Architekt — lorne bay
30 yo — 158 cm
Awatar użytkownika
about
Whatever our fate is or may be, we have made it and do not complain of it.
#9

Pod nawałem projektów, które wzięła na swoje barki jej biurko w pracy mogłoby się zawalić. Chyba trochę przesadziła z zasypywaniem się robotą. Starała się jednak jakoś zapełnić swój dzień różnymi obowiązkami, by jak najmniej czasu spędzać w samotnym domu, który nagle stał się dla niej jakiś dziwnie zimny i obcy. To było do niej niepodobne, bo zazwyczaj ceniła sobie samotność i lubiła spędzać czas w swoich czterech ścianach jak typowy introwertyk. Trochę chyba jednak przesadziła i potrzebowała zmienić otoczenie, dlatego wybierała się do biura, które wynajmowała. Przez większość czasu pracowała z domu, ale postanowiła się zmienić i wyjść nieco bardziej do ludzi. Otworzyć się na życie! Czy coś. Gdy była młodsza to przychodziło jej to wszystko o wiele łatwiej, wtedy latała po imprezach, spędzała czas w barach poznając nowych ludzi, a teraz? Budziła się z bólem kręgosłupa i miała serdecznie dość wszystkiego. Typowa 30-latka.
Dzisiaj po pracy postanowiła zrobić coś, czego jeszcze nigdy chyba nie robiła tak z własnej woli. Poszła się przejść... dziwne w chuj. Może Zoey porwali kosmici, zrobili na niej jakieś eksperymenty i teraz ją oddali nieco zmienioną? To by wyjaśniało skąd ta nagła zmiana, by poruszała się przy pomocy własnych nóg zamiast samochodu. McTavish była typem osoby, co nawet po bułki do piekarni 200 metrów dalej, jechał autem, dlatego to, że świadomie wyszła się przejść było szalone. Bardzo szybko zrozumiała, że to był błąd, bo się po prostu znudziła. Nie miała się do kogo odezwać, nie wzięła ze sobą słuchawek wiec musiała być sam na sam ze swoimi myślami, co było przerażające. Zaczęła więc zatrzymywać się przy sklepowych witrynach i przyglądać się asortymentowi zza szyby. Trochę sie zdziwiła, gdy zobaczyła znajoma męską twarz w odbiciu witryny. Mignął jej tak szybko, że nie była pewna, czy sobie tego nie wymyśliła. Spojrzała w stronę, w którą skierował się mężczyzna i postanowiła iść za nim. W końcu przyspieszyła na tyle, by sie z nim zrównać i miała tylko nadzieję, że go z nikim nie pomyliła! - Stan? - Zapytała na tyle głośno, by facet ją usłyszał, a gdy już mu się lepiej przyjrzała to wiedziała, że na bank się nie pomyła. - O mój boże, jak dawno Cię nie widziałam - była szczerze szczęśliwa i jednocześnie zszokowana tym, że go widzi w takim małym mieście jak Lorne.


Stan Ryan
spiker — lorne bay radio
30 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
At the curtain's call It's the last of all when the lights fade out all the sinners crawl.
#3

Wybór na to miasteczko padł niezamierzenie, nie było tu żadnego drugiego dna. O ile nie uznaje się za nie powodów, które kierowały Ryanem - odległość od rodzinnych stron oraz rozmiar miejscowości, która miała zapewnić mu święty spokój. Może też poniekąd świeży start. Początki można określić mianem niezłych, ale teraz... Nawet w koszmarach Stanley nie podejrzewał, że wpakuje się w takie gówno.
Przytłoczony rzeczywistością oraz nowymi faktami, które poznał poprzedniego wieczora nie umiał znów znaleźć sobie miejsca. Dziś jednak z innych powodów. Odbębnił swoje w pracy, gryząc się w język za każdym razem, kiedy chciał rzucić coś o profilaktyce w walce z rakiem. Cholernie pragnął zachęcić słuchaczy do dbania o siebie, ale dał sobie siana, nie chcąc wkurzać osoby, która postanowiła mu zaufać. Jemu jednemu, o dziwo. Wrócił do swojej chatki, gdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Podobnie jak Budy. Stan nie zastanawiał się więc długo, przyodział swojego kompana odpowiednio i już ich nie było. Ten spacer nie miał większego sensu - szli tam, gdzie ich zaprowadziły stopy, vel łapy. Wstąpili po drodze po smaczki dla buldożka, kilka ulic dalej z przenośnego stoiska Stan zgarnął kawę i jakieś ciastko. Czy to wyjście jakkolwiek mu pomagało? Nie. Miał za to nadzieję, że powstrzyma go od jakiś głupot.
Zerkał na telefon, chciał sprawdzić, czy może Carter czegoś nie potrzebuje, ale nic... Zero nieodebranych połączeń, zero nowych wiadomości. Westchnął, kręcąc głową nad swoim idiotyzmem, naiwnością też. Co niby się zmieniło? Wiedział. Tyle. Dalej go w tym najwyraźniej nie chciała. On za to powinien choć postarać się uszanować decyzję kobiety, ale... warto zaznaczyć, że już na wstępie nie wiedział, jak długo da radę zachowywać się tak, jak ona tego chciała.
-I vice-versa McTavish - mruknął mężczyzna, przyciągając do siebie nieco Budy'ego, który pewnie od razu zaczął obwąchiwać nieznajomą. Stan gwizdnął więc na niego, żeby się za bardzo nie zagalopował, na co psiak posłusznie zareagował, zajmując miejsce u boku nogi swojego właściciela. Szkoda tylko, że rozłożył się w najlepsze, nie kryjąc się ze swoją znudzoną reakcją na nieplanowany postój. -Nie myślałem, że spotkam tu kogoś znajomego - odparł całkiem szczerze, przyglądając się Zoey. Ich kontakty miały miejsce w Sydney, wtedy wydawało się, że szatynka czuła się dość dobrze w takiej metropolii. Albo on nie zwracał na to większej uwagi, gdzie kobieta czuła się dobrze, kiedy skupiał się na zupełnie innej osobie.

Zoey McTavish
Architekt — lorne bay
30 yo — 158 cm
Awatar użytkownika
about
Whatever our fate is or may be, we have made it and do not complain of it.
Dobrze było zobaczyć jakąś znajomą twarz. Co prawda akurat jego się tu nie spodziewała, ale Lorne Bay najwyraźniej przyciągało ludzi z różnych miejsc. Jej rodzina była tego świetnym przykładem, skoro przylecieli tutaj aż ze Szkocji i postanowili z Lorne zrobić swój dom. - Najwyraźniej wszystkie drogi prowadzą do Lorne Bay - zaśmiała się i lekko wzruszyła ramionami. - To moje rodzinne miasto, moi rodzice mieszkają tu od lat - wyjaśniła w wielkim skrócie, bo jej rodzinna historia nikogo nie interesowała więc nie było się co rozdrabniać na jakieś większe szczegóły i opowiadać o tym jak jej tato poznał jej mamę. Nie było sensu. - Co tu robisz? Sydney jest kawał drogi stąd. - No aż dziwne, że się tu pojawił. Nie spodziewałaby się, że porzuci życie w dużym mieście na rzecz takiego małego miasteczka jak to, w którym obecnie się znajdowali.
Zoey pewnie też zostałaby w Sydney, gdyby nie fakt, że tu miała rodzinę i bliskich przyjaciół, a tam wyjechała głownie na studia i staż. Od czasu do czasu jeszcze tam wpadała, ale tylko na parę dni, by załatwić jakieś sprawy związane z kampanią ojca, przy której pomagała. Na co dzień jednak nie tęskniła za tym gwarem i tłokiem, który miał miejsce w wielkim mieście. Przyzwyczaiła się do małomiasteczkowego spokoju. - A co to za słodziak... - mruknęła i przykucnęła, by przybliżyć się nieco do pieska. - Mogę pogłaskać? - Nie każde zwierzę lubiło być dotykanym przez obce osoby, a McTavish wolała nie zostać bez ręki. To mogłoby utrudnić jej pracę w zawodzie. Sama kiedyś marzyła o zwierzaku, ale przez to, że jest dość mocno zapracowana i często siedzi w biurze do nocy, to nie chciała adoptować zwierzaka tylko po to żeby siedział sam przez cały dzień w domu. Być może kiedyś się to jakoś zmieni i zostanie szczęśliwą posiadaczką czworonoga. - Od dawna tu jesteś? - Zapytała, bo bardzo ją to intrygowało.
ODPOWIEDZ