może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Panna młoda prosi cię do środka, niesie się gładkim, aksamitnym i — gdyby miał przypisać mu konkretną barwę, wybrałby złocisty róż, w jakim skąpany był cały poranek i każdy ze ślubnych bibelotów — głos jednej z druhen, odzianej w ten sam kolor i ten sam aksamit. Sollie jak zwykle zaplanowała wszystko drobiazgowo, a każdy szczegół — łącznie z kolorem nieba, tembrami obcych głosów i światłem wdzierającym się do pastelowo-białej rezydencji nad skrawkiem prywatnej plaży Mission Beach — zdaje się dobrodusznie rezonować z uderzeniami jej serca, drgając z nimi tą samą, urzekającą i ciepłą częstotliwością.
Póki co tylko zaręczona wariatka, na pannę młodą musi jeszcze poczekać, odrzeka Geordan z przekąsem będącym nie groźbą (jeszcze nie wie, co dzisiaj się zdarzy), a wyrazem braterskiego droczenia się, jak to przecież leży w obowiązku starszego rodzeństwa.

Oplata palcami złotą, fikuśną i ciepłą (nagrzaną dotykiem cudzej skóry i wskazującą tym samym, że pomieszczenie, do którego próbuje się dostać, jest jeszcze najważniejszym punktem dzisiejszego dnia) gałkę, kręci nią niezdarnie najpierw w prawo, później w lewo, aż w końcu bardzo ostrożnie, prawie na palcach wsuwa się do środka przez nieznacznie uchylone drzwi (jakby znajdowała się za nimi tajemnica, której musi strzec i którą musi osłaniać przed ciekawskim spojrzeniem całego świata, bo inaczej stanie się coś bardzo złego). W pierwszej chwili uderza go woń kwiatów wylegujących się na niemal każdym skrawku powierzchni; teoretycznie słodka (bo dla niego każdy świat jest słodki), ale skrywająca w sobie jakąś rozmyślną, wywarzoną i nieco — nie do końca rozumie w jaki sposób — smutną nutę. Ze zdziwieniem uświadamia sobie, że taka właśnie jest Isolde — cukierkowa jak ten wystrój i jak geordanowe wyobrażenie każdej z kobiet, ale mimo to skrywająca w sobie niebosiężnych rozmiarów pokłady bólu, silnym porywem ramienia odsuwające ją nie tylko od cech zapisanych płci pięknej, ale — czasem mu się zdaje — tworzące z niej jakiś osobny, ciężki do zrozumienia gatunek, składający się tylko z jednego, bardzo samotnego osobnika. Czasem zastanawia się, czy kiedyś był tam ktoś jeszcze; ktoś, kto dopełniał podstawowej definicji tego założenia i ktoś, przy kim Sollie czuła się kompletna — wie, że to nie Jude i momentami zdaje mu się, że sam mógł niegdyś stanowić dla niej uzupełnienie ów pustki — ale nigdy nie odważył się jej o to zapytać. Zamiast tego pozwala jej żyć w tym wybrakowanym świecie, do którego już nie ma wstępu (nie ma, bo nie chce).

Dostrzega ją po trzech, może czterech sekundach — a raczej jej lustrzane odbicie udekorowane w ornamentowe rzeźbienia, bo Sollie skierowana jest do niego plecami.
Wyglądasz pięknie, zapewnia z delikatnym uśmiechem, nie starając się być po prostu miły; ktoś, kto spędził przeszło sześć wymuskanych godzin na udoskonalaniu swojej aparycji, po prostu nie może wyglądać inaczej, jak tylko pięknie.
Widziałeś rodziców?, pyta jedwabny, delikatny głos, a Geordan — jak za każdym razem — wzdryga się na dopisanie go do rodziny, która przecież nie należy do niego.
Są na zewnątrz. Sprawdzają, czy nikt o niczym nie zapomniał, odpowiada jednak, nie poprawiając jej. Mam zawołać Philippę?, dopytuje po chwili, nie potrafiąc nazwać Philippy mamą.
Nie, w porządku. Po prostu boję się, że znowu zaczną się kłócić, oznajmia mu, a na porcelanowej twarzy pojawia się rysa zmartwienia.
Na to, obawiam się, nie masz żadnego wpływu, przyznaje, wykonując kilka kroków w jej stronę. Jest okej, Sollie. Wszystko będzie okej. Potrzebujesz mnie do czegoś, mam coś zrobić? Nie cykorzysz chyba, co? Bo wiesz doskonale, że nie mam prawa jazdy, więc o ile nie chcesz łapać taksówki albo sama siadać za kierownicą skradzionego auta, nie pomogę ci stąd teraz uciec, uspokaja ją, pragnąc również ją rozśmieszyć.
Ale Sollie się nie śmieje.
Zamiast tego zapada w krótki sen złożony z milczenia i obaw, a choć nie zamyka oczu, przez ten krótki moment jej wzrok z pewnością się wyłącza — sięga spojrzeniem do nieznanych mu cząstek przeszłości, a może wybiega daleko w przyszłość.
Byłeś u Jude’a?, pyta w końcu, wykonując jedno precyzyjne cięcie ciszy, które o mało nie zwala go z nóg.
Nie. Mam do niego zajrzeć? stara się sprawiać wrażenie niewzruszonego; a przynajmniej nie jakoś wyjątkowo. Przed oczyma znienacka pojawia mu się rozmazana (bo nie zdążył przyjrzeć mu się odpowiednio, więc niektóre rysy twarzy niepewnie dopowiada mu wyobraźnia) twarz mężczyzny, na którego natknął się w ich domu. Domu Sollie i Jude’a. Dostrzegł go dzisiaj między gośćmi weselnymi i od tamtego czasu zastanawia się, czy Jude przypadkiem go nie oszukał („to nic poważnego, Danny” powiedziane z mocą i na wdechu) i czy ten człowiek nie zapragnie w geście swojego płonącego uczucia przerwać im ceremonii. Jest pewien, że wówczas by go uderzył — tego blondyna (któremu Leon, kiedy opowiedział mu o wszystkim, nadał przesączone zdumieniem i zdradą imię: Finneas?!), a nie Jude’a, choć i na to przez moment odczuwa palącą chęć. Swój wybuch usprawiedliwiłby naturalnie troską o młodszą siostrę, choć ona niewiele go w tym wszystkim obchodzi — chciałby, żeby było inaczej, ale wciąż skrywa w sobie pewną animozję wymierzoną w jej osobę.
  • Gdyby miał odrzucić od siebie egocentryzm i skupić się na szczęściu swojej siostry i swojego przyjaciela, przyznałby, że trafili całkiem dobrze.
    Co prawda wyobrażał ich sobie z kimś całkiem innym.

    Sollie na przykład, miała trafić na wysokiego, szczupłego olimpijczyka, który na nowo rozbudziłby w niej miłość do łyżwiarstwa. Przenieśliby się gdzieś daleko, może poza ocean i on zapełniłby tę jej pustkę, dołączając do gatunku wcześniej przesiąkniętych samotnością osobników. Nie pozwalałby się jej za dużo martwić, ale nie byłby też człowiekiem twardo stąpającym po ziemi — czasem wraz z nią krążyłby po obłokach dziecinnych mrzonek i niestworzonych historii. Przywoływałby niczym mistyczną pieśnią jej uśmiech, z którego w końcu zniknąłby permanentny smutek. Nadałby kwiatom woni szczęścia i beztroski.

    Jude’a widział z kobietą drobną i zdecydowaną — taką spierającą się z nim o niemal wszystko, na co Geordan zawsze wywracałby oczyma. Mówiłby mu nieraz: jak ty to wytrzymujesz, Judy? Czy wy w czymkolwiek się zgadzacie? A Jude odpowiadałby: wiesz, całkiem to lubię, czego on nie potrafiłby zrozumieć. Nie byłaby typową pięknością, jakich pełno na ulicach — byłaby wyjątkowa i nie dla każdego, czym tak bardzo przyciągałaby spojrzenia. Lubiłaby Geordana, ale nieraz byłaby o niego zazdrosna — na przykład kiedy Jude niszczyłby jej snute dla ich dwójki plany, wtrącając w nie Balmonta: na przykład do ich wakacji w Rzymie, na połacie placu del Popolo, które wspólnie przemierzali spleceni za rękę, przemycałby jego sylwetkę skarżącą się na tłumy, albo dobudowywałby dla niego osobny pokój w ich ogromnym domu zapisanym im na starość.

    Ale tak też było w porządku.
    A choć Jude’a darzył uczuciami cieplejszymi i głębszymi niż swoją siostrę, tak uważał, że ona trafiła gorzej. Bo Jude nie potrafił się o nią troszczyć (czasem uważał, że Jude nie był zdolny troszczyć się o kogokolwiek, ale potem przypominało mu się, że nieraz w swój specyficzny i niezgrabny sposób troszczył się o niego, Geordana) i nie potrafi o nią zadbać, za to Sollie coraz bardziej dopasowywała się do charakteru bruneta, gotowa stać się tą, której on potrzebował. Mimo wszystko wierzył, że kiedyś odnajdą swój własny, złoty środek na różniące ich kontrasty.
A mógłbyś? Chciałabym tylko upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Bo przecież wiesz, jak ciężko przychodzi mu proszenie o pomoc, wyrywa go w końcu z krainy przemyśleń, a on kiwa głową, ugodzony prosto w serce: dociera do niego, że niedługo Sollie pozna Jude’a lepiej, niż to mu było kiedykolwiek dane.
Naprawdę wyglądasz pięknie. Niczym się nie martw. Wszystko będzie okej, powtarza, łapiąc się na tym, że ostatnie wyrażenie przeznaczone jest nie dla Sollie, a raczej dla niego: to siebie próbuje przekonać, że wszystko będzie w porządku. Że jakoś da radę.

Zanim wychodzi z pokoju, bierze powolny, długi, szczegółowy oddech. Taki sam weźmie zaraz przed drzwiami prowadzącymi do pokoju Jude’a, ale póki co mknie korytarzem skąpanym w pomarańczowym świetle słońca, starając się myśleć o czymś nieważkim, błahym, bezpiecznym. Przypominają mu się kwiaty z pokoju Sollie i zastanawia się, do jak wielu sfer życia odnosi się ten pochowany w nich ból i smutek. Mknie wzrokiem po każdej ścianie i każdej listwie przypodłogowej, po białej wykładzinie i po suficie. To, czego szuka, mieści się jednak na innym piętrze, kilkanaście kroków dalej. Ze zgrozą zauważa, że nie tylko obok rozwartej na dwie części księdze gości, ale też przy oknach i na każdym stoliku, spoczywa szereg śnieżnych kul. Jezu, Sollie, mruczy pod nosem, kiedy zamyka jedną z nich w klatce swojej dłoni, a potem nią potrząsa; żywo i przesadnie, wywołując opady brokatowego śniegu, który Sollie zdołała przenieść do słonecznego klimatu Australii. Nie wie dokładnie dlaczego, ale te szklane bańki zawsze go niepokoiły — niepokoiło go to, że skryte w nich postacie zawsze były odizolowane od świata zewnętrznego grubą warstwą i że jedyny kontakt, jaki z nim miały, to wtedy, kiedy nadchodził chwilowy huragan wprawiający w ruch płatki śniegu. A także to, że ich świat był taki maleńki — nieraz wydaje mu się, że i jego świat przybrał podobne rozmiary. I że nikt nie zdoła się już nigdy do niego przebić, dotknąć go, a jedynie wprowadzić chwilowy, śnieżny chaos.
Odstawia kulę na jej właściwe miejsce, z hukiem, który niknie w przedślubnym gwarze. Na takich ceremoniach zawsze robi mu się słabo — nie tylko przez przytłumione dźwięki ula lub ptaszarni (obecnie goście zmówili się na melodyjne dźwięki tego drugiego), ale też przez to, że jest na nich tak nieznośnie duszno — jakby każdy zaproszony chwytał swoją cząstkę powietrza, a ktoś, kto je rozliczał, pomylił się w obliczeniach i dla Geordana nic już nie starczyło. Mija kolejną druhnę (czy to była Lisa? Obraca się szybko i nie potrafi stwierdzić, widzi już tylko jej włosy i cienką sukienkę odsłaniającą ramiona i plecy) i odnajduje kolejną z wad bycia mężczyzną (kiedyś myślał sobie, że pierwszą i najważniejszą jest to, że Jude nigdy go nie zechce) — to, że sam pomykać musi w duszącym materiale białej koszuli i garnituru. Zbuntowany zsuwa więc ze swych ramion marynarkę, przekłada ją przez przedramię i z udręczeniem zauważa, że dotarł już pod docelowy adres.
Świat na moment zamiera, wyciszając szmer otoczenia, zgaszając promienie słoneczne i blokując przepływ woni kwiatów. Znów szarpie się z gałką (zdecydowanie woli klamki), dwa razy uderza kłykciami o drzwi, a potem wchodzi. Bez zaproszenia. Mknie na skraj pokoju, mruży oczy pod naporem słońca wdzierającego się pod powieki, zauważa skopany garnitur u podnóża łazienkowych drzwi i marszczy czoło. — Jude? — woła niepewnie, przykładając bok twarzy do drewnianej powierzchni, próbując tym samym dosłyszeć coś więcej, choć — napływa to do niego poniewczasie — może wcale nie powinien. Przez moment wydaje mu się, że z Judem jest ktoś jeszcze (Finneas?! pomyślane z oburzeniem) i wzbiera w nim złość, jak woda u brzegu morza malującego się za ścianą. A potem potrafi odizolować dźwięki z zewnątrz od tych niedalekich, z łazienki, słysząc ciche przekleństwa i szum wody.
Zastanawia się, czy powinien wejść (tak podpowiada mu rozsądek), ale zamiast tego czeka na pozwolenie.
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Przysięga(m)
najdroższa Isolde kochanie, skarbie, słońce, obiecuję nieuciekaćześlubu kochać cię (jak długo?), wspierać (ale zależy przecież w czym), i że cię nie zostawię (samej w kinie), aż ktoś nas nie rozdzieli (coś byłoby lepsze, może autobus).
Jeszcze raz.
kiedy się poznaliśmy — ten pierwszy właściwy raz — byłem bardzo smutny i zakochałbym się w każdym uśmiechu.
Może coś z Tristana i Izoldy:
kto żyje w męczarni, jest jakby umarły.
Jednak list.
Droga Isolde. Wybacz, że tak długo zajęło mi odkrycie powodu, dla którego nigdy nie powinniśmy być razem; niewiele mam słów na swą obronę. Nazwiesz mnie tchórzem, a ja się z tym zgodzę; najbardziej ubolewam nad tym, że odtrącając cię jako żonę, utracę cię jako przyjaciółkę. Wydaje mi się, że ty jedyna od samego początku wiedziałaś do kogo należy moje serce dlaczegomimotozemnąbyłaś. Wiem, jak bardzo zdołałaś pokochać moją rodzinę; w ramach odpokutowania gotów byłbym ci ją oddać. Ja się wszystkim, w rachunku ostatecznym, zajmę: wysyłaniem listów z przeprosinami do wzburzonych gości i opłatą wszystkich naszych nieślubnych zgliszczy. Co do dziecka to jeszcze nie wiem.
Drżącą dłonią złożył liścik na pół, posłał Sollie uśmiech (napisałeś przysięgę? napisałem. będę przez nią płakać?) i obiecał sobie, że wyrzuci go następnego poranka, kiedy razem, choć osobno, opuszczać będą dom mieszczący się we Flourite View, by następnie udać się do malowniczego dworku mieszczącego się na Mission Beach.
Ale nie wyrzucił.
Jezu, kurwa, tak się mu trzęsły dłonie, że upuścił pięciokrotnie klucze, przez co Lisbeth zerkając na niego niepewnie, poprosiła Remigiusa, by się nim zajął. Najważniejsze było to, że jakoś dotarli. Wszyscy. Na odpowiednie miejsce. Jude wciąż bez przysięgi, za to z listem pożegnalnym włożonym w kieszeń spodni, ważącą nagle jakby całą tonę. Im więcej kwiatów widział, im więcej różowego nieba, białych balonów, idiotycznych gołębi, uśmiechów, chichotów, atłasowych sukni, nerwowego biegu świadków, świadkowych, rodziców, ciotek, jednej tylko babci, stryjków, kolegów z armii, księdza, cukiernika, kelnerki, brzdęku kieliszków, boże coś spadło, tym bardziej i głośniej krzyczał k u r w a i kazał się wszystkim jebać, naturalnie wyłącznie w bezpiecznej krainie własnych myśli. Czuł się jak pieprzony więzień i, co najgorsze, utracił wszystkich swoich sojuszników. Remigius towarzyszył Lisbeth. Rodzice zagadywani byli przez zbierających się z daleka gości. Finneas dał dupy i skrył się w bezpiecznej strefie, tchórz. Jane zadzwoniła dzień wcześniej mówiąc, że w Grecji jakieś strajki i że nie przyleci, przeprasza najmocniej, ale może to i lepiej, bo Leon, co prawda tam by go nie miało być, ale znając jej szczęście, to i tak by był.
Geordana zaś unikał. Ze względów oczywistych.
Próbował sobie jakoś to wszystko wykalkulować — wezmą z Sollie ślub, dziecko się urodzi, może poczekają dwa, trzy lata, a potem rozwód. Może później, jeśli zajdzie taka potrzeba; o terminie wcześniejszym ciężko było mu marzyć.
Momentami próbował przekonać samego siebie, że ją kocha, ale kończyło się to zawsze na
czyli tę walentynkę w ósmej klasie dostałem od niego
jak można mieć tak malinowe usta
co za brednie, że w wojsku nie można, przecież Jess i Mira były razem.
Co zabawne, jeszcze wczoraj próbował mu to wszystko powiedzieć. Kiedy zmuszeni byli spędzić trochę czasu razem (a to się, od dawna, nieszczególnie im udawało) ze względu na te wszystkie ostatnie przygotowania. Danny zapytał, czy nie jest mu jednak przykro, że nie miał wieczoru kawalerskiego; nie, dobrze mi z tym, że siedzimy tutaj sami (razem), chociaż nie robili niczego ani przyjemnego, ani ekscytującego; trochę pili, milczeli, spoglądali na układ gości przy stolikach. Powtórzyli wszystko to, co z przejawem jakiegoś bólu powtarzali od kilku dni: o której rozpoczyna się ceremonia, gdzie stanąć, komu podać kwiaty, w którym momencie podać obrączki, coś tam o wygłoszeniu przemówienia.

Wypalił całą paczkę papierosów. Stanley do niego zajrzał — miał tak zmartwioną minę, że Jude niemal się popłakał — pytając, o co chodzi Olivii; matka czymś się przejmowała (czym? nie powiem) i prosiła, żeby odbyli jakąś męską rozmowę. No więc ojciec dobrze wybadał: jest ktoś inny, tak?, więc Jude skinął głową. I jest na tym ślubie obecny, powiedział Stanley, a Jude ponownie skinął głową. Potem zapytał, czy chce uciec — śmiał się, kiedy mówił, gdzie zostawia kluczyki, jak w jakimś banalnym filmie — ale Jude powiedział, że nie, że da radę, że nic złego się nie wydarzy, że jest mądry, odpowiedzialny, rozsądny, że już-już wskakuje w garnitur, no i że woli zostać sam. Kiedy więc Stanley wyszedł, Jude naprawdę zaczął się w końcu szykować: odpakował z pokrowca przygotowane ubrania, wyciągnął eleganckie buty z szeleszczącego papieru. Wszystko przywdział dość prędko. Podszedł do lustra, przed którym poprawiał wszelkie zgięcia materiału czy drobne rysy; zacisnął krawat, wyprostował się.
Dam radę, powiedział do swojego odbicia.
Nie dasz, odpowiedziało mu, uśmiechając się złośliwie.
I wtedy przestał oddychać.
To znaczy — zaczął się dusić. Kasłał, charkał, poczerwieniał na twarzy; zaczął kopać wszystko ze złości, biorąc duże hausty powietrza. Miotał się tak zaledwie chwilę, nim pojął, że zaczęło buntować się całe jego ciało: zaczerwieniona skóra paliła niczym ogień. Jude więc, tkwiąc w samym centrum jakiegoś potwornego ataku, począł zrywać z siebie ubrania; zupełnie tak, jakby zapomniał, że już za kilkadziesiąt minut w garniturze tym wystąpić miał przed całą salą gości. Któż by się tym przejmował, kiedy skóra jego wyglądała tak, jak wyglądała skóra biednego PJ, którego nie zdołali uratować po tym, gdy został oblany jakimś kwasem.
Jude więc wskoczył pod prysznic. Początkowo wściekły, a potem już tylko zrozpaczony; co prawda wciąż się dusił, ale przynajmniej przestał, jak skończony mazgaj, płakać (nie miał nawet pojęcia, w którym momencie, tak właściwie, w ogóle zaczął). Paznokciami wbijanymi w skórę próbował wydrapać z siebie wszystko. Gorącą wodą zmyć, chyba, swoje istnienie.
Życie jednak nie zakpiło z niego wystarczająco mocno; zamarł, gdy usłyszał głos Geordana.
Czy zamknął łazienkowe drzwi? Chyba nie; nie miał pewności.
Wcześniej naturalnie nie przeszkadzało mu to, że widują się czasem nago (na służbie, tam prywatność nie istnieje), ale mniej więcej od roku cieszył się, że oglądać się muszą już tylko w ubraniach. Więc chociaż trochę chciał odpowiedzieć, żeby wszedł, skrępowany, zażenowany, zawstydzony, odkrzyknął: może lepiej nie wchodź, ale jakimś cudem, poprzez szmer lejącej się wciąż wody, przebiło się tylko wchodź.
Więc kiedy Danny wszedł faktycznie, Jude spojrzał na niego ze zdziwieniem. I zakręcił prędko wodę, i jak idiota sięgnął po ręcznik, natrafiając dłonią na powietrze; nie zabrał tu ze sobą niczego, czym mógłby się zasłonić. Więc, posyłając mu długie i niejasne spojrzenie, pokręcił głową.
Nie dam rady.
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
czekaj, ja mam na to gifa
Obrazek
Kurwa mać.
Czego niby się spodziewałeś, idioto?
Słyszałeś wściekły szum wody, będący zbyt rozcząstkowany i nierównomierny na pojedynczy strumień z kranu. Natknąłeś się na zwłoki garnituru, skopane i rozkładające się w promieniach słonecznych tuż pod drzwiami. Zrozumiałeś niewyraźne wchodź, stanowiące zapewne parę dla „nie wchodź” ale mimo to wkroczyłeś w miejsce, które ktoś zamknął nie bez powodu. A teraz klniesz i udajesz zaskoczonego.

Noga zamiera w pół kroku i zamiast do przodu, poprowadzona zostaje daleko, daleko w przeciwną stronę; tak, że natrafia na skrawki zerwanego wcześniej z zapalczywością materiału, więc potyka się, ale całe szczęście nie przewraca: to dopiero byłoby głupie.
Paradoksalnie nie potrafi odwrócić wzroku od tego, co przed momentem tak nim wstrząsnęło; od sześciu jednakowych wydm uformowanych z rozmysłem pośrodku sylwetki i pociągłych pęknięć bladoniebieskich żył na marmurowej skórze oplatającej ramiona.
  • (Kiedyś — bo teraz wszystko uległo degradacji — pieklił się okrutnie: dlaczego ty wyglądasz lepiej, kiedy ja ćwiczę tyle samo? Czasem nawet częściej! I naprawdę wydawało mu się wówczas, że u Jude’a proces rozwoju masy mięśniowej przebiega szybciej, skuteczniej i efektowniej. Może się mylił; może wyglądał wtedy równie dobrze.
    Teraz z kolei różnica jest bezdyskusyjnie zauważalna; kiedy Geordan błądzi w rozległych i niszczejących labiryntach umysłu, sporadycznie — kiedy świadomość niecierpliwie mu pozwalała — biegając kilka kołek wewnątrz lasu z rana i wieczorem (jak w wojsku), uderzając w worek zaczepiony z rozmysłem w piwnicy (jak w wojsku) i wykonując setki podciągnięć na drążku pomiędzy drzwiami (jak w wojsku), Jude zdaje się wcale nie opuszczać siłowni — dlatego, że on naprawdę był w wojsku, a nie tylko jak w wojsku).
Chyba zakręciło mu się w głowie. Ale nic z tego (ani natrętny wzrok, ani trzęsienie ziemi w umyśle) nie jest tylko zwykłym uznaniem dla aparycji Westbrooka. Jest reakcją na szkarłatne pręgi, rumienie i krwinki porastające jego ciało to ciało, które wciąż, tak nieznośnie, jest po prostu najpiękniejsze (przepraszam, Sollie).
Kurwa mać — powtarza. — Co to kurwa jest? Masz alergię na ślub? — rzuca w formie niezgrabnego żartu, po przerażeniu zakotwiczonemu w dużych oczach bruneta rozumiejąc, że chyba trafił w sedno. Potem jeszcze ten zbolały ruch głowy, mówiący jakby: uratuj mnie.
Ale Danny nie rozumie, że ma uratować go s t ą d.
Myśli, że ma pomóc mu w przyszykowaniu się na ślub; tak, żeby się nie spóźnił.
Tylko że nie jest w stanie. To znaczy, początkowo tak mu się wydaje — odkąd bowiem wrócił z Afganistanu, nikt (aż do teraz) nie oczekiwał od niego żadnych rozsądnych decyzji, stanowczych czynów i nikt nie powierzał mu w ręce swojego życia.
Ale da radę. Dam radę powtarza sobie, odganiając od siebie z irytacją myśl, że może powinien poszukać tego-jak-mu-tam nieszczęsnego mężczyznę z domu Jude’a
  • (śmieszne; przez to, że widział go w życiu tylko raz, w tamtym skropionym słońcem i zdradą budynku, teraz wydaje mu się, że nigdy z niego nie wychodzi — że z Judem właściwie już mieszka).
Ale przecież przygotował się na taką chwilę (no, może nie na dokładnie t a k ą, bo chyba nikt się nie spodziewał, że Westbrooka dwadzieścia minut przed ceremonią wysypie jakimś jebanym uczuleniem); dzisiejszego ranka, zanim jego zmasakrowane ciało zapakowane w ozdobny papier — taki z wyższej półki, gładki, czarny i matowy; ślubny — wsunęło się w zakamarki auta (prowadzonego przez Abrahama, któremu jest winny ogromną przysługę — chce oddać mu ten statek w butelce po dziadku, który tak się Goldshlagowi zawsze podobał), zadbał o to, żeby na pewno nie utracić dzisiaj świadomości. W przeciągu trzech ostatnich dni zdarzyło mu się to pięciokrotnie (pogarszało mu się, choć nie chciał tego przyznać) i wiedział, że na ślubie zagrożony jest dwukrotnie bardziej (bez wiedzy lekarskiej połączył te epizody — jak to błaho począł nazywać jakiś czas temu — z silnymi emocjami, pomiędzy którymi widział pewną zależność. Oczywiście się myli) i dlatego musiał upewnić się, że jego umysł zdominuje dzisiaj jakieś silniejsze uczucie, zakotwiczające go skutecznie na samym dnie ziemi i swojego jestestwa.
A więc strącił się ze schodów.
Dwa, trzy, sześć razy, bo okazały się za krótkie i niedostatecznie szkodliwe. Podejrzewa, że uszkodził sobie bark (miewa z nim nieustanne problemy od czasu powrotu) i chyba lewą nogę; bo nie może oprzeć na niej całego ciężaru ciała, ale i to wydało mu się wówczas niedostateczne. Więc jeszcze raz zdarł ze swej dłoni paznokieć (ten, który od kilku tygodni rozpaczliwie począł wreszcie odrastać), obandażował ślad po nim i uznał, że to wciąż za mało. Przypalanie się było zbyt ryzykowne (nie wiedział, czy w porę uda mu się opanować płomienie i czy rana nie będzie wymagała natychmiastowej wizyty w szpitalu, na którą nie miał przecież czasu), a przecięcie skóry ostrzem nigdy niespecjalnie mu się podobało. Więc zapytał Leona (do teraz nie rozumie, dlaczego ich rozmowa przybrała tak wrogi ton), czy mógłby do niego strzelić — miał w domu kamizelkę kuloodporną i wiedział, że nic poważnego od tego mu się nie stanie, próbował to dwa razy wcześniej i cały pomysł okazał się bardzo skuteczny, ale Leon z jakiegoś powodu okropnie się na niego wydarł (zdrajca).
I choć Danny chciał zabrać go na ślub (Jane miała rację, wszechświat zawsze znalazłby sposób na skrzyżowanie ze sobą ich dróg), ostatecznie pojechał ze swoim bratem.
Ten fakt mu się nie podoba, bo namawianie Leona na wspólne uczestniczenie w tej ceremonii ciągnęło się tygodniami. Dwoił się i troił, obiecywał mu całe niebo i wszystko poza nim, składał w zamian bardzo niemoralne propozycje, nieraz prawie krzyczał i płakał (bo naprawdę nie chciał być tym samotnym frajerem, który jak przybłęda doczepia się do jakiejś pary na weselu i wszędzie za nią chodzi), no i wreszcie Leon się zgodził.
A teraz sam Leonowi powiedział, że ma spierdalać i że nie chce go tam oglądać (zdrajcazdrajcazdrajca).
Więc jednak zadbał o oparzenie na plecach i to okropnie go teraz szczypie.
Ale plan się sprawdził — jest rozbudzony, jest o b e c n y. I ma pozostać obecny do końca wieczoru.
Maść. Musimy to czymś posmarować. Tylko weź już tego nie dotykaj — instruuje go, stojąc nagle tuż obok niego (kiedy dokładnie ruszył w jego stronę?). Na przedramieniu nie zwisa już marynarka, a zauważa ją dyndającą na haku przy drzwiach i przez moment boi się, że jednak coś złego dzieje się z jego świadomością. Wmawia sobie jednak, że to tylko nerwy i fakt, że skupia się teraz na wymyśleniu bardzo skutecznego planu, więc wszystkie ruchy wykonuje mechanicznie i bez uwagi.
No i się krzywi. Ciało Jude'a pokryte jest brutalnymi pociągnięciami paznokci i wygląda, jakby przechodził przed momentem egzorcyzmy.
No i wypadałoby podać ci ręcznik — mówi i niespodziewanie wybucha śmiechem. Bo ta sytuacja jest przecież idiotyczna.
Wiesz co, ja kogoś poszukam i powiem, że mają jeszcze poczekać i przesunąć tę... ceremonię o jeszcze kilkadziesiąt minut — zapowiada po chwili w zamyśleniu i już chce wydrzeć się z pomieszczenia, w którym jest tak wilgotno, jakby znajdował się właśnie pośrodku peruwiańskiej dżungli.
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Wdech i wydech, przecież nie ma w tym nic skomplikowanego.
Odwrócił pospiesznie wzrok; trochę tak, jakby to Danny zmaterializował się nagle przed nim całkowicie nagi, a Jude, buntując się wszelkim zasadom przyjaźni i przyzwoitości, naruszyłby jego prywatność. Mógłby pewnie krzyknąć wyjdź, kurwa albo już nieco uprzejmiej rzuć mi ręcznik, ale zamiast tego, z kamienną miną, wpatrywał się w drobinki pary wodnej, które porastały łazienkowe kafle. Nieznacznie skinął głową; owszem, kurwa mać i wszystkie inne inwektywy; by uniknąć jakichś niezręczności — bo zamiast wykonać jakiś ruch mieszczący się w granicach normy i niezdradzający za wiele, Jude przyjął budzącą pytania pozę — na nowo uniósł gałkę odpowiadającą za uruchomienie strumienia wody; tym razem jednak, w efekcie konieczności, oblał go kojący chłód. Bo Jude zdecydowanie miał gorączkę — pytanie tylko, czy prawdziwą, czy jednak urojoną.
Poza tym, chyba wcale nie przeszkadzało mu to, że Geordan widzi go właśnie takim.
Nagim. Zranionym. Prawdziwym.
Nie mogę — powiedział, zawieszając głos; póki lała się woda, póki był tutaj — poza weselną strefą (bo tylko tutaj nie słychać było melodii wygrywanych gdzieś na plaży, na skrzypcach; nie było słychać dzieci wesoło biegających po korytarzach, podekscytowanych gości i druhen cholerycznie, tradycyjnie, klnących pod nosem). Tutaj mógł jeszcze po prostu być; z dala od wyroku śmierci, z dala od kobiety, której nie kochał nigdy. — Maść? Nie, nie, daj sobie spokój, na to nic nie pomoże — pokręcił głową, prychając cicho. Poza tym Jude wcale nie chciał, by cokolwiek mu pomogło i to jak najszybciej. — Ja po prostu nie mogę, Danny. Nie mogę i już — wypowiedział te słowa cicho, jeszcze bez odpowiedniej mocy — był już jednak pewien, że oto właśnie rozpoczął lawinę zmian, na które gotowy nie był. Zadarł lekko głowę do boku, obserwując kolejne kroki Balmonta; niepewność, zagubienie, trochę ulgi. Ale wraz z nimi potwierdzenie, czające się w jego spojrzeniu chyba nieświadomie; potwierdzenie, którego Jude potrzebował. Potwierdzenie, które chyba przez strach do tej pory żyło gdzieś na wygnaniu. — Wypadałoby — powtórzył, uśmiechając się lekko; teraz to i tak nie miało już znaczenia. Tym bardziej, że tylko tyle wystarczyło — jego śmiech, rozbawienie, bliskość — by jego ciało się rozluźniło, a sercem przestał władać mrok.
Ale wciąż — kurwa.
Bo były sprawy, o których powinien mu powiedzieć, na przykład, że ta wysypka, to ich najmniejszy problem; podczas panicznego zrzucania z siebie ubrań uszkodził bowiem garnitur w sposób nieodwracalny. Tak jak i sprawy, o które powinien zapytać, na przykład, przyjechałeś tu z Leonem?, chociaż odpowiedzi na to wcale znać nie chciał. Bo Jude wiedział, że właśnie teraz, tkwiąc w swej bezbronności, ma swoją ostatnią szansę.
Nie — powiedział więc gorączkowo, bo jeśli Danny by wyszedł, właśnie teraz, wszystko by runęło. Do ślubu i tak nie miało dzisiaj dojść, a w chwili tej, jeśli Jude wszystko kalkulował w sposób odpowiedni, i tak nikt nie miał ich szukać. Jeszcze. Mieli trochę czasu na zderzenie się z prawdą. — Danny — wstęp. Dla niego napisałby tę przysięgę szybciej i bez problemu. Potem część dalsza; niepewne spojrzenie i w końcu zwrócenie się w pełni w jego stronę, choć przyozdobione nietypową dla niego niezdarnością i strachem. Żałował, że nie potrafił nigdy mówić ładnie i wzniośle, a już na pewno nie szczerze. — Mógłbyś tylko zamknąć drzwi — wyszeptał wraz z szumem opadającej wciąż na kafelki wody. Oddychał z trudem, ale tym razem z innego powodu; tym razem przynajmniej wiedział czego chce. A Danny miał jakieś dziesięć minut na podjęcie decyzji, czy chce tego samego.
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Miłość do Jude’a jest jak piosenka; grająca zawsze w tle poprzednich związków, powoli i niewyraźnie, ale nigdy niecichnąca. Czasem zdarzało mu się zgubić jej rytm (na przykład pod nutami leonidasowego głosu), czy pomylić słowa (kiedy zamiast wyznać w r e s z c i e prawdę, uciekał w długą ścieżkę nieporozumień), ale ona zawsze tam była (zawsze jest i zawsze będzie), rozbrzmiewając dookoła, wydobywając się wprost z jego serca — tam gra bowiem na podgłośnieniu, ze wzmocniaczami i nigdy się nie kończy.
Teraz próbuje ją uciszyć, tak jak uciszał przez ostatnie miesiące (boże, jakie to były długie i nieznośne miesiące), ale nie potrafi. Ona wbrew logice przemienia jego żyły w coś na rodzaj kabli od słuchawek, prowadzi ten dźwięk do umysłu i zagłusza każdy szum organizmu: szum rozsądku. Nie wie, dlaczego przypomina o sobie akurat teraz, kilka chwil przed ślubem jego przyjaciela i tym bardziej nie wie, dlaczego słyszy jej melodię w oddechach Jude’a: przez moment spogląda na niego z przerażeniem. Nie miał pojęcia, że brunet też zna jej słowa.
Strzępki chłodnej wody, nieprzeznaczone dla niego, a i tak natrafiające na jego sylwetkę, studzą skutecznie jego rozgorączkowane myśli, tak jak studzą podwyższoną temperaturę Jude’a.
To dlatego, kiedy brunet na niego spogląda, wypowiadając jego imię w sposób, w który nie wypowiadał go nigdy wcześniej (boże, jaki to piękny dźwięk; mógłby go słuchać godzinami, do końca życia, zamiast tej piosenki), kiedy się do niego odwraca i kiedy pragnie jego bliskości zamknąć drzwi, Danny pośpiesznie kręci głową.
Panikujesz, Jude — uświadamia Jude’a i samego siebie. — Prawie każdy panikuje przed ślubem — dodaje, w formie pocieszenia: pragnie mężczyznę uspokoić.
Przez chwilę słychać tylko szmer uderzającej o posadzkę wody — w świecie rzeczywistym przynajmniej, bo tym niewidocznym, wybudowanym na zgliszczach jego umysłu, szaleje tornado. Z jakiegoś powodu czuje (choć żadne wyraźne słowo przecież nie padło), że mógłby dostać w końcu to, czego tak bardzo od dawna pragnął; że mógłby dostać Jude’a, choćby na chwilę.
Ale on nie chce go na chwilę.
Nie chce być jak tamten mężczyzna, którego widział w jego domu.
Dlatego się wycofuje.
Wszystko będzie okej. Damy radę, zdążysz — zapewnia z mocą, ale dręczy go jedna kwestia. — To przez niego, tak? — pyta z goryczą, a jego buty, przy wycofywaniu się spod spragnionego wzroku bruneta spod prysznica, ślizgają się na mokrej nawierzchni.
Jest zły, jest zły, jest zły.
Tamto wspomnienie (Finneasa — już przypomniał sobie jego imię) cały czas go boli. Bardziej od uszkodzonego barku, od przeciążonego upadkiem kręgosłupa, od pulsującej rany na palcu i od płonących pamięcią o ogniu pleców.
Wątpi, że mu wybaczy.
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Och, na miłość boską.
Chociaż trochę miał jeszcze nadzieję na to, że wystarczy krótkie, niepełne zdanie — ale mijał już rok, a może trochę i więcej; należało więc dorosnąć do tego, że finał tej sprawy zależy wyłącznie od niego — wiedział, że odnalezienie się w tej gęstwinie nieporozumień, zdrad i wiecznego (miejmy nadzieję, że nie) cierpienia, kosztować ich będzie dużo więcej, niż jedną poważną rozmowę. W końcu to właśnie przez wzgląd na ryzyko, jakie niosło wraz z sobą powiedzenie bądźmy razem, Jude zwlekał z tym tak długo; jeszcze do niedawna (a może tego poranka) sądził, że ważniejsza jest ta ich przyjaźń. Ale teraz wiedział, że jedno nie istniało bez drugiego. Że może wcześniej jakoś się przed tym kryli w cudzych ramionach, ślepi na uczucie, które kwitło między nimi od samego początku; być może nadciągająca starość poczęła rozmywać ostrości tego bezpiecznego brzegu, zmuszając ich obu do jakichś reakcji. — Panikowałem — potwierdził, kiwając głową. Panikował. Czas przeszły. Bo teraz już wiedział, że ten ślub i tak by się nie odbył; gdyby nie uczulenie, gdyby nie odwiedziny Geordana, gdyby nie rozmowa ze Stanley’em. Czy to dlatego Olivia chodziła od rana tak podenerwowana? Wiedziała, że wszyscy przyjechali tu tylko po to, by usłyszeć, że pan młody jednak ze wszystkiego się wycofał? Może właśnie tym było wsparcie, o którego istnieniu zapewniała go przed tygodniem. Nieważne co się stanie, Jude. Może oboje, ona i Stanley, już wtedy wiedzieli, że historia ta dotrzeć musi do tego miejsca. Jude zaczął się więc śmiać. Zamknął oczy i śmiał się, zastanawiając się, czy Stanley naprawdę zostawił kluczyki od swojego samochodu na szafce w pokoju.
Jestem nagi. Stoję przed tobą całkowicie nagi, a ty… — śmiech odchodził już w zapomnienie; zamiast niego powracała powaga, bo Jude nie chciał, by tak ważny dla nich moment sprowadzony został do jakiegoś żartu. — Nie zejdę na dół. Ucieknę przez okno, jeśli będzie trzeba — odparł więc, tym razem nieco śmielej. Twardo. Był zdeterminowany; ktoś musiałby przystawić pistolet do jego głowy, by rozważył na nowo zawarcie tego małżeństwa. Jednak to nie kwestie ślubu okazały się teraz najważniejsze; Jude wiedział, że temat ten powróci, ale liczył, że Danny wyciągnie go dopiero za dwa, trzy dni. — Przez niego? — powtórzone z pretensją zabrzmiało może trochę zbyt ostro i gniewnie, ale Jude naprawdę nie rozumiał, dlaczego muszą rozmawiać, zamiast… — Kurwa, Danny, ja z nim nawet nie spałem. Nic się między nami nie wydarzyło, kompletne n i c — oznajmił z irytacją, chcąc dodać, że to i tak nie jego sprawa, ale nie chciał prowokować niepotrzebnej im kłótni. Tym bardziej, że tak naprawdę to była jego sprawa. A Jude miał za co przepraszać. — Całowaliśmy się, ale to było n i e p o r o z u m i e n i e. Bo ja nawet nie wiem, czy lubię… no wiesz, innych facetów — trochę się zmieszał; zaczynało mu też być już naprawdę z i m n o, co generowało dodatkowe zmartwienia. — Innych. Poza tobą — dodał, wpatrując się w tę parę chabrowych oczu, które zawsze, jako jedyne, potrafiły rozgromić trawiącą judahowe ciało burzę. — A teraz zamknij drzwi albo podaj mi ręcznik — bo to naprawdę zaczynało być absurdalne; nie mieli dość czasu, by dalej poddawać się jakimkolwiek dyskusjom.
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Powtarzał sobie z uporczywością maniaka, że
nie może
już nigdy. Go pocałować.

N i g d y
nie może nawet dać komukolwiek (oczywiście Jude’owi przede wszystkim, ale też jego matce, sąsiadce, listonoszowi i Leonowi) odczuć, że wciąż ma na to ochotę. Że wciąż Jude’a w ten sposób kocha. Przez miniony rok bardzo starał się zabić w sobie tę część miłości, a teraz, kiedy o nią poproszono, niemal nie potrafił jej odszukać. Jakby zawieruszył ją głęboko wewnątrz szafy i teraz nie był w stanie przypomnieć sobie, w jakiej szufladzie ją zamknął. Albo jakby zgubił do niej klucz. Albo wszystko naraz. Może ta szafa spłonęła. Nie ma pojęcia.

Tak samo, jak nie wie, co zrobić teraz — jak zareagować na śmiech Jude’a i późniejsze zdanie: stoję przed tobą nagi, a ty…. On co?
Miał wyjść; oczywiście, że o to tu chodzi. Nie powinien był w ogóle tu wchodzić.
A jednak w tamtej chwili uznał, że są ponad to i że Jude nie doszuka się w tym nic nieprzyzwoitego, nic, czego ich przyjaźń by nie zniosła. Bo on po prostu jest nagi, a Danny po prostu stoi obok. Tylko tyle.
W nim zwyczajnie nie istnieje już pewność siebie — nie w tym aspekcie. Umarła, kiedy pocałował go ponad rok temu i kiedy pojął, że nigdy nie miało do tego dojść, że coś właśnie zepsuł i że będzie musiał przepraszać za to do końca życia.
Świetnie, ucieknij nagi przez okno — wzdycha, nie wiedząc, czy z irytacją, czy jednak z rozbawieniem.

I ćwiczy w myślach słowa.
Tłumaczy mu, że powodem, dla którego w ogóle uporał się z jego odrzuceniem (a naprawdę nie było łatwo, zresztą nawet teraz nie jest), była świadomość, że Jude po prostu nie lubi w ten sposób mężczyzn.
Ale teraz okazało się, że po prostu nie lubi w ten sposób j e g o. Danny’ego. I już chce to wypowiedzieć na głos, a nie tylko w swojej głowie. Ale wtedy Jude atakuje go chmarą liter, które przeczą w s z y s t k i e m u. Że z nim [Finneasem] nie spał, że chyba go wcale tak naprawdę nie lubi i że lubi tylko Geordana.
Absurd, absurd, absurd.
Nawet nie wie, w której chwili (i dlaczego) przestał oddychać. Łyka więc zimną i wilgotną dawkę powietrza, pozwalając, by strumień prysznicowej wody i słów bruneta leciał dalej. Słyszy jego polecenie i się nie rusza — czeka, czeka, nie patrzy na niego i czeka. Na nie wiadomo co. A potem kieruje się do drzwi, mija je, przechodzi do pokoju, chwyta do tyłu za gałkę i ciągnie ją do siebie — słyszy huk i oczekiwanie wymalowane na twarzy bruneta, jak i w ogóle cała jego twarz, znika. Podchodzi do wysoko obudowanego materaca, na którym leżą pedantycznie złożone skrawki białego ręcznika. Zaciska na nich dłoń, powoli wypuszcza z płuc wydech i zastanawia się, dlaczego opuścił łazienkę. Dlaczego opuścił Jude’a.
Bo przecież czekał na te wyznania dekady. Zdawałoby się — całą wieczność. W wyobraźni nieraz konstruował tego typu chwilę: słyszał Jude’a mówiącego takie słowa, widział jego spojrzenia przyjmujące takie znaczenie i niemal czuł już w ustach jego oddech. A teraz, kiedy to wszystko jest na wyciągnięcie ręki, coś jest nie tak; jakoś ciężko mu w to uwierzyć.
Dlatego, zanim wróci do łazienki (bo wróci na pewno, chyba, jednak nie wie) musi upewnić się, że sobie tego nie uroił. Z ręcznikiem pomiędzy palcami podchodzi do okna; uchylonego, jaskrawego, ciepłego. Widzi tłumy zbierające się na plaży jak przypływ na brzegu i słyszy, jak się śmieją. Zajmują szereg białych krzeseł, wsłuchują się w melodie wygrywane na skrzypcach i czekają, aż ich drogę przetnie w końcu przyszły pan młody, a potem także panna młoda. Mdli go.
Unosi dłoń i ukrywa dwa palce w szczelinie framugi. A potem z pośpiechem zamyka okno.
Chyba jednak nie śpi.
To chyba jednak dzieje się naprawdę.

Odzyskuje więc swoją dłoń (boże, jak ona boli) i podchodzi do drzwi od łazienki. Otwiera je, patrzy na Jude’a, potem na ręcznik w lewej ręce i znowu na Jude’a.
Zamyka za sobą, przekręca klucz, rzuca skrawkiem bawełny na ziemię i podchodzi w stronę prysznica bardzo, bardzo szybko, gdzie dopada go ulewa nacierająca z zawieszonej u góry dyszy. Nie wykrzywia ust w geście zadowolenia, ale kąciki oczu ciągną je po chwili do góry, tworząc delikatny i trochę jeszcze powątpiewający uśmiech. I wtedy w końcu pozwala sobie go dotknąć — układa koniuszki palców na jego torsie tak, by po chwili pchnąć go ku kafelkowanej ścianie i tam odziera ich ze strzępków przestrzeni. Przez moment, czując pod jedwabiem koszuli ciepło jego skóry, zastanawia się, czy Jude jednak go od siebie odsunie. Ale nie odsuwa, co paradoksalnie nie dostarcza mu odwagi, a ją odbiera. — Może jednak nie powinniśmy — zastanawia się na głos, wiedząc, że z tej drogi, na początku której się zatrzymał, niepewny, czy ruszyć dalej, nie będzie już odwrotu. — Tak jak jest teraz też jest dobrze — stwierdza od razu, zastanawiając się, po co było mu kiedykolwiek to przekraczanie granic. Po co chciał mieć go bliżej. Po co, skoro ich przyjaźń była wystarczająca, skoro była idealna, skoro nic więcej tak naprawdę nie potrzebował. Skoro nie istniało zagrożenie tego, że zaraz przestaną się do siebie odzywać, że nie będą mogli na siebie spoglądać, że zmęczą się swoim głosem i swoimi twarzami.
Problem polega jednak na tym, że przy brunecie czuje się tak niedopuszczalnie, nieprzyzwoicie d o b r z e. Że oddech tak bardzo przyspiesza, każdy mięsień tak bardzo się napina, a w trzewiach coś zaczyna go łaskotać, a potem bardzo boleć, wyrywać się, niecierpliwić, robić salta i fikołki. I uświadamia sobie z rozżaleniem, że chyba jednak nie da rady się wycofać, nie tym razem.
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Wyobrażał sobie -
co? chyba trochę romantyzmu, choć to przecież do niego nie pasowało; może wielogodzinną rozmowę i stopniowe wyjawianie swoich uczuć; niewinne gesty, którymi, początkowo bez spostrzeżenia, kruszyliby odłamki dystansu; może Danny miał powitać bliskość ze zdziwieniem, a może Jude miał powstrzymać go przed ponowną ucieczką; wszystko na pewno miało malowane błękitem, spokojnym jak tafla jeziora tuż po burzy, i jasnym jak pustynne niebo na chwilę przed świtem.
Bo na pewno nie wyobrażał sobie właśnie tego.
Wściekł się na siebie za ten brak delikatności; majacząca w nim świadomość, że dawny-Danny zareagowałby inaczej, niż ten nowy, ugodziła go tylko powierzchownie. I to nie dlatego, że Jude wolałby, żeby nic się nie zmieniało w Balmoncie; jeśli miał się wściekać, to tylko na siebie. Za to, że nie potrafi jeszcze czasem dostosować się do tej nowej rzeczywistości, w której obaj dalecy są już od Geordana i Juda sprzed pięciu lat. Obaj. Bo on też się przecież zmienił, bo zmieniał się każdego dnia, kiedy świat próbował mu wmówić, że Danny nie żyje.
Obiecał sobie, że jeśli dojdą dziś do porozumienia, spróbuje przełamać jakoś te swoje blokady. Może powróci na terapię i poprosi o szczególnie intensywne lekcje z dobierania odpowiednich słów; nie chciałby bowiem, żeby Danny kiedykolwiek w przyszłości patrzył na niego tak, jak teraz. Czy raczej — nie patrzył w ogóle.
Powinienem był to powiedzieć wcześniej, wiem — spróbował jakoś złamać tę nagłą, bolesną ciszę. Nie poruszył się już jednak o milimetr; wiele rzeczy powinien był zrobić wcześniej. Inaczej. Lepiej. Sparaliżowany wizją kolejnych komplikacji — niczego nie mógł brać za pewnik — odprowadził Geordana wyłącznie wzrokiem. Przez chwilę zdawało się mu, że jeśli ten wyjdzie (z pokoju), wysyłając do niego kogoś innego, Jude i tak z miejsca się nie ruszy; może i nie ucieknie przez okno, ale z całą pewnością ślubu nie weźmie, bo ktoś musiałby przyprowadzić Sollie i księdza pod ten cholerny prysznic. Mimo wszystko — zastanawiając się, czy Danny do niego wróci, zamierzał, wbrew jego protestom, niechęci, pogardzie (?) obiecać mu, że będzie czekać. Że da mu tyle czasu, ile potrzebuje, że zrezygnuje ze wszystkiego, nawet jeśli trwać miałoby to latami. Bo w końcu dotarło do niego, że zależy mu tylko na nim; cała reszta rozmyła się za sprawą siąpiących na niego wciąż, nieustannie, kropel, które zdawały się opadać na cały świat.
Gdy Danny wrócił, Jude miał wrażenie, że minęła cała wieczność. I że podczas tej wieczności był w stanie zaczerpnąć jeden tylko, bolesny oddech.
Close your eyes and I'll kiss you
Powinien się pewnie uśmiechnąć — i chyba właśnie to zrobił, choć nieświadomie — lecz przerażenie zawładnęło całym jego ciałem. Bo bał się. Wciąż, nawet w obliczu pewności, że nikogo innego nie chce. Bał się, bo tych dwudziestu lat przyjaźni nie dało się ot tak wyrzucić. Zmienić. Ulepszyć. Więc, tak jak i wcześniej — ten pieprzony rok temu, boże, jakim cudem minęło aż tak dużo czasu — pozwolił na to, by to Danny wykonał pierwszy krok. I drugi. I trzeci. Był przekonany, że to nim kierować będzie nieśmiałość; kiedy jednak to Balmont czekał na odrzucenie, a Jude oparł plecami o chłodne, wilgotne kafelki, odzywała się w nim tak wielka radość, że — zapominając jakby o wszystkim — przyciągnął go jeszcze bliżej. O ile było to możliwe. Wodząc — jeszcze cierpliwie, delikatnie; jakby Danny zbudowany był z porcelany — dłońmi po jego mokrej koszuli, oddychał coraz ciężej. — Nie jest — sprzeciwił się, uchylając fragment materiału z jego torsu; och, nie mieli czasu na dawkowanie sobie tej przyjemności, lecz mimo to Jude nachylił się i scałował z jego nagiej skóry krople wody. A potem pomknął wyżej, koniuszkiem języka wyznaczając szlak ku jego szyi. Jeszcze bliżej. Wcześniej krępowałoby go nie tylko to, że w tej sytuacji jest jedyną osobą pozbawioną ubrań, ale i to, że jego ciało zdradza, tak dobitnie i nieczule, kotłujące się w nim zamiary; teraz raczej go to bawiło, cieszyło, zadowalało — bo Danny nie mógł już mu zarzucać, że robi to wszystko wbrew sobie. Och, jakże Jude się cieszył, że w końcu znalazł w sobie dość odwagi, i że spadały na nich wciąż krople zimnej wody, niezezwalające na zatracenie się w tej tęsknocie. Bo jeszcze teraz nie mogli.
Jeszcze. Nie. Teraz.
A może jednak? Jude, składając pocałunki na linii jego żuchwy, dłonią zanurkował pod materiał jego spodni i bokserek; miał wrażenie, że jeśli go teraz nie dotknie — w ten zakazany sposób — wszystko się rozmyje, okaże tylko snem i to takim, z którego lepiej byłoby się nie budzić. Wiedział, że powinni poczekać, aż miejsce i okoliczności będą lepsze (czyli do granic dzisiejszego wieczora), ale tak bardzo nie był w stanie przerywać okazywanych sobie czułości. — Przepraszam. Przepraszamprzepraszamprzepraszam — wyszeptał z trudem, nie będąc jeszcze gotowym na utracenie tej chwili. Przepraszał więc za to, że muszą jeszcze na moment powrócić tylko do przyjaźni; przepraszał też za to, że potrzebował tak wielu lat, by wszystko zrozumieć. Zaakceptować.
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Tak, tak, powinieneś był. Powiedzieć wcześniej, należało zapewne przyznać z zapałem — może lekkim rozdrażnieniem, bo przecież tak wielu przykrych sytuacji przyszło mu doświadczyć podczas tego przeciągającego się przez dni, tygodnie, a potem miesiące wyznania — ale Danny nie śmie prawić mu teraz morałów. Co w sumie może wiedzieć. Nic. Więc nic nie mówi.
Oczywiście mogli ustalić to na długo przed ślubem (a nie podczas poprzedzającego go kwadransa) i to ułatwiłoby wówczas stosunkowo wiele — po pierwsze nie musieliby tłumaczyć się przed rozgniewanym tłumem (Danny wątpi, by ludzie wciskający się w odświętne stroje i prażący się przez dwie godziny w samochodzie — najpierw w drodze do Mission Beach, a później powrotnej — mieli być aż tak wyrozumiali) ze swojej decyzji, nie musieliby odprawić Sollie do domu w sukni ślubnej, ale bez sakramentu ślubnego (więc może po prostu w sukni), no i nie wydaliby tysięcy na zorganizowanie ceremonii, podczas której jedynym zdaniem, jakie ksiądz wypowie, będzie “możecie się wszyscy rozejść”, a nie “możesz pocałować pannę młodą”.
Ale mogło być też gorzej. Jude wymamrotać mógł niepewne “tak”, Sollie popłakać z ulgi i przekonania, że teraz już nic ich nie rozłączy (w końcu Jude obiecał to echem po księdzu), a Danny trzy tygodnie później, kilka minut po wspólnym obiedzie, obracając między palcami smukły kieliszek przy kuchennym zlewie i słysząc “to prezent ślubny od Richardsonów, no naprawdę, mogli wydać na nas trochę więcej”, wyznać miał w przypływie infantylnej odwagi “wiesz co, Jude, bo ja liczyłem, że ty jednak tego ślubu nie weźmiesz” i spotkać się tylko z jego zaskoczonym spojrzeniem, wyrażającym nic innego, jak ciche “no przykro mi Danny, teraz, to tak trochę, jest już na to za późno. A poza tym nie mów tak głośno, Sollie gdzieś tu się krząta”.
Więc chyba jest w porządku. Nie za późno. To najważniejsze.
don't start something we can't finish
Zwinięte palce Jude’a, zasysające z pasją skrawki białej koszuli świadka honorowego (teraz niekoniecznie wykazującego się honorem) i przyciągające go jeszcze bliżej, jeszcze silniej i jeszcze bardziej, rekompensują z nadwyżką te lata świetlne, wieki, tysiąclecia, cały świat od początku do końca miesiące cichych namysłów, niewypowiedzianych dążeń i samotnych wieczorów. Zadaje mu to nikły ból — nie te odseparowane wspomnienia, które mogli dzielić razem, a nie dzielili, a pociągnięcia koszuli, która opatulona ramionami wody ściekającej z prysznicowej dyszy, stała się już niemal Danny’ego drugą skórą. Pomarszczoną, trochę bledszą, z całą pewnością gładszą i taką, którą wolałby zatrzymać na zawsze (jego prywatna jest już za bardzo zniszczona, do niczego się nie nadaje). Paradoksalnie — całe jego życie złożone jest już chyba z paradoksów — nie przekonuje go to do odwrotu, a wyrywa z głębokiego snu jego odwagę. Odwagę nieuciszoną nawet śmiałą i jakże niedozwoloną (Leon o tym wie, Jude dopiero się dowie, później, później) ekspedycją mającą ujawnić tajemnice skrywane za bladym materiałem drugą skórą jedwabiu — powinien cofnąć jego zwinne, stworzone jakby właśnie do odpinania guzików dłonie, ale tego nie robi.
Jude — mamrocze bez celu, bo nie ma mu ani nic do przekazania, ani nie chce go powstrzymać. Całe (nie)szczęście — przynajmniej jeden z sekretów mieliby już za sobą — Jude zatrzymuje się tylko na tym jednym, nieistotnym, śmiesznie malutkim elemencie wszytym pod kołnierzem koszuli, a potem dręczy go (jak coś tak przyjemnego może go właściwie dręczyć?) odciskami wspinających się po obojczykach, szyi i podbródku pocałunków. Zimny strumień wody wdziera się do jego ust i zamyka mu oczy, skleja włosy i marszczy ubrania, ale Danny mógłby zostać w tej chwili na zawsze. — Jude — powtarza z trudnością, przegrywając właśnie walkę z uciekającym oddechem, zostawiającym go daleko w tyle. Przedramiona, które dotychczas silnie opierał o pokrytą kafelkami ścianę, zsuwa pod plecy mężczyzny i stawia niewielki, naprawdę błahy krok do tyłu; by ułatwić mu dostęp do newralgicznego skrawka swoich spodni, za którymi wktórce niknie westbrookowa dłoń. Wtedy, w sposób zupełnie niekontrolowany, nieubłagany i całkiem bezwstydny, po ściankach jego przełyku wspina się melodyjny jęk (tak, zdecydowanie już nie śpią; a jeśli jednak, to najbardziej okrutny sen ze wszystkich możliwych), a potem pozwala umościć się swojej głowie w zagłębieniu między gładką szyją, a silnym ramieniem Judaha (no patrz, leży jak ulał, pragnie powiedzieć) i zerka w dół, przerywając coś, czego wcale (o kurwa, o cholera) przerywać nie chce. — Czekaj, czekaj — mówi szybko i nieskładnie, a może nie mówi a dyszy jakoś dziwacznie, pozbawiony jeszcze głosu. Słyszy jego równie odarte z ładu przeprosiny, w których zagubiły się oddechy i delikatnie kręci głową, wciąż opartą o to ciepłe (mimo deszczu chłodu z góry) ciało. — To chyba nie jest zaraźliwe, co? Bo nie chcę, żebyś jeszcze bardziej mnie oszpecił — żartuje (jakże głupio, z jakim bólem) ze szkarłatnych pręg, rumieni i wykwitów na skórze bruneta, a potem — z jeszcze większym bólem — palcami sięga po prawą dłoń Jude’a i ciągnie ją ku górze. Na jaką cholerę to robi?
A choć ma tego świadomość już od kilku minut (sekund? godzin? ile właściwie minęło?), otrzymując dowody na swojej okrytej materiałem skórze podczas bezwiednego ocierania się ich bioder, i tak nie może zmusić się do odwrócenia wzroku od tego obszaru ciała Westbrooka, które tak długo, tak nie do wytrzymania, było dla niego dotychczas niedostępne. — Cholera, mógłbym teraz… — urywa, zaciskając z siłą powieki; gdyby były starą celą więzienną (poniekąd są — w końcu musiał uwięzić w mroku swoje spojrzenie), huk zamykających się krat rozniósłby się echem po całym domu, budząc wszystkie duchy.
Odrywając zarówno siebie, jak i Jude’a (bo to on go przecież do niej wciąż przyszpilał) od ściany będącej chwilowo jedynym miejscem w wąskim zasięgu wzroku, które uchroniło się od strumieni wody; nagrzane dotykiem skóry, teraz już samotne i opuszczone, wydaje z siebie przesączone udręczeniem, powolne westchnienie. — Muszę… Muszę pójść do Sollie, powiedzieć jej… Nie rozmyśliłeś się chyba, co? — pyta, niby niepewnie i ostrożnie, a jednak uśmiecha się z lekką satysfakcją i wciąż go obejmuje. — Nie możemy przecież zniknąć tak po prostu, to skurwysyństwo. Ktoś musi pomóc jej odprawić gości, wszystko tutaj ogarnąć, skontaktować się z… — z kim? Nie wie, ale z pewnością się dowie — ten obowiązek należy przecież do niego.
I być może (pewnie i tak by to zrobił), gdyby przedramię splątane na westbrookowych plecach, pod wpływem nowej dawki wody nie osunęło się bez zapowiedzi i ostrzeżenia w dół, w okolice bioder, czyli, po geordanowemu: na strefę zagrożenia o najwyższym ryzyku, faktycznie począłby realizować już swoje wypowiedziane przed momentem plany i odwoływać ślub, który jeszcze nawet nie zdążył się zacząć.
Ale zamiast tego zamyka rozczapierzone palce na jego skórze, wędruje nimi jeszcze niżej (cholera, cały już zaczyna drżeć) i kieruje nimi tak, że teraz podniesiona, wciąż podtrzymywana przez niego lojalnie i z prawdziwym oddaniem noga mężczyzny, uginając się odpowiedni sposób i pod odpowiednimi kątami oplata jego biodra, a on znów ciągnie ich ku ścianie. I zanim znów pozwoli odezwać się znienawidzonemu dziś rozsądkowi, zanim pozwoli pomyśleć sobie o krzywdzie, jaką właśnie wyrządzają Sollie, sam tym razem pozostawia ślady pocałunków na judahowym ciele, zaciskając złaknione zęby na jego obojczyku, a potem wreszcie, w końcu (po tylu kurwa latach) całując go tak, jak całować powinni byli się od zawsze, już odkąd się poznali, a nawet jeszcze przed tym.
I chyba dopiero teraz, za sprawą ów wyczekiwanego pocałunku, dostał swoje potwierdzenie — żadna panika i żaden kryzys nie perswadował bowiem do całowania w ten sposób, wypowiadający więcej słów, niż głos układający się w zdania. Ich ostatni, ten niezdarny i rozpamiętywany z zażenowaniem i złością wymierzoną w swoją stronę, mówił raczej: o cholera, co za niefortunna pomyłka (a potem: o kurwa, jak to boli, chyba wyłamałem mu i sobie co najmniej jeden ząb). Pocałunki z Leonem były z grubsza takie same; płomienne i bardzo zawzięte (jakby usilnie próbowali przekonać siebie nawzajem, że ten ich specyficzny, przedziwny związek ma jakiś głębszy cel, którego jeszcze nie odkryli, ale którego bardzo pragnęli się doszukać), a czasem bardzo agresywne, ale nie przesiąknięte ciepłą namiętnością i uczuciami, a raczej czystą rządzą i pragnieniem poczucia czegoś bardzo dosadnie, tak jakby nie byli pewni, czy dzieje się to naprawdę, czy może to kolejny z kapryśnych, okrutnych snów, z których ciężko im czasem było się wybudzić.
Pocałunek z Judem natomiast, ich drugi (a właściwie trzeci, bo pierwszy zdarzył się bardzo wiele lat temu i Geordan niekoniecznie go pamięta, być może dlatego, że obaj byli wówczas bardzo pijani i później wymieniali ślinę z jeszcze kilkoma innymi osobami, grając chyba w coś w rodzaju butelki) skrywa w sobie tak dużo, niewyobrażalnie więcej; więcej niż cały wszechświat zdołałby pomieścić. I choć to dziwne, bo jest bardzo, bardzo, naprawdę b a r d z o przyjemny (na tyle, że zdmuchuje z powierzchni umysłu Geordana wszystkie myśli i zastępuje je żałosnym pragnieniem bycia jeszcze bliżej i jeszcze b a r d z i e j), wyczuwa w nim też nieokreślone, ale bardzo znaczne pokłady pewnego rodzaju żalu i rozpaczy. Jakby Jude’owi ich zbliżenie wyrządzało prawdziwą krzywdę, ale nie dlatego, że nie odnajduje w ów czynie upodobania, a jakby bał się, że za moment wszystko to przemieni się w kosmiczny pył; nie żaden osobny, trwały i namacalny byt, no i jakby wówczas świat zgasnąć miał jak bardzo stara i bardzo już krucha gwiazda.
Delikatnie oddala swoją twarz do tyłu, otwiera oczy i równie ostrożnie odgarnia z judahowej twarzy kaskady lśniących tkanin, będące jego zmokłymi, nieco już dłuższymi od czasów służby w wojsku, pasmami włosów. — Jude — mamrocze znowu, cicho i delikatnie, znów nie potrafiąc powiedzieć nic więcej, choć jego oczy dopowiadają za niego: ja ciebie też. Zawsze.
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
Strawberries cherries and an angel's kiss in spring
Własne imię w cudzych ustach — w jego ustach — miało smak wiosny o poranku, deszczowego wiatru, śmietankowych landrynek, musującego cukru, słodkiego wina. Tego samego, które skosztowane zostało przez nich po raz pierwszy dwadzieścia lat temu, a więc w dniu powrotu do internatu po wiosennej przerwie; Jude szeptane było wówczas z uznaniem; w szepcie tym kryło się coś paraliżującego. Tamtego dnia Jude po raz pierwszy złamał tak wiele zasad: ukradł ze sklepu wino, wniósł je na teren szkolnej placówki i po raz pierwszy zanurzył swe usta w alkoholu. I wówczas, w tych jarzących się radością oczach pojawiło się zrozumienie: wszystkie jego pierwsze razy miały należeć do Geordana. Upływ czasu w pewien sposób zweryfikował tę niemą obietnicę, ale teraz Jude znów czuł się jak tamten chłopiec.
I przez chwilę wierzył w to, że obaj znów mają po szesnaście lat.
A to, w pewnym sensie, był jego pierwszy raz.
Do tej pory miał w końcu tylko korepetytora (pieprzyć zasady; będzie musiał wysłać Orfeuszowi butelkę dobrego alkoholu) i wzgląd w internetowe witryny, udekorowane fikuśnymi nagłówkami w stylu dziesięć sposobów na to, jak sprawić mu przyjemność (okazywało się, że o wielu nie miał jeszcze pojęcia praktycznego), ale wszystko to było niczym w zetknięciu z tą właśnie chwilą. I może gdyby nie to wcześniejsze przygotowanie, byłby w chwili wyduszania z geordanowego gardła tychże pięknych dźwięków spełnienia, raczej dość niepewny i przestraszony. Ale teraz po prostu się od tego uzależniał.
I nie był w stanie p o c z e k a ć. Zamarł jednak w oczekiwaniu wyjaśnień (trochę jednak się bał; nie odkrywania tego, jak reagują na siebie ich ciała, a wyłącznie odrzucenia), choć przecież Geordan nie kazał mu przestać. A potem padł ten dowcip (choć może wcale nie, ale Jude zdążył już zapomnieć o tej całej ślubnej alergii; jego ciało też zaczęło zapominać, proszę bardzo, żadne maści nie były mu potrzebne) więc Jude schylając lekko głowę, przygryzł płatek jego ucha. Jakie to było rozkoszne. — Trudno, będziemy cierpieć razem — wyszeptał ze śmiechem, boże, ze śmiechem! Miał wrażenie, że nie śmiał się od tak dawna! Pozwolił się mu poprowadzić; to przecież oczywiste, że Geordan miał wykazać się większym rozsądkiem. Jeszcze nie teraz, nie tutaj, należało powiedzieć, ale Jude czuł, że umrze, jeśli zostanie zmuszony do odwleczenia tej chwili w czasie. Z uśmiechem przyjął więc jego słowa, objęcia, sprowadzenie do rzeczywistości. Ale nawet wówczas nie był w stanie w odpowiedni sposób pojąć dramaturgii tego zdarzenia; Sollie, ślub, to wszystko wydawało się tak potwornie odległe, nieistotne. — Nie — wymamrotał więc pogodnie, przedzierając się dłońmi przez zakamarki jego ciała. Oczywiście znał je już bardzo dobrze, a w podobny sposób dotykał go wielokrotnie, ale nigdy z takim oddaniem. Po raz pierwszy robił to z chęcią złożenia pocałunków na każdym skrawku jego skóry. Wadziło mu wyłącznie to, że Danny, jakimś cudem, wciąż jest w pełni ubrany.
Był gotowy przestać, naprawdę, już sobie zaczął wyobrażać święte obrazki rozdawane przez babcię Millington przy wejściu, ale przez pieprzonego Balmonta wciągnął głośno powietrze i znów zapomniał o tym, że
ślub
Sollie
zobowiązania
rozsądek
boże — sapnął tylko znów zderzając się ze ścianą, ledwie zachowując przy tym równowagę. Bóg ten (w końcu to dzień ślubu, sakramentu, boskiego przeżycia — uważał, że zdecydowanie było w tym coś pozaziemskiego) objawił się jeszcze raz czy dwa, w słowach wyduszonych z trudem. Boże, tak, a potem Danny — słusznie — zamknął mu usta pocałunkiem. A Jude stwierdził, że może to dobrze, że jednak nie mają po szesnaście lat; wówczas nie wiedział, że całować można kogoś w t a k i sposób.
Znowu znalazł się w tamtym dniu
cholera, Judy, zwinąłeś to wino dla mnie?
przecież już wtedy było to takie oczywiste; jak którykolwiek z nich mógł mieć wątpliwości?
Ale przez ten jego strach musieli czekać tak długo.
Przez niego.
Kiedy Danny się odsunął poczuł się tak, jakby mieli rozdzielić się już na zawsze (oto jedyny podarowany wam dzień, moment, to wszystko), a strach odezwał się na nowo. Bo co jeśli coś pójdzie nie tak? Co jeśli cały urok tej chwili zamykał się wyłącznie w granicach tej łazienki?
Nie zostawiaj mnie — powiedział więc niemal błagalnie; nie dzisiaj, nie jutro, nie nigdy. I pocałował go raz jeszcze; jaka to głupota, robić to dopiero teraz. Tyle lat zmarnowali całując cudze, obce usta.
Nie chciał już myśleć o czymkolwiek innym; wizja łóżka, w którym mogliby się skryć (zamierzał zaproponować pozostanie w nim na co najmniej tydzień) podziałała na niego otrzeźwiająco. Sięgnął więc w końcu w odpowiednią stronę (tak daleką od geordanowego ciała) i w końcu uwolnił ich od tegoż zimnego, otulającego deszczu. — Muszę się ubrać — powiedział, wplatając palce w jego dłoń. — A ty przebrać — dodał z uśmiechem; a może jednak mogli zderzyć się ze światem właśnie w ten sposób, niewymagający tłumaczeń.
Dobry humor towarzyszył mu przez całą długą drogę do pokoju (nie ściągał z Geordana spojrzenia, jakże by mógł); nawet wtedy, gdy sięgał po ręcznik spoglądał na niego w sposób, który prawdopodobnie wszystko utrudniał. Odnalezienie się w pokoju niczego nie zmieniło; może nawet to pożądanie rozbudziło się w nim z jeszcze większą siłą.
Ubierał się niespiesznie. Cieszył go fakt, że Danny się temu przygląda. I gdyby nie kolejna melodia dobiegająca z ogrodu (tym razem do skrzypiec dołączył jakiś inny instrument), Jude pchnąłby go na łóżko. Nieme kurwa sprowadziło go jednak na ziemię; wciskając się w końcu w spodnie, podszedł nieco chwiejnym krokiem do okna. Zemdliło go. Nagle wszystko to, co od siebie odrzucał, sprzedało mu siarczysty cios wprost w klatkę piersiową.
Chciał porozmawiać z Sollie. Chciał jej wszystko wyjaśnić, przeprosić; przecież w tego typu sytuacjach nie można wyręczać się kimś innym. Ale Jude nie był w stanie wyobrazić sobie nawet sklejenia krótkiego zdania, które wysłałby do rodziców i Lisbeth.
Mimo że wiedzieli. Musieli wiedzieć, że Jude nie pojawi się na własnym ślubie, bo na szafce Stanley naprawdę zostawił dla nich swoje klucze.
Nie wyjdę stąd bez ciebie — powiedział więc, w końcu, po tak długim czasie, powracając spojrzeniem do Geordana. Musieli zrzucić obowiązek odesłania gości do domu na kogoś innego, trudno, pieprzone wesele, pieprzeni obserwatorzy, pieprzony dramat.
może on włóczy się gdzieś tutaj w ciemnościach — i nie pamięta, że kiedyś żył?
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
I fancied you'd return the way you said, but I grow old and I forget your name (I think I made you up inside my head).
Tu i teraz
nie da zaznaczyć się przerywaną linią na mapie jego umysłu, bo miejsce to nieustannie zmienia swoje ułożenie. Ból wyznacza nowe współrzędne geograficzne, pozwala je odnaleźć i otoczyć grubym zawijasem z krwistym iksem pośrodku. Dzisiaj Tu i teraz również próbuje mu się wymknąć; ląd się przesuwa, kiedy Geordan nie patrzy i kawałek po kawałku znika za horyzontem jak księżyc nad ranem, albo słońce o zmierzchu. W objęciach Jude’a pozwala sobie na zamknięcie oczu na trochę dłużej, jego chłodno-ciepłe (ostudzone na zewnątrz, rozgrzane w środku) ciało przesłania mu cały świat, a świadomość tego, że jest w stanie Jude’a uszczęśliwić w sposób, w który chciał uszczęśliwić go chyba od zawsze, sprawia, że Geordan zapomina o potrzebie kontrolowania oddalającej się destynacji będącej osadzeniem w czasie rzeczywistym.
W jego tęczówkach odznacza się już pewne zagubienie, kiedy ich ciała jakże okrutnie przestają się ze sobą stykać (ma wrażenie, że ktoś kiedyś precyzyjnie wykuł je jako komplet, a potem bezdusznie rozdzielił, trochę uszkodził, pokrył sztuczną warstwą osamotnienia, ale mimo to — całe szczęście — teraz wciąż okazują się pasować do siebie i d e a l n i e). Mogło być jednak gorzej, nawet jeśli grunt pod nogami faktycznie począł się osuwać.
Nie mam w co — przypomina sobie, zerkając z niepewnością na ten oddalający się świat. — Przyjechałem w tym — dodaje, a tęczówki w kolorze morza opadające ku ociekającej wodą sylwetce (jakby przed momentem faktycznie wypłynęło z nich morze, mocząc go w ten sposób) służą za wskaźnik. — Może gdybym zarzucił na to marynarkę… — myśli na głos, nie potrafiąc jednak odnaleźć jej umiejscowienia w swojej pamięci, bo:
dłoń Jude’a na jego dłoni,
jego błyszcząca kropelkami wody skóra, w której odbija się miodowe słońce zza okna,
topografia jego napinającego się ciała, wciągającego na siebie skrawki ubrań, którą miał zaszczyt samodzielnie przed chwilą zbadać,
poufały uśmiech między wargami, przeznaczony tylko dla niego,
no i po prostu Jude sam w sobie; nie musi tego punktować i uzasadniać, nie musi się zastanawiać — a jednak myślenie o tym przesłania mu Tu i teraz, bo Geordan nie wie, w którym momencie nie tylko Jude tak boleśnie mocno się od niego oddalił (stoi teraz przy oknie), ale też kiedy zdążył w całości się ubrać i zrozumieć okrutną powagę sytuacji. — Przecież to tylko na chwilę — uświadamia go bez właściwego przekonania dla tego typu zapewnień, bo chwila ta mu także wydaje się w i e c z n o ś c i ą. Ale czekał już tak długo, że zdążył nabrać cierpliwości — ta jedna chwila nie pozbawi ich przecież życia. — Nikt tego nie załatwi za nas. Nikt nie zrozumie — zniża głos, który brzmi jakoś przykro i nieco żałośnie, a potem dodaje: — ktoś się musi nią zaopiekować. Jestem jej bratem, Judy. Twoim świadkiem. Myślisz, że ona kiedykolwiek nam wybaczy?
sierżant — australian federal police
37 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
Były żołnierz, teraz policjant. Trochę mu to zajęło, ale w końcu odważył się zrezygnować ze wszystkiego dla Danny'ego.
W którymś momencie (kłamał twierdząc, że jest mu on nieznany; doskonale wiedział, którego dnia nadeszły te myśli, jaką godzinę wskazywał wówczas zegar i w jakich ubraniach przyszło mu wsłuchiwać się w słane ku niemu słowa, co prawda nie odnaleźliśmy ich ciał, ale raczej nie żyją, on nie żyje, Judah, lepiej żebyś się nie łudził) narodził się w nim strach, kurczowo uczepiony słów takich, jak chwila. Zbyt dużo stracił już przez tkwienie w wierze, że pośpiech nie jest niczym dobrym; za dużo dni, miesięcy i lat upłynęło mu w bezpiecznym przeświadczeniu o tym, że ma jeszcze czas, że mieć go będzie zawsze, że włada nim, że kroki stawiane powoli i rozważnie będą mu sprzyjać. Kiedy więc mówił, że wyjeżdża, i kiedy faktycznie nieomal wyjechał, to całe zdanie, będące obietnicą: niedługo wrócę, ten rok tak szybko minie, obudziło w nim paskudny strach przed śmiercią. Więc nie chciał słuchać o tym, że to tylko na chwilę; stracili ich nazbyt wiele, by zyskać przywilej ponownego rozdzielenia.
Tobie wybaczy — odparł jednak dopiero po tym, gdy zamilkły skrzypce, a jedyną melodią były już tylko rozmowy zbierających się gości. — Kiedyś. Za jakiś czas. Skoro jesteś jej bratem — ale nie chciał o tym myśleć. Nie teraz, nie tutaj. O tej przyszłości, którą Sollie będzie komplikować. O tym, że obecna w ich życiu będzie już zawsze za sprawą dziecka, którego Jude tak bardzo nie chciał, a którym pewnego dnia musiałby się opiekować. Czy ty rozumiesz, że będziesz mieć to dziecko ze mną, wypadałoby spytać, wpatrując się wprost w jego oczy; może i nie było ono jego, może Sollie ułożyłaby sobie życie z kimś innym, może dziecko to nie nazywałoby go nigdy ojcem, ale do samego końca byłoby w pewien sposób j e g o. A więc i Geordana.
Odrywając w końcu spojrzenie od okna przeszedł przez pokój tak, jakby przygotowywał się na egzekucję; wyćwiczone ciało nagle swą konstrukcją przypominało wiotki, umierający organizm, który nazbyt długo leżał bez ruchu w szpitalnym łóżku. — Nie chcę, żebyś z nią został. Nie chcę, żebyś pozwolił mi odjechać — przynajmniej w jego głosie wciąż znajdowała się odpowiednia siła. Omiótł go spojrzeniem, podszedł do porzuconej torby i wydobył z niej jedną z koszulek i parę spodni. — Ktoś się nią zajmie, George. Moi rodzice, jej rodzice. Ci wszyscy ludzie, których tu zaprosiła. To są jej przyjaciele, nie moi — bezwzględność zakorzeniona w tych słowach czyniła z niego potwora — mógł się z tym zmierzyć, mógł to zaakceptować — ale nie chciał, by Danny również dostrzegłby w nim kogoś, kto nie zasługuje na tak wiele poświęceń.
Uciekając stąd razem, mieli stać się w końcu na długie lata wyklęci.

Podchodząc, skradł mu najpierw kolejny pocałunek; nie chciał, by siła jego uczuć mogła zostać znów, zapewne słusznie, zakwestionowana. — Możesz jej tylko powiedzieć. Że… Ale potem do mnie wróć, Danny, niech ktoś inny się tym zajmie — wiedział, że to on powinien teraz udać się do Sollie. Że to jej powinien wręczyć klucze do auta i pozwolić na to, by uciekła, nim ktokolwiek dowiedziałby się o tym, co ich poróżniło. Był jednak egoistą, może tylko teraz, a może był nim zawsze; pragnął jedynie tego, by siedząc wraz z Dannym w samochodzie, mogli w końcu rozpocząć coś, czego obaj tak długo wyczekiwali. Wcisnąwszy w jego dłonie zwitek ubrań uśmiechnął się lekko, a potem, choć winni się raczej spieszyć — począł pozbawiać go spodni. — Ale najpierw musisz się przebrać — chciał mu powiedzieć, że jeśli jednak zmienił zdanie, jeśli tego nie chce, jeśli woli tu zostać — zaakceptuje to. Ale byłoby to kłamstwem.
ODPOWIEDZ