recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Obrazek


W jego sercu od samego początku istniało dla niego miejsce, to jest, od dnia, w którym Emery zobaczył go po raz pierwszy pewnej deszczowej soboty na trasie z Lorne do Cairns.

O godzinie dziesiątej rano MccHaren nie był na nic gotów. Nawet po tym, jak wmusił w siebie zbożowe ciastko oblane paskudnym, za to słodkim, pseudomlecznym ulepkiem i wypił pierwszą kawę, nadal nie czuł się przygotowany na stawanie twarzą w twarz ze światem, a na pewno nie z zauroczeniem tak mocnym, że w całej trwającej kilkanaście sekund bezwzględnego terkotania pociągu po torach i kołatania w ten sam rytm serca epifanii, zdołał ledwo nieelegancko otworzyć usta.
No więc patrzył. No więc, mężczyzna był tam, prawdziwy, wyłowiony snopem światła słonecznego przedzierającego się momentami przez chmury, albo i mu się zdawało, a wszystko to było wytworem jego wyobraźni. To jest, ta jaśniejąca łuna, bo nieznajomy wciąż siedział parę rzędów przed nim i wspierał się skronią o zroszone deszczem okno.

Potrzebował jednego kursu, dokładniej - siedmiu magicznych przystanków by rozpocząć etap fascynacji. Nosił go w sobie do dnia następnego, podczas którego wracając wieczorem tym samym pociągiem wypatrzył, że mężczyzna również skądś wraca, co wywołało w nim bardzo dwojakie odczucie i wrażenie, że wdepnął w coś, czego nie rozumie.
McHaren nie rozumiał wielu rzeczy: różniczkowania, sensu sprzedawania owoców w plastiku, powodu, dla którego trzydzieści pięć ton czystego żelastwa zwanego samolotem unosi się w powietrzu. To były jednak rzeczy, o które na dobrą sprawę zawsze można było kogoś zapytać, podyskutować, zgłębić i machnąć ręką, ale to? Nie. To nie podlegało prostemu pojęciu, toteż postanowił wgryźć się w problem inaczej. Zaczął od kwestionowania tego, co wydawało mu się, że jest, następnie zapieklił się, że być może jednak wcale tego nie ma, tylko po to by logicznie reasumując dojść do wniosku - że no, skoro właśnie temu zaprzeczał, to rzecz istnieć musi. Musi i już! Nie można przecież polemizować z tym, co nie istnieje, tak?
Wspomniana dwojakość też wywoływała w nim podobne sensacje i ją też obchodził naokoło, zabierając się do jej rozpakowywania jak pies do jeża. I tu, cholera jasna i seledynowa, też dumał bez rezultatu, bo jak tu jednocześnie cieszyć się i nie cieszyć?

Tak oto nieświadomy wewnętrznych rozterek i tworzonych naprędce kolaży wymyślonych, potencjalnie nie-niemożliwych ale też niezbyt prawdopodobnych sytuacji McHarena, nieznajomy wykonał z nim jeszcze kilka kursów pociągiem, aż deszczowe lato przeszło w jeszcze bardziej deszczową jesień, a ładna pogoda w Lorne stała się wyłącznie wtrąceniem pomiędzy ulewami i wichurami szarpiącymi wybrzeże oraz jego zbyt lekko odziane ciało.
Etap fascynacji dojrzał do fazy studiowania przypadku, ostrożnego jak na paranoika i nieobytego towarzysko nerda przystało, a w ciągu następnych tygodni powstało co najmniej tuzin szkiców prezentujących owal twarzy, niezbyt wierną replikę mapy piegów, śliczny, prosty nos i kilka poprawek ust, bo ten łuk kupidyna zawsze wychodził nie taki jak trzeba. Oczu nie smagnął ołówkiem nigdy, nawet z grubsza. Nie widział ich dotąd, więc zamiast czynić to, co robił na ogół, to jest - pilnować, by swoim systemem uporządkowany świat pozostawał poukładany i zrekonstruować wyobrażenie - Emery wziął się za to, czego był pewny. Pewny był tylko koronki ciemnych, gęstych rzęs zawiniętych zgrabnie, co było mu dane zobaczyć raz, na parę sekund kiedy wysiadał i basta. Nakreślił je na papierze jeszcze na dworcu, ze szkicownikiem zatkniętym na kolanach w bardzo niewygodnym i niehigienicznym przysiadzie na środku peronu.

Odkąd Pan X - bo tak nazywał nieznajomego czując potrzebę, aby jakoś go tytułować - wszedł bardzo subtelnym klinem w jego codzienność, McHaren zaczął zauważać zachodzące powoli zmiany, co przeraziło go do cna, jako że tych nie znosił. Nie dlatego, że bał się nieuchronnej konieczności aklimatyzowania do owych nowości, ale dlatego, że mogło okazać się, że nic się właśnie nie zmieni i że pomimo starań pozostanie oporny, taki sam i beznadziejny od początku do końca.
W odpowiedzi na ten podskórny lęk w jego domu pojawiło się więcej książek, którymi próbował zapchać sobie czas wolny, ale nawet porywający romans między nauczycielem tańca a jego uczennicą nie wymiótł mu skutecznie z głowy dylematu nad oczami, co ich nigdy nie widział. Za często przekładał opasłe tomiszcze palcem i patrzył martwo w punkt, z myślami pełnymi zastanowień i wariacji na temat tęczówki aby uznać to za normalne. Potem zaś spoglądał na okładkę, uśmiechał się kpiąco, zdejmował z nosa okulary i ocucał się cierpką konstatacją do społu z przegryzanym dla osłodzenia werdyktu ciastkiem.
Mit uwrażliwionej artystycznej miłości wiecznie żywy.
Tak myślał, a dosłownie chwilę później miał ochotę zdzielić się papierową cegłą na odlew w twarz, bo przecież sam zrobił dokładnie to samo. Ożywił największy banał rodem z harlekina i roztkliwiał się nad samym sobą aż do wyhodowania sobie paskudnej, tętniącej w skroniach migreny. Taki był oryginalny.

Rozpoznał symptomy, był przecież nad wszelaki umiar kochliwym człowiekiem bardzo delikatnego i nieodpornego na miłostki serca, a zauroczenia łapał łatwo, tak jak przeziębienia wiosną. Nic zatem dziwnego, no to czym tu się przejmować? Jak zwykle przejdzie za tydzień, może dwa, a przy odrobinie wysiłku dałby przecież radę odwrócić wzrok.
Tamtej soboty Pana X akurat nie było i początkowo Emery pomyślał - no i dobrze - ale już w połowie trasy dotarło do niego, że otóż wcale nie, a nawet jeszcze gorzej. Gdyby nieznajomy jak zwykle pojawił się w pociągu, McHaren mógłby wprowadzić w życie swój genialny plan i być może by go zrealizował, obtrąbiłby sukces i w spokoju spędziłby miły, trochę nudnawy weekend z bratem. Nie wziął w ogóle pod uwagę ewentualności jego nieobecności i ta jedna zmienna zburzyła ów misternie sklecony plan, sprawiając, że poza kociokwikiem i irytacją na nieprzewidywalne zmienne, Emery nie wiedział ani co z tym zrobić ani co o tym myśleć. Nie można ignorować tego, czego nie ma. Tego dziwnego, wciąż nierozpoznanego odczucia również. Mógł za to czuć się przez los bardzo okrutnie i niesprawiedliwie pokrzywdzony, a to z kolei dało się zajeść paczuszką migdałów w cynamonowej czekoladzie.

Po tym jak ani słodycze ani litry zielonej, jaśminowej herbaty nie były w stanie przykryć diagnozy - zauroczenie mocne jak diabli - Emery zaszył się w swoim domu na pełny tydzień.
Mógł zrobić sobie parę dni przerwy od uczelni, i tak był z materiałem do przodu, bo nie tracąc czasu na młodzieńczy promiskuityzm typowy dla wieku studenckiego, częściej wpadał w wir powtarzania notatek i ich przeredagowywania, by były przejrzyste dla kogoś z rozhulanym adhd. Mógł wybrać zaległy urlop w klinice, chociaż i tak zadzwonił koło czwartku zapytać jak ma się Proszka, kotka cudem uratowana od utonięcia, ale to inna historia na inną okazję. Rzecz w tym, że Proszka miała się dobrze i nie wymagała jego obecności, przynajmniej nie aktywnie i nie w tym tygodniu. On, z drugiej ręki, potrzebował tych paru dni z samym sobą, kłębowiskiem pościeli w której bezwstydnie gniazdował na podłodze przed telewizorem oraz pełnego maratonu Supernatural, bo nic tak nie poprawiało mu humoru jak Dean, jego męska szczęka i poczucie humoru rodem z zeszłej dekady. Potrzebował zająć czymś głowę.

W środę odezwały się plecy w okolicach lędźwi i nadwyrężone przesiadywaniem zbyt długo w jednej pozycji mięśnie kapturowe. To oznaczało koniec pierzynowego kokonu, koniec Winchesterów i konieczność wzięcia prysznica.
Bury dres wylądował na pralce, skarpety zrolowane byle jak wpadły prosto do bębna, a klejąca się nieprzyjemnie do ciała koszulka z Batmanem pacnęła o podłogę nie osiągnąwszy celu. Kiedy Emery stanął przed lustrem i ściągnął okulary, z lustra wyjrzała na niego nieco poszarzała twarz człowieka, który zbyt długo opalał się wyłącznie w świetle telewizora i ciemne, zmęczone oczy krótkowidza w opuchniętej ramie z niewyspania. Boże. Na ogół nie był ani szczególnie atrakcyjny ani też brzydki jak noc listopadowa, ale teraz, w tym łazienkowym świetle niepozwalającym ukryć żadnego mankamentu, nawet McHaren sam by się nie przeleciał. To była przykra konkluzja, zmył ją na szczęście razem z potem, zaciekiem z lodów czekoladowych na przedramieniu i ogólnym napięciem obolałych mięśni.
Zastanawiał się czasami i wtedy, gdy stał pod strumieniem wody nasiąkając gorącą wilgocią w najlepsze, jak to jest mieć kogoś, kto wypełniałby domową ciszę. Nie telewizor szumiący w tle, nie rośliny o które należało dbać by raz na jakiś czas zakwitły, ale kogoś z krwi i kości, kto ruszyłby ten przygnębiający bezruch, zainicjował filmowy wieczór albo kłótnię. Awanturę, nawet na pełną skalę, taką z tłuczeniem naczyń jak na filmach, trzaskaniem drzwiami - c o k o l w i e k, ale nie to. Albo jak by to było, zmienić na chwilę obszar codziennych zmartwień, wrócić po zajęciach czy pracy do czegoś konkretnego, zamiast do łatanej byle czym pustki? Kurwa, bardziej prozaicznie, kogoś, z kim łączyłaby go poranna kawa, obowiązek wyrzucania śmieci i regularny, w miarę satysfakcjonujący seks, sporadyczne wyjście ze znajomymi i dwie pary pasujących, tandetnych skarpetek, a…
Wierzgnął i prawie go ten moment zawahania potrącił o zęby, niewiele brakowało żeby grzmotnął o śliskie kafelki.
Za dużo ostatnio myślał, a w jego przypadku takie myślenie bywało niebezpieczne i nie chodziło nawet o wilgotne łazienkowe powierzchnie. Jeszcze by coś zdecydował i kto wie? Coś by się w jego życiu zmieniło.

Od środy praktycznie bez przerwy malował. Jak stanął przed sztalugą popołudniem z paletą w ręku i butelką wina dla natchnienia, tak skończył w nocy z czwartku na piątek, a i to tylko i wyłącznie dlatego, że znów odezwał się pulsujący ból głowy. Czyhał na niego od strony potylicy i po krótkiej grze wstępnej w postaci ucisku rozlał się prawdziwą klamrą palącej migreny, aż go zemdliło. Od dwóch godzin ledwo widział na oczy, chociaż miał na nosie okulary i to na dodatek wyjątkowo czyste. Wtedy, kiedy burza w jego czaszce była jeszcze ledwo niemrawym podszczypywaniem pomyślał, że to od farby, od ostro pachnącej terpentyny i otworzył okno licząc na zbawienny wpływ plus minus świeżego powietrza. Cóż, teraz już wiedział, że to nie było to.
Z niedokończonego obrazu patrzyła na niego twarz o skórze piegowatej jak lastryko, z pustką w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy, a mimo to patrzyła na niego jakoś tak… ?
I ten ? bolał, doprowadzał go na biegun wściekłości, przerzucał w stronę poczucia głębokiej, depresyjnej beznadziei i od tego też być może tak bardzo rozszalała mu się ta migrena.
Huk rozbrzmiał w jego obolałej głowie o wiele głośniej niż w rzeczywistości, kiedy rzucił paletą o zaplamiony zaschniętą farbą nakastlik, bardziej niebezpieczne okazały się rozrzucone beztrosko szkice usiane wokół na podłodze. Wystarczyło, że McHaren postawił jeden nierozważny krok i fiknął, lądując na podłodze twardo wśród szyderczego szelestu kartek. Obraz na krótko rozbłysł mu przed oczami, ból wybuchł nie tylko w głowie, ale miał wrażenie, że w całym jego jestestwie oraz niematerialnej duszy, a chwilę po tym nastąpiła flauta i stracił przytomność.

Obudził się tak jak zaległ, na podłodze, na pogniecionych szkicach i przed sztalugą na którą z otwartego okna padały poranne promienie słońca. Obraz był okropnie rozmazany, widział plamy, feerię małych światełek i na domiar złego wszystkie one wirowały goniąc się bodaj… po suficie. Tak sądził, w końcu był aż nazbyt boleśnie świadom, że leży plecami na twardej dębowej podłodze i to twarzą w górę. Ponoć gdy człowieka zaskakiwała w górach lawina i nie było się pewnym w którą stronę należy kopać, doradzano, aby splunąć. Praktyczne, tu jednak chyba nie potrzebował się do takich środków uciekać, aczkolwiek byłoby to na swój sposób komiczne.
Głowa była cała, chociaż odległym echem odczuwał jeszcze efekty migreny oraz swojego grzmotnięcia o deski, wstydliwego i całe szczęście nikt mu nie świadkował.
Trzeba było wstać, zaprzeć się łokciami, podnieść do siadu co uczynił zbyt szybko, przez co znów zakręcił mu się świat, tak, jakby ktoś wrzucił go do pralki pracującej na pełnych obrotach. Ten świat, mimo, że wirujący i ogólnie rzecz ujmując, ostatnio mało dla niego przyjazny wypadało wyostrzyć, więc obeznany w powodach dla których widział tak jak widział, zaczął po omacku szukać wokół siebie okularów.
Nagły widok wszystkiego wokół w wymiarze HD sprawił, że zabolały go również oczy. Ach, tak, czasami podobno lepiej było nie widzieć.
Mrugnął raz. Mrugnął drugi, zmarszczył się cały na twarzy i stęknął jak pokrzywdzone dziecko, palcami sięgając ku swoim skroniom aby je trochę rozmasować. Sam był sobie winny, był wszakże niekwestionowanym mistrzem w doprowadzaniu się do ruiny w zjawiskowym slowmo. Od wypadku do wypadku, kiedyś niechybnie wpadnie do własnego grobu i z przypadku domknie jeszcze wieko gustownej trumienki.
Te i inne im podobne gorzkie przemyślania upłynęły mu we względnej ciszy przerywanej cichym cmokaniem, stękaniem, fuczeniem, posykiwaniem, aż się McHeren wreszcie w sobie zebrał, spionował i pod ironicznie wiernym w swym faktycznym stanie, niewidzącym spojrzeniu z obrazu posnuł do kołdrzanego kokonu w salonie.

Nie potrafił dokończyć portretu przez kolejny tydzień, chociaż pozornie wszystko było w porządku i od poniedziałku wrócił zarówno na uczelnię jak i do pracy. Solidny guz z tyłu głowy odzywał się od czasu do czasu podobnie jak potrzeba dokończenia pozbawionej oczu twarzy na poddaszu, sęk w tym, że Emery nie potrafił tego zrobić. Chodził więc na zajęcia, uwijał się w lecznicy, był nawet na urodzinach koleżanki z roku gdzie swoją drogą, bawił się świetnie, ale w przerwach pomiędzy byciem duszą towarzystwa, a graniem największego pajaca w grupie zastanawiał się co ma zrobić z tym swoim małym sercowym problemem.

Znów przyszła sobota, znów pojawił się na stacji i wsiadł do tego samego pociągu by bez zaskoczenia stwierdzić, że Pan X tego dnia również jechał w stronę Cairns. Pierwszy raz za to było tak tłoczno by Emery został zmuszony aby stać i to na dodatek nie gdzieś z tyłu, na bezpieczną odległość. Nie! Otóż tym razem tłum pchnął go najpierw fakt, bezpiecznie na bok, aby już po paru minutach płynnego układania się bezkształtnej masy ludzkiej tłuszczy zostać przepchniętym tuż nad siedzenie kogoś, kto codziennie patrzył i jednocześnie nie patrzył na niego z obrazu. Akurat składał jednego ze swoich papierowych żurawi, które McHaren wstydliwie podkradał gdy mężczyzna pozostawiał je na siedzeniu, a które z pietyzmem wieszał później na nitce nad swoim biurkiem, z czego powstało niezłe stadko.
Przez moment sterczał nad nim jak kat nad dobrą duszą, trzymając się kurczowo poręczy i modląc, aby pociągiem nie szarpnęło bo inaczej poleciałby prosto na niego. Żeby jeszcze mógł się chociaż tyłem obrócić, a nie tak do niego wystawać, prosto w profil, niemal na styk, bliżej niż…
Och, żeby to. Nieznajomy właśnie westchnął sobie prosto w szybę parując ją na parę sekund oddechem, a Emery pomyślał, że to słabe miejsce i moment na przysypianie. Pomyślał też, że nie powinny mu się tak pocić ręce, w przedziale powinno być luźniej, a świat nie ma nad nim litości.
W połowie drogi sytuacja niewiele się poprawiła. Nie zrobiło się ani luźniej ani też nie udało mu się obrócić, więc przez większość czasu bezmyślnie gapił się w okno nie widząc nawet mijanych stacji. Tylko on, tłum napierający nieustannie na plecy, jego muza i zarazem utrapienie oraz mechaniczny stukot pędzącego pociągu. W głowie miał pustkę, swój przystanek z roztargnienia pominął, nie miał pojęcia dokąd jedzie, a w lewą łopatkę wbijała mu się morderczo jego własna parasolka.
Automatyczny, płaski kobiecy głos przez interkom poinformował, że zbliżają się do końcowej stacji, a McHaren poczuł jak ciężka klucha najpierw unosi mu się do gardła, po czym okrutnie powoli opada mu na dno żołądka. Jeżeli dotąd sądził, że przez ostatni kwadrans niewiele przechodziło mu przez głowę, tak teraz uleciała mu z niej wszelaka myśl. I ten też moment wybrał sobie nieznajomy, aby ukończyć papierowego żurawia z biletu, ułożyć go równiutko na fotelu z którego wstał, a następnie stanąć twarzą w twarz z kompletnie skołowanym, przerażonym do nienaturalnej bladości Emerym wcementowanym jak żywo w podłogę.
Zadziałał jakiś dziwny automatyzm o jakiego posiadanie nigdy by się nie posądzał. Z chwilą w której mężczyzna wykonał krok do przodu, on jak w tańcu cofnął się by najpierw brzydko podeptać jakiegoś dzieciaka w kaloszach, obrócił się sztywno i wtedy na raz wydarzyły się dwie bardzo ważne rzeczy; jeden przełom i jedno odkrycie.
Moment, w którym na ułamek sekundy zetknęli się piersią w pierś, a guzik koszuli mężczyzny przeszorował mu boleśnie policzek był momentem, w którym serce drgnęło mu i zdawać by się mogło, wyłączyło, albo przeskoczyło o parę uderzeń.
Głupio — pomyślał McHaren, gdy cały świat jakby wyhamował i zamknął go w tej jednej chwili. Dotąd myślał, że coś takiego ma miejsce wyłącznie w filmach, ale widocznie jego chora wyobraźnia także posiadała dryg do zakrzywiania czasu i przestrzenii. — No. Bardzo głupio.
A potem wzrok powędrował mu w dół i wówczas zobaczył. Zauważył. I zrozumiał.
To zrozumienie niemal zwaliło go z nóg.
Laska. Był niewidomy.
Znów pojawiła się frustrująca dwojakość, bo jednocześnie to spostrzeżenie zmieniało wszystko i… nic. Bardziej denerwowało go to, że sam był aż tak absurdalnie ślepy aby tego nie dostrzec. Złość musiała działać na McHarena stymulująco, bo w bardzo krótkim czasie podjął dwie decyzje i zdążył równie szybko wprowadzić je w czyn; jednym ruchem ręki zgarnął pozostawionego na fotelu żurawia, a chwilę po tym wyskakiwał z pociągu razem z ostatnimi maruderami, co z jakiegoś powodu też się zapomnieli i ociągali z wysiadaniem.

Prędko pożałował, że nie jest wysoki. Nadrabiał za to ten brak wyobraźnią, dlatego zamiast siąść na boku i pogrążyć się w czarnej rozpaczy, Emery odnalazł ruchome schody i począł wypatrywać szaleńczo mężzyzny w tłumie. Spojrzeniem skakał od głowy do głowy, ale oczywiście na nic się to zdało. Większość osób niosła parasole, czym skutecznie ograniczała mu widok.
No żeż ty, nać twoja mać… — zgrzytał chmurnie pod nosem, ślepiąc i moknąc w najlepsze. Deszcz, perwersyjnie mokry i kleisty wywijał mu loki ekwilibrystycznie w cudaczne esy i floresy, przyklejał cienki sweter do ramion, a jak już porządnie nasiąknął zaczął mu okropnie ciążyć. Na domiar złego schody prawie wciągnęły mu sznurówkę gdy nie poszczycił się uwagą i pominął moment wyjechania na samą górę.
I kiedy już wściekły, mokry i zrezygnowany, bo otóż raz jeden zdobył się na odwagę, na gest, na otworzenie pyska, jedyna szansa ulotniła się i zniknęła mu z oczu.
Stuk. Stuk. Stuk.
Nie zniknęła mu jednak z ucha.
Usłyszał to rytmiczne postukiwanie za sobą. Obrócił się, zatoczył przez rozwiązaną, wygryzioną przez walkę ze schodami sznurówkę i wtedy go dopatrzył; szedł wzdłuż korytarza i lada moment miał zacząć wspinać się na stopnie prowadzące na górę, na ulicę, a tam przez warkot samochodów Emery mógł go już po raz drugi z taką łatwością nie odnaleźć. Nie myśląc zatem zbyt wiele - zwykle funkcjonował albo w trybie rozumowania zbyt mało albo zbyt dużo - puścił się biegiem szturchając bogu ducha winnych przechodniów aż do szczytu schodów, gdzie zdyszany zatrzymał się gwałtownie bo nieznajomy również przystanął.
Na swój sposób to było całkiem romantyczne. Deszcz spływał mu po twarzy z przemoczonych, pociemniałych od wilgoci włosów, swetrzysko ociekało strugami, mokre buty wydawały ten okropny dźwięk pomiędzy mlaskaniem a skrzypieniem, a na policzki wyszły mu jaskrawe rumieńce. Czerwienił się jak obsypana kwiatami pigwa.
Potrzebujesz parasola?
To było to. To był jego moment, jego złota szansa, jego dwa wymyślone naprędce słowa, którymi miał zmienić świat. Albo nie świat, mógł chociaż sprawić, by nieznajomy przestał brzydko nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia, a zaczął myśleć o nim jak o wariacie, co to zaczepia obcych na ulicy oferując swój połamany parasol.
No więc, wreszcie i przede wszystkim - przynajmniej przestał być anonimowy. McHaren nigdy nie lubił szarości.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
⠕⠝⠑

[akapit]

Nazwanie całej tej sytuacji ironiczną stanowiłoby pewnie zasadną i trafną diagnozę, ale, jednocześnie, byłoby stwierdzeniem faktu tak oczywistego, że od razu wzbudziłoby w Arlo falę gorzkiej irytacji (a tej Butler nie lubił, bo prędko przeobrażała się w gniew, gniew zaś, wyrażony czasem na zewnątrz - jakimś fuknięciem, trzepnięciem dłoni o poduszkę albo tak żałosną, jak i rozżaloną tyradą o niesprawiedliwości świata, wygłoszoną prosto w nawykłą już do rozpaczy twarz jego matki - natychmiast zawracał i powracał do właściciela jak wadliwy bumerang, nakazując mu tym samym robić różne, niebezpieczne - czasem -, i nieodpowiedzialne - zwykle - rzeczy).
Czy to, bowiem - nie tylko w planie czyjegoś dnia, ale i w tej osoby życiu oraz, przede wszystkim, może, w samym sednie jej cierpienia i frustracji i nadziei i najróżniejszych rozterek odgrywać pierwszoplanową rolę od kilku ładnych (w metaforze - w rzeczywistości bowiem faktycznie były raczej szare, mokre i rozedrgane powiewami niezmordowanego wiatru) miesięcy, ale nie zdawać sobie z tego sprawy ani odrobinę, ani ciutkę choćby, będąc od wszelkich wizualnych indykatorów jak się sprawy mają odgrodzonym grubą kotarą permanentnej ciemności  - było ironiczne?
(Aka: niefortunne, felerne, śmieszne - ale niezupełnie zabawne).
No, kurwa mać, oczywiście, że było.
Niemniej ironiczne jednak, niż inne rzeczy, z którymi Arlo musiał radzić sobie w ostatnich latach, i w tych lat ułamkach - mniejszych i większych (w tygodniach i miesiącach stopionych ze sobą w brzydkie, nieregularne kształty), rozpoczęcie fazy własnej mizerii datując mniej więcej na ten dzień, w którym opuściła go Catherine Bates, jej pogłębienie - na ów, w jakim poznał Laurenta Higginsa, szczyt - na moment, w jakim stwierdził, że nie chce go znać nigdy, nigdy, nigdy - kurwa! - więcej, wszelkie pozostałe dni, które przyszły później, doświadczając po prostu jako mdlące, zabarwione rozlanym w kalendarzu smutkiem i, oksymoronicznie, po brzeg wypełnione pustką.
Odkąd zgłosił sprawę z Laurie'm Laurentem na policję, ubiegając się o absolutny zakaz zbliżania (ale - do dziś nie był pewien czemu - zagryzłszy zęby wtedy, gdy, głosem pełnym płytkiego, formalnego współczucia  spytano go o możliwe akty przemocy lub agresji o charakterze seksualnym), i sprawa została rozpatrzona pozytywnie (kolejne nietrafione słowo; pomyślnie nie brzmiało wcale lepiej; tak czy owak - z korzyścią dla Butlera, w każdym razie, mającego, w razie zagrożenia, otrzymać od policji i innych, adekwatnych służb, należną mu ochronę i wsparcie - chociaż co to niby za k o r z y ś ć, jeśli człowiek musi się ubiegać o coś, co powinne być mu gwarantowane z definicji, to Arlo już nie wiedział) miał wrażenie, że jego rozpacz osiągnęła stan plateau. Nie meandrowała mu już po sercu, wznosząc się i opadając w nagłych turbulencjach, nie wystrzeliwała w górę jak wskaźnik na elektrokardiogramie w chwilach, w których Laurent mu się przyśnił, albo w których znajdował go jeszcze w sobie, w jakiejś blizence napotkanej na skórze podczas prysznica, albo niespodziewanej reakcji ciała wzdrygającego się od powiewu wiatru nadmiernie przypominającego higginsowy dotyk. Była z nim zawsze, ale raczej jak przewlekła, niedoleczona infekcja - taka, co męczy, ale nie zabija, a nie nagła gorączka, tak silna i brutalna, że unicestwić może kompletnie jednym, ciut mocniejszym ciosem.

[akapit]

W każdym razie, wraz z nią - to jest, z żałobą po Laurent'cie (bo, jak się okazywało, żałobę można było nosić i po traumie, a nie tylko po tym, co dobre i miłe) - w życiu Arlo panoszyły się wszelkie możliwe typy ironii. Na przykład taka związana z faktem, że to Higgins był ewidentnie skrzywiony, ale to on, Arlo, musiał teraz chodzić na psychoterapię, i w dodatku bulić za nią grubą kasę - kasę, której Laurentowi zresztą nigdy nie brakowało, ale jaką chętniej wydawał na sztukę w oryginale i na kokainę, a nie na rzetelną pomoc, którą przecież mógłby otrzymać gdyby po nią sięgnął.
Albo to, że arlowa matka załamywała ręce nad nieszczęściem własnego syna (niejednym; sprawy zaczynały się na poziomie wypadku sprzed dwudziestu lat), ale jednocześnie zdawała się go za nie winić, albo chociaż obarczać odpowiedzialnością (w każdym swoim: Ale obiecaj mi, że będziesz uważał jak chodzisz. I przysięgnij, że będziesz ostrożny. I, błagam, nie rozmawiaj z nieznajomymi. Okay? Przynajmniej nie z mężczyznami - tak, zresztą, jakby Arlo nadal miał trzynaście, a nie prawie trzydzieści lat), jakby to on sam się w nie pakował, celowo i być może z jakimś rodzajem autodestrukcyjnej, perwersyjnej przyjemności.
Ironia, wreszcie, mieszkała też w absolutnie kretyńskiej infekcji oka, jakiej dwudziestoośmiolatek nabawił się przed paroma tygodniami dlatego - Chryste, co za absurd! - że nie zobaczył jakiegoś paproszka zaplątanego we własnej spojówce. Mieszkała w fakcie, że przez tę infekcję właśnie, co to na przestrzeni jednej nocy rozogniła się pod powiekami w formie bolesnego, i dość mało poetyckiego przy tym zaropienia, z opuchlizną tak okazałą, jakby Arlo upieprzył w oko szerszeń, a nie jakiś niepozorny, drzewny pyłek, Butler musiał odwołać nie jedną czy dwie, ale całą serię lekcji i koncertów, jednocześnie - w bolesnych realiach pracy nie na etat, a na zlecenie - wyzbywszy się półtora tygodnia wartego wypłaty. Najgorsze było jednak to, że problem zdrowotny łączył się z koniecznością użerania się i z lekarzami, i z matką, a także niemal kompletnym uwięzieniem w mieszkaniu. Jasne, mógł czasem wyrwać się na jakiś spacer - z żałosnym pobojowiskiem zalanym kropelkami do oczu skrytym za czarną tafelką okularów słonecznych - ale po dwudziestu, trzydziestu minutach tracił cały animusz. Bolało tak bardzo, że nie mógł się skupić. A gdy przestało boleć, zaczęło swędzieć - i wtedy to już szatyn nabrał niemal całkowitej pewności, że jeszcze trochę, a wydrapie sobie oczy.

[akapit]

Te same dni, które Emery, w każdym razie, spędzał na maratonach z Winchesterami, i najpierw malując kleksy czekoladą na własnym ciele, a potem bezokie repliki Butlera na cierpliwym, Bogu ducha winnym płótnie, Arlo spędził w towarzystwie hialuronianu, trehalozy, rozmaitych roztworów sody i własnej frustracji, tym większej, im więcej uwagi skupiał na stanie własnego konta. Oczywiście (co wcale nie poprawiało mu samopoczucia), był też podpięty pod bankowe detale własnej matki, i w razie czego mógł oprzeć się o jej oszczędności, ale już sama myśl o tym napełniała go paraliżującym obrzydzeniem. Snuł się więc po domu, i po jego niedalekich okolicach, i próbował wychodzić własne zmartwienia. Potem zmienił strategię, i zaczął brać środki nasenne - trzy dni pod rząd, osiągając wreszcie krótki, kojący stan farmakologicznej, bez-snowej (ale nie bezsennej - przez te trzy noce bowiem spał, wreszcie, jak przysłowiowy kamień) nirwany.
A potem mu przeszło.
Nie, nie gniew i zmartwienia, ale jęczmień, czy cokolwiek, czym było to, co zajęło mu oko. Prawie niczym ręką odjął (Lucy powiedziałaby, że to cud; a Todd, że głupi ma zawsze szczęście - ale Todd sam był głupi, a przede wszystkim młody, i dopiero uczył się, mało wprawnie, o znaczeniu empatii), nagle ponownie zwracając Arlo zdolność do pracy, a przede wszystkim władność do skupienia się na czymkolwiek na dłużej niż piętnaście minut.

[akapit]

Miło było wrócić - i z o b a c z y ć dziecięcą radość na twarzach tych kilku jego uczniów, których rodzice heroicznie dostarczyli dziś na lekcje mimo wybitnie niesprzyjającej pogody; malującą się w sposobie, w jaki Tilly i Tommy wyściskali go (sięgając nieporadnie jego bioder i zaczątków talii, dopóki Lo się nie pochylił, i łaskawie nie otoczył ich finalnie łukiem ramion, których można było się uczepić i, w których, dało się zatopić) kiedy przekroczył próg studio, i maniery, z jaką mała Helen się peszyła (czuł po głosie, i po szuraniu obutych w lakierki stópek na jodełkowanej płaszczyźnie podłogi), wręczając mu, a jakże by inaczej, rysunek. Arlo i Ja. Podziękował, i powiedział, że wyobraża sobie, że na pewno jest przepiękny.
Powrót do Cairns wiązał się jednak, nieodzownie, z koniecznością późniejszego powrotu do domu, co było trudne z więcej niż jednego względów. Po pierwsze - Lo wiedział, że tam czeka nań cała masa pasywno-agresywnych przypomnień o jego kalectwie. Po drugie - to kalectwo miało sporą szansę się dzisiaj pogłębić, w spacerze wieczornym chłodem na linii dworzec - mieszkanie, po wszystkich tych kurewsko-zdradliwych posadzkach, płytkach, schodkach i ścieżynkach, na których progi, nierówności i przeszkody zdawały się złośliwie wyrastać niczym grzyby po, a jakże, sążnistej ulewie. Nie było jednak mowy, że zadzwoni do mamy, albo chociaż do Lucy, z prośbą o podwózkę. Nie po tym, jak w ostatnim tygodniu i tak musiał je już obydwie fatygować wyprawami do lekarza, do apteki, potem znowu do lekarza, a także koniecznością znoszenia jego humorów, których chłopak nienawidził, ale równie silnie nie potrafił kontrolować.

[akapit]

O tym właśnie musiał myśleć, bez dwóch zdań, wypuszczając spomiędzy warg pełne napięcia i irytacji fuknięcie, które na pociągowej szybie odbiło się krótką eksplozją mlecznej mgiełki, a potem skropliło i spłakało, w dół okna tocząc drobnymi, okrąglutkimi kropelkami. Może tak też wyłaził z niego smutek (sam Arlo nie bardzo potrafił płakać, ale najwyraźniej skutecznie delegował do tego inne obiekty i rzeczy: niebo nad zatoką czy gryzmoł pary wodnej na okiennej szybie). W podróży do domu próbował przysnąć, dlatego też domykał nadal wrażliwe, choć z wyglądu zupełnie już niemartwiące powieki, ale w ostatnich dniach nocach spędzonych na zopiklonie musiał wykorzystać cały swój tygodniowy przydział snu, więc wszelkie jego starania o drzemkę były skazane na fiasko. Składał więc kolejnego żurawia - zbieraninę zagięć, rożków i kantów - próbując znaleźć mu adekwatne imię (i tak skazane na zapomnienie w chwili, w której Arlo opuści wagon - tak było zawsze), i nie mogąc znaleźć satysfakcji żadnym, jakie umysł podrzucał mu w ramach propozycji.
  • Andrew.
    • Edward.
      • L a u r e n t .
Powstrzymał się w ostatniej chwili, nim szarpnięcie dłoni rozerwałoby papierową sylwetkę na strzępy.
  • Zgrzzzyyyt - pisk!
Pociąg zahamował jak zawsze, zrywem, pauzą, i kolejnym zrywem, który przedwcześnie zerwanych z miejsc pasażerów temperował, i usadawiał ponownie na przedziałowych miejscach. Gdy typowe, miarowe dudnienie stalowego kolosa rozpędzonego po torach ucichło, przypomniała o sobie oczywiście inna potęga - ulewa nadal tnąca za oknami, i o dach, a w którą sam Butler miał zaraz wniknąć, kierując się pod własny adres.

Parasolki nie miał nawykowo.
Nie był przecież z cukru (tak bardzo zgorzkniały). Poza tym ciężko było nawigować w przestrzeni jedną dłonią - palcami oplecionymi wokół trzonka rozkładanej, teleskopowej laski - a drugą podtrzymywać przedmiot mający chronić go przed deszczem. Zawsze myślał, że przydałby mu się ogon chwytny. Cóż, szkoda, że ewolucja postępowała tak wolno, a życie trwało tak krótko - gdyby nie ten impas, może zdołałby sobie jeden wykształcić (ale jakże miałby czelność w ogóle na to liczyć, skoro nie potrafił n a w e t odrosnąć sobie sprawnie funkcjonujących oczu).
Pozostawało mu zatem odczekać chwilę (bo o tyle, o ile w rzeczywistość McHarena wsunął się może i subtelnym klinem, o tyle w przestrzenie zwykle wchodził dość nieporadnie - robiąc trochę więcej zamieszania i hałasu niż inni, widzący ludzie), a potem zgarnąć marynarkę i teczkę, bez tęsknoty osierociwszy następne bezimienne, papierowe ptactwo, wyminąć kilka żywych przeszkód, które oczywiście wyczuwał, ale których nie mógłby opisać, i z pewną dozą nieprzesadnej, ale względnie rozsądnej (matka byłaby dumna, a ojciec rozczarowany) ostrożności, ruszyć do dworcowego wyjścia.
Boże, było zimno i dość obrzydliwie. Do tego stopnia, że w Arlo rodził się cichy podszept auto-pretensji z gatunku: Trzeba było jednak zgodzić się na podwodę, albo przynajmniej wziąć od matki pieniądze na taksówkę..., a od tych łatwo już było wpaść w stan myślowego samobiczowania.
Co pewnie by się stało, gdyby nie:

- Potrzebujesz -

No, na miłość boską!
Pianista zjeżył się tak szybko, że gwałtowny sprzeciw usztywnił całą jego sylwetkę usztywnił sprzeciw zanim z ust znajdującego się obok chłopaka (chyba? głos miał młody i trochę drżący, może od chłodu, albo był na bani, albo jakiś nienormalny - bo na takich Arlo działał przecież jak lodówka na magnesy z literkami, albo obrazkami z Melbourne i Paryża, przez dalekie ciotki przywiezione z równie dalekich podróży, w ramach suweniru zakupionego w ostatniej chwili na lotnisku) wytrącić zdołał się drugi z wyrazów.

Arlo wiedział co to będzie:
  • "Potrzebujesz pomocy?"
    • "Potrzebujesz wsparcia?"
      • "Potrzebujesz może pary nowych oczu, która sprawiłaby, że już nigdy nie będziesz potrzebował tych cholernych, trywialnych przejawów nieproszonej empatii litości, Arlo?"
- parasola?

Aż go wcięło.
Tak samo silnie, może, jak wcześniej rudzielca w pociągu, gdy przyuważył butlerową laskę i połączył niepowiązane z sobą wcześniej fakty.
Było to pytanie jednocześnie zupełnie niespodziewane, jak i przecież totalnie na miejscu. Takie, w dodatku, jakie jedna widząca osoba mogła zadać drugiej zupełnie bez podtekstu, i bez sugestii, że to z żanieplu czy współczucia.
Lo zmarszczył brwi - zwróciwszy twarz w kierunku, w którym zobaczyłby wylizane deszczem spiralki miedzianych włosów i wykwit prawie pensjonarskich w kolorze rumieńców. Przełknął i chrząknął (nie mówił do nikogo już od dwóch godzin, z wyjątkiem jednego czy kilku "nie trzeba" i zwyczajowych "dziękuję", gdy ktoś przytrzymał mu drzwi albo zrobił trochę więcej miejsca). Potem pociągnął nosem, strząsając z jego koniuszka kropelkę deszczu.
Było na tyle wcześnie, i na tyle ludnie, że raczej nie spodziewał się, że gówniarz spróbuje go okraść albo zaatakować (zdarzyło mu się i to, ale nigdy o nie-nocnej, a ledwie wieczornej porze, i to w miejscu publicznym). A gdyby próbował czegoś głupiego... No cóż, Arlo był może ślepy, ale ani drobny, ani słaby. Miał więc jakieś szanse, że z kłopotów wyszedłby z twarzą, portfelem oraz bez noża werżniętego pod żebra (przeczytał kiedyś o czymś takim w gazecie - zdarzyło się w Melbourne, chyba w dwutysięcznym trzynastym, okropna sprawa! Co gorsza, przeczytała o tym również i jego rodzicielka, nie mogąca oczywiście nie podzielić się potem z Lo całą selekcją makabrycznych wizji wszystkiego co mogło mu się stać, gdy wychodził z domu samotnie).
- A masz dwa?

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Och, no kto by się spodziewał, że się wyłoży już na etapie otwierania ust? Bo przecież, a uczyli tego na zajęciach, żadne zwierzę czy to widome czy nie, nie lubiło być zaskakiwane. Ludzie też nie i prawdopodobnie gdyby powtórzył ten manewr z kimś innym, widzącym, zachowując te same okoliczności i nagłość, reakcja pewnie byłaby identyczna.
W pierwszej chwili McHaren spodziewał się, że nieznajomy zdzieli go laską, nawet przymrużył odruchowo oczy choć się nie osłonił. Sieknięcie jednak nie nadeszło, pojawiło się za to kolejno - westchnienie, kapnięcie deszczowej łezki z czubka niemożliwie piegowatego nosa i pytanie:
A masz dwa?
Deszcz ładnie szumił wytłumiając jego dezorientację, za to uwypuklając niewypowiedzianą jeszcze odpowiedź. Zerknął na swój parasol (bezużytecznie złożony i wetknięty pod pachę, bo mu do głowy nie przyszło otworzyć i skorzystać) w nagłym olśnieniu, a czując niemal uwagę wycentrowaną na nim i tylko na nim w tej chwili, Emery wykręcił się odrobinę po czym odkaszlnął znacząco. Parasol rozkwitł na boku i osłonił Butlera, jego zaś tylko częściowo, nie z jakiejś szczególnej przyzwoitości czy poszanowania dla przestrzeni innych osób, ale po prostu nie przyszło mu do głowy się ścisnąć. I tak był już cały mokry, nie było czego ratować.
Nie będę kłamał, mam jeden — odparł lekko, pozornie z humorem, jakkolwiek nerwowo podłamujący się mu głos sugerował, że albo właśnie się koncertowo zestresował, albo wiatr podwiewał mu nerki. W obu przypadkach bingo. — Ale głupio tak, bo leje jakby chmurę urwało, a teczki szkoda. Przemoknie.
Boże, o czym on...?
McHaren właśnie z nabożnym przerażeniem odkrył, że nie jest w stanie myśleć logicznie. Trajkotać o pogodzie, owszem, ale wnioskować i produkować zborne komunikaty?
O ile dotąd myśli zakorkowywały mu się gdzieś na początkowym etapie ich kształtowania, tak jak po nitce spłynęły nagle wielowątkowo, obijając mu się o czaszkę i podsuwając co głupsze propozycje zagajenia dalszej rozmowy.
Ze wszystkich możliwości jakie mógł zaoferować mu ktoś pokroju Emery'ego McHarena, napad był najmniej prawdopodobny, no chyba, że mowa o napadzie śmiechu. Najczęściej spotykał się z rechotem politowania, czego wolałby uniknąć jeśli łaska, aczkolwiek w obecnym momencie konsternacji i niezręcznej ciszy nawet by nie wybrzydzał.
Prawdę mówiąc myślałem o tym, żeby ten deszcz gdzieś przeczekać — objawił mu nadspodziewanie szczerze, a czując, że rzecz wymaga dopowiedzenia, sam się wyprostował jakby go wykrochmalono. — Po drugiej stronie ulicy jest Zen. Mają dobrą...
Brzdęknęła odginająca się pod naporem zebranej w niecce wody blaszka będąca częścią kiepskiego zadaszenia i cały zapas polał się na McHarena jak ze szklanki. Zupełnie jak w Małej Syrence, a Butler oberwał rykoszetem.
Był w takim szoku, że przez parę sekund stał z rozłożonymi na boki rękoma ociekając intensywnie i oddychając ciężko, to zadarł głowę, to znów ją opuścił by krytycznie przyjrzeć się swoim mokrym butom, a obcy, przechodzący właśnie obok mężczyzna obrócił się i spojrzał na niego ni to współczująco ni z niesmakiem.
...herbatę z konfiturą śliwkową — dokończył powoli, na wydechu i dość gorzko. — To nie jest mój dzień.
Problem polegał na tym, że ostatnio rzadko kiedy trafiało mu się cokolwiek innego. Statystycznie ponoć największym fiaskiem można się było poszczycić w tych momentach, w których człowiekowi najbardziej zależało na tym aby zrobić dobre wrażenie. Wyglądało na to, że owa przykra statystyka dosięgła go nawet tutaj, na stacji w Cairns. Cóż - wystarczyło, by zamiast się upierać jednak stanął pod tym parasolem razem z Arlo.
Formalnie nigdzie go jeszcze nie zaprosił. Wspomnienie herbaty w urokliwym Zen (którym McHaren obecnie na pewno nie był) było ledwo sugestywnym smagnięciem, które większość osób złapałaby w lot i Butler w którego inteligencję nie wątpił również, mimo to gdy milczenie przeciągnęło się i zaczął tracić i tak przegłodzoną pewność siebie postanowił, że albo teraz albo nigdy.
Z tobą. Bo wyglądasz na przemoczonego i ubranego za lekko — wypalił na raz, a desperacja na dobre sparaliżowała jego poczucie wstydu. Szum deszczu uderzającego równo i zaciekle wymieszał mu się z szumem w uszach, ciśnienie skoczyło mu gwałtownie i przysiągłby, że kaskadowo zaczynał spadać mu cukier. Był zbyt speszony by znów się odezwać i zbyt wiele postawił na tę jedną kartę aby się teraz tak bezceremonialnie wycofać, dlatego wciąż tu sterczał, ociekał z parasolem w ręku i ogólnie wyglądał jak dziwna, nowoczesna wersja Mary Poppins.
Ile razy to sobie wyobrażał? On i Pan X, o którym miał pojęcie tak nikłe, że nawet nie wiedział, że jest niewidomy? A dzisiaj był nie dość, że człowiekiem słabej woli i serca, to na domiar złego również i desygnatem pecha.
Krople deszczu uderzające o roztoczony nad Butlerem w przyjacielskim geście parasol brzmiały inaczej niż te kruszące się o chodnik, czy te obijające się o liście. Dźwięk był miękki, kameralny i odrobinę ukoił rozkołysane nerwy McHarena, chociaż ten wciąż uparcie nic nie mówił. I tak trajkotał jak nakręcony, co przyprawiłoby o zniecierpliwienie nawet kogoś w pełni sprawnego.
Im dłużej stali w miejscu u szczytu schodów, tam, gdzie akurat najmniej powinni łapać takie zawieszenia, tym więcej osób rezygnowało z uprzejmego rozchodzenia się na boki i szturchało ich w łokcie, przeciskało się i popychało. Najwyraźniej tam na dole, chwilę temu zajechał kolejny pociąg i nowa porcja spieszącego się tłumu wylała się z wagonu.
To w jaki sposób wyparowała z niego łatwość obchodzenia się z obcymi ludźmi było zastanawiające. Określił już, że nie chodziło o nowum w postaci braku wzroku, był w miarę obyty z osobami niesłyszącymi i na wyczucie podszedł do Butlera dokładnie tak samo, czyli praktycznie bez różnicy. Iarlaith tłumaczył mu niegdyś, że ich brak zaradności jest najczęściej pozorny, a usilne akcentowanie odmienności i nagminne wyręczanie było na ogół drażniącym protekcjonalizmem. Emery sympatyzował. Sam dostawał białej gorączki, kiedy ktoś słysząc o jego przypadłości zaczynał pajacować.
Trudność musiała wynikać z czegoś innego. Napotkał ją już pierwszego dnia, gdy zamiast podejść normalnie i zapytać czy Arlo pozwoliłby mu dać się, przykładowo, naszkicować, siedział upchnięty w twardy fotel w przedziale drugiej klasy i mógł tylko patrzeć. Teraz też niewiele więcej mu pozostało, a chociaż chętnie wyrzuciłby z siebie jeszcze co najmniej bukiecik oderwanych propozycji i suchych żartów, wolał milczeć z palcami mocno zaciśniętymi na rączce parasola.
W ciemnych, nieprzeniknionych szkiełkach okularów Butlera odbijały się właśnie migające światła pobliskiego przejścia dla pieszych, co nieco sprowadziło go na ziemię. Nie wiedział nawet jak długo już tu stali, sobie w tej kwestii ufać nie potrafił - potwornie mokry, ciężki i zimny sweter sprawiał, że czas mu się dłużył, lada moment miał zacząć szczękać zębami.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Chyba zrobiłoby mu się trochę smutno, trochę głupio, a przede wszystkim jakoś tak niewyraźnie (w tym jego świecie, w którym wszystko było po prostu czarno-białe, bo wbrew przypuszczeniom osób niepozbawionych zdolności widzenia w polu wzrokowym Arlo, zamiast nieprzebranej ciemności istniał raczej specyficzny, monochromatyczny układ dwóch barw - mroku tak głębokiego, że momentami aż wpadał w jasność, i odwrotnie, jakby w osieroconych przez wzrok oczach szatyna zawierały się jednocześnie dwa krańce tego samego, szerokiego spektrum: jeden, i drugi, ale nic poza nimi), gdyby wiedział, jakie obawy wzbudził w nieco nadgorliwym, może, ale w sumie całkiem uprzejmym chłopaku. No, dajcie spokój, przecież Arlo nie miał ani powodu, ani zamiaru sięgać po przemoc! Poza tym głupio by wyszło - tak machać aluminium laski na, dosłownie, oślep, w niedorzecznej i niepotrzebnej walce z absolutnym brakiem zagrożenia.
Poza tym niepokojącym byłoby pomyśleć, że skoro takie właśnie wrażenie zrobił na dwudziestotrzylatku, kulącym się odrobinkę w sobie, i znacząco marszczącym brwi w skurczu oczekiwania na niezasłużony, i nienadchodzący cios, to może i podobne robił także na innych? Butler byłby szczerze zdziwiony - w końcu dzieciaki w szkole muzycznej zwykle lgnęły do niego całymi tabunami, a ich matki i babcie rozckliwiały się nad tym, jaką to miłą aurę roztacza wokół siebie młody nauczyciel (biedactwo, tak dotknięte przez los; taki ł a d n y c h ł o p a k, a wystawiony na taką próbę...), ale z drugiej strony w ostatnich latach drogą bolesnych prób, i jeszcze boleśniejszych błędów nauczył się spodziewać niespodziewanego.
Może to więc lepiej, że zamiast czytać ze zmieniającej się stale mimiki Emery'ego, napotykając wszystkie te nerwowo-strachliwe fluktuacje zmarszczek i mrugnięć, Arlo nie pozostawało nic więcej, jak zdać się na resztę dostępnych mu wskazówek. Z wyrazu chłopięcej twarzy mógłby wyciągnąć przedwczesne, i niewłaściwe wnioski. Z tego, natomiast, jak chłopak brzmiał, mógł wyczytać chyba więcej trafnych niuansów.

[akapit]

Najpierw odczytał na przykład jego wzrost. Cichuteńki szelest przewilgoconego swetra sunącego w dół przedramienia, gdy McHaren unosił rękę na wysokość, która pozwoliłaby mu osłonić rozmówcę parasolem, i niemniej subtelny odgłos kropelek rozbijających się o chłopięce czoło i obojczyk, znacznie poniżej linii butlerowego wzroku. Arlo nigdy nie widział siebie wysokim - w końcu w dniu wypadku miał niespełna sto trzydzieści centymetrów wzrostu, przeszło sześćdziesiąt mniej niż dzisiaj, ale zdawał sobie sprawę (tym bardziej, im więcej razy zarąbał czołem czy skronią w jakąś zdradliwą framugę), że raczej wyrasta poza typową, społeczną normę); od chłopaka musiał być, jak to konstatował w wyniku prowadzonych naprędce obserwacji i obliczeń, wyższy pewnie ze dwanaście, piętnaście centymetrów. Może więcej.

[akapit]

Potem zobaczył jego posturę - bo rudzielec mówił jak osoby drobne i szczupłe, być może trochę neurotyczne i nawykowo rozbiegane, ruchliwe, takie, których wszędzie pełno, ale nie w wyniku przesadnej pewności siebie, co raczej skutkiem wrodzonej niemożności usiedzenia w miejscu (albo, jeszcze bardziej trafnie: znalezienia sobie tego miejsca, w pierwszej kolejności). Z krtani, nie z przepony - jak mówili zwykle rośli, tędzy mężczyźni.

[akapit]

I jeszcze wiek. Najpewniej więcej niż dwadzieścia, ale zdecydowanie mniej niż trzydzieści lat. Gdyby miał obstawiać, trafiłby w dwudziestkę trójkę dziesiątkę, założywszy, że McHaren musiał urodzić się między dziewięćdziesiątym-ósmym, i dwutysięcznym pierwszym, nie wcześniej, i nie później. Ci o uszach mniej wprawnych, i znacznie węższej teoretycznej wiedzy mogliby posądzić go o szaleństwo, szarlataństwo, albo czarną magię, ale to akurat były wyjątkowo proste wnioski - wszystkie, potrzebne do kalkulacji informacje, znajdowały się w sposobie, w jaki układały się struny głosowe chłopaka, kiedy mówił. Jeszcze parę zdań i Arlo byłby w stanie wyciągnąć jakieś wnioski na temat potencjalnych chorób i alergii, przebytych niedawno infekcji, ulubionych piosenek do śpiewania pod prysznicem (czyli - czy zwykle wysoko, czy nisko, i na ile głośno), oraz preferencji seksualnych rozmówcy.
Na całe szczęście (!?) nie było mu danym usłyszeć od chłopca więcej, niż kilku średnio zbornych zlepków wyrazów, prędko przeobrażających się w... No, chyba w propozycję?
Lo zmarszczył brwi - choć spod oprawek okularów wystawały teraz wyłącznie ich szczyty, więc McHaren mógł owego gestu nawet nie przyuważyć.
- Jest dziesiąta wieczorem - Nie chciał brzmieć protekcjonalnie, ale w zamiarze tym (czy raczej braku zamiaru) odniósł wyłącznie połowiczny sukces (aka połowiczną porażkę - wychodziło na to samo: w jego głosie pobrzmiała dorosła wyższość; coś, co niejednokroć osoby młode podchwycić mogą w głosie tych starszych, i, niestety, mądrzejszych od siebie) - Jesteś pewien, że o tej porze serwują konfiturę?
Nie znał Zen.
  • Z Cathy w ogóle nie rozbijali się po tej części miasta, z Laurentem tym bardziej - bo Laurent gustował w miejscach bardzo ekskluzywnych i ostentacyjnie drogich (poza tym i tak zabierał z sobą Arlo wyjątkowo rzadko - chyba zmęczony, albo skrępowany koniecznością podstawiania mu ramienia i setnego wysłuchiwania, jak pianista odpowiada na serie zadawanych mu przez innych pytań), takich, poza tym, w jakich serwowano raczej gin i krewetki, a nie konfiturę i ciepłe, kojące żołądek napoje.
Nie znaczyło to jednak, że koniecznie chciał lokalik poznać. Miał już przecież w okolicy swoje ulubione miejsca - jedną kawiarnię na krańcu własnej ulicy, bibliotekę, sklep muzyczny, w którym też dało się usiąść i wypić czasem kawę. W przeciwieństwie do ogółu osób, w dodatku, Arlo z wiadomych względów nie kusiły różne wizualne stymulanty, które sprawiały, że jego rówieśnicy chętnie obczajali nowe miejsca, i odkrywali nowe kawiarnie, restauracje, czy kluby, wpadając do nich tak szybko jak tylko się dało po otwarciu. W przypadku Lo nowość była niebezpieczna. No i zawsze groziła większą ilością potknięć - zwłaszcza, jeśli większość czasu spędzało się, jak robił to w ostatnich latach Arlo, samemu.

- To projekcja - Odparł w reakcji na słowa McHarena - te, w jakich diagnozował jego potencjalne przemoczenie, i nader-lekkość ubrania - Jestem ubrany całkiem w porządku - Dodał, trochę tak, jakby to Emery był niewidomy, a on sam musiał mu łopatologicznie tłumaczyć rzeczywistość - Ty za to brzmisz, jakbyś miał za chwilę zadygotać się na śmierć. Daleko masz do domu?
To wszystko było bardzo sympatyczne - poświęcenie dzieciaka, od deszczu osłaniającego go skrzywioną geometrią wadliwej parasolki, propozycja wizyty w herbaciarni, i cień troski, którą szatyn wyłowił z tembru dwudziestotrzyletniego głosu. Ale sympatyczne były w życiu różne rzeczy - nie znaczyło to jednak wcale, że należało im ulegać, czy się na nie zgadzać.
Formalnie nigdzie go jeszcze nie zaprosił.
Formalnie jeszcze mu nie odmówił, ale nie widział też przyczyny, z racji której miałby przystać na złożoną mu przez chłopaka propozycję. Nie był zainteresowany nowymi znajomościami, nie lubił sprawiać wrażenia kogoś, kogo wyłącznie konfitura i wrzątek są w stanie uratować od nieuchronnej, hipotermicznej śmierci na stacji kolejowej (a więc, nad kim trzeba się i litować), wreszcie - był zwyczajnie zmęczony, marząc o prysznicu i ośmiu godzinach snu (o ile by mu się to udało).
- Słuchaj - Pociągnął lekko nosem - To bardzo miło z twojej strony, ale podziękuję. Jestem pewien, że ten dzień stanie się odrobinę bardziej twoim po tej konfiturze... - Spróbował się uśmiechnąć. Teraz, nagle, pomyślał, że może wcale nie byłby to taki nietrafiony pomysł. Ale przecież podjął już decyzję, i zamierzał się jej trzymać - I naprawdę nie przejmuj się tym parasolem. Dam sobie radę. - Jak zawsze. Jak zawsze. - No... To do widzenia?

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Osobiście Emery był w stanie zrozumieć powód dla którego się nad Butlerem rozckliwiano - sam przez ostatnie tygodnie robił prawie to samo. Prawie, bo cały był w uwielbieniu, minus to niby dyskretne załamywanie rąk i kręcenie głową. Wzdychał z daleka, dokładnie z odległości trzech rzędów foteli i basta.
Kilka wyjątkowo wścibskich i zimnych kropli dostało mu się precyzyjnie pod kołnierz na karku, aż wzdrygnął się i zatrząsł parasolem. Nie zapowiadało się na szybką poprawę pogody, a jeśli wierzyć prognozom, miało padać co najmniej do jutrzejszego popołudnia. Gdyby tylko wiedział jak szybko i celnie Butler analizował go w oparciu o okrojone dane, pewnie zrobiłoby mu się o wiele cieplej. Jeszcze goręcej jakby jakimś cudem wywróżył, że pod prysznicem McHaren lubił podśpiewywać ostatnio West Coast Lany Del Rey.
Sam miał więcej czasu i okazji do prowadzenia własnych cichych obserwacji na temat Arlo i na boga, aż wstyd przyznać ile z nich wyciągnął. Znał bodaj każdy skręt jego krótkich, zawijających się uparcie włosów, proporcje twarzy, wydatność kości, od tych ostrych policzkowych po gładsze, lecz wciąż zauważalne na nadgarstkach. Przyuważył kiedyś jak ukradkiem wzdycha po przyłożeniu policzka do okna w pociągu, przekręca głowę jakby szukał wytchnienia w szklanym chłodzie. Potem, kiedy nawyk wracał i Butler znów lgnął do szyby Emery pomyślał, że być może to nawyk. Ot, jedno z wielu kuriozum składających się na anturaż osobliwości mężczyzny.
Nie zauważył oczywistego - złożonej, ukrytej bezpiecznie między nogami laski, okulary nie wzbudziły jego podejrzeń. Miał natomiast dość czasu i własnych specyficznych przyzwyczajeń by wywnioskować, iż nieznajomy zajmuje się czymś, co wymagało dbałości o dłonie. Nigdy nie chwytał barierki przed sobą, nie opierał się o pstrokate obicie fotela ręką, palce miał długie, zadbane, z precyzją składały papier i poskramiały kształt żurawia. McHaren słyszał niegdyś, że spełniają życzenia. Że należy złożyć okrągły tysiąc i wówczas, może, los przestanie być chujem w pełnym wzwodzie.
Zbierał wszystkie te origami i chociaż do tysiąca jeszcze sporo brakowało, miał już co najmniej tuzin połączony i uporządkowany na nitkach, wiszący nad biurkiem. Nie potrafił ich tam zostawić na pastwę znudzonego ciecia sprzątającego wagony, zgarniał je wysiadając i niósł prosto do domu. Tak pomału adoptował i stadko i rozkwitające, jednostronne uczucie. Parę szarych komórek i gram zdrowego rozsądku więcej, a może połapałby się, że to naiwne nawet jak na niego.
Głos Arlo dało się polubić z łatwością, miał bowiem w sobie coś, czego brakowało jemu i chociaż zarówno ton jak i postawa przemawiały mocno za neutralnością, jego barwa była przyjemnie ochrypła i mechata.
Absolutnie — odparł z pełnym przekonaniem wynikającym z doświadczenia. Zen było jednym z niewielu miejsc, w których McHeren potrafił się skupić z uwagi na oszczędność dekoracji (których Butler i tak by nie docenił, więc równie dobrze można je było pominąć) i brak irytującej, zbyt głośnej muzyki puszczanej zwykle w każdej kafejce, butiku czy o zgrozo, ciasnej windzie. Wszystkie miały wspólny mianownik, a ich bezpostaciowość bardziej drażniła niż dawała poczucie wpasowania się w przestrzeń. Była przede wszystkim zauważalna, to wystarczało by jej unikać. — Mają też wiśnie w czekoladzie.
Kolejny raz zapominał, że przekupstwo w postaci słodyczy działało tylko na kogoś, kto ma mniej niż dziesięć lat albo jest tak uzależniony od stałych dostaw cukru jak on. Niedobory często objawiały się irytującym, niepozwalającym pracować drżeniem dłoni - co należało jak najszybciej zaleczyć o ile chciał potem rozczytać swoje notatki albo narysować prostą, zamierzoną linię - a po konkretnym wyżłobieniu się o cukrowe dno Emery zasypiał na stojąco. Iarlaith często powtarzał, że powinien uregulować swój niebezpieczny związek ze słodyczami, z czym on kurtuazyjnie się zgadzał, a chwilę później sięgał po zachomikowaną w kieszeni kosteczkę marcepanu. Cóż miał poradzić, najefektywniejszy i zdatny do sprawiania wrażenia cokolwiek szalonego, ale zawsze, wirtuoza palety był zaraz po trzeciej filiżance kawy i porcji napakowanego kajmakiem kruchego ciasta?
Arlo bardzo gładko zrzucił sobie z ramion jego troskę z wprawą człowieka obeznanego z tematem. Przekaz był prosty: nie drąż. Przerzucenie uwagi na McHarena też dawało jasno do zrozumienia, że niewygodnie mu było kiedy ktoś nadto dociekał.
I dlatego brak ci parasola?
Ludzie ubrani całkiem w porządku nie wystawiali się na deszcz.
Ludzie ubrani całkiem w porządku nie zasłaniali się teczką.
Tak z dziesięć minut? — rzucił pytająco, jakby to Butler miał wiedzieć lepiej. — To nie pogoda, to cukier.
Nie było to do końca kłamstwo. Faktycznie po części trząsł nad nimi parasolem z głodu, chociaż owszem, brutalnie smagające go po nerkach mocne porywy wiatru wyginały nie tylko pokrzywione druty, ale i jego ogólnie. Wewnętrznie dostawał spazmów i od tego mokrego swetra do gustownego, fafluśnego kompletu z zawilgoconymi skarpetkami, i od pogody na jaką sam nigdy nie był gotowy. Upały w Galway zdarzały się rzadko, a tu nawet deszcz był inny. W porównaniu z ostatnimi ulewami i wichurami szarpiącymi wybrzeże, opady w Irlandii przypominały mu bardziej pieszczotę.
Słuchaj.
Tu nastąpiło dramatyczne pociągnięcie nosem - z obu stron, jakby się umówili. U McHarena miało ono stanowić preludium do rychłego przeziębienia, ale o tym jeszcze nie wiedział.
Poczuł jak uśmiech dosłownie gaśnie mu i stygnie, a każda fałdka ciężkiego, opitego wodą swetra nagle zaczęła drażniąco gnieść i zwracać na siebie uwagę.
Och.
To wszystko działo się za szybko jak na jego spowolniony, uśpiony po dwunastu godzinach głodówki umysł. Nie wiedział jak go zatrzymać, a tym bardziej jak zrobić to właściwie nie sprawiając przy tym wrażenia osoby niezrównoważonej.
Odmowa była i tak delikatna, odebrał to więc jako coup de grâce i zacisnął wąskie wargi w gorzko-dobrodusznym uśmiechu. Przecież nie mógł go zaciągnąć na siłę, był… w porządku, odrobinę nieobyty, ale nie był szalony.
Rozumiem — odezwał się gdy cisza wybrzmiała im obu w uszach, a Arlo nadal stał w miejscu, zapewne z uprzejmości nakazującej zakończyć najpierw rozmowę nim się człowiek wykręci plecami. I brzmiało to tak, jakby Emery mimo wszystko naprawdę rozumiał, jakby odpowiadał w ten sam sposób już wiele razy w wielu sytuacjach, wielu osobom. To nawet nie było rozczarowanie, a wprawne ucho wychwyciłoby w jego głosie niemal całkowite pogodzenie się z losem. Do pełnej ugody z losem brakowało mu kubełka lodów, pomarańczowej Fanty i kilkudniowego seansu z Sherlockiem, co zresztą już zaczynało składać mu się w plan do wdrożenia zaraz po powrocie. — Rozumiem, oczywiście. Ale weź ze sobą parasol, ja przeczekam w Zen. Świetnego Earl Greya mają, to jak już jestem… — Brzmiał wiarygodnie, kiedy przychylił się i palcami zebrał chłodną, wilgotną od przemoczonej teczki dłoń, w tę zaś zatknął rączkę od rzeczonego parasola o charakterystycznie krzywym czubku. Nie gniewam się, tak to szło pod spodem. — To wpadnę na porcję sernika.
Albo nawet i dwie. Boże, aż dziw, że przy takim trybie życia i odżywianiu McHaren się jeszcze nie toczył. Jego odrobinę ciastowate, blade, ale za to w miarę elastyczne i sprawne ciało powinno przynajmniej raz na jakiś czas się trochę wysilić, miał serdecznie po rant Iarlaitha i jego złośliwych uszczypliwości. Mało tego, ostatnio był tak jadowity (widać znów przechodził z Loren ciche dni), że mając do wyboru dźgnąć palcem między żebra jego albo warana, Emery zaprzyjaźniłby się z jaszczurem.

  • Anemik, histeryk, do tego masz urojenia — powarkiwał znad opalonej patelni i ze złością dźgał szpatułką umierające na przesmażenie jajko. — Nie ma czegoś takiego jak UFO, Ems.
    Właśnie, że jest — odgryzł się krótko, ale znając upór starszego McHarena, nie dyskutował. Było za wcześnie, nie przytulił do siebie jeszcze pierwszej kawy, jedną nogą nadal był w łóżku. Poza tym w niedziele myślało mu się ciężej, nie potrafił tego wytłumaczyć.
    Nie ma — odbił twardo Iarlaith, nawet na niego nie patrząc. Dopełniał rytualnego mordu na jajecznicy, lada moment mógł dokonać jej udanej transmutacji w węgiel. — Nie ma tak samo jak Leprechaunów i w twoim przypadku, mięśni.


Zacietrzewił się wtedy, że choćby miał się zasapać, zajechać i przekręcić, weźmie się z buta za swoją kondycję i faktycznie, wziął się. Trwało to równe dwa tygodnie, podczas których wprowadził katorżniczą głodówkę i dostał krótkiej zapaści na bieżni. Na tym jego wielka przygoda z fitnessem się zakończyła. Zajadł ją ciastem i teraz zamierzał zrobić dokładnie to samo, licząc, że przynajmniej szybko zapomni. Cofnął się o krok, fala deszczu gwałtownie spadła mu na głowę i ramiona, a on sam wzdrygnął się i z trudem powstrzymał przemożną chęć otrzepania się jak pies. Spojrzał jeszcze raz na Butlera, zapewne niewiele pojmującego z jego krótkiego, gościnnego występu i łapiąc ostatnie podrygi zielonego światła, McHaren przebiegł w deszczu przez przejście.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Cudem?
Och, no na miłość boską! Do podobnych analiz - i wyciągania z nich potem zatrważająco trafnych wniosków - nie potrzeba było ani magii, ani nadprzyrodzonych sił, ani nawet krzty boskiego dotyku. Wystarczył czas. Chwila skupienia. I odpowiednia porcja materiału badawczego - w tym przypadku śmiesznie niefizyczna, bo zamiast tkanek, które można wetknąć pod mikroskop, albo odległych obiektów, precyzyjnie studiowanych przez cyklopowe ślepię teleskopu, dywagacjom poddawało się melodię.
To, czy Arlo stawiałby właśnie na West Coast, trafiwszy w dziesiątkę, czy raczej spudłował, zakładając raczej, że chłopak lubuje się w nowszych utworach artystki (może Chemtrails over the Country Club, śpiewane w podobnym tempie, i z wychyleniami rytmu), pozostawało kwestią sporną. Ów scenariusz nie byłby jednak zupełnie nieprawdopodobny. Głos rudzielca zawadzał o mezzosopran - a takimi dobrze śpiewało się podobne piosenki; miał jasną, ale niezupełnie radosną barwę. Już dugazon, ale jeszcze niezupełnie soubrette. Butler wcale by się nie zdziwił, gdyby Emery lubił też Nancy Sinatrę (i to od niej uczył się, jeszcze przed Laną, tych lekkich uskoków w pauzach między podjęciem kolejnych dźwięków).

[akapit]

Zastanawiając się nad tym później, Arlo pewnie dotrze - niepewnym, pełnym ociągania slalomem, który w żadnym szkolnym wyścigu (oczywiście gdyby, w jakimś alternatywnym uniwersum, w ogóle dopuszczano go do nich w pierwszej kolejności) nie zapewniłby mu miejsca choćby w pobliżu ostatniego stopnia podium - wreszcie do wniosku, że dźwięk chłopięcego głosu spodobał mu się już wtedy. Taki zmienny, może faktycznie z racji wahań glukozy, albo też dwudziestotrzyletniej emocjonalności, chwiejnej jak młode drzewko wyrosłe na jakiejś bardzo niesprzyjającej glebie, a i w punkcie, w którym wiecznie powstawał konflikt między sprzecznymi frontami atmosferycznymi; meandrujący między entuzjastyczną pewnością (Absolutnie), lekką konsternacją (Tak z dziesięć minut), i dziwnie bladym, przedwcześnie-przegrańczym stoicyzmem.
Co więcej, na fali tych samych przemyśleń Butler uświadomi sobie, że głos McHarena - a to nie zdarzało się u wszystkich (ba, z jego doświadczeń wynikało, że zdarzało się raczej rzadko!) - potrafił w ciągu sekundy postarzeć się o ponad dekadę. Jak wtedy, gdy zgasła w nim nadzieja, a pojawiło się nagle posłuszne pogodzenie z losem.

Chyba zrobiło mu się trochę smutno -
nad własną odmową, i nad chłopięcą na tę odmowę reakcją. O wiele łatwiej byłoby, gdyby dzieciak się nań zagniewał, i wraz z wilgocią szarugi splunął weń jakimś naburmuszonym "Nie to nie!", albo "Pff, twoja strata! Drugiej takiej okazji nie będzie!", pozostawiając szatyna w kokonie prędko namnażających się wątpliwości względem tego, czy jego decyzja aby na pewno była jednak trafna, i czy można by ją cofnąć, a potem w żałobie, gdy okazałoby się, że nie, i w bólu świadomości, że popełnił błąd. Arlo, w gruncie rzeczy, komfortowo czuł się w roli ofiary. Może innej nigdy nie grał - niezależnie od tego, co stwierdzać sobie mogły pochwały zawierane w gazetowych nagłówkach.
Chłopak nie naciskał jednak, nie gniewał się i nie stroszył (to akurat logiczne - w takim deszczu jak aktualny, nawet miejskim gołębiom, porozpierzchanym wszędzie tam, gdzie można było choć trochę skryć się przed ulewą, trudno było stawiać piórka). Nie omieszkał jednak - świadomie, czy też nie - podzielić się z Butlerem inną informacją na swój temat, i ta też bynajmniej nie pomogła, ani nie sprawiła, że pianista poczuł się choć krztynę lepiej.
Kurwa, no i co teraz? Miał mieć na sumieniu jakiegoś usłużnego cukrzyka?
A co... A co, jeśli dziesięć minut trasy do domu to było jednak za długo? Albo jeśli chłopak nie dotrze nawet pod to nieszczęsne Zen, bogate w wystroju czy też ascetyczne jak mnisia cela, nieważne (przecież dla niektórych "po drugiej stronie ulicy" oznaczać mogło "za tym zakrętem, i jeszcze za dwoma, potem prosto przez dwadzieścia pięć minut, a potem schodami w dół"), i, ciśnięty o kocie łby uderzeniem hipoglikemii roztrzaska sobie czaszkę, albo skręci kark?
I to jeszcze, och, jasna cholera!, -
  • Arlo wzdrygnął się lekko, nie z obrzydzenia jednak, a w zaskoczeniu po prostu, gdy McHaren sięgnął po jego rękę, i wcisnął mu w palce obły kształt parasolowego uchwytu
tak na mokro!
  • Na mokro niektóre rzeczy z pewnością były w porządku. Ale na pewno nie śmierć. W dodatku tak na ulicy.
Na ustanie deszczu, jeśli wysłuchiwane przez Arlo pogodowe prognozy miały rację, Irlandczyk miał natomiast czekać przynajmniej do siedemnastej następnego dnia. To, że Zen mogło nadal serwować swoje cukrowe przysmaki o dwudziestej drugiej, to jedno. W fakt, że lokal otwarty był na okrągło, jakoś ciężko było natomiast dwudziestodziewięciolatkowi uwierzyć.

[akapit]

Myślał. Trochę za długo chyba, w głębię własnej jaźni wpadłszy jak w pułapkę, bo przegapił moment, w którym rozmówca obrócił się na pięcie i ruszył, pluskotliwym susem, w kierunku, w którym miał rzekomo zamiar kryć się przed urwaniem chmury przez Bóg jeden wie jak długo. Tym samym - zostawiwszy Lo z wadliwą parasolką w ręce, i deszczem nadal wsiąkającym w kanty marynarki. Butler wstrząsnął należącym do rudzielca przedmiotem - teraz podrzuconym mu jak krokodyl pod weterynaryjną lecznicę kukułcze jajo: niepotrzebnym, nieproszonym, i obciążonym w dodatku nie tylko deszczem, ale i wyrzutami sumienia.
Najpierw prychnął, potem pokręcił głową. W końcu skorygował trasę - z jakiej nieplanowanie zboczył przed chwilą, rudowłosym entuzjazmem przymuszony by przystanąć w miejscu, które zwykle mijał względnie wartkim krokiem - i postawił pierwsze kroki by ruszyć, jak zawsze, do domu.

[akapit]

W ramach samoobronnego mechanizmu, nad tym, ile stracił, Arlo przestał zastanawiać się już całe lata temu. Wyświechtanego czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, czepiał się jak - w zgodzie z kolejnym przysłowiem - tonący bardzo ostrej brzytwy. Pomagał sobie psychoterapią. Racjonalizacją. Grafikiem wypchanym po brzeg zajęciami, które nie pozostawiały mu czasu na nader długie przemyślenia nad wszystkim, czego inni mogli doświadczyć, a co jego samego omijało. Grzecznie. Tak, jak widzący omijają zwykle niewidzących, z ciepłym, ale i pobłażliwym uśmiechem, i przepełnionym rozmytym poczuciem winy za życiową niesprawiedliwość "Przepraszam" na wargach.
Dlaczego więc miało być mu szkoda jakiegoś tam Zen? Gdyby nie monolog dwudziestotrzylatka, pewnie nigdy nie dowiedziałby się nawet o istnieniu lokalu. I o Earl Greyu, albo o serniku. Ani o wiśniach w czekoladzie.
- Jasny, kurwa, szlag! - Żachnął się pod koniuszkiem nosa, zupełnie już zawilgoconym zresztą deszczem, i odwrócił, najpierw przez ramię, a potem na pięcie - w kierunku, z którego ostatnio słyszał chłopięcy głos (i kroki, oddalające się jak sen, gdy McHaren ruszył przez uliczną zebrę). Nie znał ani imienia chłopaka, ani jego aktualnego położenia. Nie mógł mieć nawet pewności, że rudzielec go usłyszy; ba, że jeszcze w ogóle znajduje się w zasięgu jego głosu. Gdy więc krzyknął:
- Hej! - Donośniej niż: cholera..., do wcześniejszego zawołania dostawione niemal szeptem - Hej, czekaj! Niech będzie! Konfitura! - Robił to wszystko, o ironio, absolutnie w ciemno.

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Wbrew pozorom, McHaren nie był ślepy. McHaren był tylko krótkowzroczny, dosłownie i w przenośni, a to nie pozwalało mu na spojrzenie na sprawę w szerszym kontekście. Z dystansu. Gdyby był bardziej obeznany, elokwentny, miał za sobą krztynę doświadczenia, być może dałby radę urobić mężczyznę na kolorowo, zainteresować, dobrze się sprzedać. Ale na to Emery był zbyt prosty, nigdy nie dostrzegał swoich szans i tak jak teraz, zwyczajnie się wycofywał.
Problemy w gruncie rzeczy były dwa. Na pierwszy, związany ze swoją ułomnością nawiązywania kontaktów z zamierzenia innych niż koleżeńskie nie mógł za wiele poradzić. Drugi problem również do lekkich nie należał, aczkolwiek rokował odrobinę lepiej: czynnik ludzki. Coś, czego nie mógł przewidzieć, wziąć za to odpowiedzialności i całe szczęście, bo w tym wypadku można było liczyć na łut szczęścia.
Być może - tego nie wiedział - Arlo był człowiekiem empatycznym, albo i wychwycił trafnie jako muzyk o szczególnie wrażliwym, doskonałym słuchu tę połowicznie zakamuflowaną za poddaństwem patopoję. Pojawił się też dysonans, gdy współbrzmiąco pozornie zderzyli się jak ofiara z ofiarą, co wywołało z kolei rozdźwięk. Tak nie można przecież, zupełnie bez sensu.
Na pasach liźniętych białą, okropnie śliską w czasie deszczu farbą Emery prawie wyrżnął jak długi, a jego krótka, heroiczna walka z grawitacją została spostrzeżona przez dziewczynkę ciągniętą za rękę przez spieszącą matkę. Pięciolatka uśmiechnęła się odwracając ku niemu głowę, on odpowiedział tym samym, bo przecież nic się wielkiego nie stało. Poza tym, że ucierpiała jego godność, oczywiście.

Hej!

Drgnął cały, z ręką już wspartą o klamkę i obrócił się przez chwilę nie widząc nikogo na pustej ulicy. Oślepiło go światło latarni odbijające się od spływającej wartkim strumieniem wody, a jej szum gdy wpadała do nienadążających z pochłanianiem studzienek sprawił, że przez moment myślał iż tylko mu się wydawało. Łatwo było pomylić, kiedy głos Arlo, nieużywany zbyt często tego dnia wpasował się w akompaniament. Dopiero gdy zdezorientowany potoczył spojrzeniem na lewo i wprawo, gdy zmrużył oczy ledwo widząc wśród tej ulewy coś więcej niźli koniuszek własnego nosa - wtedy go zobaczył. Z emerytowaną parasolką ledwo radzącą sobie z mocnymi porywami wiatru, z zacięciem na piegowatej, przystojnej nawet w tych warunkach ograniczonej widoczności twarzy, bredzącego o konfiturze.
Właśnie wtedy po raz pierwszy McHaren pomyślał, że to szalenie niebezpieczne pozwalać, by jeden człowiek tak lekko szafował jego emocjami, co wcale nie przeszkadzało mu im ulegać.


Zen jako przydworcowa kawiarnia było otwarte aż do północy. Nikogo nie dziwiło dwóch przemoczonych do podkoszulka, zbłąkanych podróżnych, zaglądali tu znacznie dziwniejsi od nich ludzie, a aktualnie obsługująca druga zmiana widziała zbyt wiele aby przejąć się ich mokrą obecnością. Od progu pachniało domowym drożdżowym ciastem (potrafił rozpoznać, ten zapach kojarzył mu się z domem i to z okresu, kiedy wszystko było ciepłe, dobre i przyjazne), świeżo mieloną kawą oraz żywiczną kalafonią, tak, jakby ktoś usiadł zaraz obok ze smyczkiem i nacierał włosie.
Emery lubił też wielkie, surowe połacie drewna jakim wyłożono podłogę, bo niezależnie od tego w jakich był butach, zawsze kląskał o nie głucho, rytmicznie, z pogłosem.
Prawie pusto — zagadnął kameralnym, drżącym od ekscytacji i chłodu szeptem. — To pewnie przez deszcz, bo zwykle robi się tu drugi peron.
Grunt to wiedzieć o której godzinie przyjść, żeby znaleźć miejsce. Jeszcze parę tygodni temu musiał modlić się o wolne miejsce nie wystawione na pastwę spojrzeń i trącań przez przechodzących, ale odkąd zaraz obok otworzyli Starbucksa, szczęście uśmiechało się do niego częściej.
Uważaj, żeby nie przyciąć się parasolem. Jest drapieżny, mam po nim dwie blizny — podpowiadał z dłońmi założonymi za plecami, a opuszką palca wskazującego lewej dłoni odruchowo potarł perlące się zabliźnieniem ugryzienia. Nie rzucał się, by wyręczać Butlera we wszystkim, chociaż pewne jeszcze parę miesięcy temu i bez niekończących się opowiastek brata, Emery goniłby aby za niego oddychać. Irytujące, zbędne, na swój sposób by oddać sprawiedliwość, ludzkie.
Otrzepał się jak mokry pies, to jest, wstrząsnął ramionami, zrzucił zamaszyście te wiszące mu na pętelkach loków krople, po czym zasępił się nad swoim ciążącym od wilgoci swetrem. Zdejmowanie go mijało się poniekąd z celem, ale i tak przeciągnął go sobie przez głowę i z donośnym mlaśnięciem ciapnął nim o wolne krzesło.
Tu będzie dalej od przeciągu, to może... och, jak miło. Włączyli ogrzewanie — zauważył, urywając prezentację stolika w połowie przez nagłe przerwanie systemowe. Gorący podmuch powietrza wylewający się prosto z grzejnika nad ich głowami jeszcze nie zdążył wypędzić z niego dreszczy, a już rozleniwiał. Patrzył jak Butler radzi sobie z odnalezieniem kanapy z podrabianej skóry, usłużnie cofnął skrzyżowane w kostkach pod stolikiem nogi, bo taka pułapka groziła nawet tym, co wzrok mieli w pełni sprawny.
Stuk, stuk, stuk.
Rytmiczne kląskanie obcasów o lite drewno zaanonsowało kelnerkę, która zainteresowała się ich ociekającym duetem i przyniosła karty.
Paskudna pogoda — zagaiła Maddie, jak głosiła plakietka na jej piersi. Ciemne, przycięte do ramion i lekko podwinięte końcami włosy kołysały się razem z nią, gdy z wyciągniętym w gotowości notesem i spojrzeniem, które nie potrafiło jednoznacznie skupić się na żadnym z nich delikatnie bujała się do rytmu ledwo słyszalnej muzyki.
Paskudna — zgodził się gładko, a jego szeroki, kontrastująco słoneczny z Armagedonem za oknem uśmiech został wyprzedzony przez ciepły śmiech. Widocznie McHeren był niezręczny wyłącznie w towarzystwie tych, którzy wpadli mu w oko. W pozostałych sytuacjach z refleksem reagował na zaczepki, chętnie włączał się do rozmów i nawet sam inicjował kontakt. — Dlatego przyszedłem z powrotem na Earl Greya.
W znaczącym przyszedłem z powrotem zawierała się mnogość jego wizyt, w Zen wisiało zresztą kilka jego oprawionych z uprzejmości obsługi widokówek, a zza lady właśnie wychynął Noah z dwoma cienkimi, ale przynajmniej suchymi ręcznikami.
Maddie spojrzała na niego znad długich, mocno utuszowanych rzęs (osobiście uważał, że ładniej jej było kiedy spotykała się z Benjaminem i nosiła się bardziej au naturel), znacząco wskazała brodą na siedzącego naprzeciwko Butlera i pytająco ściągnęła usta w zaskoczony, pudrowo-wiśniowy dzióbek.
I tym razem w końcu nie sam — skwitowała bez ogródek, na co on odpowiedział jej wymownym spojrzeniem, odchylił się i zabębnił niecierpliwie palcami o chropowaty od przetarć blat wąskiego stolika. W tym samym momencie w którym otwierał usta by się odgryźć, jeden ręcznik wylądował mu na karku, drugi zaś został uprzejmie złożony na boku.
Osuszcie się zanim dostaniecie zapalenia płuc. Chociaż kto tam wie, McHaren przynosi pecha, to może jeszcze się trafi.
Noah — ucięła krótko dziewczyna i spiorunowała blondyna nad głową rudego, zmechaconego i wciąż mokrego pomimo ręcznika Irlandczyka.
Maddie — odbił rezolutnie jak pięciolatek, a gdyby nie obecność kamer, pewnie pokazałby jej środkowy palec. Emery uważał, że byliby doskonałą parą. Cała reszta widziała natomiast, że jedno drugie utopiłoby w łyżce wody gdyby tylko mogło.
Earl Grey i co?
Konfitura, może być pomarańczowa. I sernika z wiśniami na wierzchu. I proszę, dorzuć kilka marcepanków, koniecznie — wyliczył ze znawstwem osoby obeznanej z tutejszym menu na wskroś. Inaczej sprawa się miała z Butlerem, bo ten nie dość, że z Zen oswajał się dopiero od pięciu minut, tak przecież nie mógł zobaczyć wypisanej karty jaką proforma obsługa kładła przed każdym.
Maddie powoli spisywała jego zachcenia, podczas gdy on wreszcie zreflektował się i pochylił nad stołem z zawijającą się na krawędziach od wilgoci listą dostępnych o tej porze opcji.
Mają jeszcze zieloną, czarną i białą. — Jego głos znacznie przyciszony i odrobinę załamujący się od wciąż obecnego w jego kościach zimna był przeznaczony tylko dla uszu Butlera. — Mocno polecam czekoladę, Maddie potrafi ją świetnie doprawić kardamonem i jak dorzucić do tego wiśnie we frużelinie, to przysięgam, że utkniesz tu na dobre.
Chciał mówić do niego uprzejmie, ale nie zbyt uprzejmie. Tak, jak mówi się do znajomego, z którym po prostu spontanicznie wyskoczyło się na kawałek ciasta, a nie kogoś, kto wymagał specjalnej opieki. O tym, że Arlo samodzielnie nie przeczyta karty wiedzieli przecież obaj, czy trzeba było podnosić to na głos? Albo pytać? Jak idiotycznie w ogóle by to brzmiało? Hej, przeczytać ci kartę? - Ależ skąd, poradzę sobie sam, wyjmę tylko parę zapasowych oczu z kieszeni. Dlatego zamiast nadskakiwać retorycznie, wolał oszczędzić im obu marnotrawstwa czasu i języka, a płynnie przeszedł do fabularyzowanej łagodnie wersji menu.
...a konfiturę z moreli ściągają z Austrii. Wiedziałeś, że najlepsze pochodzą z Wachau?
Rozgadał się. Na swoją obronę (o czym z oczywistych względów, by się przede wszystkim nie kompromitować bardziej wspominać nie zamierzał) mógł jedynie powiedzieć, że wyjątkowo trudno było jednocześnie konwersować mimochodem o klimacie wybrzeży Dunaju i patrzeć, jak po opruszonych obficie piegami skroniach spływają łezkowato kropelki wody. Patrzył na niego niemal bez przerwy, a na pewno bez tchu, czasami jedynie zerkał dla spójności w kartę wyciągając nową propozycję z menu, ale fakt faktem, przepadł.
Łowił spojrzeniem każde drgnięcie ust, co wykrojone jak dwie połówki mandarynki zaciskały się od czasu do czasu, uchylały bezgłośnie, walczył z pokusą otarcia mu kolejnych arterii spływającej po twarzy i wsiąkającej w ręcznik deszczówki, pamiętny jak mężczyzna drgnął przy krótkim kontakcie na linii ręka-ręka w trakcie przekazywania parasola. To nie wypadało.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Arlo parsknął - chyba w wyrazie lekkiej pogardy względem przypuszczenia, że, z dwudziestoma dziewięcioma laty na karku, może nie wiedzieć, jak złośliwe potrafią być paszcze parasolek: niepozorne, a jednocześnie głodne, kancikami metalowych siekaczy gotowe werżnąć się w bezbronność skóry bez krztynki litości - ale parasol złożył ostrożnie.
Nie, to faktycznie nie byłoby fortunne - dorobić się rozkrwawionego, podpuchniętego dziabnięcia akurat na tej części ciała, która była, tak po prostu, również jego narzędziem pracy, oraz instrumentem w wielu kontekstach umożliwiającym mu nawiązywanie, i podtrzymywanie bliższego kontaktu ze światem - na względnie własnych warunkach. Bo przecież Arlo czytał dłońmi. To nimi napawał się fikcją, studiował niektóre filozoficzne i muzyczne teorie, to nimi wreszcie egzaminował wyniki badań lekarskich - w tych klinikach, które, łaskawie, tłumaczyły rezultaty jego medycznych testów na Braille'a. To za pomocą dłoni był w stanie znajdować drogę z jednego miejsca na drugie, w tym mozolnym procesie uniknąwszy niejednokroć całej mnogości katastrof. Wszelkie zadrapania zatem, oparzenia, draśnięcia i, nie daj Boże, zwichnięcia czy - oh! - potencjalne złamania, były dla Butlera tym, czym dla osób widzących uszkodzenie oka. Niektóre tylko uciążliwe, ale znośne, i bardzo przelotne - jakby paproch zaplątany na chwilę w oku, albo mucha wwiana w spojówkę mocniejszym podmuchem wiatru, czy jakieś wiosenne, alergiczne zatarcie. Inne o wiele bardziej długotrwałe i niebezpieczne. Gdyby Lo stracił dłonie, albo chociażby władzę w palcach, równałoby się to (ponownej!?) utracie zdolności widzenia.
A czy drugą stratę takiego kalibru by przeżył? - Cóż. Sam nie był pewien.

To, że w Zen nie czekał na nich żaden ludzki tłum, szatyn mógł usłyszeć i poczuć na własnej skórze. W lokalu - pominąwszy typowy, kawiarniany szmer podłączonych do prądu kawiarek, paru mini-lodówek ukrytych pod kontuarem po pracowniczej stronie, i okazjonalny hałas towarzyszący zawodowym czynnościom wykonywanym przez trajkoczący ze sobą personel - było względnie cicho. I chłodno. A przecież duże natężenie ludzkiego ruchu dało się wyczuć w aurze. W cieple. Tymczasem, jak to błyskotliwie (no, nie bardzo), ale i całkiem sympatycznie (to Butler przyznał przed samym sobą raczej niechętnie), wyjaśnił mu Emery, na szczęście włączono im ogrzewanie.
Usiadł po przeciwnej, niż dwudziestotrzylatek, stronie stołu, krzywiąc się na piskliwy dźwięk wydany przez skaj kryjący uginającą się lekko pod jego ciężarem kanapę. Stół był drewniany i przyjemny w dotyku. Wręczone im przez personel karty menu - plastyfikowane, i zupełnie niepotrzebne. Jemu - z wiadomego względu. Emery'emu? Ponieważ chłopak ewidentnie znał treść tutejszej oferty tak dobrze, że mógł recytować ją bez najmniejszych podpowiedzi.
Pac!
Tak natomiast brzmiała przewilgocona na wskroś bawełna, uderzająca o drewnianą sylwetkę wolnego krzesła. Poliester brzmiałby inaczej. Skóra albo jedwab - jeszcze odmiennie. Arlo mógł się założyć, ale mniemał, że odzienie chłopaka miało grube, jędrne sploty, i zbyt długie jak na jego posturę rękawy. Z jakiegoś względu zakładał już, że rozmówca był dość drobny. Tyle wnioskował po głosie - zwykle trafnie, choć przecież mógł być i w błędzie.
- Co masz pod spodem? - Wypalił, pytanie dość niewdzięcznie podkradłszy chyba z nieporadnych prób prowadzenia dwuznacznych konwersacji na internetowych czatach (sam nigdy tego nie robił; nie sądził, żeby w ogóle istniały platformy przeznaczone do cyber sexu dla niewidomych; gdyby się mylił, chyba padłby z gorzkiego śmiechu) - Pod tym swetrem. Nie zrozum mnie źle, to niewinne pytanie. Po prostu brzmi okropnie mokro.
Ktoś pojawił się obok w chwili, w której Arlo samego siebie wyłuskał wreszcie z marynarki, i złożył ją na dwoje, ułożywszy na brzegu kanapy. W bliskim sąsiedztwie grzejnika, zresztą. Kroki przyszły z południa, a były kobiece - powłóczyste, zaczepne; głos też. Brzmiała na zmęczoną, głównie własnym towarzystwem. Dałby jej ze dwadzieścia pięć lat. Może trzydzieści.
Polubił ją w chwili, w której dopiekła McHarenowi. Zrobiła to tak, jak znajomym dogadują ludzie złośliwi, ale życzliwi. Do bycia złośliwym, potrzebna była inteligencja. Do życzliwości - empatia. Arlo, nim zaczął obojętnieć na świat, lubował się w osobach noszących w sobie fuzję obydwu powyższych charakterystyk.
- Więcej pecha? - Zwrócił głowę w kierunku, teraz już, dwugłosu (ten drugi był męski, ale o podobnej, podmęczonej o tej porze barwie). Uśmiechnął się jak ktoś, kto nie bierze samego siebie zbyt poważnie. Kiedyś był doskonały w zgrywaniu takiej osoby - To brakuje chyba tylko, żebym ogłuchł.
Lo wiedział, że stąpa po cienkim lodzie (i to, nomen omen, w ciemno, o poczuciu humoru rozmówców nie mając zielonego pojęcia; nie miał też jednocześnie zbyt wiele do stracenia - no bo co, że obrazi się na niego jakaś kelnerka i chłopak, który z deszczu ściągnął go pod rynnę do Zen wbrew wszelkim butlerowym planom?).

Szczerze powiedziawszy, pianista nie wiedział jak tu trafił. Nie dlatego, oczywiście, że nie mógł widzieć skąd dokładnie przyszli, i w jakiej odległości oraz w jakim, topograficznym kontekście, znajdują się względem dworca, przejścia podziemnego, apteki do której chodził czasem po ibuprofen, i stacji benzynowej, którą potrafił usłyszeć z daleka - wraz z miarowym buczeniem oznaczającej ją neonu.
Nie wiedział co tu robi. Ani, w gruncie rzeczy, z kim. Chryste...
Złożył kartę, stuknął nią o blat, i przesunął po jego gładzi w kierunku kelnerki. Gdyby widział, łypałby wzrokiem od Emery'ego do dziewczyny, i z powrotem - z jakąś dozą rozbawienia i admiracji śledząc te ich słowne przepychanki, i mimiczne zmiany malujące się na ich twarzach. Ładnych, o czym też, naturalna sprawa, nie miał pojęcia. Ponieważ jednak to nie wchodziło w grę, Arlo pozostawało kiwać i poruszać głową jakby był plastikowym, ale krytym pluszem pieskiem siedzącym za tylną szybą niektórych taksówek.
Zapomniał już o ich istnieniu. Ostatniego widział wszak dwadzieścia dwa lata temu.
- Z Austrii? - Podchwycił odruchowo. Nie wiedział zbyt wiele o wiśniach. To, co najwyżej, że Lu miała na nie uczulenie, i dostawała wysypki za każdym razem, kiedy jej własne łakomstwo nakazało jej mimo wszystko pożreć na kanapce albo w naleśniku słodki, karminowy dżem. Z krostek na jej skórze, smarowanych sumiennie maścią rumiankową - ohydnie słodką w zapachu, i klejącą się do opuszek palców - mógł potem czytać jak z Braille'a stawianego przez szaleńca, czy furiata - To jak Mahler - A także Mozart, Schoenberg, Bruckner, Berg. Jeśli kraj nad Dunajem owoce wydawał z siebie tak dobre, jak kompozytorów, to może Arlo faktycznie powinien był skusić się na rekomendację McHarena.
A jednak (znów - do kelnerki, jakby był piłeczką odbijaną przez dwie gadatliwe paletki):
- Poproszę kawę. Czarną, bez cukru i mleka - Był uprzejmy, ale chłodny chyba niemal jak szaruga za oknem - I to tyle - Najwyraźniej nie chciał utknąć tu na dobre. - Dziękuję, Maddie.
Jeśli swoją manierą potwierdzał stereotyp zgorzkniałego kaleki, to trudno. I tak nie mógł zobaczyć możliwych grymasów konsternacji malujących się na twarzach Maddie i Noah, jeśli takie to na nich wykwitły. Świetnie, że McHaren sprowadził sobie wreszcie towarzystwo...
  • Ale czemu takie właśnie?!
    • Arlo naprawdę mógł sprawiać wrażenie, jakby został z dworca uprowadzony, i przysłany tu na siłę.
- Ale ty zamawiaj śmiało. Chętnie posłucham, jakie to wszystko fantastyczne - Trudno było stwierdzić, czy szydzi. Sam chyba nie miał pewności.

Pociągnął nosem i wymacał na blacie dozownik z serwetkami. Otarł brzeżkiem jednej koniuszek swojego nosa. Splótł dłonie, rozplótł, potem sięgnął po okulary. Zdjął je, pochyliwszy nieco głowę, i w skupieniu przetarł szkła. Co za, kurwa, absurd - myślał jednocześnie. Zawsze tak jednak robił, gdy nie potrafił znaleźć sobie miejsca.
Nasadził je na nos z powrotem - na długo zanim Irlandczyk zdołałby podchwycić wyblakły koloryt jego tęczówek. Westchnął.
- Jesteś z Irlandii, prawda? - Dopiero teraz zajął się ręcznikiem, rozłożywszy go i wtarłszy weń wilgoć swojej czupryny. Gdy skończył, wyglądał jak młoda marchew trafiona piorunem. Zaczesał kosmyki palcami - Z której części?

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Potyczki słowne pomiędzy Maddie i Noah należały już do kolorytu Zen, podobnie jak opięte skajem kanapy i smaczne konfitury. McHaren znał wszystkie smaki, łącznie z tymi sezonowymi i miał swoich faworytów - morela, wiśnia, śliwka. Kolejność zależna od dnia, nie potrafił zdecydować którą z tych trzech lubił najbardziej.
Co masz pod spodem?
Z jakiegoś powodu Emery usłyszał tylko to pierwsze zdanie, drugie niby dotarło i wprawdzie zrozumiał, aczkolwiek i tak uchylił bezmyślnie usta na parę sekund. Nawet Maddie przestała stukać długopisem w notes i posłała mu spojrzenie wyrażające umiarkowaną ciekawość. Noah uniósł natomiast brew.
Co ja mam pod...? A. To jest... — Zamotał się. Musiał dopiero naciągnąć sobie t-shirt i pochylić głowę, bo jak żywo nie pamiętał co tego dnia założył na grzbiet. Arlo mógł za to usłyszeć, jak stojąca tuż obok kobieta miękko klepnęła się notesem prosto w skroń wyrażając tym samym niedowierzanie. Pytanie, czy Heatherson chodziło o jego niepamiętność garderobianą czy o brak zaradności ogólnie. Jej blond-nemezis prychnęło zduszonym śmiechem zza kontuaru, ale był zbyt zajęty szorowaniem przypalonej makinetki by zareagować w jakiś bardziej znaczący sposób.
Koszulka z Batmanem.
Okropnie sprana koszulka z Batmanem.
Oj cicho.
Gdy z samego rana wyciągnął ją na oślep z szafy nie przypuszczał, że będzie się przed kimś rozbierał, a już na pewno nie podejrzewał, że ktokolwiek go o to zapyta. Czy to nie mogło być wczoraj, kiedy miał na sobie tę nową koszulę w słoneczniki?
Nie przynoszę pecha. Tylko głębokie rozczarowanie — odparł sucho, dość zdolnie fingując urazę. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo Maddie klepnęła go mitygująco w ramię.
Nikt nie boczył się na zaczepki Butlera, który być może również w ten sposób badał teren. Ponadto, co dało się zauważyć już od pierwszych paru minut ich bytności w Zen, koleżeńskie podkopywanie morali McHarena uchodziło tu za towarzyski zwyczaj, a że było o jedną osobę do celebrowania więcej - tym lepiej.
Emery, w każdym razie, wcale się nie gniewał. Tu syknął, gdy Maddie atakowała go swoim notesem, tam coś odburknął, niby zniecierpliwiony tymi złośliwościami, tylko po to aby za moment śmiać się w głos (Noah próbował rzucić w niego laską cynamonu zza lady, ale trafił kelnerkę równiutko w czoło).

Muzyka nie była jego mocną stroną. O austriackich malarzach mógłby rozwodzić się godzinami, pleść opowieści o ich technikach jak wianki, zanudzać spostrzeżeniami odnośnie kolorystyki, motywów czy wreszcie, mniej więcej po godzinie niestrudzonego monologu rozpocząć przeprowadzanie sekcji czołowych dzieł z dogłębną analizą co do szczegółu. Ba, gdyby Arlo sobie zażyczył, McHaren opisałby mu każdy obraz cal po calu, użyczyłby mu swojego oglądu, ale sobie nie zażyczył, więc siedział cicho.
Maddie i Noah owszem, wymienili między sobą spojrzenia, długie i mówiące więcej niż tysiąc słów, czego nie zauważyli obaj, nie było w tym jednak ani politowania ani zniecierpliwienia.
Pierwszy raz przyszedł z kimś — mruknęła Heatherson, gdy wraz z Miltonem utknęła za ladą by nadzorować. I słusznie, prawie wpakował na talerz dwie porcje sernika. — Jak ty to kroisz?
Nóż przesunął się odrobinę na bok uszczuplając kawałek ciasta, ale tylko troszeczkę. I tak za dwie godziny trzeba było zamknąć i wszystko wyrzucić, a on nie lubił marnować jedzenia.
Normalnie, a jak? Idź kawę zaparz, a nie mi na ręce patrzysz, zaraz mi coś poleci.
Zawsze coś ci leci.
Oszczędziła go tylko dlatego, że ostatnio mieli widoczne braki w zastawie. Na białym talerzyku obok sernika wylądowała kokilka z konfiturą, wkrótce dołączyła do niej salaterka z wiśniami w czekoladzie i lada moment do zestawu miał przytulić się Earl Grey.
Myślisz, że to randka? — zagadnął, kiedy oboje czekali aż zagotuje się woda i z braku lepszego zajęcia obserwowali dyskretnie dwie ofiary ulewy pochylone nad stolikiem.
Bo ja wiem? Może? Wygląda na zdenerwowanego, ale w sumie... on chyba zawsze jest taki...
...poddenerwowany?
Mhm.
Aha.
Pouczająca wymiana zdań została przerwana cichym gwizdnięciem, jakie zaraz uciszyli rzucając się jednocześnie w stronę czajnika. Niesłychana zgodność jak na tak niezgrany duet.
Nie sądzisz, że z tym jego facetem jest coś nie tak?
Co masz na myśli? Ach, szlag no, czekaj. — Z trudem przełknęła soczystą wiązankę płynącą kurwami, z nieuwagi sparzyła się zalewając żeliwny imbryczek wrzątkiem. — Co masz na myśli?
Kiedy tak na niego patrzyła, z bliska i z daleka to może rzeczywiście? Wydawało się, jakby był dla McHarena trochę za stary, albo może zbyt poważny, ewentualnie...
EJ. MADDIE, JA WIEM. ON CHYBA NIE WIDZI!
Bywały takie dni, w które Noah był łatwy do przebywania. Zazwyczaj miał wtedy problemy z gardłem i nie odzywał się przez cały dzień, albo akurat rozbiegały im się zmiany. Niestety, bywało też tak jak dzisiaj, kiedy Milton porażał wszystkich ostrością intelektu i komentarza. Normalnie przewrócić oczami to za mało.
Masz ty szczęście, że przynajmniej ładny jesteś. Z całej reszty to już nic nie będzie — skwitowała cierpko, po czym wcisnęła mu całą ciężką od kaprysów McHarena tacę, sama zaś poniosła filiżankę dla Butlera.

Jeżeli z Arlo wylewała się gorycz, to Emery okazywał się być tego kompletnie i szczęśliwie nieświadom. Gorzej, rzadko kiedy udawało mu się trafnie odczytać żart, jeszcze rzadziej docinek, dlatego zamiast zmienić tor rozmowy on przeciwnie, poczuł się zachęcony.
Na pewno wyczujesz bergamotkę w herbacie. A do sernika dodają prawdziwą wanilię, za to wiśnie! Zapomniałem jaka to odmiana, ale na pewno kwaśna. Dlatego pasuje do czekolady deserowej. A ten marcepan to z przyzwyczajenia, pomyślałem, że może zechcesz do kawy — paplał niestrudzenie, z zupełnie żadnym pojęciem o tym, iż mężczyzna w tym samym czasie bardziej skupia się na jego akcencie, a mniej na treści, której i tak wiele nie utracił. Zamilkł dopiero gdy Butler skorzystał z ręcznika, zachwyt wymagał ciszy. Może gdyby tyle nie gadał udałoby mu się podejrzeć czy oczy mężczyzny nadal nosiły w sobie jakiś zalążek koloru?
Celność stwierdzenia sprawiła, że brwi uskoczyły mu zrywnie ku górze w wyrazie łagodnego zdumienia, wąskie usta ułożyły się ni to w uśmiechu ni do wypowiedzenia czegokolwiek. Zamrugał jakby coś wpadło mu do oka, po czym na widok nadchodzącego chwiejnie zamówienia usłużnie przesunął karty na bok i zrobił miejsce dla naczyń.
Kawa na koszt firmy — oznajmiła Maddie tak płaskim i grobowym głosem, że aż Emery obrócił głowę by spojrzeć w jej kierunku z niemym zapytaniem w oczach. Noah za to swoimi przewrócił i dźgnął ją łokciem w łokieć, mało delikatnie.
Bo... mamy taką zasadę. Nowy klient i leje, no i niedługo zamykamy.
To wyglądało, brzmiało i tak naprawdę to BYŁO bardzo naciąganą i żałosną, ale obarczoną ciężarem dobrych chęci próbą stworzenia atmosfery (zdaniem Maddie) albo pobożnego życzenia, by Butler nie zraził się Emerym już po pięciu minutach i został przynajmniej na kawie (zdaniem Noah). A potem oboje zniknęli postukując butami, obijając się o porozsuwane krzesła i wtapiając się w kawiarniane tło.
McHaren, z drugiej ręki, zawisł nad swoim sernikiem w bezruchu i ogólnym zażenowaniu, nie wiedząc nawet czy w ogóle dziabnąć temat tej dwójki czy zignorować. Ostatecznie postanowił poszukać pocieszenia w cieście, w które wbił agresywnie srebrzony widelczyk.
Więc no... o czym? A. Prawda, masz świetny słuch. Nie miałem pojęcia, że ktoś jeszcze zwraca na to uwagę, ale owszem jestem. Dokładniej z Galway, to na zachodzie.
Bezowocnie dziabał przez parę sekund widelcem w rozkrojonym serniku, nie patrząc zupełnie w talerz, za to intensywnie wlepiając wzrok w lekko kręte, błyszczące mokre fale na głowie Arlo. W takie włosy chciało się tylko wpuścić rękę, chociaż na chwileczkę, tylko żeby dotknąć, żeby wypasać palce i sprawdzić, czy te loki zechcą przyjaźnie zawinąć się wokół nich. Ocknął się dopiero po tym, jak kęs ciasta spadł mu prosto na kolano.
Byłeś tam kiedyś? — podpytał, sięgając po serwetkę i zbierając okruchy z rozmokłych spodni. Dopiero teraz zauważył jak febrycznie drżą mu dłonie i to bynajmniej nie dlatego, że zlało go na dworze. — A no właśnie, nawet się nie przedstawiłem. Jestem Emery, a ty?


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Jeśli miałoby to przynieść dwudziestotrzylatkowi jakąś namiastkę pocieszenia - do pary, niestety, pewnie i z zawodem, iż Lo nie doceniłby szczególnie czule jego florystycznej koszuli z dnia poprzedniego - pianista naprawdę nie dbał o nadruk na tym, co chłopak miał na sobie.
Szczerze? Kojarzył oczywiście, i rozumiał koncept, ale nie do końca już, w gruncie rzeczy, pamiętał nawet jak wygląda Batman. Ani słoneczniki. Był też ostatnim do oceniania, że coś wygląda głupio, niedojrzale, czy żałośnie. Skąd miał wiedzieć?
Okay, okay - miał prawo bulwersować się nad gustami osób, które chętnie nosiły tani skaj albo poliester - bo te nie dość, że były nieprzyjemne w dotyku, to zwykle pachniały syntetyczną ohydą i brzmiały dość koszmarnie - gdy potrzeć o nie dłonią, bądź nimi - o inny materiał... Zupełnie pomijając już oczywistość faktu, że były nieprzyjazne środowisku. Nie uzurpowałby sobie jednak autorytetu, aby oceniać, że coś było - z wyglądu - "ładne", albo "brzydkie". Tego przecież nie wiedział nawet o samym sobie. Ostatni raz, gdy siebie widział, zarówno jego twarz, jak i reszta ciała, miały osiem lat. Osiem. A więc i jakieś sześćdziesiąt centymetrów mniej - w kontekście wzrostu. I o trzysta jedenaście piegów, oraz dwadzieścia dziewięć pieprzyków i jedenaście blizn mniej, niż dzisiaj.
Tak czy inaczej, nie śmiałby osądzić stylistycznych wyborów McHarena.
Arlo był wieloma rzeczami ("ciężarem", "bagażem", "odpowiedzialnością"; "zagadką", "tajemnicą", "enigmą"; "sztywniakiem", "nudziarzem", "snobem" - zależy kogo spytać).

[akapit]

Ale nie był hipokrytą.

Łagodnymi, powolnymi ruchami głowy, muzyk podążał za dźwiękami bombardującymi go z trzech stron. Od frontu - mógł niemal posłyszeć, jak Emery się rumieni i trochę stroszy w konwersacji z duetem dogryzających mu pracowników kawiarni. Z lewej flanki - chwytał słowa miłośnie pastwiącej się nad dzieciakiem kelnerki. Po skosie od niej, i w pewnym oddaleniu, słyszał niskie poparskiwanie Noah, którego z jakiegoś względu zaczynał lubić już po samej melodii jego głosu.
Jednocześnie śledził meandry prowadzonej przez Maddie i Emery'ego konwersacji trochę z boku. Nie dlatego, że nie potrafił, albo jakoś szczególnie nie chciał się do niej dołączać, ale raczej ponieważ nie bardzo rozumiał czemu miałby robić to robić w pierwszej kolejności.
Potem jednak - mniej więcej w momencie, w którym Maddie donotowała (czy też dorejestrowała w pamięci) złożone jej przez Irlandczyka zamówienie, stała się rzecz niespotykana -
  • I gdyby była tutaj butlerowa matka (ale nigdy Pani Butlerowa - gdyż rzekomy "Pan Butler", ten sam, z którym Iris rozwiodła się dwadzieścia lat wcześniej, na nazwisko miał w istocie Carmichael, i z jakiegoś względu nazwiska tego nie pozwolił jej z sobą zabrać, do pary ze wszystkimi prezentami ślubnymi i majątkiem uzbieranym już po zawarciu małżeństwa; nie miał natomiast nic przeciwko, aby z Nowej Zelandii wywiozła z sobą trójkę jego, dzielonych z nią, dzieci), albo chociaż Lu, zwyczajowo uważna na nastroje brata, najpierw przez parędziesiąt ładnych sekund trwałyby w stanie głębokiego szoku, a potem, już pozbierawszy opuszczone zaskoczeniem szczęki, wyściskałyby Emery'ego do utraty tchu (albo przytomności - w końcu taki był drobny i, na dobrą sprawę, wiotki; kto wie, czy podołałby sile ich euforycznej wdzięczności).
Arlo się roześmiał.

Nie "parsknął", i nie "sarknął", i nawet nie "prychnął", jakąś melodyjką siedzącą dokładnie na przeciwnym końcu spektrum, po którego drugiej stronie trwał śmiech autentyczny i niewykalkulowany. Nie fuknął, nie puf-nął pełnym irytacji, albo zbulwersowanym po prostu, wyrzutem powietrza przez nozdrza. Nie zachichotał, również, głosem równie pełnym ironii, czy zwyczajnej złośliwości, co pełna kawy była filiżanka grzecznościowo (i wymownie) przyniesiona mu właśnie przez Maddie.
Chyba sam się przestraszył - jak szczeniak onieśmielony donośnym odgłosem pierwszego, własnego, dorosłego szczeknięcia - bo aż urwał.
Czasu jednak - o c z y w i ś c i e - nie dało się cofnąć. Nawet gdy zamilkł, zatem, śmiech Arlo nadal jeszcze po wąskiej przestrzeni między nim, a rudzielcem kładącej się jak czarna (z wiadomych względów) i głęboka (z racji wszystkich, dzielących ich, różnic) przepaść, niósł się niczym echo. Odbił się od cukiernicy, wpadł pod blat stolika - i między grzecznie oddalone od siebie nawzajem, męskie kolana w dwóch kościstych (u młodszego) i kanciastych (u starszego) kompletach - i wsiąkł w żałosny kłąb zdjętego z siebie przez McHarena swetra.
Arlo chrząknął. Zagryzł dolną wargę.
Wszystko przez to "głębokie rozczarowanie", które dzieciak miał podobno przynosić. Ale i z racji głębokiego dystansu do samego siebie, jakim się, w odbiorze Butlera, właśnie wykazał.
  • Dziwne. D z i w n e, pomyślał. Gdyby był w innym punkcie swojego życia, może naprawdę potrafiłby go polubić. Szybko. Kto wie - choćby dzisiaj!

[akapit]

Oddalające się głosy Arlo potraktował jak owadzie buczenie po drugiej stronie oblegającej jego łóżko w letnich miesiącach moskitiery. Rejestrował je, wpuszczając jednym tylko uchem, ale ignorował dość skutecznie, pół-świadomie nie zadawszy sobie trudu, aby eksplorować czy zapamiętywać treść poszczególnych słów.
Skupił się natomiast na rozmówcy. I w innych okolicznościach pewnie rozczuliłby się nad śmieszną, kostną gałeczką obojczyka, wystającą spod chłopięcej koszulki - chłodną i bladą, i okraszoną jakimś drobniutkim, cielesnym znamieniem. Pomyślałby, że mają podobny kolor włosów - chodź jego własne rudawymi okazywały się tylko latem, zwykle imitując po prostu brąz, a te porastające gęsto (i chaotycznie) czerep dwudziestotrzylatka, rdzawe były nawet i w wieczornym świetle. Polubiłby wykrój jego górnej wargi - zwłaszcza, gdy Ems wypowiadał samogłoski. Starannie, ostrzej niż rdzenni mieszkańcy Australii. Jakby metalową foremką wycinał z ciasta bardzo precyzyjne wzorki.
- Jesteś niezmordowany, co? - Żachnął się, kręcąc głową. Jeśli chłopak naprawdę nie wyłapał sarkazmu w jego poprzednich słowach, musiał być chyba lekko ograniczony... Ale i wytrwały. I to w sposób, który - czy Butler tego chciał, czy nie chciał - nie mógł nie wzbudzić w nim pewnego rodzaju podziwu.
Byłby dobrym skrzypkiem. Nie było, zdaniem Arlo, instrumentu równie mocno wymagającego idealistycznej, i trochę szaleńczej rezyliencji, niż te smyczkowe.

Przejął kawę i podziękował. Usłyszał metaliczne stuknięcie deserowego widelczyka o porcelanę i mokry, słodki dźwięk ciasta ulegającego pod naciskiem sztućca. Tak, to musiał być sernik.
- Win some, lose some - Wzruszył ramionami, komplementem na temat swojego słuchu zbyt znużony, w kontekście jego powtarzalności (Boże, ile razy on to już słyszał!?), aby fatygować się o podziękowania - Nie. Nigdy nie byłem w Galway. Lubię za to Johna Fielda, i Michaela Balfe. Mówi ci to coś?
Nie czuł się winny chłopakowi wyjaśnień, że - z wyjątkiem dwóch wycieczek do Nowej Zelandii, i paru rodzinnych, wakacyjnych eskapad do turystycznych kurortów w Azji, długo przed wypadkiem - nigdy nie opuścił Australii. Wyprostował lekko nogę, podeszwą - podmiękłą przy palcach, zresztą - dźgnąwszy rudzielca w kostkę. Przeprosił. Potem wyczuł na stoliku filiżankę, i uniósł ją do warg. Kawa była niezła. Trochę przepalona, i mogła by być gorętsza, ale nie było o co się ciskać, albo robić sceny.

Acha - a teraz przyszła pora na formalności. Kiwnął głową, gimnazjalne "A ja nie", które z pewnością rozbawiłoby niejednego z jego nieletnich uczniów, zapijając kofeinowym haustem. Odstawił kawę na spodek, trafiając - jakże zgrabnie - za pierwszym razem (to było akurat proste; odległość od ust do blatu zdążył już podświadomie wymierzyć). Potem, wymownie, wyciągnął dłoń w stronę chłopaka - tylko troszeczkę za bardzo na zachód.
- Arlo. Butler - Odparł. Zastrzygł palcami - Ile masz lat, Emery?

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
O ubiorze McHarena można było powiedzieć wiele, o ile, rzecz naturalna, się widziało. Bardzo często tuż po przypadkowym podwinięciu nogawki kiedy z przyzwyczajenia siadając zakładał nogę na nogę widać było dwie różne skarpetki i to nie z zamierzenia. Zwyczajnie nie zajmował sobie nigdy głowy szukaniem, parowaniem, właściwie, to wcale nie widział sensu w zakładaniu identycznych, skoro i tak zaraz miał założyć buty. Reszta ubioru zazwyczaj nie korespondowała ze sobą w żaden sposób, ponieważ najczęściej w szaleńczej gonitwie o punktualność wciągał na siebie w panice co wpadło akurat w ręce i nim zdążyłby się zastanowić, już gnał przed siebie mając w perspektywie widomo zajęcia ostatniego miejsca na tyłach auli, skąd niewiele widział. Krótkowzroczność.
Bardzo rzadko natomiast pochylał się nad świadomym kompletowaniem stroju - w tych dniach, kiedy miał na to jakimś cudem czas i autentycznie mu zależało, aby nie wyglądać jak wypłosz. Wtedy posiłkując się swoją artystyczną zdolnością doboru kolorów i umiarkowanym pojęciem o fasonach zestawiał to, co pozornie zupełnie ze sobą nie leżało. Dopiero gdy zawisło na nim zdawało się, że pasuje. Zdawało się jemu, innym nie musiało, grunt, że czuł się szczęśliwszy po cichu, że tak mu się to sprytnie udało.
Był też bardzo naturalny i oczywisty zarówno w ubiorze jak i przeżywaniu. Zwracał uwagę na materiał, aczkolwiek sprawiedliwie należało oddać, że za sprawą matczynej smykałki do szycia, dziergania, cerowania (wprawdzie była doskonałym krawcem). Zaraz po tym przemawiała jego wrażliwość na to, co ocierało mu się o skórę, stąd wszystko co zawierało w sobie procent poliestrów, elastan czy nylon powodowało niemal natychmiastową reakcję alergiczną. I owcza wełna, choć naturalna - gryzła i uwierała.
Ubierany tak, jak wszyscy McHarenowie jego pokolenia, to jest, przez matkę, Emery wykształcił w sobie sympatię do miękkości bawełny i praktyczności jeansu, co zostało mu zresztą do tej pory. Przyzwyczajenie zrobiło swoje, a w szafie wisiało jeszcze kilka ciężkich, pstrokatych swetrów starannie wyplecionych drutami i pachnących rodzinnym domem (prawdę mówiąc, bardziej mydlinami po praniu, ale skojarzenie przyćmiewało mu czasami osąd).
Wiele osób twierdziło, że z jego twarzy można było czytać jak z otwartej księgi. Posiadał bowiem daleko rozwiniętą ekspresję, odruch energicznego gestykulowania, zwłaszcza, kiedy czymś niezdrowo się podniecał, w głosie bez trudu szło wyłapać zmiany intonacji, czasem o szaleńczym tempie, drżenie, zawahania, niewyrażony bezpośrednio śmiech czy gorycz. Ostatnie pojawiało się rzadko, z natury był na to zbyt łagodny.

Śmiechem Arlo zdawał się być zaskoczony w równym stopniu co sam Butler, wychwycił zresztą tę dziwaczną apokopę i przez parę sekund patrzył na niego w ciszy zastanawiając się, czy można było zawstydzić się własnej wesołości.
On, na ten przykład, niekiedy wstydził się tej irytującej nadwrażliwości, jaka wyciskała z niego łzy w najmniej spodziewanych (i dających ku temu powody) sytuacjach, albo zaciskała gardło żelaznym uściskiem.
Pomyślał również, że Arlo ma przepiękną barwę głosu, zwłaszcza kiedy się śmiał.
Prawda — zgodził się, bezczelnie bez zakłopotania, co najwyżej z serdecznym rozbawieniem rezonującym w tym jednym słowie. — Słyszałem to już w wielu wariantach, niezmordowany brzmi nieźle.
Na pewno lepiej niż nachalny czy nadgorliwy.
Zapytany o kompozytorów jedynie wzruszył ramionami, zupełnie bezcelowo, bo przecież Butler był z oczywistych względów odporny na mowę ciała.
Wydaje mi się, że byłem kiedyś na placu imienia Johna Fielda, ale nie mam zielonego pojęcia kim on jest. Był? Nie będę kłamał, mam mocno ograniczoną pamięć do nazwisk — wyznał szczerze, na to by dyskretnie wygooglować obu panów w telefonie był zbyt prostolinijny. Miał świadomość tego, że w jego edukacji istniały i straszyły spore luki, przez parę klas ledwo-ledwo się prześlizgnął, początkowo z łatką nieuka, po incydencie z koniem zaczęto twierdzić, że to umiarkowane upośledzenie i należy fakt zaakceptować jakim był. Zaakceptował wprawdzie, ale tym mocniej i z większym uporem parł przed siebie, pamiętając jak amen w pacierzu, by nie oglądać się za siebie. Wiedział, że nic tak nie szkodziło człowiekowi jak przystanięcie i obejrzenie się przez ramię.
Z ust wyrwało mu się krótkie, mięciuchne i zaskoczone westchnienie gdy czubek buta mężczyzny smagnął go w obnażoną kostkę. Potem nastąpiły krótkie przeprosiny, Emery napomknął, nagle zawstydzony z niejasnych przyczyn, że to nic nie szkodzi i obaj przez parę chwil pachnących kawą, sernikiem waniliowym i Earl Greyem milczeli zgodnie.
Po zdjęciu porcji ciasta ze spodni dla bezpieczeństwa odpuścił sobie na jakiś czas obarczone ryzykiem rozkrajanie i z ręką na gorącym kubku patrzył jak Butler obejmuje ustami krawędź swojej filiżanki.
To powinno być zabronione — przecisnęło mu się z trudem przez rozpierzchnięte w chaotycznym popłochu myśli, gdy dolna, pulchna warga odchyliła się na ułamek sekundy by spić kropelkę kawy uciekającą bokiem. Uderzenie gorąca wyszło mu barwnymi plamami na policzki, poczuł, jak robi mu się duszno więc odwrócił pospiesznie wzrok. — Tak, powinno. A on nawet o tym nie wie.

Arlo Butler.


Miał wrażenie, jakby mężczyzna wcale się nie odezwał. Nie na głos w każdym razie, raczej, jakby przekazał mu to w jakiś metafizyczny sposób, aż mu kubek zatańczył na blacie kiedy drgnęła mu ręka do taktu z sercem.
Imię i nazwisko, swoją drogą, obiektywnie było całkiem zwyczajne i pewno gdyby poszukać, takich Arlo i Butlerów znalazłoby się trochę, może nawet w samej Australii. Dla McHarena od dawna jednak istniał tylko jeden, nawet wtedy gdy nie wiedział jeszcze jak go nazwać. Nie musiał, dla niego Arlo sam w sobie był desygnatem ideału, stworzonego naiwnie, naprędce, na wyrost, w przebłysku pierwszego zachwytu.
Dwadzieścia trzy — odparł dziwnie piskliwie i sam aż się skrzywił gdy to usłyszał. — A ty? Czekaj...
Nie znajdując lepszego zajęcia dla rozbieganych dłoni, Emery zaplótł ze sobą palce i wsparł łokcie na stole. Butler wyglądał mylnie młodo, mniej, niż opiewałaby jego metryka i pewnie nie miał o tym bladego pojęcia.
Wyglądasz na dwadzieścia pięć. Góra sześć. Trafiłem?
Może to przez te obfite kolonie piegów na jego twarzy, albo przez oszczędną mimikę, która tworzyła wprowadzające w błąd przy interpretacji blendy, ale McHaren nie wierzył, że mógłby mieć więcej.
Zanim odpowiesz, musisz o czymś wiedzieć.
Przyciszony głos sugerował, że cokolwiek chciał mu zakomunikować Irlandczyk, chodziło o sprawę wielkiej wagi. Dokładnie dwudziestu gramów, tyle bowiem ważył marcepanek, którego Emery ostrożnie chwycił w dwa palce i złożył na brzegu spodeczka butlerowej kawy.
Poszukaj na lewo od filiżanki. I gdybyś mógł, w międzyczasie powiedz mi proszę kim byli ci panowie o których wcześniej wspomniałeś. Nie sądziłem, że tak mnie to będzie gryzło od środka.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Tylko, że Arlo Butler swojej własnej wesołości - do pary z wrażliwością, owszem, nagłymi rzutami optymizmu i nadziei, marzycielstwa, romantyzmu, i jeszcze kilku innych cech, które może nie były szczególnie praktyczne, ale zdawały się w jakimś sensie uprzyjemniać, i upiększać niekiedy życie - bynajmniej się nie wstydził.
  • On się jej bał.
Bał się jej panicznie - gdy, nie daj Boże, jakimś cudem udało jej się wystawić pierwszą z macek spod wieka tej metaforycznej skrzyni, jakiejś wariacji na temat puszki Pandory, powiedzmy, w której, noszonej gdzieś między sercem i żołądkiem, głęboko, szatyn przed paroma laty upchnął wszystko co dobre, i tak zostawił - na wieczne dogorywanie. Bał się, gdy nawiedzała go w snach, i sprytnie wkradała się w krótkie momenty zamyślenia, kiedy siedział na plaży, albo parzył sobie kawę w czwartkowe popołudnie, albo gdy drzemał, z głową z pewnym zakłopotaniem złożoną na kolanach matki i jej dłońmi wyczesującymi wąskie, kręte ścieżki w gąszczu jego loków. Bał się gdy postanowiła ujawnić się nagle przy jego uczniach - łaskocząc kąciki butlerowych warg, zwykle wyrównane nie tyle nader poważnym, czy surowym, ale po prostu neutralnym wyrazem twarzy, aż nie wygięły się w odwróconą podkówkę uśmiechu, w młodych adeptach muzyki klawiszowej wzbudzając nagle zaskoczenie graniczące z szokiem, a potem rzuty skonfundowanej euforii (bo profesor Butler był miły, ale zawsze taki smutny!). I bał się jej wreszcie, może nawet najbardziej, w momentach jak bieżący - gdy już kompletnie wymykała mu się spod kontroli, w otoczeniu także, ewidentnie, wzbudzając niepożądaną przez Arlo reakcję.
To nie tak, że był aż tak sakramenckim mrukiem i bufonem, przy tym, jak po powyższej narracji mogłoby się zdawać. Lo potrafił być uprzejmy i, w adekwatnym momencie, towarzystwo zabawić żartem, albo rozweselić pozytywną anegdotką. Problemy pojawiały się jednakże wtedy, gdy nad własną radością tracił kontrolę - i pozwalał jej się rozplenić jak chwastom, czyniąc go tym samym słabym. Bezbronnym. Beznadziejnie podatnym na wszelkie możliwe zranienia.
Takie, chociażby, które po Laurencie - a Laurent, zaznaczmy, jak nikt potrafił czasem doprowadzić Arlo do całej serii eksplozyjek śmiechu - goiły się na jego ciele przez cztery, czy pięć miesięcy.
I takie, które - choć niecielesne - nadal nosił w sobie żywe jak rozogniona zapaleniem, niedogojona rana.

Dlatego spoważniał tak szybko, jak przed chwilą z tej samej powagi wypadł - nie dawszy siedzącemu vis a vis chłopakowi okazji do nacieszenia się choćby jedną, zbędną nutą melodyki jego śmiechu.
- Bardzo mi przykro. To musi być niezwykle ciężkie - Odparł, po ironię, o wiele bardziej przez siebie lubianą niż bezbronna i bezradna wesołość, sięgając w tej samej chwili, w której sięgnął po serwetkę.
Jeszcze lepiej niż "niezmordowany", zabrzmiałoby: "wytrwały". Najmniej, z całą pewnością, niepokojąco ze wszystkich pozostałych epitetów, którymi podsumować można byłoby fakt, że Butler naprawdę próbował - więcej niż raz - zmęczyć chłopaka, i zrazić do siebie, a efekt zdawał się osiągać dokładnie przeciwny do zamierzonego. Pianista wolał nie podrzucać mu jednak kolejnych pomysłów. Chryste, jeszcze dzieciak wziąłby je za komplement.

- Field był pianistą. Urodził się w Dublinie, zmarł w Moskwie, w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku. Był, zresztą, ulubionym pisarzem Tołstoja - Wyjaśnił tonem graniczącym z owym, jakiego używał w rozmowach ze studentami - Ale tym, co czyni go zupełnie wyjątkowym... No, przynajmniej w moim odbiorze... - Zwabiony w rejony, o których rozprawiać mógł niezmordowanie (to jest: bez końca - ale za to często do wycieńczenia zasobów poznawczych publiki, przed którą akurat perorował), zupełnie zapomniał, że chciał wystrzec się zdradzania chłopakowi jakichkolwiek bardziej personalnych faktów na swój temat - Jest fakt, że Field wynalazł nokturny. Wiesz, co to takiego? - Tylko Arlo mógł wiedzieć, że zamrugał teraz kilka razy, gwałtowniej niż zwykle. Zawsze tak robił, gdy zaczynał się czymś ekscytować - To utwory muzyczne inspirowane nocą. Ciemnością. Zupełnie wyjątkowa sprawa.
Mało brakowało, a nie ugryzłby się w język, powiedziawszy chłopakowi, że musi mu kiedyś zagrać któryś z nokturnów Satie'go - może trzeci, albo siódmy.
Na całe cholerne szczęście, jednak się powstrzymał.

Cudownie nieświadomy sztormu przetaczającego się teraz wnętrzem dwudziestotrzyletniej sylwetki, Lo jak gdyby nigdy nic upił jeszcze kilka kolejnych łyków kawy. Skąd miałby wiedzieć, co robi to z przycupniętym naprzeciwko Irlandczykiem?! - przecież rumieńców nie dało się usłyszeć.
(Gdyby się jednak dało - mógłby się założyć - brzmiałyby jak ogień trzaskający za szybką kominka, albo jak urokliwy, choć na dłuższą metę i męczący śpiew ptaków, wiosną, w listopadzie - o trzeciej, czy czwartej nad ranem).
- Oh - Wyrwało mu się. Czyli Emery rzeczywiście był równie młody, co w butlerowym wyobrażeniu. Na całe szczęście - oczywiście jeśli mówił prawdę - nieco starszy niż w jego największych obawach. Niezręcznie by było - i, przy tym, nie do końca przyzwoicie (albo i legalnie), gdyby okazało się, że siedzi tutaj z nastolatkiem. Pozostawało mu ufać we własny słuch, i w moralność Maddie i Noah, licząc, że na podobny układ raczej by nie pozwolili - Ja dwadzieścia dziewięć, w grudniu - Czyli, pomyślał, w istocie dwadzieścia osiem. Przecież do lata jeszcze daleko; mógł nie dożyć - Podobno wydaję się młodszy przez te okulary.
Owszem. Sam nie mógł, rzecz jasna, stwierdzić, ale już kilka osób mu mówiło, że to ciemne oprawki, i jeszcze ciemniejsze szkła jego wayfarerów obciążyć można było winą za złudzenie młodości, czy młodzieńczości raczej, z całą tą świeżą, zadziorną buńczucznością, która z człowieka naturalnie wytrąca się stopniowo - z biegiem czasu, i blaknie, jak tusz przed laty wdrukowany w pergamin, ale nigdy nie poprawiony w starannej powtórce z kaligraficznej rozrywki. Łatwo było zagiąć czas, i wygładzić jaskrawość jego ram, przysłoniwszy to, w czym ponoć mieszkała dusza (a duszę, jak mu kiedyś powiedziano, Arlo zawsze miał starą), oraz zaczątek zmarszczek mieszkających w obydwu kącikach oczu.

Usłyszał, jak palce chłopaka - szczególnie brzeżki jego paznokci: obciętych, albo ogryzionych krótko, jak sobie wyobrażał - zahaczają o krawędź porcelanowego spodeczka, na który sam wcześniej odstawiał filiżankę. Chyba podchwycił też cichutki, wilgotny odgłos nadtopionej, lepkawej polewy w styku z gładzią ceramiki. Wypuścił powietrze przez nos i, choć zarzekał się, że nie będzie jadł żadnych słodyczy, podążył za wydawanymi mu przez McHarena instrukcjami.
- Dużo wymagasz, Emery - Cmoknął - Powiedział ci to już ktoś? Kiedyś?
Jemu mówiono to często. Pomocy. Uwagi. Cierpliwości.
Obły kształt marcepanka wymacał za drugim ledwie podejściem. Zanim uniósł go do warg - wytrzymałość Emsa mając chyba wystawić zaraz na kolejną, jeszcze trudniejszą próbę - uniósł słodycz na wysokość raptem powyżej czubka własnej brody. Cienka warstewka polewy topniała mu pod palcami.
- Balfe nie jest tak interesujący jak Field, jeśli byś mnie spytał o opinię. Imponujący dorobek, oczywiście, ale w gruncie rzeczy mało w tym kreatywności. Poza tym on pisał opery, i grał na skrzypcach. To nigdy nie było moje medium. Ani mój instrument.
No, to tyle by było w temacie nieopowiadania o sobie zbyt wiele.

Lo wbił zęby w marcepanka, uszczypnąwszy pierwszy, niewielki kęs. Rozprowadził wilgotną słodycz po podniebieniu - czubkiem języka, oczywiście już poza zasięgiem chłopięcego wzroku. Potem - litości! - oblizał koniuszki dwóch zaangażowanych w czynność palców: wskazującego, i kciuka; ledwie musnął je wargami i językiem.
- Niezły, to prawda. Choć wolę słodsze - A przede wszystkim: kawę. Zostało mu jeszcze kilka łyków - swoją kofeinę zawsze pił szybko, niemalże łapczywie - No, to czym się zajmujesz, Emery? Brzmisz na studenta.
Cokolwiek miałoby to oznaczać.

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
ODPOWIEDZ