fotograf — galeria sztuki
34 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
1
Od tygodnia znajdował się na drugim krańcu świata - jeszcze miesiąc temu wyśmiałby wszystkich, którzy by mu perfidnie proponowali wyjazd w te strony. Nie pamiętał momentu zakupu chociażby samych biletów; o późniejszym wielogodzinnym locie w nieznane również. Trudno było mu się rozstać z ukochanym Londynem, w którym właśnie jego kariera artystyczna nabierała tempa. Odgradzając się nieprzeniknionym murem od nieprzyjemnych wydarzeń, które prawdopodobnie na zawsze przekreśliły szansę na naprawienie tego co zrujnował: Dlaczego był taki okrutny wobec przyjaciółki, która cierpliwie trwała przy nim i niemal cały czas wyciągała swoją drobną dłoń aby wyciągnąć go z największego dołka? Wiedział, że to nie on sam przez niego samego przemawiał, tylko ktoś inny: ktoś, nad kim nie potrafił zapanować i dał się owładnąć uczuciom: odsuwając od tych wszystkich problemów swoich najbliższych, nie chcąc aby się nim zajmowali. Próbował sam poskładać się na nowo: zanim udało mu się to zrobić i zorientował się jak wielki popełnił błąd było już za późno. Jedynym wyjściem było pozostawienie wszystkiego i postawienie wszystkiego na jedną kartę: odnalezienie jednej jak i drugiej - choć może nie powinien tego robić? Oczywiście, że mętlik miał w głowie kiedy z czołem przyklejonym do szyby samolotu zastanawiał się jak w ogóle je odnajdzie, nie mając praktycznie żadnej wskazówki oprócz jednej, że obie przebywały w niejakim Lorne Bay. Śmiał się samego z siebie w duchu, że teraz był skazany na niemożliwe poszukiwania. Wiedział, że teraz płacił: największą cenę, ale wiedział też jedno: nie zazna spokoju jeśli przynajmniej choć jednej nie przeprosi. Tylko na tym mu jeszcze zależało, a później? Najpewniej zniknie, nie mając już większego celu w swoim życiu.
Serce mu dudniło jak oszalałe gdy z jedną walizką opuszczał teren lotniska a pierwsza rzecz jaka mu przyszła do głowy to ta, że miał ochotę się napić. Musiał jednak przystopować z tym planem i pierwsze co zrobił to po odebraniu kluczy w trzy gwiazdkowym hotelu po prostu padł na łóżko wykończony tak długim lotem. Nie wiedział ile kolejnych godzin minęło gdy w końcu obudzony został przez dobijającą się pokojówkę, która zapewne sprawdzała stan pokoju: a on? Wciąż pozostawał bez najmniejszego planu.
Kolejną godzinę spędził wisząc na telefonie próbując załatwić jeszcze wszelkie formalności związane z jego wyjazdem. Nie potrafił odpowiedzieć na jedno pytanie: jak długo nie będzie wracał do Londynu? A później mając wyświetloną na telefonie aplikację instagramu z zagryzioną wargą ust w końcu wklepał w lupkę znane sobie personalia. Długo nie potrafił odwrócić spojrzenia od portretu swojej byłej przyjaciółki. Wpatrywał się w wyświetlone zdjęcie mimowolnie przyglądając się oczom ciemnoskórej: wydawały się być szczęśliwe. W jednej chwili cisnął telefonem o łóżko by po chwili ukryć swoją twarz w dłoniach i w złości chwycić poduszkę, którą rzucił o ścianę. Pochwycił zaraz telefon, sprawdzając czy nie przeoczył jakiejś ważniej informacji. Pod zdjęciem była umieszczona lokazjiacja: Tingaree - czyżby to tam na co dzień mieszkała? Był to jakiś trop: numer, który miał zapisany w telefonie już od dawna nie był aktualny, musiała go zmienić pewnie zaraz po przyjeździe, a on...nie miał odwagi odezwać się w jakiejkolwiek innej formie. A teraz chciał się z nią zobaczyć, chyba rzeczywiście postradał zmysły.
W końcu zaczął działać: wypożyczył samochód, niewiele się zastanawiając ruszył wraz z ogromną pomocą gps'a w nieznane. Rozglądał się zaciekawiony miasteczkiem, uznając, że całkiem nieźle tutaj wszystko wygląda i prawdopodobnie nie będzie aż tak źle jak się jeszcze nastawiał będąc w Londynie. Nie miał co z sobą zrobić, dlatego nie przeszkadzało mu tak naprawdę włóczenie się bez celu. Nie nastawiał się też, że od razu uda mu się znaleźć przyjaciółkę - czy...on jeszcze mógł tak ją nazywać? Po tym wszystkim co się stało? Marszczył gniewnie czarne brwi na siebie, nie mogąc zrozumieć jakim cudem pozwolił na to, aby odeszły od niego dwie najwspanialsze osoby, które przecież tak bardzo kochał.
I w pewnym momencie usłyszał jakiś nieprzyjemny gruchot: łoskotanie jakby coś miało zaraz wybuchnąć. Silnik samochodu zawarczał, zaczął się krztusić gdy jeszcze raz przekręcał w stacyjce kluczyk. I znajdował się w jakiejś leśnej głuszy - czy naprawdę wszystko musiało mu się komplikować? Radio w końcu też przestało grać, tracąc zupełnie zasięg. Westchnął głęboko opierając czoło o kierownicę a potem w końcu wyszedł z auta, spostrzegając, że z maski zaczęły wydostawać się kłęby dymu - miał tylko nadzieję, że nie dojdzie do jakiegoś poważnego spięcia. W złości kopnął butem w oponę a potem wyjął z kieszeni spodni telefon i ostatecznie wybrał numer, którego do końca nie chciał jeszcze wybierać. Ponieważ nie chciał by w ten sposób jego młodsza siostra dowiedziała się o jego przylocie tutaj. A mimo to, nie miał innego pomysłu, żeby się stąd wydostać
Opierając się o drzwi wyciągnął jeszcze paczkę papierosów. Nerwowym ruchem odpalił jednego i wsadzając sobie go w usta przez jego głowę przemknęło mu Tylko nie panikuj a potem znów spojrzał z zaciśniętymi ustami na papierosie na wyświetlacz, na którym w końcu wcisnął zieloną słuchawkę -[b]Lallie? Hej...nie uwierzysz, ale...jestem w pieprzonej Australii....w Lorne Bay...tak...i słuchaj, wszystko ci opowiem, ale...potrzebuję pomocy...utknąłem na jakimś zadupiu...[/b] - nie sądził, że poczuje taką ulgę po usłyszeniu w słuchawce głosu swojej siostry -Błagam, przyjedź...prześlę ci pinezkę...okej? Za pół godziny? Godzinę? Okej, poczekam i wiesz, dzięki.... - będzie musiał się uzbroić w cierpliwość, a na tę chwilę rozglądając się po okolicy zdecydowanie nie było tu nic do roboty. Otworzył drzwi na oścież, pogłośnił muzykę, która jeszcze leciała z radia i rozsiadł się wygodnie na fotelu kierowcy, czekając na jakiekolwiek wybawienie.
pam burnett
ambitny krab
Kama
brak multikont
malarka — saatchi gallery in london
32 yo — 157 cm
Awatar użytkownika
about
Kiss me, mercilessly. Leave no corner of me untouched.
  • 12.
Niekiedy nie da się przewidzieć tego co podrzuca nam po nogi los.
Pam coś o tym wiedziała. Idąc szlakiem własnych problemów, niepowodzeń - lub niespełnionych marzeń odczuwała coraz to większe rozczarowanie kolejnym z kolei niezmieniającym się jutrem. Nic więcej jej już nie czekało, odnalazła wszystko co mogło stanowić jakąkolwiek pewność. Została sama - pomiędzy całym bałaganem, pragnieniami czy brakiem rozsądku. Niegdyś tak wiele ją czekało - rozpromieniała na myśl o spontanicznych przygodach, problemach godnych rozwiązania, a nawet przeszkodach, które pchały ją do zdobycia wymarzonych przez nią celów. Teraz była mamą, nie zaledwie, ale - wszystko się w niej odmieniło, przestała krążyć, biegać - walczyć o prawa, czy dobro ludzkości - nadszedł upragniony spokój - choć częściowo, niekiedy - w krótkich momentach odczuwała tęsknotę za tamtym światem - gdzie nigdy nic nie było pewnością.
Australia zawsze należała go tych najgorętszych krajów, słońce płonęło - wręcz paliło, a czasem mogło się nawet wydawać, że roztapiało budynki - było okrutne, bezpośrednie - a niektórych pozwalało doprowadzać do szaleństwa, zamieniać się w ich własne piekło. Burnett czasami czuła się w samym jego centrum, jakby skupiało na niej swoją całą uwagę. To nie tak, że nie lubiła tu mieszkać - wychowała się w tym małym miasteczku, na tyle malutkim, że w ciągu godziny można było przejść je wzdłuż - na tyle małym, że po drodze witało się z każdym, bo każdy się tu znał. W pewnym sensie było to przerażające, lecz z drugiej strony posiadało swój odrębny urok.
Szła powoli - w cieniutkiej jasnej sukience, przed sobą pchała wózek - Liberty miała dziś ciężką noc, kolka nie ustępowała - zatem swym płaczem nie pozwalała zasnąć również swojej mamie. Obok kobiety, także wolno dreptał Jace, niespełna sześcioletni chłopiec - za to dzisiaj, aż nadto zadowolony - widocznie nie oberwał nocnym płaczem siostry - co było doskonałe, albowiem dwójka marudnych dzieci byłoby to apogeum wycieńczenia. - Pójziemy na plać ziabaw, mamusiu? - odgłos chłopczyka nieco ocknął zamyśloną Pamelę. - Nie wiem czy to dobry pomysł, kochanie. - odpowiedziała z uśmiechem. - Dlaciego? - Jonathan w ciągu jednej minuty potrafił zadać z dwadzieścia pytań, Pammy zdziwiła się że w tej chwili z jego ust wydobyło się zaledwie jedno. - Obawiam się, że Libby się obudzi, jeżeli usłyszy śmiechy innych urwisów, a wiesz że nie mogła spać w nocy. Może pójdziecie jutro z tatą, hmmmm? - mruknęła wyciągając rękę aby roztrzepać delikatnie włosy syna. - Ale ja chcię z Tobą! - ewidentnie obruszony sześciolatek z wyraźnym niezadowoleniem skrzyżował ramiona w aspekcie protestu. - Jace... - oboje ustali, Pamela zatrzasnęła wózek, by zaraz kucnąć na przeciwko chłopczyka. - Spójrz na mnie... - ujęła dłońmi jego twarz. - Nie chcę, abyś się na mnie denerwował, ale czasem nie wszystko pójdzie po naszej myśli... - opuszkami palców gładziła młodzieńczy policzek. - Jesteś starszym braciszkiem, a Twoja siostra jest zmęczona, tak samo jak mama. Możemy zrobić tak, że dzisiaj wrócimy do domu i włączę nam jakąś bajkę, a jutro gdy wstaniemy i zjemy śniadanie wszyscy pójdziemy na plac zabaw i kupimy sobie po wacie cukrowej? - kompromisy plus bezstresowe wychowanie było głównym celem Burnett - nie chciała krzyczeć, chyba nigdy nie podniosła głosu na własne dziecko - traktowała ich dojrzale, a nie z wyższością jak większość matek - jak jej własna matka. Jace kiwnął główką i przytulił się do niej, by kilka sekund później wszyscy wrócili do spaceru.
W oddali można było dostrzec ich drewnianą chatkę, przez chwilę zastanawiała się co robi teraz jej ojciec - czy zanurzył się w swym własnym kącie z Burbonem, czy pojechał na ryby - a tak naprawdę do najbliższego baru, aby późną nocą - a właściwe nad ranem Pam po raz kolejny wyprowadzała go z właścicielem na swych ramionach do samochodu - ostatnio pił coraz więcej, częściej i do krytycznego stanu. Niezależnie jak bardzo się starała nie umiała temu zapobiec, prośby - groźby nie pomagały - najgorsze jednak było to, że brał leki - a leki połączone wraz z trunkiem to była potworna kulminacja. Czy chciał umrzeć? Automatycznie poczuła gniew, ciężej było kobiecie wracać do jego domu - patrzeć jak Bradley staję się wrakiem człowieka, potrzebowała ucieczki - miejsca gdzie jej dzieci będą czuły się bezpiecznie.
Dopiero po chwili jej oczy odnalazły tak dobrze jej znaną obcą postać - była tu nowa, niespotykana - zapewne nie była pierwszą osobą, która skupiła na niego uwagę. Nie była głupia, wiedziała że przyjechał tu dla do niej - ale dlaczego? Ich ostatnia rozmowa nie przebiegła dobrze, dokładnie pamiętała jak widziała gdy wychodził wtedy z pomieszczenia - zostawiając ją w białej sukni. Był podminowany, nie to za mało - wściekły, nie tylko na nią lecz na cały świat. Takiego go zapamiętała - wiecznie zbuntowanego chłopca - nie potrafiącego zamienić się w mężczyznę. W mężczyznę, który potrafi przyjąć na klatę niezadawalające go informację. Przypominał jej obrażonego Jace - obruszonego faktem, że nie pójdzie dziś na plac zabaw - wydawać się mogło, że Matt nigdy na niego nie chodzi.
Nie uciekła, z podniesioną głową podeszła do Hammett'a - Jon złapał Pam za dłoń. - Matthew. - nigdy nie mówiła do niego zdrobniale, uważała że psułoby to całą harmonię dźwięku wydobywające się z imienia bruneta. - Zgubiłeś się? - nie zapytała, „co tu robisz?” Albowiem wiedziała, że nagłe pojawienie się artysty miało swój cel - nie przyjechałby tan nagle - to nie było w jego stylu. - Nef będzie niezadowolona zaskoczona Twoją wizytą. - dodała a brew brunetki pofalowała wyżej. Nie mogła oprzeć się, aby nie przyznać, iż ich przyjaciółka zaraz po wylądowaniu opowiedziała całą historię jaką przeżyła wraz z współlokatorem. - Ktio tio, mamusiu? - cichy, ewidentnie zawstydzony szept dziecka przerwał ciszę, nachyliła się do niego. - Mamy stary znajomy. - odpowiedziała. - Jak bardzio stari?

Matthew Hammett
ambitny krab
.
fotograf — galeria sztuki
34 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Dlatego wolał pochmurny i deszczowy Londyn - idealnie zgrywał się z aktualnym permanentnym smutkiem, który zagościł w jego nastroju na dobre. Nie było lepszego miejsca jak te uliczki skąpane przeważnie w deszczu, przed którym się już nawet nie krył pod parasolem. Zmoknięta czarna skóra była jego znakiem rozpoznawczym, nieodłącznym elementem, który ciążył nad nim odkąd wszystkich opuścił. Czasem naprawdę pragnął aby ten deszcz wszystko z niego zmył: aby już nic nie musiał czuć, aby nie wracać do wspomnień, które wracały złośliwie pogłębiając w nim poczucie winy, że wszystko, dosłownie wszystko spartolił. Czego się nie dotknął w relacjach na których mu zależało najbardziej po prostu znikały - ale sam powtarzał sobie, codziennie w lustro patrząc na swoje odbicie, że był sobie winien. Był porywczy, nie panował nad swoimi słowami, których potem piekielnie żałował. Zawsze tak było: próbował zmienić to w sobie, za każdym razem jednak było za późno kiedy orientował się, że znów wszystko przegrał. Choć Londyn przypominał mu o tych wszystkich złych chwilach, które wywoływał na własne życzenie, nie potrafił go dobrowolnie opuścić. Wolał tu tkwić, w miejscu sobie znanym niż poznawać świat i z niego czerpać: nie był jeszcze na to gotowy, na nic nie był gotowy. Na nagłe odejście przyjaciela, który jeszcze był ostatnim punktem dla którego oddychał tym bardziej nie był. A i nawet on został mu odebrany: brutalnie i niespodziewanie, nie dając mu nawet czasu aby się na to przygotować. Jeśli w ten sposób miał spłacić swoje przewinienia, to rzeczywiście los zadał mu podwójny policzek w twarz.
A pierwszym z nich była przyjaciółka wychodząca za mąż za innego: choć widok w niej zaparał mu dech w piersiach nie potrafił powstrzymać emocji. Nie powinien wtedy wychodzić z tego pieprzonego wesela: to był jeden z tych pierwszych błędów, które sprawiły, że wszystko zaczęło się walić jak domek z kart. Nie potrafił zrozumieć jej decyzji, że dała się wplątać w to małżeństwo. Była już dla kogoś innego: nie dla niego, tak jak wcześniej. Zrozumiał w tamtej chwili, że już nigdy jej nie pocałuje, tak jak wcześniej to się zdarzało. Choć nigdy nie odważył się na zakup pierścionka zaręczynowego, tak w ich rozmowach wyczuwał, że nie pragnęła wiązać się na stałe: w tych słowach tylko nie odczytywał, że chodziło jej tak naprawdę o niego samego. Decyzje Pam zrozumiał poniekąd dopiero kiedy sam uwikłał się w skomplikowaną relację z kobietą, która usilnie próbowała jego samego usidlić: a tkwił w niej, próbując zapomnieć o tych, których kochał najbardziej.
Nie był przyzwyczajony do tak ostrych, żywych kolorów jakie oferowała ta część Tingaree - jego oczy przyzwyczajone do ponurej londyńskiej szarości doznały przysłowiowego szoku: nie mogąc się przyzwyczaić do tej jaskrawej zieleni jedynym pomysłem jak się uchronić przed tymi kującymi kolorami i ostrym, piekącym słońcem było włożenie ciemnych okularów. Aż żałował, że nie posmarował swojej bladej skóry jakimś kremem ochronnym; zapewne za kilka dni będzie wyglądał źle.
Stojąc z papierosem w ustach i trzymając nadal telefon w ręku dopiero po chwili napotkał jedno spojrzenie, którego mimo wszystko nie specjalnie nastawiał się, że je napotka. Dawno nie widział już tych oczu: ciemnych, jak zwykle nieprzeniknionych: nigdy nie potrafił z nich czytać. I zawsze stanowiły zagadkę. Próbował ukryć swoje zaskoczenie jej widokiem. Najchętniej to schowałby się teraz w tych gęstych krzakach, żeby jednak pomyślała, że to nie on - ale rozpoznała go bez najmniejszej pomyłki. Dopiero po chwili niechętnie zwrócił uwagę na mniejsze towarzystwo będące tuż przy swojej matce. Nigdy by nie przypuszczał, że to właśnie Pam jako pierwsza z nich będzie miała własne dzieci, ale jak widać było cały ich świat był teraz odwrócony do góry nogami.
Przykucnął przy młodym Jonie, chcąc zmniejszyć dystans jaki między nimi zaczynał się tworzyć - nie miał bladego pojęcia czy Pam będzie chciała ponownie wpuszczać go do swojego życia: będąc na jej miejscu raczej odwróciłby się na pięcie dając do zrozumienia, że nic z tego, ale po cichu liczył na skromną nić szansy. Dłoń splótł w pięść i wystawił ją w stronę chłopca, chcąc przywitać się z młodym gestem ''żółwika'' -Masz najpiękniejszą mamę na świecie, wiesz o tym, młody? - szepnął do Jona, tak by tylko on o tym usłyszał ale właśnie chyba mu zaczynał się włączać tryb bycia typowym Matthewem, co musiał z automatu zakończyć. Po chwili podniósł się na nogi słysząc wyraźne niezadowolone stwierdzenie Burnett -Przyjechałem do Laille, ale samochód mi padł - wzruszył ramionami nie będąc zdziwiony surowością ze strony Pam. Pomimo, że wina leżała głównie po jego stronie żałował tylko jednego: tchórzliwie krył się w londyńskich barach zamiast zakasać rękawy i zacząć działać od razu, jak radził mu Sasha, to nawet jego rad nie był w stanie słuchać. W tamtym czasie, te dwa lata temu słuchał jedynie alkoholu: oczywiście kiedy dowiedział się o tym, że Sashy już z nim nie było upił się jak nigdy. Prawda była taka, że zwyczajnie chciał do niego dołączyć. A najbardziej chciał oddać swoje życie za jego, byleby wrócił - myślał, że każdy by tak wolał.
-Nie musisz kopać leżącego, Pam - westchnął ciężko, prostując się w końcu i wracając na wysokość kobiety, której tak dawno nie widział. Ale co zabawniejsze, Pam dosłownie nic się nie zmieniła: zapamiętał ją dokładnie taką samą, jaka była wtedy, kiedy ostatni raz się widzieli: choć na weselu była przepiękna, a biel sukni odbijała się od jej ciemnej skóry powodując motyle w brzuchu, tak w tym zwykłym codziennym wydaniu była tak samo piękna. Może gdyby się przyjrzał jej twarzy z bliska zauważyłby zmęczenie codzienną walką jaką znosiła wraz ze swoim ojcem, opieką nad dziećmi - ale nawet z tymi wszystkimi niedoskonałościami, które każdy zresztą miał - wciąż pozostawała tą Pamelą, którą tak bardzo niegdyś uwielbiał.
-Wierz mi, że nie ruszałbym się z miejsca, gdybym mógł....starałem się jak mogłem, nie przyjeżdżając tutaj tak długo, nie sądzisz? - kajanie się przed tymi dwiema to naprawdę będzie dla niego spore wyzwanie. Jeżeli jednak dalej miał oddychać na tym ziemskim padole, wiedział, że musiał naprawić z nimi to co schrzanił -To nie jest jednak dobre miejsce bym mógł ci przekazywać to.... z czym dlatego tutaj przyleciałem... - choć walczył sam ze sobą, głos w połowie zdania mu wyraźnie zadrżał. Dobrze, że miał na oczach okulary, które ratowały go przed przenikliwym spojrzeniem ciemnowłosej - Chciałbym cię prosić o spotkanie, Pam. Przyjechałem tutaj do siostry, ale też szukałem ciebie i Nef, odkąd tutaj jestem... - zerknął w końcu na młodego, który był tym razem jego ''przepustką'' aby nie wyjawiać całkowicie sekretu Pam, który przywiózł ze sobą aż z Londynu, od którego wszystkie uciekły.
pam burnett
ambitny krab
Kama
brak multikont
ODPOWIEDZ