświadczać tego, o czym mu mówiono.
Okazywało się zatem nagle, że rozpaplany chłopak nosił nad skronią ordzewiałą wełnę - albo kłąb zawilgotniałej trochę waty cukrowej, choćby zlanej nagłym deszczem na jarmarku na czwartego lipca (gdyby, oczywiście, żyli nie tutaj, kiedy lipiec oznaczał środek zimy, a tam - to jest w miejscach, w których toczyła się większość akcji najpopularniejszych, odsłuchiwanych przez Lo w adolescencji, seriali), a na twarzy, biodrach i kolanach (być może) - nocne niebo nad miastem (ale nie daleko poza metropolią, gdzie - dla odmiany - podobno zaczynały się policzki dwudziestodziewięciolatka). To, co inni pewnie opisaliby w dwóch zdaniach, płynąc na skrzydłach słów dwudziestotrzylatka przeradzało się raptem w cały krajobraz. Albo w płótno - obsiane surrealizmem skojarzeń, które może nie miały sensu dla nikogo innego, ale dla Arlo, nagle, owszem.
O wiele łatwiej - choć w jakimś sensie pewnie wbrew własnej woli - był w stanie zrozumieć Irlandczyka, kiedy tak się opisywał (a nie tylko w przyziemnych cyfrach i rozmiarach: "Mam tyle-i-tyle wzrostu, stopy takie-a-takie, w pasie iks, w ramionach igrek, i tyle-a-tyle w punkcie stycznym pachwin" - choć o to ostatnie Lo nie miałby odwagi, albo chęci, wcale pytać), karmiąc go metaforami, które w tej swojej codziennej ciemności mógł układać teraz w kształty. Tak się zaaferował, że nie tylko prawie zapomniał wyjść z windy, ale też niemal przegapił wcześniejszą, chłopięcą propozycję.
- Może być i ryba - Skinął głową, zanim zdążyliby wrócić do tematu aparycji. Zanurkował dłonią tam, gdzie zwykle nosił klucze - to jest w wewnętrzną kieszeń torby, lawirując palcami między portfelem i metalową puszeczką miętówek - Chociaż może zależy jaka. Kiedy byłem... - Och-o-och; wchodzili na grząski grunt, i to wchodzili nań w ciemno, i Lo wiedział, że rozsądnym byłoby teraz ugryźć się w język i prędko wycofać, ale rozsądek, wraz z rozumem, zostawił chyba w pociągu (może zagadały się z tymi McHarena - i teraz spały na stacji, uwięzione za zamkniętymi szczelnie, metalowymi drzwiami wagonu, albo grały w karty - tak dla zabicia czasu, nim ktoś sobie o nich przypomni, i po nie wróci) - Mały... Pamiętam, że lubiłem oglądać rysunki ryb głębinowych. Wiesz, o jakie mi chodzi? Te najbardziej przerażające, przynajmniej z wyglądu, które żyją poza zasięgiem wszelakiego światła - Pierwszy raz w życiu, wypowiadając to wspomnienie na głos, zorientował się jak wymowna i dwuznaczna mogła być jego zawartość - W kompletnej ciemności. Nie było wtedy, oczywiście, żadnych zdjęć. Tylko same szkice - w oparciu o raporty garstki osób, która je podobno widziała. Nie wiem jak. Teraz wydaje mi się to zupełnie bez sensu - Westchnął w taki sposób, w jaki się wzdycha za dorosłego wsłuchując się we własną, dziecinną niewinność sprzed lat - W każdym razie, miałem na ich punkcie prawdziwą obsesję. No, ale wyobrażam sobie, że złożenie czegoś takiego z papieru graniczyłoby z cudem. Wystarczy mi zwykła płotka - Lewy kącik warg zadrżał mu, i opadł. Gdyby przymknąć jedno oko, grymas ten przez jakieś trzy sekundy można by jednak uznać nawet za uśmiech.

[akapit]

Szli korytarzem. Arlo - dla Emery'ego zapewne nadspodziewanie pewnie, dla siebie - krokiem typowym dla przestrzeni, które znał na wylot (oraz na bazie kilku potknięć, jednego wyrżnięcia czołem we framugę, i jednego poślizgu zakończonego otłuczeniem biodra - wiedział zatem dokładnie, gdzie pochylić głowę, gdzie wykładzinę wzdęło wilgocią i złośliwie podstawia się pod obcas, gdzie nogę trzeba podnieść trochę wyżej i gdzie skręcić, oraz pod jakim kątem, aby nie wpaść na ścienny załom). Milczał, może w naturalnej równowadze do zwyczajowego gadulstwa, którym pół wieczoru raczył go dzisiaj rudzielec, ale w myślach mu wrzało - kombinatem chłopięcych słów, które nadal analizował, zapamiętywał i trawił. Z jednej strony - nadal jeszcze ściągało mu myśli ku obietnicy wszystkich tych kształtów, które Emery mógł go rzekomo nauczyć układać z kartki papieru. Jego wyobraźnia zdążyła zresztą chyba tę ofertę porządnie rozbuchać - więc ta jedna ryba stała się całą ławicą najróżniejszych sylwetek, mniejszych i większych, które można byłoby potem obracać w palcach i ustawiać na krawędzi komody.
Z drugiej jednak (i w to energii Arlo wkładał znacznie więcej), powracał pamięcią do tych kilku słownych zadziorków, których jakoś nie mógł wygładzić - do wąskich ust i uszu, nielubianych, ponoć odstających oraz nosa, podobno prostego. Propozycja wystosowana przez McHarena faktycznie mogła wydać się trochę ryzykowną, ale nie była przy tym wcale nieuzasadniona. No, bo jak inaczej, niż dotykiem, Lo miałby się dowiedzieć, czy chłopak w ogóle mówił prawdę (albo, czy mu łgał w tak zwane żywe oczy, choć może należało spytać, czy oczy niewidzące nadal wolno było takimi w ogóle nazywać...?).
Ale dotyk był ryzykowny. Potencjalnie: groźny. Dotyk niósł ze sobą wiele różnych rzeczy, i choć Arlo wolałby zakładać, że większość z nich była dobra, i przyjemna, ostatnie lata uświadomiły mu, że wcale być tak nie musiało.
Nie najeżył się zbytnio, ale spoważniał. Zdążyli akurat dotrzeć pod drzwi - i z jakiegoś względu (może wobec braku domowego szmeru za nimi: żadnego radia, żadnej krzątaniny, żadnej nawet pralki rozfurkotanej cichym pomrukiem metalowego bębna) szatyn wiedział, że jego matki nie ma w domu. Wsunął klucz do zamka - od tak, trafiwszy za pierwszym razem - i nikt, kto obserwowałby go z boku nie domyślił się, ilu prób i błędów podjętych i popełnionych w przeszłości ten mały sukces wymagał.
- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł - Chrząknął. Istniała taka jego część, która zdążyła się już rozkrzyczeć, że owszem, czemu nie, na miłość boską! Czy była lepsza droga, żeby coś poznać, niż przez doświadczenie tego mnogością różnych zmysłów jednocześnie?! Łatwiej, niż byłby chętny to przed samym sobą przyznać, Arlo mógł wyobrazić sobie spacer własnych dłoni po opisywanych mu przed chwilą przez rudzielca kształtach. Zygzakiem obciągniętego ciasno jasną, gładką skórą obojczyka. Łukiem szyi, z rzeczułką kilku żyłek - rozwidlonych poniżej grdyki - pulsującą nurtem rozpędzonej w nich krwi. Gęstwiną włosów, aż za odchył tych uszu, które - czuł - sam pewnie by pokochał na zabój (w jakiejś zupełnie innej, bardziej mu sprzyjającej rzeczywistości), jakby w ramach rekompensaty za to, że kochać nie mógł ich sam właściciel - To znaczy: wolałbym nie. Wejdź. Opowiem ci przy herbacie - Nie nakazał, ale też nie zaprosił. Chyba po prostu mu pozwolił, ruchem dłoni pchnąwszy drzwi, i wpuściwszy ich obydwu w ciepły, piżmowy zapach domu. Dało się rozpoznać wspomnienie popołudniowej kawy, kurz, ekologiczny nawóz do roślin doniczkowych i taką ciszę, która łączyć (i dzielić) może wyłącznie rodzica i jego dorosłe dziecko, żyjących pod jednym dachem, a jednak próbujących nie wchodzić sobie w drogę.

[akapit]

Naprzeciwko drzwi był korytarz - długi i szeroki, ale wybrakowany o okna, które nadałyby mu lekkości i większego sensu; prowadził ku rozstajowi dróg - z których jedna wiodła do tej części mieszkania, którą Arlo nazywał swoją, i tamtej, jaka należała raczej do jego matki. Kuchnia i jedna z łazienek były bliżej nich. Salon - gdzieś w dwóch trzecich korytarza, rozlewając się po południowej stronie mieszkania aż ku granicy wyznaczonej przez wysokie, wykuszowe okno. Tam też był fortepian. Pianino - a jakże - stało w pokoju Butlera (o czym, Arlo wiedział, Emery dowie się prędzej albo później, i będzie miał pytania, na które głupio mu będzie nie odpowiedzieć). Pociągnął nosem, ściągając buty - jednym pociągnięciem za sznurowadło, i prędkim, naglącym chwytem za zapiętek. Potem zdjął płaszcz. Odstawił laskę - w stojak, który innym służyłby za taki na parasole, ale w domu Butlerów znalazł sobie inną, oczywistą funkcję (oprócz tej jednej było w nim kilka innych - na różne pogodowe i życiowe okazje). Nie skręcił do salonu, tylko od razu do kuchni - przestronnej, i bardziej funkcjonalnej, niż ładnej. O tym, że żyła tu rodzina, świadczyło parę magnesów na lodówce, jakaś widokówka przysłana przez kuzyna z Nowej Zelandii, i wreszcie - o czym Lo wiedział, ale wiecznie zapominał - zdjęcie całej ich czwórki (oczywiście bez ojca), oprawione w ramkę i zawieszone na północnej ścianie, nad doniczkami z bazylią, kolendrą i zmęczoną życiem miętą.

Ze szmeru stóp w skarpetkach, a nie w butach, rozdreptanych po podłogowych panelach, szatyn wywnioskował, że Emery zdołał już się wykaraskać z obuwia i wszelkich wierzchnich okryć, które w domu pomieszczeniach były mu zupełnie zbędne. Odwrócił się ku niemu - samemu przystanąwszy akurat w bladozłotym kręgu światła rzucanego przez lampkę pod okapem, przy szufladzie z herbatami. Wyciągnął z niej parę pudełek i jakąś puszkę, cały ten wachlarz ustawiając przed chłopakiem na blacie, i w jego ruchach było coś niecierpliwego, coś nieprzyzwyczajonego do obecności drugiej osoby w tych przestrzeniach (osoby, rzecz jasna, niebędącej jego matką albo rodzeństwem, albo rozmytymi duchami przeszłości, które łazić zwykły za nim wierne jak pies, ale wściekłe co najmniej jak wilk z zoonozą). I pewnie w tej popędliwości dopiero teraz sobie przypomniał, że przecież jest u siebie, a więc i tak należy się zachowywać, toteż uniósł dłoń - pięć palców długich i jasnych jak brzozowe witki, ale mocniejszych i pewniejszych niż one, o ile tylko dotknęły się klawiszy instrumentu - i chwycił oprawkę okularów, zsunął ją z nosa, a potem złożył optyczny szkielet, i odłożył tam, gdzie zawsze - na wąską, przy-lodówkową półeczkę (obok pudełka z witaminami, i zapasowej pary kluczy).

Następnie na niego spojrzał.

I, jak gdyby nigdy nic, przebiegł opuszkami palców po daszkach stojących rządkiem kartoników.
- Rumianek? Jaśmin? Mięta? Lukrecja? Chyba mówiłeś, jaką lubisz. Ale już zapomniałem.

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
McHaren naprawdę nie lubił luster. Być może nawet z jakąś wmówioną sobie wzajemnością, bo te z którymi miał styczność częstszą niż ta pojedyncza, złośliwie wyciągały na wierzch wszystkie mankamenty wklejone (jak fragmenty z wyciętej gazety w pamiętnik rozmarzonej nastolatki nie do końca wiedzącej czym jest harmonia) w pstrokaty, unurzany w ciepłych barwach kolaż. Patrząc w gładką, bezczelną i bezduszną taflę rzucającą mu prosto w twarz te fragmenty jakby innych nie było, przestawał widzieć całość, a zaczynał skupiać się obsesyjnie na detalu.

.obmuD u kaj yzsU
.einorts jewel op kyzcjobo ytęinśęlkw owocsjeiM
.atsu eiksąw tybZ
.yremun awd o eżud az ypotS

W domu mieli tylko jedno lustro - w łazience, za którym jak w większości domów trzymano waciki, krem Nivea, zapas szarego mydła i Aspirynę. Niepisanym zwyczajem nikt nigdy nie patrzył w nie długo; ojciec jak to mężczyzna, wcale nie potrzebował, tyle tylko by trafić brzytwą w mydliny na twarzy i się nie zaciąć, matka z rzadka, niechętnie, jakby z goryczą wspominając przemijającą urodę, o czym lubiły przypominać wąskie korytka zmarszczek w kącikach oczu, te pogłębiające się przy ustach i za nosem, Iarlaith - ale on po prostu zawsze gdzieś się spieszył, więc może to dlatego, a wreszcie sam Emery, zwłaszcza po nieudanym eksperymencie ze szminką. Wtedy na dobre przestał na siebie patrzeć (bo zobaczyłby chronologicznie: rozmazaną, nieumiejętnie rozprowadzoną czerwień kosmetyku - spuchnięty na podobny kolor poprzez fiolet aż do żółci siniec pod dolną powieką rozlewający się dalej po łuk brwiowy - brzydko obcięte przy samej skórze włosy - ???).
Dopiero niedawno odkrył inne, bardziej przyjazne lustro w swojej szafie w sypialni i zaczął przeprowadzać ku niemu ostrożne podchody. Początkowo zerkał w pośpiechu aby upewnić się tylko czy włosy zasłaniają dostatecznie odstające uszy, by następnie gorączkowo domknąć drzwi gablotki jakby go to zerknięcie miało uszczuplić we fragment duszy. Z czasem dostrzegł praktyczność w posiadaniu takiego odbicia i tym tłumaczył sobie trwonienie czasu spożytkowanego na poprawianie kołnierzyka, rozprostowywanie koszuli czy - o losie - wciskanie jej w spodnie. Potem zaś w najmniej oczekiwanym momencie, podczas rutynowej, cotygodniowej podróży z Lorne do Cairns na tłustawy rosół u brata zauważył człowieka do reszty pochłoniętego zaginaniem precyzyjnych kancików na bilecie i jego relacja z lustrami (chociaż chyba jedynie z tym oswojonym, własnym) uległa zmianom. Nie poprawie, nie pogorszeniu, bo po trochu z jednego i drugiego, ale na pewno coś się zmieniło.
W odbiciu nadal nie widział siebie, ten element wciąż jeszcze nawykowo pomijał by nie podnosić sobie ciśnienia, odkrył natomiast nowe możliwości; mógł zaplanować swój ubiór z dbałością o każdy guzik, mankiecik, skarpetkę i chociaż wkrótce miało okazać się, że siłą rzeczy Arlo Butler i tak nie mógłby tego starania docenić, sam McHaren czuł się lepiej. Pewniej. Wiedział, że to co na sobie nosił tworzyło (w jego wyobrażeniu przynajmniej, co z wymuskanymi katalogowymi outfitami na ogół stało w ostrej kontrze) całość zgrabną, a nie jak dotąd zgrzebną.
Problem pojawił się wkrótce, wypływając na wierzch niczym tłuste rosołowe oko na powierzchnię zupy. Wystarczyło raz jeden nie domknąć szafy i zaplątać się w ściągane spodnie by dostrzec, że pod warstwą kolorowych ubrań chowa się coś szarego, czego do tej pory nie zauważał bo nie było takiej potrzeby. Nikt nigdy przecież nie zaglądał mu pod sweter, nie skupiał wzroku na plecach, nie interesował się kościstością kolan ani też tym, co naturalnym wstydliwym odruchem maskował wzorzystymi szortami. Nikt nie miał zielonego pojęcia ani o jasnoróżowych podeszwach przydużych stóp, ani o mnogości drobnych blizn-pamiątek, a to po pracy w stolarni, a to z wynikłych z jakiejś głupoty, albo po dziabnięciu przez jedno z niezliczonych stworzeń jakie z upodobaniem brał na ręce, od domowego, wypłowiałego starością kota czesanego kościstymi palcami podstarzałej właścicielki po syczące, warczące, mniej lub bardziej jadowite stworzenia z jakimi większość ludzi wolała nie mieć styczności na odległość mniejszą niż trzonek szczotki. Nikt nie dotykał ani obojczykowego brzydkiego odkształcenia (nabytego od przenoszenia ciężkich partii drewna, a co można było błędnie odebrać jako szlachetniejszą oznakę niechęci do siodełka u skrzypków), ani falbany kręgów ukrzywionego kręgosłupa, ani miękkiej w sposób inny, bardziej intymny, kępki puchatych włosków przycupniętych zaraz pod pępkiem.
Zarówno nagłe dostrzeżenie obecności wszystkich tych detali nad jakimi zwykle przeskakiwał bez poświęcania im jednej błahej myśli jak i fakt, że w wieku dwudziestu trzech lat był jedynym bezczynnym obserwatorem własnego ciała sprawiło, że uczuł jakby dotychczas przyjazne mu lustro dotkliwie go pokąsało.

W swoim raporcie zdawanym wyobraźni mężczyzny pominął część z oczywistych względów, co do reszty pozostał jakkolwiek szczery, bo podobnie jak w innych obszarach życia, Emery nie potrafił kłamać. Był fatalnym bajkopisarzem, o czym wiedział doskonale i dlatego nawet nie próbował.

Chociaż może zależy jaka. Kiedy byłem...

Wspominka jak i znaczące zawieszenie głosu w połowie zwróciło jego uwagę skupioną błędnie na temacie luster. Drobiąc za sprężystym krokiem Butlera zdającego się doskonale orientować w zamkniętej przestrzeni korytarza chciał nawet dopytać dyskretnie, ale wówczas wykładzina rozrośnięta zawilgoconym bąblem wepchnęła mu się pod nogi i...
Raz - dwa - raz - ...raz - raz! - ! - dwa - raz - dwa (...)
Tak to mniej więcej brzmiało, pomimo częściowego wytłumienia każdego stuknięcia obcasa grzbietem dywanowej szczeciny stanowiącej mdły miks przygaszonej zieleni i brudnawego wzoru ubłoconych podeszw, których sprzątaczowi nie udało się porządnie doczyścić.
Bioluminescencja — wszedł mu w słowo, zbyt podekscytowany aby posiłkować się grzecznością. Chyba zauważył swój nietakt, bo zaraz umilkł i z lekko zahukanym uśmiechem skupił się znów na pilnowaniu tego co miał pod nogami.
Czy pamiętał kiedy po raz pierwszy widział rybę głębinową? Może to było w szkole? Albo w albumie w bibliotece? Z pewnością dysponował już aktualnymi zdjęciami, więc musiało to być na jakiś czas po tym jak Arlo odkrył je na średnio dokładnych szkicach.
Absolutnie fascynujące — odezwał się znowu, łapiąc się rozpoczętego wątku dziwactw mórz i oceanów. — Dostosowały się do warunków jako jedyne. Żaden inny organizm nie byłby w stanie tam przetrwać, a one nie tylko wykształciły odpowiednie mechanizmy, ale zaczęły je jeszcze wykorzystywać do wabienia potencjalnych... no, te z antenkami przynajmniej. U żabnickształtnych, tych takich o najśmieszniejszych...
Bodaj tylko McHaren potrafił uznać kosmicznie paskudny rybi okaz za najśmieszniejszy.
...kształtach, ze świecącą czułką tak to wygląda. Ale nie umiem takiej złożyć z papieru.
A szkoda, bo może wtedy mógłby w bardziej przystępny sposób zwizualizować Butlerowi o czym mowa i zweryfikować wyobrażenie z rysunków.
Klucz trafił w drzwi z precyzją, która uniosła mu obie łezkowate brwi jak za pociągnięciem sznurka, ale nie powiedział ani słowa. I wtedy - kiedy zaproszony nieśmiało wpłynął w wąziutki, ciemnawy korytarz jak ryba w sieć, nagle go olśniło.
Albo wiesz co? Będę potrafił. Nauczę się, a jak będzie trzeba, to trochę nagniemy zasady i czułkę się doklei. Co o tym myślisz? — zagadnął posapując i znów burząc regularność rytmu gdy podskakiwał na jednej nodze miotając się z uparcie utkniętym na kostce butem. Trochę się nad sobą zresztą mozolił, a to sznurówki, a to jeansowa kurtka blokująca się przy mankietach ciasno dopiętych na kościstych wzgórkami i dolinkami nadgarstkach, a że Arlo w międzyczasie ugasił jego propozycję wybadania reszty jego fizjonomii organoleptycznie, musiał znaleźć parę sekund na westchnięcie, potknięcie po raz niezliczony (byłby kiepskim agentem, kto to widział tak plątać się we własne nogi?) oraz zabezpieczenie pozostałej iskierki nadziei, że może przynajmniej kiedyś, skoro nie teraz.
Znał to. Każdy dom pachniał inaczej mieszaniną tego czym żyli domownicy i co ze sobą wnosili w chłonące ich przyzwyczajenia ściany. Dla przykładu, Emery zawsze potrafił bezbłędnie wywnioskować posiadaczy psów (charakterystyczna woń mokrej sierści), cukrzycę (wszędobylski, lepki zapach sztucznego słodzika), dzieci (puder i jak miało się pecha, pielucha), kawoszy (do jakich zaliczał się Iarlaith), palaczy (tych szczególnie, woń tytoniu lubiła wsiąkać w najgłębsze warstwy tkanin i tynków), ale też to co mniej oczywiste.
Szczęśliwe domy pachniały życiem, a to popcornem tłustszym niż w kinach po filmowym rodzinnym wieczorze, a to perfumami w pośpiechu zakraplanymi za nadgarstki, żeby gdzieś zdążyć - może na randkę? Przetykały się bardzo zgodnie z nutami herbat od jakich szafki pękały w szwach, by zaspokoić zróżnicowane potrzeby wszystkich domowników. Innymi słowy, takie domowe pielesze aż się prosiły by w nich przebywać. Smutne mieszkania trąciły chłodem i bezruchem. Były też podejrzanie ciche, jakby z pustych pokoi lada moment miało coś wychynąć, zbudzić się z letargu i niepotrzebnie zainteresować, roztaczając wokół woń podgrzewanych w mikrofali gotowców, niezadbanych roślin matowych od warstwy kurzu zalegającego na liściach, w odczuciu dusznego, a w jego osobistym przypadku był to dodatkowo zbiór upchniętych w szafie nienoszonych ubrań zbieranych jak znaczki, pasty do podłóg, zwietrzałej naftaliny, bejcy do drewna, wilgoci i gnijącej w zapomnieniu cebuli.
U Arlo pachniało odrobinę i szczęściem i smutkiem, oba niewiadomego pochodzenia, bo chociaż rozróżnił oczywistości - kawa, kurz, dalej słodki i ciężki zapach glicynii wpadający przez rozszczelnione okna i prania, było w tym miejscu coś czego nie potrafił zidentyfikować, ale w odczuciu miało niewiele wspólnego z ciepłem.
Walczyłem z kurtką. Będę musiał poszerzyć... mankiety — poinformował, z króciutką pauzą na spostrzeżenie do którego aż dotąd nie miał dostępu.
Ciekawość była na miejscu, większość ludzi w jego sytuacji patrzyłaby z zainteresowaniem choćby po to by sprawdzić, czy w oczach niewidomego ostał się jakiś kolor, czy zasnuwa je mleczna kataraktyczna warstwa, a po tym jak zaspokoił wstępną dociekliwość co do podstaw płynnie przeskoczył do etapu, który to znowu znaczna część pominęłaby już z rozczarowania, że wszystko wyglądało normalnie.
Wyobrażał sobie jego oczy często, zwłaszcza gdy bezczynnie i z narastającą frustracją sterczał pod sztalugą i dumał co zrobić z pustą połacią płótna jaką zostawił sobie na koniec. Bywały niebieskie, bywały zielone, czasem brązowe albo szare, miodowe, z plamkami albo bez, z okółkiem jak przy zaćmieniu słońca kiedy pojawiała się korona, z raz grubszą a raz cieńszą cienistą obwódką otaczającą tęczówkę. Ale teraz...
Słyszał pytanie, zignorował je bardzo dosadnie i zupełnie bez zakłopotania. Zamiast odpowiedzi przestąpił parę kroków do przodu i ugiął kolano z suchym trzaskiem stawu sygnalizującym, że zatrzymał się na wyciągnięcie ręki.
Wiedziałem — oznajmił z mocą, tak, jakby właśnie zakończył rozpisywanie wyjątkowo skomplikowanego matematycznego dylematu i dotarł do spodziewanego wyniku. I gdyby nie pospieszył zupełnie bez wcześniejszego zamiaru rozwijania myśli z wyjaśnieniem, Butler miałby prawo sądzić, że w swoim studium nad zagadką utknął na pierwszym etapie - nad ciekawością dotyczącą wyłącznie potwierdzenia, że istotnie, Butler jest niewidomy.
Czułem, że niebieskie! A niech to, błękitne jak bławatki! Albo jak pruski błękit, to chyba to. I są przebarwienia jak... hmm. Bursztyn? Ale czekaj, widzę chyba seledyn. Boże, jest seledyn, no wiedziałem! — wykrzyknął prawie, zupełnie jak niegdyś pewien Grek w wannie. Entuzjazm McHarena po odkryciu frapującej go od dłuższego czasu pod kątem artystycznym enigmy afektował na jego głos obfitujący w rozedrgania, wyższe tony i radosną ulgę.
Jak bławatki — powtórzył nadal rozgorączkowany, ale już ciszej. — Wielce piękne błękity, nie mam takiego koloru.
Nie zauważył nawet, że w którymś momencie tak się wychylił - wciąż w przyzwoitej odległości mimo wszystko - że musiał pochwycić się kurczowo krawędzi blatu. Ocknął się w amoku swojego zachwytu nad barwą, niepowtarzalnością plamek złota i pozlepianymi delikatnie pod wpływem buchającej z czajnika pary rzęsach jak mokre piórka, czując jednocześnie zadowolenie i żałość, że jego wizja nigdy nie miała cienia szansy dorosnąć do rzeczywistości.
A potem czajnik przeciągle gwizdnął, McHaren drgnął i z onieśmielonym uzmysłowieniem sobie jak głupkowato wybuchnął, cofnął się i z roztargnieniem prześlizgnął się po opakowaniach wystawionych na pokaz ziółek i herbat.
Jaśmin. Lubię lukrecję, ale podnosi ciśnienie — dodał przyciszonym głosem, palcami dla przyłagodzenia szalejącego mu w głowie i burzącego czystość myśli rozognienia sięgnął do potylicy gdzie z przyzwyczajenia przeczesał sobie kłębowisko loków.
Cisza dzwoniła mu w uszach, chociaż Arlo na pewno był zdolny wychwycić uspokajające się warkotanie małego sztormu w czajniku, a Emery miał paranoiczne wrażenie, że dałby radę nawet usłyszeć jego mocno bijące serce i pulsowanie krwi podkręcone owym wspomnianym podniesionym ciśnieniem. Drgało teraz w widoczny sposób pod skórą na rozgałęzieniu tętnicy zaraz pod łagodnym kancikiem szczęki i ani myślało o szybkim spowolnieniu. Gdyby tylko któregoś dnia Butler zapragnął poznać rzeczułki jego żył, wszystkie szlaki z łatwością przewędrowałby opuszką palca, jako że u McHarena prawie każda jedna znajdowała się na wierzchu, szczególnie tam gdzie pomiędzy kością a obleczeniem skóry nie było już nic więcej.
Przepraszam — odezwał się nagle, tonem ucznia zdybanego na wagarach. — To było niezręczne, ale uprzedzałem, że przynoszę jedynie rozczarowania — przypomniał już kategorią rzucanego dla rozluźnienia atmosfery żartu.
Jego spojrzenie zatrzymało się w swojej bezcelowej wędrówce po kuchni na zdjęciu, na którym Emery nie od razu rozpoznał młodszego Arlo i zapewne - kiedy zidentyfikował fotografię jako rodzinną - resztę Butlerów z pominięciem ojca. Zmarło mu się? Rozwód? Rozłąka zarobkowa?
Masz rodzeństwo? — zagaił, tym razem wyjątkowo taktownie nie wyskakując z pytaniem nasuwającym się na pierwszy plan. — Ja mam starszego brata. Właściwie to przez niego znosisz teraz moje przeokropne towarzystwo, jeżdżę do niego co weekend zdać raport ze studiów i przekonać, że jestem w stanie samodzielnie uprać sobie skarpetki i jeść przynajmniej raz dziennie. Nawiasem mówiąc, robi paskudny rosół, a jeszcze gorszą jajecznicę.
Nie wiedział w jakim celu dzielił się z nim tymi powszednimi jak mycie zębów informacjami, podczas gdy Arlo uwijał się nad jego jaśminem. Tylko raz McHarenowi drgnęło coś w środku, kolana odruchowo zgrzytnęły ugięciem, ręce się uniosły - to było w sekundę po tym, jak mężczyzna objął dłonią kubek i swobodnie zalewał suche kwiatki wrzątkiem, a widząc, że jego pomoc jest zbędna, po cichu wycofał się z pozycji asekuracyjnej.
Wtedy też zwrócił większą uwagę na dłonie Butlera, na które patrzył tyle razy w trakcie zaginania żurawich konturów z papieru, jednak nigdy nie poświęcił im dostatecznie świadomej myśli.
Od razu pomyślał, że są to dłonie paradoksalnie silniejsze niż by się zdawało, a jednocześnie delikatniejsze niż te jego, wymodelowane ciężką pracą nad drewnem i wyszlifowane z grubsza rysami blizn. Pewnie gdyby przyjrzał się z bliska, wziąłby na warsztat dotyku i swojej krótkowzroczności każdą z osobna dostrzegłby drobiznę codziennych urazów od noża co chybił w drodze do pomarańczowej skórki po zacięcia od nutowego papieru. Teraz, jakkolwiek, wedle jego naprędce skleconej oceny ręce Arlo były gładkie, ubielone niczym wapno i kształtne, w budowie inne. Palce McHarena - skoro już przeprowadzał większość swoich badań za pomocą porównań - były raczej surowsze, jakby ciosane i nieco bardziej kanciaste, za to butlerowe pięknie zwężane u końców, cieniutkie i wypielęgnowane nie na modłę kobiecą, ale w sposób schludny, tak, by mogły się podobać i rozbudzać jakąś wewnętrzną tkliwość sui generis.
W Irlandii nie mamy wisterii. Klimat im nie sprzyja, więc brak egzotyki nadrabiam w Lorne. Nie zgadniesz w jak wielkim byłem szoku, kiedy wylądowałem na lotnisku w Cairns w golfie i płaszczu, podczas tutejszej zimy, a okazało się, że australijska zima oznacza tyle co u nas późna wiosna.

Balkon Butlerów, wedle obietnicy stojący teraz dla niego otworem, onieśmielił go obfitością fioletu i chociaż nie należał do wyjątkowo wysokich, musiał raz czy dwa pochylić głowę aby nie smagnąć jej czubkiem o przydługą girlandę kwiatów. W jednej ręce mocno trzymał kubek pełen rozwijających się pod wpływem ciepła i wilgoci jaśminowych kwiatków, a drugą tykał koniuszkiem palca raz po raz pęk wonnych glicynii. Tak się zacukał nad wiszącym, przytulonym do tynków ogrodem, że nawet nie spojrzał na resztę tarasu.
Myślałem, że je sobie naszkicuję z pamięci w domu, ale chyba nic z tego. Marny ze mnie da Vinci. — Krótka przerwa na łyk ukropu z roztargnienia, którym sparzył sobie język. — W każdym razie pomyślałem, że chciałbym ci się jakoś zrewanżować za okazję i jak tylko będziesz miał ochotę, oprowadzę cię po naszej klinice i ochronce dla zwierząt.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Nie było oczywiście mowy, żeby - w jakimś lepszym, paralelnym uniwersum, w którym okrutni ojcowie zostają zawczasu starci z obrazka, i zastąpieni tymi czulszymi, uważniejszymi, obecnymi zarówno duchem, jak i ciałem, a nie ani jednym, ani drugim, albo tylko jednym, ale drugim już nie, a wiadomo przecież, że często obecność jednej cechy wcale nie ułatwia cieszenia się nią, uwydatniając raczej, podwójnie dosadnie, niedobór tej drugiej, a więc i w jakim żadne szczeniackie eksperymenty, służące pewnie poznaniu najlepszej drogi ku wyrażeniu siebie, nie zostają z kilkunastoletniej buźki zmazane brutalnością nie tyle policzka wymierzonego chłopcu teatralnie, ale z jakąś dozą ostrożności, co po prostu zwyczajnego razu, razu, który nie sprawdza w co uderza, i nie przejmuje się, czy coś podbije albo otłucze, albo nawet złamie (a już na pewno zgasi - w niefizyczny, a nadal absurdalnie bolesny sposób: w środku) - Arlo zobaczył szminkę rozprowadzoną na chłopięcych wargach, ale gdyby McHaren jednak nadal podejmował się podobnych eksperymentów, Butler z pewnością byłby w stanie wyczuć ją, i poddać jakiemuś rodzajowi analizy.
Wiedział, jak pachną kosmetyki - i do czego służą różne ich rodzaje. Oczywiście, że tak: przecież mieszkał z matką, a za drzwiczkami łazienkowej szafki ta, oprócz wacików, kremu Nivea, Aspiryny i zapasu szarego, hipoalergicznego, ekologicznego (dodatkowo do tej szarości - po pierwsze dlatego, że Butlerów było stać, a po drugie - gdyż każdy inny rodzaj zdawał się drażnić skórę Arlo jak zbyt szorstki ręcznik, galaktyki jego piegów natychmiast zamieniając raczej w coś na kształt skupisk lampek alarmowych: robiły się czerwone i swędziały, a ponieważ Arlo piegi miał niemalże wszędzie, pominąwszy tylko tak bezbronne i intymne punkty ciała, jak wnętrza stóp i dłoni, załomy pachwin oraz styk pośladków, okazywał się być wówczas praktycznie niezdolny do użytku, i zdecydowanie niechętny do wychodzenia z domu, bo przecież nie musiał widzieć, jak wygląda żeby wiedzieć jak wygląda, i jak patrzeć się będzie nań cała gawiedź - choćby w podróży z Lorne do szkoły w Cairns) mydła, trzymała też kolekcję różnych przedmiotów o nazwach jak szminka i puder i lekki, rozświetlający p r e p a r a t pod oczy, które można było obracać w palcach, wąchać, i wyciskać małymi porcyjkami, dla zrozumienia, albo przynajmniej przypuszczenia, do czego mogą służyć.

[akapit]

Matka Arlo miała różne pomadki. W samej szafce przynajmniej z pięć albo sześć, i więcej w szufladzie w sypialni. Te, które trzymała bliżej jego zasięgu, były równocześnie zbiorem używanym przez nią na co dzień, a nie tylko na specjalne okazje. Parę matowych, jedna kremowa, dwie albo trzy pozostałe - gdzieś pomiędzy, o konsystencji całkiem przyjemnej, a jednak czyniącej nanoszenie ich procesem bardziej złożonym i energochłonnym, niż choćby w przypadku błyszczyka, którym wystarczyło czasem po prostu pacnąć wargi ot tak, niemal na odwal się, i tak uzyskawszy koniec końców spektakularny, albo przynajmniej wystarczająco-wyjściowy efekt. Arlo potrafił rozpoznać po zapachu - przed wyjściem do pracy pochylając się nad matką, nad jej gazetą i robótką ręczną albo herbatą i męczonym z wolna skrawkiem tosta, żeby musnąć wargami jej starzejące się policzki, chłodne i wysokie, tak, jak sama właścicielka, i tak, jak chłodne i wysokie są szczyty niedostępnych, nieprzystępnych, niebezpiecznych gór - którą akurat na sobie miała. Pachniały niekoniecznie słodko, ale jednocześnie jak coś, co można by pomylić ze słodyczami. Gęsto. Przede wszystkim jakby medycznie, chemicznie, jak leki, które w szpitalach podaje się dzieciom. Gdyby poświęcił temu więcej uwagi, pewnie byłby w stanie połączyć konkretny aromat z konkretną nazwą (ten lżejszy, z pomadką nazywaną Różanym Snem, i ten bardziej duszący z kosmetykiem o górnolotnej nazwie Ogród Rozkoszy). Musiałby jednak najpierw poprosić matkę o przetłumaczenie mu nazw wpisanych w opakowania na Braille'a. Nikomu jakoś nie przychodziło do głowy, żeby nazwy kosmetyków wypisywać w sposób przystępny dla niewidomych.
Tak, jakby niewidomi nie mieli prawa cieszyć się pięknem -
  • nawet, jeśli robili to w inny, niż widzący, sposób.
W innych warunkach, w innych okolicznościach, w innym scenariuszu ich znajomości i w innym, pewnie po prostu, świecie, Arlo lubiłby opierać się na łokciach (w łóżku, w sypialni; zupełnie nagi, nie licząc rąbka cienkiej, zasłaniającej mu biodra kołdry), i ciągnąć sztyftem pomadki po rozwartych lekko (odważnie, ale nie lubieżnie - może się mylił, niemniej Emery McHaren nie wyglądał mu na kogoś, kto jest w stanie uosabiać takie słowa), ufnie, wargach. Śmiałby się, że, o - tu trochę chyba wyszedł poza kontur, a tu się potknął, i teraz Irlandczyk ma na twarzy coś na kształt impresjonistycznego pejzażu.
Nie musiałby przecież patrzeć, żeby się zachwycać.
Tak to podobno jest, gdy poza tą jedną osobą nie widzi się świata.

[akapit]

Ponieważ jednak znajdowali się tutaj, a nie tam, to jest: w cudownej, ale nierealnej fantazji o tym, co by było, gdyby, zamiast odnajdywać sobie kontur chłopięcych warg własnymi, potem opuszką palca, a na końcu barwić je szminką, Arlo musiał raczej skupić się na słuchaniu wrzątku, najpierw wzbierającego wrzeniem w brzuszku czajnika, a potem rozlewanego do dwóch kubków. Dało się, oczywiście, usłyszeć, jak płatki i fusy naciągają żarem, i jak woda zbliża się ku krawędzi porcelany. Lo wystarczająco często przegapił ten moment, tworząc na blacie żałosną, gorącą kałużę (często spływającą złośliwie na podłogę, na niczego niespodziewający się duży palec u stopy, i - Au!), żeby teraz wiedzieć lepiej. Cofnął rękę dwukrotnie, w idealnie wyważonym momencie. Mimowolnie zapamiętał: jaśmin, tak. Lukrecja, nie. Pociągnął nosem.

Myślał, że pójdą do salonu, ale w jakimś sensie nie poczuł się ani trochę zaskoczony, gdy dwudziestotrzylatek zagrawitował gwałtownie w stronę tarasu. Tak, to musiały być wisterie - te same, których (mógł przypuszczać - prowadzony swoją podstawową wiedzą geograficzno-biologiczną, ale teraz wiedział już na pewno), nie mieli w Irlandii. Sam zamarudził w progu - nie dając zieloności pędów szansy, by wplątać mu się we włosy i rozmierzwić symetrię brwi przymarszczanych za każdym razem, gdy jakieś chłopięce słowo wsiąkło w jego jaźń trochę głębiej ("wielce piękne", "rozczarowania", "absolutnie fascynujące", "bioluminiscencja", "co <o tym> myślisz?"). Odstawił własny kubek na parapet, myślą przedzierając się przez wszystkie, nieco chaotycznie poruszane przez jego towarzysza kwestie, przy których nie miał do tej pory okazji zatrzymać się na dłużej, biorąc je tym samym pod dokładniejszą rozwagę.
- Jasne. Dokleimy czułkę - Chciał chłopaka zbyć, zgodą jak machnięcie ręki, ale wpadł we własną pułapkę, już po fakcie orientując się, że zamiast syngularnej, w narrację wkradła mu się forma pluralna. Poczuł się niezręcznie, ale nie niedobrze. W takim stwierdzeniu, Arlo i Emery mieli przyszłość. To znaczy, nie popadając już w nadmierną górnolotność, mieli okazję do kolejnego spotkania. Mieli plany i pomysły, i umowę - co zrobią, żeby papierowy twór bardziej przypominał to, czym był inspirowany. Lo nie wiedział, jak się z tym ma. Skubnął wargę zębami - Miło jest pomyśleć, że nie ja jedyny muszę radzić sobie w absolutnym mroku - Wzruszył ramionami, wiodąc dużym palcem u lewej stopy po krawędzi dzielącego go od McHarena progu - Szkoda tylko, że...
Że nie mógł, jak ryby żyjące w głębinach, po prostu wykształcić sobie tego, czego mu brakowało co mu odebrano. Oczy, które by sobie wytworzył, byłyby jeszcze piękniejsze niż te, które miał, i które ewidentnie wzbudzały w towarzyszącym mu rudzielcu archimedesowski rodzaj euforii. Nie chodziło o kolor. Po prostu nie byłyby takie puste.
- Nieważne - Powstrzymał się. Uciął własne słowa jak wstążkę na skrupulatnie pakowanym prezencie. Herbata była jeszcze zbyt gorąca, by skutecznie zająć ją sobie i dłonie, i wargi. Potarł zatem kark, na języku jednocześnie ważąc słowa, które nie wzbudzały w nim większych emocji. Łatwiej było mówić o faktach. To był dobry pomysł - odpowiadać na chłopięce pytania w przyziemny, nieemocjonalny sposób.
- Dwoje. Brata i siostrę - Powiedział więc, nim Emery zdołał opowiedzieć mu o jajecznicy i rosole Iarlaitha, kreując tym samym graficzny, łatwy do wyobrażenia sobie obraz starszego McHarena. Z jakiegoś względu - i zupełnie wbrew swojej świadomej woli - pianista natychmiast zapałał do niego pewnym rodzajem oficjalnej, praktycznej sympatii. Podobała mu się myśl (choć nie podobał mu się fakt, że w ogóle myśli o takich rzeczach - jakby którakolwiek z nich powinna go obchodzić!), że starszy brat dba o Emsa: o jego skarpetki i posiłki (jeden na dzień nadal brzmiał jak "stanowczo za mało"), i że karmi go bulionem, nawet, jeśli obrzydliwym. Młodszy McHaren sprawiał wrażenie kogoś, o kogo Butler mógłby dbać o kogo należało dbać. Jak te osoby, które nie powinny same wchodzić do gęstszego lasu, bo spore są szanse, że już nigdy z niego potem nie wyjdą - Obydwoje są młodsi, ale, jak możesz sobie wyobrazić... - Mógł? - Bardziej samodzielni ode mnie - W jego głosie, niekontrolowalnie, zabrzmiała niska nuta zdradzająca, że szatyn lubi czasem popastwić się nad sobą. Podobne werbalne, pasywno-agresywne przytyki kierowane pod własnym adresem, były tego dobrym, i tylko niby-niegroźnym przykładem - Todd niedawno zaczął college. Lucy pracuje i mieszka w Cairns, ale nie zdziwię się, jeśli za parę miesięcy na dobre wyjedzie do Melbourne. Albo wróci do Auckland. Była dość malutka, kiedy się tutaj przeprowadziliśmy, a jednak Nowa Zelandia zawsze była bardziej jej miejscem, niż Australia. Nie wiem, jak to wyjaśnić - Tak samo, jak nie wiedział, skąd ludzie zyskują pewność, że znaleźli swoje miejsce. Najbliżej jak kiedykolwiek znalazł się tego uczucia, musiało być na dość wczesnym, ale już nie najwcześniejszym etapie jego związku z Cathy. Ale potem wszystko rozsypało się jak ziarenka kawy, chociażby, wypadłszy z potrąconej łokciem, metalowej puszki (to, jaka ulga!, równie często zdawało się zdarzać zarówno pełno-, jak i niepełnosprawnym - taki już był chyba urok tych porannych, prowadzonych tylko półprzytomnie rytuałów zaparzania kofeinowego napoju na pół-ślepo, i pół-śpiąco).

[akapit]

Lo opierał się biodrem o ścianę, ale teraz zawiercił się w miejscu. Może mu się zdawało, ale chyba usłyszał cichutkie, zaskoczone, skomliwe syknięcie wydane przez chłopaka przy nagłym spotkaniu jego języka ze wrzątkiem.
- Ostrożnie - Upomniał, nie będąc pewnym, czy to tylko w ramach prewencji, czy jednak udzielanej dwudziestotrzylatkowi strofy. Obrócił się przez ramię, ku wnętrzu mieszkania. To nie tak, że nie lubił własnego balkonu - przestrzeń była zwłaszcza przyjemna w łagodnie-pogodne, marcowe i majowe popołudnia, gdy niebo ani nie zionęło nieznośnym żarem, ani też nie pluło złośliwymi chluśnięciami deszczu. Arlo lubił wówczas wyciągnąć nogi - stopy, pod względem kostnej konstrukcji równie długie i smukłe jak dłonie, i obleczone cienką, jasną, piegowaną skórą - i oprzeć je o balustradę. Czasem trzymał na udach książkę, albo plótł jutowy sznurek w płaskie, pseudo-marynarskie węzełki. Teraz jednak poczuł się niewyraźnie. Przecież zwykle nie przyjmowali gości na tarasie, ograniczając się raczej do witania ich w bardziej ku temu zdatnych rejonach mieszkania. Lekkość, z jaką - Arlo słyszał - Emery odnalazł sobie miejsce pod kaskadą wisterii, napełniła go pewnym niepokojem. Gdyby się odrobinę postarał, natychmiast mógłby sobie wyobrazić, że chłopak bywał tu o wiele częściej niż jakiś jeden, przypadkowy raz. Albo nawet, że tu mieszkał, na miłość boską!
- Mógłbyś je sobie naszkicować teraz, jeśli chcesz - Ugryzł się w język przed wystosowaniem sugestii, że Irlandczyk mógłby tu przychodzić, ot, dla praktyki w tworzeniu roślinnych podobizn - Albo zrobić sobie zdjęcie, jak chcesz. Może tak byłoby łatwiej. - Zastanowił się, od kiedy zależało mu na ułatwianiu komukolwiek życia (o dziwo, właściwa odpowiedź była chyba bardziej niejednoznaczna niż te pierwsze, automatyczne, wypluwane natychmiast przez jego umysł) - Usiądę sobie w salonie, okay? Wejdź, jak będziesz miał ochotę.
Wycofał się - skośnym suwem stóp po drewnianych panelach, na pamięć odnalazłszy jeden z dwóch, niskich szezlongów. Jego matka miała słabość do snobistycznej, trącącej dziewiętnastym wiekiem, architektury, ale też do skandynawskiego modernizmu kuszącego prostotą kształtów i mnogością zastosowań. Ich salon, z czego Lo - z wiadomych przyczyn - zdawał sobie sprawę tylko częściowo, był więc patchworkiem oszczędności i przepychu. Można było od tego dostać migreny (co, nomen omen, często się zdarzało butlerowej matce), ale McHaren zapewne miał znaleźć sobie zaraz przynajmniej z pięć przypadkowych powodów do zachwytu. Arlo już zauważył, z jaką łatwością dwudziestotrzylatek przyuważa najmniejsze możliwe szczegóły.
Opadł na sofę, w miejsce, które dobrze pamiętało kształt jego bioder i lędźwi, i teraz jakby samo układało się w sposób, który służył butlerowej wygodzie. Wiedział, że gdyby zwrócił lekko głowę w lewo, znalazłby się twarzą w twarz z fortepianem, czekającym na niego jak wyrzut sumienia (od tego, co zdarzyło się z Laurentem, Lo nie był w stanie grać w domu). Odwrócił się zatem bardziej w prawo. Chyba akurat w chwili, w której McHaren przekroczył granicę tarasu i salonu.
- Sam nie wiem... - Zawahał się, choć wcale nie dlatego, że nie uważał chłopięcego pomysłu za uroczy trafiony, albo, że natychmiast zapragnął mu odmówić. Wręcz przeciwnie. Podrapał się w skroń - Nie masz za co mi się odwdzięczać, Emery - Ponownie zdziwił się brzmieniem irlandzkiego imienia we własnych ustach - Ale... Jasne. Okay. Jeśli się do mnie nie zniechęcisz - Chyba się uśmiechnął - To z przyjemnością. Jakich zwierząt powinienem się spodziewać?
Nie wiedział czemu, na miłość boską, nagle zaczyna się robić dla chłopaka miły, ale przychodziło mu to z zatrważającą, oszałamiającą lekkością.

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Eskapizm. Tak jego wycieczki wyobraźnią poza obrąbek przytłaczającej rzeczywistości określiłby pewno jakiś specjalista zaglądający w ludzkie głowy. Nie raz nie dwa McHaren myślał, że właściwie to czemu by nie, może gdyby ktoś poddał go odpowiedniej diagnostyce, obadał temat z bliska, zajrzał w przykurzone kąty i dokopał się do ukrytej niteczki powiązań (Ach, więc to stąd, tak tak, a to z tym tutaj, naturalnie, a to dziwactwo? Och, rozumiem, to prezent od rodziców...). Wprawnym okiem rozpracowałby wykształcone przez dwudziestoparoletniego miłośnika fantazji systemy obronne i stwierdziłby, że to owszem, ważne, naglące, ale nie tak bardzo jak niepokojąca kwestia migrenowych bólów głowy, miernej masy ciała, przewlekłego u/z-męczenia i senności.
Dużym wyzwaniem byłoby natomiast określenie gdzie leży granica pomiędzy niezdrową racjonalizacją, uprawianą z zamiłowaniem odkąd Emery sięgał pamięcią, a jego naturalnym sposobem bycia obfitującym w altruistyczne przebaczenia krzywd, uciekanie się do performatywnej funkcji uśmiechów z nadzieją, że stanowią one panaceum tak dla niego jak i otoczenia, czy ubieranie wszystkiego, czego nie potrafił unieść albo zrozumieć w jakikolwiek żart. Tu dopuszczalne były nawet te suche jak stare krakersy.
W incydencie z koniem też można się było upatrywać powodów, dla których był jaki był, to jest - mniej lotny w pewnych dziedzinach życia (tak przynajmniej lubili określać to jego rodzice, ojciec z przekąsem, matka z jakimś rzewnym rozczuleniem i pogodzeniem, gdy przygładzała mu dłonią włosy), aczkolwiek tak naprawdę i całkiem serio, wstrząs mózgu i uraz czaszki nie dołożył żadnej konkretnej cegiełki do jego małego regresu. Pozostawił po sobie głównie strach na widok każdej stadniny i plamę na honorze, że nie udało mu się nawiązać nici porozumienia z tym jedynym jedynym gatunkiem, mniej przecież egzotycznym od wielkich australijskich pająków czy uzębionych kajmanów.
Rzeczywistym powodem jego regularnych problemów ze skupieniem uwagi, dryfujących swobodnie myśli, natręctw, nerwic i szukaniem chwilowego ukojenia w codziennej porcji uspokajającej go dawce kofeiny było typowe ADHD, łatwe jednak do przeoczenia kiedy wszyscy zawsze stawiali na tego cholernego konia. Nikt też nie ośmielił się choćby zasugerować, że być może Emery po prostu takim już był człowiekiem: z deka naiwnym (bo bardzo chciał wierzyć w to, że wszystko z natury jest dobre, ewentualnie zaciągnięte zepsuciem na przestrzeni czasu, ale do uratowania), wrażliwym (podwójnie, bo artystycznie i empatycznie), z wielką misją, albo raczej jej poczuciem, wedle którego był odpowiedzialny za dobrostan wszystkich wokół.

Arlo zatrzymał się w progu rozpachnionego wieczornymi wisteriami tarasu, stopą na nowo badając znany sobie doskonale stopień dzielący gładko wytarty parkiet od wytracających nagromadzone za dnia ciepło dużych sześciokątnych kafelków, skąpo wydzielając mu nieco z własnych przemyśleń, tak przy okazji. Znów urwanych, McHaren i to zauważył, a Butler widać musiał mieć tendencję do przemilczeń ze swoich własnych powodów, do których Irlandczyk nie wspinał się na palce aby już teraz po nie sięgnąć. Czuł, że Arlo i tak by mu nie powiedział, a sam i tak by nie zgadł.
Ja przez chwilę byłem niemy — przypomniał sobie, kiedy padło znamienne butlerowe nieważne, a z ciszy mogła wyłowić ich tylko pomniejsza tragedia (np. rozbitego kubka), albo kolejna mcharenowa anegdotka. — Podczas wakacji złapałem najpierw anginę, a potem bodajże zapalenie krtani. Przez bity miesiąc musiałem wszystko pokazywać palcami albo rozpisywać, co było...
...błogosławieństwem dla otoczenia.
...koszmarnie irytujące, no i wtedy też po raz pierwszy się topiłem.
Trącił palcem zwisającą mu przed czubkiem nosa glicynię i przez moment z przymrużonymi oczami obserwował jak kołysze się i wreszcie orbituje po elipsie.
Bardzo niepraktyczne w takiej sytuacji, co nie? Nikt nie słyszał, całe szczęście ratownik miał dobre oko. Od tamtej pory każdy zbiornik wodny większy od standardowej wanny po prostu mnie przeraża.
Krótka, wspomniana po łebkach historyjka paradoksalnie w jego ustach brzmiała tak, jakby opowiadał o wycieczce do zoo zakończonej niechlubnym, choć niegroźnym splunięciem lamy. Gładka końcówka z zatkniętą żartobliwie deklaracją pozwalała nie przechylać się ku współczuciu, można było za to pokręcić odpustliwie głową i z politowaniem machnąć ręką. Współczucia akurat, gdy było wycelowane prosto w niego samego wyjątkowo nie lubił, jako jego powód czuł się zawsze winny i nie wiedział co z tym zrobić, dlatego intuicyjnie wolał nie obdarzać kogoś innego takim niechcianym prezentem.
Ponieważ bliżej mu było właśnie nie do współczucia, ale do współ-odczuwania raczej, w rzeczywistości złożonej tylko z nich dwóch, stałby się dumnym płótnem Butlera w jego wszystkich artystycznych eksperymentach kreślonych szminkami wszelkiego koloru i konsystencji, tych trafionych w wałeczek dolnej wargi, kącik ust czy policzek, co akcentowałby aprobatycznym pomrukiem (gdy Arlo prowadziłby palce zgodnie z konturem) albo sugerującym dmuchnięciem w nos (gdy mężczyzna wychodziłby poza paradygmat miejsc docelowych dla kosmetyku). Słuchałby z jednym okiem leniwie zamkniętym o tłustawej, kremowej strukturze produktu, o jego gorzkawym, pudrowym smaku i typowo buduarkowym zapachu, a potem sam opowiedziałby mu ile i w jakich miejscach Butler powinien później sięgnąć z mydłem, aby zetrzeć z siebie ślady jego ciekawości. Sam za to uzmysłowiłby sobie, że Arlo miał być jedyną osobą, która mogłaby zbliżyć się do niego z propozycją powtórzenia nieudanego kontaktu ze szminką, na co zgodziłby się, a potem zrozumiałby jeszcze, że jest również jedyną osobą, która mogłaby go takim oglądać.
Więc twoje rodzeństwo też radzi sobie lepiej od ciebie — bardziej stwierdził niż zapytał, zawierając w tym jakąś ulgę, że nie jest wyjątkiem, chociaż w ich przypadku okoliczności były zupełnie inne. — Wyobrażam sobie, tylko raczej nie w tych kategoriach o jakich myślisz.
To, że prościej im było wycelować dziobkiem czajnika w filiżankę, na czas dostrzec przeszkodę na drodze czy załatwić sprawę w urzędzie rozumiało się samo przez siebie, McHaren nie zapomniał o znaczącym ubytku zmysłowym, czuł jednak, że równie mocno i uciążliwie w skutkach normalne funkcjonowanie ograniczały mu inne bariery. Takie wrośnięte w światopogląd, w przyzwyczajenia i skróty myślowe.
No to nie jesteś jedyny. W sumie, ciekawe jakie to uczucie. Wiedzieć, że gdzieś się na pewno pasuje.
Dotąd dowiedział się tylko jak to jest nie pasować nigdzie. Najwięcej wspomnień siłą rzeczy wiązało go z Irlandią, Galway konkretniej, ale wśród kamiennych labiryntów miasta nigdy nie czuł się jakby był u siebie. W Australii znowu przebywał krótko, mimo to dość by móc stwierdzić, że nie podoba mu się zima pozbawiona śniegu (a kolędy śpiewane przy prawie 40-stopniowym upale brzmiały groteskowo), nowo poznane efekty odwodnienia i oraz obowiązek noszenia ze sobą wszędzie adaptera, by wtyczka pasowała do australijskich gniazdek. Przystanął zatem na wniosku, że swojego miejsca jeszcze nie znalazł, czym też nie przejmował się wcale sądząc po prostu, że to nadal przed nim.

Ukrop uparzył mu język, a krótkie uważaj miało uchronić go przed kolejnym zaglądnięciem do kubka nim rozmakający jaśmin nie ostygnie. Zamiast próbować szczęścia podszedł parę kroków i wystawił twarz aby dać się połaskotać koniuszkami kwiatowych sopli po policzkach, niebaczny na budzące się w Arlo niewygodne wrażenie o jego tutejszości. Po zapoznaniu się z kuchnią, wąskim przedpokojem i częściowo z salonem, balkon był tu tak naprawdę jedynym miejscem w jakim McHaren czuł się pewnie. Cała reszta onieśmielała go elegancką wysokością sufitów, eklektycznym wystrojem, dlatego zdecydował się zostać na tarasie jeszcze przez moment i zdecydować, czy warto w ogóle próbować tworzyć wstępny niechlujny szkic i liczyć na szczęście (oraz dobrą pamięć) później, wieczorem, czy pójść za sugestią Butlera i zrobić kilka dokładnych zdjęć z bliska.
Wygrała druga opcja, Emery miał powody by nie ufać swojej dziurawej jak trefne sito pamięci.
To, że Arlo ze sporą dokładnością rozpoznawał dźwięki i interpretował je równie precyzyjnie sprawiało - jak teraz, gdy zagadnął go kiedy nieśmiało próbował bezkolizyjnie wpłynąć w salonową przestrzeń - że McHaren przeważnie zapominał o jego przypadłości. Swoją drogą, zastanawiał się po ich ostatnim spotkaniu, nad właściwym słowem, bo żadne mu nie leżało. Przypadłość brzmiała jak niegroźna, ale męcząco powracająca migrena. Ułomność kojarzyła się z defektem, a Irlandczyk jego braku widzenia nie rozpatrywał jako czegoś, co można było uwzględniać jako wadę. Oczywiście, to musiało być niewygodne, dokuczliwe, odczuwane wielorako do czego Emery nie miał dostępu, ale z czym Arlo musiał borykać się co jakiś czas, jednak nie jako coś, co postawiłoby gruby twardy minus na karcie postaci Butlera w jego własnym wyobrażeniu. Nie wiedział jak to nazwać, zatem po prostu przyjmował brak jednego zmysłu jako dodatkowy element człowieka, który pojawiał się w jego myślach zbyt często.
Jak sam zauważyłeś, jestem niezmordowany — przypomniał gdy tylko zdławił w sobie irracjonalny lęk przed byciem ukąszonym przez gładką, pozbawioną plam kanapę na której skraju usiadł ze swoją herbatą. — Poza tym uważam, że każdy przynajmniej raz w życiu powinien potrzymać sobie na rękach koalę.
Dla wyrażenia obrazowej powagi tego oświadczenia McHaren siorbnął zdrowo, głupio zresztą, bo wciągnął wyjątkowo duży jaśminowy kwiatek i rozkaszlał się jakby miał suchoty. Możliwe, że poza jego zwyczajową nieostrożnością bardzo blady i eteryczny uśmiech Butlera miał swój udział przy tym wypadku.
Mamy jeszcze kaczkę, nasz nowy nabytek, strasznie przeklina. I... och, prawda, są psy, wszystkie rzecz jasna warte adopcji, nieco mniej kotów, też, no, wartych adopcji. Dwie papużki, o ile dobrze pamiętam to chyba nimfy, ale nie wiem na czym to finalnie stanęło, bo to kwestia dyskusyjna. Jest też kajman.
Tu uciął - nabrał oddechu przez usta, bo wszystko co dotąd opowiedział wyszło z niego na jednym wydechu - i z roztargnieniem roześmiał się jakby mówił nie o zębatym gadzie, ale sympatycznym jamniku z sąsiedztwa. Właściwie to poniekąd w ten właśnie sposób Emery postrzegał większość syczących, gryzących i generalnie niezbyt przyjemnych w obcowaniu dla większości osób zwierząt.
Kajman jest mój ulubiony, nazwałem go Albert. No i... parę węży? Kilka pająków, w tym jeden ptasznik, fe-no-me-nal-ny! I axolotle z lewej hodowli, zwykle to ja je karmię. Wyglądają jak małe smoki, albo jak duże kijanki z doklejonymi wąsami z koperku.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
ODPOWIEDZ