recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Ich milcząca unia obejmowała niewyskakiwanie z tym, co towarzysko uchodziło za zbyt osobiste, albo, tak jak teraz, niepasujące do słonecznego popołudnia. Emery, podobnie jak Elijah wolał unikać tematów zahaczających niebezpiecznie o dom, o to, co było wcześniej i praktycznie nigdy nie wspominał o nikim poza Daisy, czy Iarlaithem. Sporadycznie zdarzało mu się rzucić czymś w stylu - och, moja mama robi świetne ziemniaczane bułki, albo ale ulewa, zupełnie jak w Galway! - ale dalej się nie zagłębiał. Poza tym, wolał być Tym Śmiesznym, a nie Tym Narzekającym.
Tak samo jak Cooper, McHaren nie przepadał za współczuciem. To było takie dziwne, lepkie i pomimo zazwyczaj najlepszych chęci, w jakiś sposób niewygodne. Nie wiedział też jak na przejawy takiej niespodziewanie celowanej w niego empatii reagować. Pokiwać głową i stwierdzić No cóż, rzeczywiście, biedny ja? Machnąć ręką i powiedzieć Ależ nie było tak źle, trauma uczy, a brak akceptacji krzepi? A może wtrącić mimochodem, że po paru razach nauczył się układać w taki sposób, by ból kolejnych uderzeń i kopnięć stał się znośniejszy? Głupota. Nikt nie chciał tego słuchać, tak jak on nie chciał, by załamywano nad nim ręce.
No. Od razu widać, żeś dusza dobra i naiwna. — Błysnął szerokim, dobrodusznym uśmiechem i aż złożył brodę na koszyczku swoich splecionych dłoni pozwalając, by w tym samym czasie Cooper poprzeglądał sobie jego szkicownik. Było w nim sporo podobnych do dzisiejszej widokówek, kilka przedstawiających ulubioną kawiarnię, gdzieniegdzie widać było ślad po wyrwanej kartce (widocznie miał nawyk częstego obdarowywania ciekawskich), ale co parę stron powtarzało się studium tej samej, piegowatej twarzy. Wszystkie niedokończone, wszystkie z pustką w miejscu, w którym powinien był nakreślić oczy. Tylko na dwóch ostatnich musiał stracić cierpliwość, bo te narysował - ale zamknięte, z firaneczką obficie czernionych, gęstych rzęs. Jego cicha wzdychajka z pociągu.
Pozwól, że opowiem ci o Karolince.
McHaren uroczyście odkaszlnął, wyprostował się i... przez kwadrans barokowym wstępem wprowadzał blondyna w anegdotkę o piżmówce.
Znaleziono ją przy drodze, gdzie błąkała się i zbierała w białe piórka cały kurz, kilka rzepów i gdy trafiła do kliniki, wyglądała jak siedem nieszczęść. Naturalnie cała załoga na zmianę załamywała ręce, ojojała i aktywnie zamartwiała się losem kaczki, która w zabiegowym zdążyła wyleźć z pudełka i zacząć człapać powłócząc przy tym okropnie jednym skrzydłem. Złamanie kości ramieniowej, tak zakładali, ale nikt nie był w stanie powiedzieć na pewno; nikt nie był weterynarzem. Ten dopiero sterczał w korku wezwany na asap, a nim dotarł na miejsce ptak został ochrzczony Karolinką, bo tak jej poczciwie z oczu patrzyło a z dzioba.
Ich doktor Dolittle bacznym spojrzeniem obadał zwierzę, pokręcił głową (Jak nic złamane, może wyrwane ze stawu całkiem!), aż tu ci niespodzianka. Karolinka widząc zbliżające się ręce grożące kaftanem i prześwietleniem rozłożyła szeroko skrzydła prezentując ich pełną rozpiętość, zatrzepała nimi z oburzeniem po czym cały gabinet łącznie z połową długiego korytarza zalało głośne kacze fuck fuck FUCK!
Nie przesłyszeli się. Karolinka doskonale imitowała ludzki głos, co zasłyszała to plotła, donośnie, z mocą i bezczelną satysfakcją, podczas gdy trzech praktykantów łącznie z Emerym, jeden technik i weterynarz próbowali złapać złośliwy, przeklinający drób biegający slalomem pod nogami.
I wiesz, finalnie nic jej nie było — dokończył ze wzruszeniem ramion. Pomimo oparzeń na stopach i tak z lubością wystawił twarz do słońca, kiedy to opuszczone poniżej korony drzewa zaczęło przyświecać im w ich cienistej dotąd kryjówce. — Po prostu symulowała, nadal to robi kiedy chce dostać sucharów. I poważnie, strasznie przeklina. Nie znasz życia, jeżeli nigdy nie słyszałeś klnącej kaczki.
Ale po części masz rację, zwierzęta są prostsze. Nie są bezinteresownie okrutne, nie robią niczego wbrew sobie. Nauczyłem się, że ponadto są też cholernie sprytne, z czego zazwyczaj nie zdajemy sobie do końca sprawy.
A potem skrzywił się jakby zjadł coś cierpkiego.
O nie, za nic — odżegnał się gwałtownie i dla podkreślenia kategoryczności aż złożył ręce w jednoznaczny iks. — Studiować na ASP to jak... no, gwarancja bezrobocia. Prawda jest taka, że w tych czasach bardziej opłaca się dobrze malować ściany niż odróżniać Rembrandta od Duystera.
Słychać było, że w jego konstatacji pomieszkiwała od dawna gorycz, bo przykro przecież, ale za coś żyć trzeba. Mało który artysta za swego życia doczekał się sławy, a jeszcze mniej spośród nich mogła poszczycić się majątkiem.
Zapytany o coś, na co wypadało odpowiedzieć skromnością (a na co za każdym razem odzywał się jego dziwnie zaciśnięty żołądek), Emery wychylił się delikatnie i zerknął na stronę; szpaler akacji przecinający plac i wybrzeże, rysunek z zeszłego miesiąca.
Jeśli dobrze się przyjrzysz, zauważysz, że zawsze dodaję coś od siebie. Coś, czego nie ma... to jest, nie ma w danym momencie kiedy szkicuję. Tutaj, poza och, okropnym kleksem na boku, pod korzeniami zrobiłem miejsce dla mulgary i kto wie? Może kiedyś faktycznie jakaś tam zamieszka.
Podobnie zrobił z tutejszym wybrzeżem dodając mu kilka pierzastych obłoków i niknącą w oddali żaglówkę. Może nie dzisiaj, ale jutro?
Pozwolił sobie przewrócić kilka kartek w pośpiechu i po krótkim przedzieraniu się przez zasieki ostrych na krańcach stron, pokazał mu kawałek swojej werandy w imponującym makro, konkretniej, ten lewy róg w którym Billy pasł się tłusto nie tylko na rysunku.
A ja zapłakałbym się chyba na śmierć jakby zniknął. Nie, inaczej. Jakby coś mu się stało, bo to, że w końcu przestanę go widywać jest normalne. Mam tylko nadzieję, że nikt go miotłą nie... ych. Udam, że jestem wybiórczo głuchy, Eli — mruknął, mimo wszystko z wibrującym gdzieś w tle, nierozwiniętym w pełni śmiechem. Mogło być gorzej. Ze wszystkich sposobów na pająki o jakich słyszał, wynoszenie na kiju poza obręb działki nie było jeszcze najbardziej drastyczną metodą.
Ulżyło mu na potwierdzenie, że nie jest tak źle, bo przynajmniej jeden z nich potrafił pływać. Na wypadek kolejnego głupiego pomysłu warto było mieć Coopera na podorędziu, który jak trzeba rozwali nos (szkoda, że przy okazji również sobie), albo wyłowi z wody zanim człowiek pójdzie na dno.
Myślisz? Nie, gdzie tam. Ja po prostu szybko się adaptuję. Iarlaith twierdzi, że jestem przesadnie konfrom... komforn... styczny...? PODATNY, nać twoja mać! — zniecierpliwił się kwieciście, bo ileż można było się jąkać. — Się logopeda chyba kłania, to się zastanów, czy ja aby na pewno uczę się na błędach.
Dał mu chwilę na ewentualny śmiech, sobie na zebranie do kupy wyjątkowo sypkiej pewności siebie i języka po czym już podawał mu piórko - długopis dawno temu zapodział się i przepadł pod warstwą paragonów, gumek chlebowych i innego tałatajstwa nagromadzonego w torbie - ale na moment przed ręka drgnęła mu i ją cofnął.
Pokaż no — zażyczył sobie i odebrał od niego szkicownik. Kolana podciągnął wysoko, stopy wsparł na murku i okręcił się nierzecznie tak, by Elijah widział ledwo okładkę wspartą na chybcika, znów zaszeleściły kartki i po chwili McHaren nakreślił coś zamaszyście.
Okrągłe. Proste. Z brzuszkiem. Daszek. Supełek.
Zgrzytnięcie.
Wydarł mu starannie stronę z dzisiejszym widoczkiem wytarmoszonego ostatnią burzą wybrzeża z numerem telefonu uśmiechającym się z dołu. I z sercem, jak pięciolatek.
Ja ci dam, bo mam już swój system. Chodzi o to, że część osób po prostu, jakby, rozumiem, stara się być miła, a ja nie zauważam kiedy zaczynam wchodzić im na głowę. Dlatego weź numer i napisz jeżeli będziesz chciał. Jeżeli nie, to trudno, ale przynajmniej do niczego się nie zmuszaj.
Szkicownik kłapnął gdy zamaszyście go zamykał, a wykreślona jego ręką pocztówka została wsunięta Cooperowi między palce. Postrzępiony u brzegu papier można było przystrzyc nożyczkami, wtedy kartka prezentowałaby się godniej. Niestety McHaren zaprzepaścił je tam gdzie długopis.


Elijah Cooper
ambitny krab
Ricotta
Nico
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Załamywanie rąk ani nad jednym, ani nad drugim nie miał już żadnego sensu. Jasne, na pewno znalazłby się ktoś, kto by ich chętnie pogłaskał po główce i popłakał nad ich strasznym losem, ale teraz, kiedy dla jednego było to bardzo odległego, dla drugiego może trochę mniej - po co to komu? Po co było załamywać ręce nad czymś, od czego się uciekło i właściwie w końcu zaczęło nowe życie? Przecież nie po to zamyka się jakiś rozdział w życiu, by wciąż do niego powracać na nowo otwierać rany, które już dawno powinny były się zabliźnić.

Dzięki? Uznam to za komplement. - parsknął, kręcąc głową. Sam był daleki od takich wniosków, chociaż może coś w tym było, szczególnie z tą naiwnością. Na pewno nie było to słowo, jakim sam by się określił, tak z własnej woli przyznając, że był naiwny. Chociaż może jednak jego ciekawości nie było tak daleko od łatwowierności, a na obu przejechał się nie raz. Widząc nieme przyzwolenie na obejrzenie zawartości szkicownika, przełożył strony aż do samego początku i oglądał małe dzieła McHarena, strona po stronie chłonąc te lekkie, szkicowe rysunki, które zdawały się wyznaczać mu podróż po każdym miejscu, które Irlandczyk póki co odwiedził z zeszytem pod pachą. Widokówki, wnętrza knajpek i kawiarni, i ten powtarzający się portret, który miał w sobie coś przyciągającego. Jakby był w jakimś sensie ważny, mimo tego ciągłego niedokończenia. Oczy są zwierciadłem duszy podobno, a tutaj wciąż i wciąż ich brakowało, jakby ostatniego elementu układanki. Zawiesił spojrzenie na którymś z kolei już portrecie, ale zanim zdążył zapytać, Emery zaskoczył go swoją opowieścią o piżmówce Karolince. Może nawet zrobił to specjalnie, sprawnie unikając pytań i kierując temat na zupełnie inne tory, skutecznie wytrącając Coopera z toru, po jakim jeszcze chwilę temu poruszały się jego myśli. Słuchał tej historii ze skupieniem, pomieszanym ze zdziwieniem i zaskoczeniem coraz to kolejnymi zwrotami akcji. Roześmiał się na koniec, kręcąc głową.
Przyznam, że nie znam w takim razie życia, ale bardzo bym chciał zobaczyć przeklinającą kaczkę… - parsknął, wyobrażając sobie całą tę sytuację i przewrócił stronę zeszytu, opuszczając ten jeden z wielu zagadkowych portretów. Trochę tak, jakby zapomniał o swoim niezadanym pytaniu, ale tylko trochę, bo czuł, że i tak pewnie nie dostałby odpowiedzi. Może rozumieli się bardziej, niż myśleli - na tej niemej, niewypowiedzianej płaszczyźnie, składającej się z małych gestów i odpowiednio złożonych zdań, sprawnie wypowiedzianych w momencie, który zmieniał bieg rozmowy.

Przesunął spojrzeniem po kolejnej rozkładówce, po cichu zastanawiając się, jak on to do cholery robił, że zbitek kresek, z pozoru bez ładu i składu, tak naprawdę był ładną widokówką. Taką z charakterem, nie jakąś tam nudną, jak wylizane obrazki, sprzedawane w najbardziej turystycznych miejscach. Nie można było odmówić tym artystom głowy do interesów, ale gdyby Elijah miał wybierać, to prędzej by się skusił na taki właśnie szkic, nawet wyrwany nieco krzywo ze szkicownika, z postrzępionym bokiem. To było prawdziwe, nie tak jak fotografia oddawała prawdziwe ujęcie i realną scenę, ale może raczej - szczere.
Nie próbowałeś nigdy tego sprzedawać? Ja tam się nie znam, ale to, co robisz jest naprawdę ładne. - ładne, no to się wykazał elokwencją. Był tylko prostym chłopakiem z farmy i dzięki internetowi potrafił rozpoznać Van Gogha, tak przeoranego już po wszystkich możliwych gadżetach, ubraniach i tym podobnych… Ale niewiele więcej, i na pewno nie warto było oczekiwać od niego artystycznej terminologii. Ładne musiało wystarczyć. Spojrzał we wskazany mu punkt na rysunku i uśmiechnął się z pewną dozą rozczulenia. Urocze. - Może jakaś mulgara już tam zamieszkała. - przytaknął i zerknął na chłopaka, kiedy ten kartkował szkicownik w poszukiwaniu kolejnego portretu, tym razem nieco innego, bo pajęczego.

Ej, nie zabijam ich przecież! To tylko takie przesiedlenie. Eksmisja na inne tereny, dla nich chyba nawet lepsze, niż taki ganek. W krzakach mają więcej jedzenia, więc wychodzi wszystkim na dobre. - wzruszył ramionami, śmiejąc się. A przecież mógł takiego strzelić raz czy dwa miotłą z odpowiednią siłą i byłoby po problemie… No, oprócz sprzątania, nikt nie chciał wycierać desek z rozgniecionych pajęczych wnętrzności. Tak samo jak nikt nie chciał takiego Billy’ego czy innego Mike’a Huntsmana w okolicy bardzo ciekawskiego pięciolatka. Słysząc, jak Emery walczy z plączącym się językiem, przez chwilę miał już mu pomóc i podsunąć to słowo, które usilnie komplikowało mu wymowę. Poradził sobie jednak sam, ozdabiając całą sytuację tym kulturalnym przekleństwem, które wywołało salwę niepohamowanego śmiechu u Coopera.

Emery zbił go jednak z tropu, kiedy zamiast podać mu piórko - zagarnął szkicownik do siebie, w dodatku odwracając się tak, by blondyn na pewno nie zobaczył, co tam chłopak skrobie i wydziera, sądząc po dźwiękach.
Oh. Dziękuję, naprawdę nie trzeba było… - nie był dobry w przyjmowaniu takich prezentów z zaskoczenia. Takich małych dzieł. - Dzięki. - posłał mu uśmiech pełen wdzięczności i ładnie złożył rysunek w pół, żeby zmieścił mu się do kieszeni i nigdzie nie zagubił. Ani, broń Boże, nie został porwany przez jesienny, acz ciepły wiatr. Wyciągnął jeszcze telefon z kieszeni, sprawdzając godzinę i zerknął na chłopaka, zbierając swoją pustą butelkę, zakopaną nieco w piachu. - Podwieźć cię do domu, albo gdzieś? - zaproponował, tym samym dając znać, że sam będzie się zbierać. Wstał, otrzepując spodnie z piachu i podał dłoń młodszemu, czekając najpierw aż ten pozbiera swoje manatki. A potem obaj udali się po schodach w górę, po drodze otrzepując buty, skarpetki i stopy ze wspomnienia plaży.

Emery McHaren
[koniec]
death by overthinking
mvximov.
ODPOWIEDZ