recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Gdyby go o to zapytać (czego naturalnie nikt by nigdy nie zrobił), Emery powiedziałby, że Arlo było wyjątkowo twarzowo z uśmiechem, którego tak się wypierał. W jego krótkim, dwudziestotrzyletnim życiu wrażliwość była zakodowana jako coś, czego należało się owszem, wstydzić - jak kładł mu do głowy ojciec: Przestań wyć, nie jesteś babą - ale bać? Tego pewnie by nie zrozumiał. Byłoby mu natomiast cholernie przykro.
Gdyby znał powód, dla którego wesołość mężczyzny została brutalnie i niesprawiedliwie zarżnięta, McHaren prawdopodobnie również odnalazłby w sobie coś, co nigdy mu nie pasowało; gniew. I to nie tak, że złościć się nie potrafił. Potrafił, drażniło go przecież, gdy w nocy po ciemku, bez soczewek czy okularów błądził po przedpokoju i niemal za każdym razem zawadzał kolanem o komodę. Irytowało okropnie, jak z rana wszystko leciało mu z rąk i nie był w stanie donieść do stołu kubka z kawą bez rozlania połowy po drodze. Nawet był w stanie wyprodukować kilka nieprzychylnych, zafarbowanych kąśliwością komentarzy na temat tych, co zostawiali zwierzęta przywiązane do drzewa w lesie zamiast podrzucić im je pod klinikę. Ale żeby wybuchnąć gniewem? To jeszcze nigdy nie miało miejsca, bo jeszcze nigdy nie słyszał aby ktoś tak okrutnie wypaczył drugiego człowieka.
Nie bardziej niż dla otoczenia, jak sądzę — odprowadził jego oczywisty wniosek z niestrudzonym optymizmem. — Podobno wprowadzam koloryt.
Tego Arlo nie mógł zobaczyć, ale jeśli dobrze słuchał i posiadał choć krztynę intuicji mógł wyobrazić sobie jak szerokim uśmiechem poczęstował go właśnie McHaren. To, że ów koloryt był w domyśle chaosem łatwo szło się domyślić, pytanie, czy on w ogóle to rozumiał.
To w jaki sposób Butler sprzedawał mu Fielda nie brzmiało ani trochę jak wykład, dzięki czemu jego skupienie zamiast ulecieć z przyczyn zupełnie od niego niezależnych zawęziło się i pozwoliło nadążać. Teraz to on kiwał głową jak tandetny piesek na sprężynce wetknięty przed tylną szybę w samochodzie.
Tak. Tak. Ta... nie.
A czy to słychać? Czy może być słychać noc w melodii? — zainteresował się nagle, bo rzeczywiście, to brzmiało jak zupełnie wyjątkowa sprawa. Wetknąć własne wrażenie o nocy w utwór, to jedno. Wywołać je u szeroko pojmowanego odbiorcy? Niesłychane.
W malarstwie rzecz miała się w miarę prosto; przemawiało się za pomocą barwy, tekstury, motywu, pewnej uniwersalnej symboliki i przy odrobinie wysiłku uplastyczniało się odczucie z jakim oglądający budził się gdy stawał oko w oko z obrazem. Cóż, gdyby Arlo wyskoczył mu teraz z konceptem muzyki programowej, McHaren fiknąłby chyba przy stoliku z wrażenia.
Wypieki na dobre zadomowiły mu się na piegowatej twarzy, zarówno od wywrotów serca próbującego nadążyć za wzrostem ciśnienia z zasługi butlerowych warg jak i entuzjazmu towarzyszący ilekroć ktoś z sukcesem wciągał go w nową fascynację. Czy ktokolwiek kiedykolwiek w historii rozgorączkował się nokturnem?
A utwory inspirowane światłem? Czy jest coś takiego? — zapytał tknięty nagle, po tym jak nieudolnie podjął próbę przywołania w pamięci czegoś, co mogłoby zabrzmieć jak noc czy jak dzień. — Albo też... bo tak pomyślałem, że przecież są różne noce. Są takie zupełnie czarne i bezgwiezdne, są białe i krótkie, w jakich łatwiej oddychać, są wreszcie takie, gdzie widać całą drogę mleczną. Albo jak... jak w Galway, och! Takie mgliste, wilgotne i duszne. Tutaj natomiast mam wrażenie, że wszystkie są w ruchu i pachną jak rozgrzany chodnik. Chodnik i... — urwał czując, że znów zbytnio się rozgadał. Szerokie pasmo skojarzeń, jak McHaren już się w takie wpakował, potrafiło płynąć nieprzerwanie jak górski strumień, dodatkowo rozgałęziając się na tematy poboczne, aż wreszcie nie było wiadomo gdzie leżało to sławetne źródło. — Tak tylko pomyślałem. Mało znam się na muzyce, potrafię tylko fałszować pod prysznicem.
Jakby mu słoń na ucho nadepnął, każdy kto miał okazję usłyszeć jego zawodzenie z rana był zaznajomiony z tą abominacją.
Zatuszował własne zakłopotanie topiąc je w herbacie wraz z gadulstwem, tylko po to aby zaledwie moment po zaczerpnięciu pierwszych pary łuków donośnie się zakrztusić i zanieść gromkim, zjawiskowym kaszlem. Uczepiony krawędzi blatu walczył heroicznie o oddech, a Maddie obserwująca ich zza lady na moment przerwała ładowanie zmywarki i zawahała się. Podejść, czy...?
Dał sobie koniec końców radę, oklepał się po piersi i przez parę sekund dyszał ciężko jak po długim, nieprzewidzianym na jego słabą kondycję biegu.
Wybacz, po prostu zupełnie się nie spodziewałem. Chyba chciałem jednocześnie przełknąć i zapytać jak to możliwe.

Dwadzieścia dziewięć!


Cudem zwalczona salwa kaszlu przyćmiła jego dobre wychowanie i na krótki moment Emery wychylił się aby z przymrużonymi oczami prześledzić potencjalne skupiska zmarszczek. Przy oczach nie dopatrzył się niczego, przyciemnione okulary nie pozwoliły mu na przebicie się przez pomroczną taflę, w kącikach ust tak samo - albo Butler miał doskonałe geny, albo uśmiechał się niezwykle rzadko. Pojęcia nie miał ile w tym drugim prawdy.
Wydaje mi się, że to przez piegi. Masz je nawet na wierzchu dłoni, jakby malował cię Pollock. — Osobiście lubił abstrakcję, zwłaszcza pstrokatą i wyrazistą. — To był komplement, Pollock tworzył przepiękne plamki.
Duże uproszczenie, ale bodaj najbardziej przemawiające do kogoś, kto prawdopodobnie nigdy w życiu nie miał i pewno mieć nie będzie okazji, by zgłębić choć jeden z obrazów wspomnianego artysty. Tu na pomoc już ruszał McHaren wraz ze swoją zdolnością bogatego opisywania, aczkolwiek w tym konkretnym wypadku wystarczyło po prostu wspomnieć o kleksach farby skapującej z przedziurawionych, wprawionych w ruch puszek.
Wyczerpawszy temat piegów i zagaiwszy o jego wymagającą ponoć naturę, tym razem Emery pozwolił sobie na wypuszczenie powietrza przez usta z bardzo cichym, opierającym się o granicę słyszalności pomrukiem zastanowienia. Palce zagrały mu arytmicznie na blacie jakieś scherzo na dwie ręce.
Nie, ale mam świadomość. Dlatego to właśnie ciebie wyciągnąłem na kawę, zanudzam ekspresjonistami i oddałem ci moją jedyną parasolkę — wyłożył prosto i tonem tak oczywistym, jakby oznajmiał, że po sobocie przychodzi czas na niedzielę, a w przeciwieństwie do Arlo, jemu nikt nigdy nie powiedział, jakoby miał być wymagający. Nie bezpośrednio, wszyscy raczej ślizgali się po jego przyrodzonym braku zdolności rozpakowywania sedna z owijki aluzji zapominając, że ową lukę wypełnił doświadczeniami. Słyszał jaki jest - gadatliwy, nadaktywny, rozproszony i widział po rozmówcach zmęczenie. Czyli źle. Pomocny, ale aż za bardzo - i wiedział, że to oznacza, iż generalnie jest po prostu właśnie za bardzo. Za bardzo, za dużo, za często. Ta jego intensywność nie zawsze prosta do zniesienia weryfikowała jego otoczenie, przesiewała i zostawiała tylko tych, którzy potrafili tę esencję umiejętnie rozcieńczyć bez uszczerbku dla siebie i bez sprawiania mu przykrości.
Do ostatniego momentu wierzył, że Butler finalnie zmarszczy nos i odłoży słodycz z powrotem na spodeczek, ale po badawczym pouciskiwaniu palcami na zapadające się boki Emery mógł zobaczyć jak marcepanek niknie kęs po kęsie, a gdy nie zostało już nic do ugryzienia, mężczyzna z niemal wyćwiczonym i niezaprzeczalnym urokiem zlizuje to, co zostało z opuszek palców. McHaren po swojej stronie stolika poczuł, jak kolano zrywnie podskakuje mu ni z tego ni z owego do góry, boleśnie - i donośnie spotyka się ze spodem blatu wprawiając w szczęknięcie całą zastawę, po czym cierpiętniczo syknął. Jasna cholera, może on to robi specjalnie?
Moja ciotka podobno pięknie grała na skrzypcach. Lubię ich dźwięk, jest taki chropowaty. Jak sztruks. Wiesz co mam na myśli? — mruknął, nadal odrobinę urażony tym uderzeniem, nie wiedział tylko na kogo powinien być wobec tego zły. Na drugi raz (o ile takowy miałby mieć miejsce) wiedział już, że bezpieczniej będzie poczęstować go czymś chrupkim niż kleistym.
Studiuję behawiorystykę zwierząt i dorabiam na recepcji w schronisku. Pewnie trudno ci w to uwierzyć, ale ze zwierzętami dogaduję się o wiele lepiej niż z ludźmi — pozwolił sobie na suchy, czerstwy żarcik, nie mijając się jakkolwiek z prawdą. — Poza tym rysuję, czy to piórkiem czy grafitem, a jak nie, sięgam po pędzel. Głównie widokówki, rzadziej portrety — dopowiedział i na chwilę zaschło mu w ustach jak przed oczami stanął mu obraz niedokończonego artystycznego studium twarzy Butlera. Dopiero teraz widział jaka nieścisłość wkradała mu się w niemożliwy do wiernego oddania rozkład piegów, co może końcem świata nie było, ale podobnie jak frapujący brak oczu rokowało kolejną migreną.
A ty? Czym się zajmujesz?
Bo to, że Arlo był czymś więcej niż niewidomym wymagającym opieki McHaren pojął na pierwszy rzut oka. Był na to zbyt zorganizowany, pojętny i chociaż nie wynikało to wprost z tego co dotąd powiedział, całym sobą zdradzał, że był nade wszystko człowiekiem dumnym i zaprawionym ambicją.


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Wypaczony.
Arlo nigdy, tak sam z siebie, nie pomyślałby o sobie w ten sposób -
A jednak, posłyszawszy to określenie rzucone pod jego adresem, po pierwszym, odruchowym parsknięciu, że on? przecież nie jest wyp - , zamilkłby, zastanowił się, i finalnie, pokornie z nim zgodził.
Więcej, wręcz. Być może uznałby, że nie słyszał w życiu trafniejszego epitetu, i od tego dnia nosiłby go z dumą - ale nie jak order wpięty w klapę, gwiazdki na epoletach, albo nawet nie jak, powiedzmy, imponujący kapelusz z piórkiem sterczącym zadziornie zza opasającej go wstążeczki, a jak kwiatek. Najpierw, te parę pierwszych dni, wystający nieśmiało z butonierki, a potem zasuszony sumiennie między kartkami ulubionej książki, a następnie przekładany zza jednej obwoluty pod następną, zależnie co się akurat czytało. Tak, w każdym razie, żeby go zawsze mieć przy sobie - i wyciągnąć, i móc mu się -
przyjrzeć
- móc go poczuć między palcami, albo na policzku.
Tak, taki się właśnie czuł. Wypaczony. Jakby ktoś - wcześniej, naiwnego, skutecznie go sobie oswoiwszy - wypatroszył go żywcem ze wszystkiego, co składało się kiedyś na jego wnętrze, i na istotę nie tylko jego osobowości, ale i zbiór wszystkich wartości, jakimi kierował się w życiu. Jakby ktoś wywinął go na lewą stronę. Przearanżował topografię duszy, bez uprzedzenia poprzestawiał wszystkie myśli i uczucia - a Emery, który nawet o przewidywalność własnej komody, pozbawiony soczewek i światła, zawadzał dzień w dzień, doskonale powinien zrozumieć jak frustrujące jest takie rozbijanie się po omacku w niesprzyjającym krajobrazie (co dopiero, gdy krajobraz ten nosiło się w sobie?). Czuł się tak, jakby wpadł w ręce okrutnego taksydermisty - jednej nocy z prawdziwego siebie przemieniwszy się w eksponat, który może i wyglądał i brzmiał jak on, ale od środka wypchany był tylko szarawymi kłębami waty.
Co gorsza, choć w jakimś sensie łatwiej było całą winę zrzucać na Laurenta, Arlo łapał się niekiedy na myśli, że ten proces może zaczął się już wcześniej. Odejściem Catherine? Wychowaniem pod kuratelą butlerowej rodzicielki? A może tamtego dnia, wręcz, gdy ośmioletni Lo na świat patrzył po raz ostatni?
Tak, owszem. Można było się o to zagniewać.
Z jakiejś przyczyny jednak, Arlo potrafił się głównie złościć na samego siebie - lub, przynajmniej, na sobie tę złość wyładowywać (subtelnymi, wyrafinowanymi akcikami niepozornej autoagresji).

Uśmiechnął się.
- W melodii? Emery - Jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, ale to chyba był właśnie moment, w którym do imienia Irlandczyka nie tylko się przyzwyczajał (do tego, jak smakowało w jego ustach, zwłaszcza z kawą i marcepanem, i zwłaszcza wtedy, gdy intonując ostatnią jego zgłoskę cofać musiał język, aż do styku z granicą tylnych zębów), ale również zaczynał je lubić - W melodii może być słychać wszystko.
Temat muzyki programowej szatyn postanowił jednak olać. Skoro udało mu się sprzedać dzieciakowi Fielda tak gładko i naturalnie, wolał jednak nie nadwyrężać swojego szczęścia, i nie ryzykować, że rozmowę nad filiżanką kawy (bądź herbaty) ostatecznie zmieni jednak w jednostronną, pseudo-akademicką tyradę, nawet za cenę płynnej prelekcji o aubade'ach i kwartetach Haydna.

W reakcji na cały ten wykwit: chłopięcego rumieńca (którego mógł się jedynie domyślać), i chłopięcej ekscytacji (którą słyszał - wyraźną niemal tak, jak wyraźna była teraz na jego własnym języku słodycz migdałowego olejku), Arlo jedynie westchnął, dotychczasowy uśmiech poszerzywszy półgębkiem, i wywrócił oczami. No, urocze to było. I młodzieńcze. I tak bardzo niepodobne do wszystkiego, co sam Butler czuł przez ostatnie lata.
- Tak? A co fałszujesz najchętniej? - Nie znając - jeszcze? - artystycznych inklinacji McHarena, dwudziestoośmiolatek przegapił fenomenalną okazję do zironizowania, że oby tylko nie obrazy.
Potem - mniej więcej w tym samym momencie, w którym drobnym, blado-rdzawym ciałem chłopaka szarpnął pierwszy spazm kaszlu - Arlo automatycznie wychylił się w przód, w tym atawistycznym chyba, szczerze-ludzkim instynkcie, by ratować kogoś, komu oddech wymyka się z piersi i jakoś nie spieszy się, by wrócić. Nawet jednak, jeśli chciałby przyjść rudzielcowi z pomocą, celować naprawdę musiałby w zupełnie ciemno. Okay, słyszał go przecież - więc koniec końców zapewne dałby radę zlokalizować chłopięce łopatki, i zdzielić go pomiędzy kilkoma profilaktycznymi klepnięciami... Wyszłoby to jednak cokolwiek nieporadnie. Przychylił się więc jedynie w jego stronę - bez paniki nadal, ale z nietypową sobie troską.
- Wszystko w... - Emery odkrztusił - Porządku. Och. Okay.
Nie bez zaskoczenia poczuł nagle jakiś nowy rodzaj ulgi.
- Daj spokój, nic się nie stało. Ale może po prostu powinieneś robić tylko jedną rzecz, a nie wiele jednocześnie?
Kto, jak kto, ale taki Butler już swoje wiedział o niebezpieczeństwach związanych z multitaskingiem.


[akapit]

Kilka lat temu sposób, w jaki Emery próbował mu opowiedzieć jego samego - prowadząc narrację o Pollocku, o którego dzieła w wieku lat ośmiu nie dbał ani trochę, a których dziesięć lat później (czyli wówczas, mniej więcej, gdy abstrakcję zaczyna się nagle doceniać i celebrować), nie mógł już przecież zobaczyć - Lo pewnie zachłysnąłby się zachwytem równie silnie, co McHaren, przed chwilą, herbatą.
  • Ktoś mu kiedyś opowiadał, chyba Lu, o malarskiej technice Amerykanina - przy okazji oglądania jakiegoś filmu, czy słuchania audycji. Ale skąd miał wiedzieć, jak wyglądały jakieś zasrane, pollockowe plamki, skoro ledwie pamiętał w ogóle te na własnym ciele?
Ale dzisiaj pławienie się w cudzej atencji zwykle napawało go irytacją i zmęczeniem.
Czasem i tak wydawało mu się, że wszystkie zapisane w myślach obrazy to jakaś fikcja. Gdyby teraz odzyskał wzrok, nie rozpoznałby nawet i samego siebie.

- Jeszcze lepiej niż z ludźmi? Wow - Trochę-jakby sarknął, ale, o dziwo, we własnym głosie, wbrew swoim planom i przyzwyczajeniom, nie usłyszał jakiejś szczególnej zjadliwości. Siedzący naprzeciwko chłopak irytował go, to prawda, ale robił to mniej więcej tak, jak irytować może uciążliwy komar, skrzydełkami wygrywający jednocześnie wyjątkowo urokliwą melodyjkę. Arlo łapał się na tym, że nadal chciał go - we wszystkich tych wyrzutach personalnych informacji, o które podobno nie dbał - słuchać. Nawet jeśli nadal nie potrafił całkowicie wyzbyć się tendencji, by względem chłopięcego entuzjazmu stawać wymownym okoniem - Tak, wiem co masz na myśli. Ja nie lubię. Ani skrzypiec, ani sztruksu. Od obydwu dostaję wysypki.
Czy mówi prawdę, czy łże - tak w ramach złośliwej sztuki dla sztuki, trudno było stwierdzić. Fakt faktem, że sztruksu na sobie nie miał - ubrany w prosty krój garniturowych spodni, bawełnę podkoszulka i cieniutki, szary sweter, wcześniej wciągnięty na ciało pod marynarką - teraz przemoczoną i spoczywającą na krześle obok.

[akapit]

Na informację o malarsko-rysowniczych talentach (albo przynajmniej pasji - bo Lo uczył, zarówno się, jak i innych, wystarczająco długo by wiedzieć, że jedno z drugim wcale nie zawsze szło w parze) chłopaka, zdawał się w ogóle nie reagować. Może odpychał od siebie myśl, że i tak nigdy nie byłby w stanie docenić - albo skrytykować - tego, co kwitło pod trzymanym przezeń w dłoni ołówkiem, pędzlem, albo choćby całym kubłem farby, brutalnie pchniętym w stronę płótna, jeśli dzieciak lubowałby się w tego typu eksperymentach.
Nieszczególnie dyskretnie wymacał dłonią tarczkę własnego zegarka, lokalizując położenie wytyczającej czas, metalowej kuleczki. Siąknął lekko nosem.
- Jestem bezrobotny - Skłamał. Nie pierwszy raz, zresztą, pytany o swoją profesję - nigdy jednak nie do końca pewien czemu łatwiej jest mu udawać, niż przyznać się do tego, czym zarabia na życie. Może chodziło o wszystkie te prośby i pytania, pojawiające się zaraz, świerzbiące i gęste jak alergiczna pokrzywka: Och, a jak się nauczyłeś? A czytasz nuty? A zagrasz mi coś? A skomponujesz? A wystąpiłbyś na ślubie mojej siostry? A która melodia kojarzy ci się ze mną? A... - Żyję z zasiłku. Z matką. Do której pewnie niedługo będę musiał wrócić - Może lepiej było zniechęcić do siebie Irlandczyka zanim, nie daj Boże, ktoś zdążyłby kogoś polubić, lub się do kogoś przywiązać. Butler przeciągnął palcem po krawędzi opróżnionej filiżanki - Nadal pada, co? - Nie był pewien. Nie słyszał szelestu ulewy - jedynie podszepty Maddie i Noah, i miarowy burkot kawiarnianej lodówki, czy ekspresu do kawy, nie był pewien - Może zamówię sobie taksówkę.

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
recepcjonista — Animal Wellness Center
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Hold on, let me overthink this.
Tak naprawdę obaj byli wypaczeni. Gdzieś pod spodem, między cieniutką warstwą uśmiechu a tą, która oblekała ich od środka znajdowało się coś podobnego do strefy niczyjej, do jakiej żaden z nich nie chciał się przyznawać.
Wypaczenie McHarena było o wiele bardziej widoczne i uwydatniło się zaraz po tym, jak Lorne adoptowało go z całym bagażem doświadczeń i anturażem osobliwości kolekcjonowanych jak naklejki na walizkach. Przez pierwsze dni czuł się dziki i obcy przez co zdawało mu się, że jest to wszystkim wokół doskonale widoczne. Gdy jednak zmusił się by wyściubić nos za próg domu odkrył, że spojrzenia są nie tyle niechętne co ciekawskie, w przeważającej części sympatyczne i zachęcające. Wbrew temu co mu się wydawało, nie chodziło nawet o chropowaty akcent czy śpiewną intonację, ale to odkrył dopiero po jakimś czasie.
Na gruncie bardzo nieprzychylnym, wyjałowionym przez lata wymuszonej cichości, pochylania głowy i ulegania nieoczekiwanie coś zaczęło kiełkować. Nie była to złość, ta zwykle obumierała zaraz po wydaniu pierwszego listka, żal natomiast ciężko było zauważyć, bo płożył się rozłogami pod ziemią nigdy nie wychodząc na powierzchnię. A tu nagle coś zechciało się wybić, i to na dodatek podlewane poczuciem winy, nawożone mnożącymi się niepewnościami. Najpierw oglądał to z każdej strony z nieufnością, sprawdzał co z tego wyrośnie, a że tak emocji jak i roślin rozróżniać za bardzo nie potrafił, załapał dopiero post factum.
Ogromny słonecznik z rozżółconymi płatkami, piegowaty od nasion i na wysokiej łodydze był czymś mocno egzotycznym na tle nieużytków, szarości i nijakości w jaką obrósł niczym kwietnik chwastami. To był ten jego niepohamowany naiwny optymizm, w którym ktoś mądrzejszy dopatrzyłby się ostatniej deski ratunku, koła rzuconego asekuracyjnie przez nieradzącą sobie z rzeczywistością psychikę. Spodobał mu się taki kolorowy, więc wkrótce miał ich już całe poletko jak okiem sięgnąć. Miał je zakorzenione w sercu palącym się do dobroci, w głowie podsuwającej mu rozwiązania na codzienne bolączki, w oczach kiedy się uśmiechał - a po prawdzie, to McHaren uśmiechał się całym sobą. Potrzebował swoich słoneczników, bez nich zgasłby już dawno temu dzięki rodzicielskiemu snufferowi.
Czasami między słonecznikami pojawiał się sezonowo skrzyp. Sięgał głęboko, prawdopodobnie był tam już wcześniej, ale go nie zauważył, dokładnie tak jak jego upór. Po incydencie z klaczą teoretycznie powinien był odczuć ulgę, gdy wszyscy zgodnie spuścili z tonu tłumacząc sobie jego abstrakcyjne ścieżki rozumowania, a niekiedy wolniejszy pomyślunek. On jednak przeciwnie, upatrywał w tym jeszcze większą motywację by przeć do przodu, by wymagać od siebie więcej i dorosnąć choćby do przeciętnej. Udało mu się mniej więcej, co udowodnił zdając egzaminy. Na trójach głównie, nie dając powodów do dumy rodzinie, ale osobiście cieszył go ten mały sukces.
Miks dwóch powyższych - to jest, uporu i niepoprawnego optymizmu dla jednych był powodem do pełnego politowania uśmiechu, do śmiechu, o co nigdy się zresztą nie gniewał, część jednak nie mając styczności z kimś tak pozytywnie oderwanym garnęła ku niemu chcąc, by ich sobą zaraził. Nadał kolorytu.
I każdy to może usłyszeć? — zapytał, nie wyłapując ogryzionego z rozwinięcia tematu zaczynku do odpłynięcia w inną stronę. Z pozoru proste pytanie dla niego urastało do rangi czegoś bardziej sensownego, bo przecież nawet oklepanego Rembrandta można było interpretować na tysiące sposobów. W zasadzie odpowiedź nasuwała się sama - każdy. Każdy kto nie jest głuchy. Tak samo jak interpretować obrazy mógł każdy, kto był zdolny je zobaczyć.
A potem nastąpił antrakt w postaci napadu cudownie oskrzelowego kaszlu i rozmowa wygasła na rzecz opanowania ataku. Walka o oddech trwała dobre kilkanaście sekund, podczas których nie tylko zdążył przewinąć przed oczami pół swojego życia, ale również, jak tylko względnie wyszedł na swoje dał się dźgnąć ciekawemu spostrzeżeniu: Arlo wychylił się do przodu, a ponieważ w trakcie wykasływania płuc nie usłyszał pytania tym bardziej docenił gest.
Najchętniej? Ostatnio West Coast Lany. Albo Skyfall z Bonda, przy czym zapewniam, że nawet gdybyś stanął pod drzwiami nie rozpoznałbyś ani jednego ani drugiego.
I nie chodziło nawet o czcze przechwałki człowieka świadomego i pogodzonego z brakiem predyspozycji wokalnych, rzecz została potwierdzona przez każdego kto miał styczność z prysznicowym zawodzeniem Emery'ego, a zdaniem Iarlaitha, już lepiej było ogłuchnąć. McHarenowie nigdy zresztą nie grzeszyli dyskrecją, wszystko wychodziło prosto z mostu i przeważnie nikt nie zastanawiał się dwukrotnie nad tym jak mogłoby to zabrzmieć z boku. Jego starszy brat pomimo najszczerszych chęci i skąpo okazywanej - choć szczęśliwie na ogół w czas, braterskiej miłości wiódł niechlubny prym zaraz po ojcu potrafiąc zdemotywować go jednym zdaniem. Po tym jak w rozmowie telefonicznej sucho odradził mu chwalić się matce swoim artystycznym sukcesem (jego akwarela została wybrana do broszury informacyjnej lokalnego oceanarium) twierdząc, że rodzice i tak nie zrozumieją, że im artysta mówił tyle co bezrobotny przestał informować go o postępach. Kierunek studiów był wisienką na torcie poruszaną przy każdym niedzielnym obiedzie - może jednak przemyślisz sprawę i wybierzesz coś innego? Jeszcze nie jest za późno, a jak dobrze trafisz to ojciec da się udobruchać - dlatego wolał nie podrzucać mu kolejnych opcji. Wolał szczypać się z nim o mniejsze przewinienia i podpytywać o przepisy na gulasz niż dawać pretekst do prawdziwej awantury.
Wiesz, to naprawdę wyjątkowa złośliwość jest — odezwał się nagle z goryczą przemyconą między jednym a drugim słowem. — Bo ja naprawdę odczuwam muzykę całym sobą, a jednak nie mam zdolności, aby uczestniczyć w niej aktywnie. Słyszę każdy swój fałsz, wiem gdzie popełniam błąd, a nie mogę tego poprawić.
Zdaniem brata, skoro miał rękę do malowania, to jako artysta powinien był wyśmienicie grać na jakimś instrumencie i za nic nie szło mu wytłumaczyć jak idiotyczne było takie podejście. W takich chwilach jedyne co mu pozostawało to przypomnieć, jak zawalił szkolne przedstawienie, a grał tylko na cholernym trójkącie.
Słyszałeś kiedyś harmonikę szklaną? Ja dostaję od niej migreny, ten dźwięk wwierca się w czaszkę. Nie dość, że słuchać niebezpiecznie, to jeszcze niegdyś muzycy przy starszych wersjach tego instrumentu umierali młodo. Przez związki metali jakie wytrącały się z kloszy podczas ich namaczania, taka ciekawostka.
Migreny dostawał też od niedokończonych obrazów do których jednocześnie wzdychał beznadziejnie postrzelony afektem i klął pod nosem, budząc się pod stelażem z rozległym bólem głowy, ale o tym Arlo wiedzieć nie musiał.
To, że Butler jest bezrobotny nie zrobiło na nim wrażenia. Nawet przez chwilę nie przeszło mu przez myśl, że mężczyzna mógłby go okłamać, więc nawet nie zapytał. Usta zakrzywiły mu się jednak w rozumiejącym, tak, ale i rozczarowanym grymasie. Było późno, należało dać odpocząć Butlerowi, który wcale nie musiał zgadzać się na koczowanie w Zen, a Maddie i Noah pozwolić wreszcie zamknąć i wrócić do domu.
Nadal leje — potwierdził nawet nie patrząc w stronę okna, wystarczało, że co raz mocniejszy poryw wiatru rozbijał o witrynę ścianę deszczu. — Dlatego i tak dostaniesz parasolkę. Maddie na pewno mnie podwiezie, nikt nie jest w stanie mi odmówić. Nawet ty — wypunktował mu bezlitośnie, tym razem to on z roztargnienia zmieniając kierunek ułożenia nóg trącił go czubkiem buta w bladą kostkę. — Och, wybacz. Jestem dość ruchliwy.
Eufemizm. To tak jakby powiedzieć, że cukier działał na niego stymulująco.
W jednoznacznej ciszy skłaniającej do podjęcia decyzji o tym by wstać, zarzucić sobie na grzbiet mokry flak swetra, marynarki i powzięcie gryzącego parasola Emery stracił rezon czując, że Arlo lada moment wymknie mu się bezpowrotnie, dlatego zanim usłyszałby jasno określające sytuację żegnam, McHaren chwycił go za cofającą się wzdłuż blatu dłoń kurczowo chwytając ją za... koniuszki palców. Tyle zdążył w pośpiechu złapać.
Czekaj — zaczął nagle, wyraźnie rozgorączkowany, bo brakowało puenty. Kolejne kilka sekund spędził na pośpiesznym wywlekaniu z kłębuszka przypadkowych myśli sedna, a to wyszło mu cienko, drżąco i tak naiwnie, że aż żal było przyznawać, że się słyszało. — Czy moglibyśmy spotkać się jeszcze raz? Tak jak dzisiaj?


arlo butler
ambitny krab
Ricotta
Nico
lorne bay — lorne bay
28 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
-
Może kiedyś Arlo go usłyszy. Dokładnie tak, jak - podobno - słyszeć można pąki eksplodujące zapachem i barwą pod odpowiednim natężeniem słonecznych promieni; nasiona kiełkujące w ziemi; słoneczniki - a jakże - gubiące pestki w próbie zażółcenia sobą całego świata. W cichości spędzanego wspólnie poranka, gdy kawa najpierw trochę wykipi, a potem wystygnie, albo w - dotykającej, oczywiście, tylko jednego z nich kurzej ślepocie zmierzchu, wszystkie kształty barwiącego gęstym, sinym błękitem. Najpierw jeden, potem drugi kącik warg, unoszone siłą uśmiechu. Biel zębów wyłaniającą się spomiędzy warg - jednej trochę za mocno wcześniej przez Butlera skubniętej, i drugiej, nad-entuzjastycznie wycałowanej. Język dociśnięty do podniebienia. Zaczątek drobnych zmarszczek, niczym pliski na materiale.
Kiedyś. Owszem. Może.
Ale na pewno nie teraz - choćby Emery szczerzył się prosto w jego ucho, od wierzchu kąsane zresztą wilgotną szorstkością włosów, deszczem skręconych w spiralkę. Po części z racji gwaru: pogwizdów wiatru ślizgającego się na zewnątrz taflami coraz obfitszych kałuż; chlapnięć wody - z tychże kałuż zresztą, często brutalnie, wybryzgniętych kołem mijającego Zen samochodu; paplania Noah i Maddie, z okazjonalną tylko pauzą na przysłuchanie się konwersacji prowadzonej przez McHarena i Butlera (choć bardziej adekwatnym byłoby rzec, że ten pierwszy ów rozmowę popychał, drugi zaś zapierał się w niej ile sił, co i rusz wobec chłopięcego uporu i entuzjazmu stając złośliwym okoniem); pobrzęku naczyń wsuwanych do kawiarnianej zmywarki i wspomnianych już wcześniej szmerów dobywających się z gardzieli elektronicznych urządzeń, które parzyły, chłodziły i mieszały, jeśli je poprosić - albo przynajmniej podłączyć do prądu.
Ale po części i dlatego, że trudno jest naturą cieszyć się komuś, kogo przez lata nauczono wierzyć, że ma na nią śmiertelne uczulenie. Owszem, także na skrzyp i słoneczniki.
A może zwłaszcza na nie.
- Każdy kto nie jest głuchy - Odparł tonem zupełnie wypłaszczonym racjonalnością i brakiem współczucia dla innych, którzy - jak on sam, przecież - mogli być wybrakowani z tego, czy tamtego zmysłu. Daleko nie musiał zresztą szukać - orientując się, że Emery nadal tu siedzi, niezrażony całą tą jego sarkliwością, Butler zyskiwał coraz solidniejszą pewność, że i chłopcu czegoś brak. Najpewniej piątej klepki - I kto dzieciństwie nie cierpiał zbyt często na ostre zapalenia uszu.

Intrygujące, że uśmiechu nie dosłyszałby choćby ten wcelowano mu prosto w serce, ale gorycz wychwycił od razu. Zjeżył się pod nią, może nawet zadrżał - w razie potrzeby niekontrolowany tremor ciała zrzucić gotów na późną porę, niską temperaturę i przemoczenie do najsuchszej z nitek, albo i do szpiku kości. Zrobiło mu się chłopaka szkoda. Trochę też mu, przy tym, nie uwierzył. Gdyby poznali się w jakimś paralelnym uniwersum...
Albo po prostu wcześniej, przed paroma laty, i przed paroma splotami nieszczęśliwych zdarzeń, rwałby się już by rudzielca przekonywać, że jest w błędzie. Niemożliwe. Niemożliwe! Każdy w melodii uczestniczyć może osobiście, nawet jeśli ją tu i ówdzie trochę pokaleczy fałszem czy nietrafieniem w nuty - i co z tego? Muzyka, nawet w strzępach, to nadal muzyka!
Uśmiechnął się - i tym razem zrobił to smutno.
- Szkoda - Znów: nie dodał, że chętnie by mu coś kiedyś zagrał - Błędy niemożliwe do poprawienia są absolutnie najgorsze.
Była to, być może, najbardziej osobista z rzeczy, jaką Arlo Butler powiedział komukolwiek w ciągu dwóch, czy trzech ostatnich lat. Najbardziej bezbronna? Prawdopodobne. Z całą pewnością wyjątkowo szczera.
Chciał wstać. I faktycznie chyba się wymknąć, odfrunąwszy na grzbiecie jednego z własnych demonów. Tylko, że nim zdążyłby to zrobić, jego dłoń wpadła, głupia!, we wnyki cudzych palców - chudych i chłodnych. I miękkich, niby, a jednak o opuszkach liźniętych czymś przyziemnym i realnym. Jęzorem terpentyny. Wysiłkiem wkładanym w odtwarzanie rzeczywistości (i, o czym nie wiedział - próbie uchwycenia na papierze czy płótnie pustki bijącej z jego własnych oczu). Założyłby się, że wyczuł nawet mikrą wysepkę odcisku - pewnie od grafitu, albo pędzla.
Czekał.
W sumie - tak bardzo zaskoczony niezapowiedzianym dotykiem, że trochę i w niemożności podjęcia jakiejkolwiek akcji. Nie zdobył się na strzepnięcie dłoni Irlandczyka z własnej. Mógł w niego rzucić resztką marcepanka, albo chlusnąć ostatkiem kawy. Zamiast tego - pozwolił McHarenowi skończyć - falsetem wpadającym w płaczliwość, a przy tym, Chryste, nadal!, zupełnie nieugiętym.
Zmarszczył brwi. Niezajętą dłonią sięgnął do oprawek okularów, i na moment ściągnął je z krawędzi nosa.
Teraz. Teraz -
Naprawdę na dzieciaka patrzył. Absolutną nagością nieosłoniętych niczym oczu. Bezbronnością dwóch wygasłych słońc pomiędzy brzegiem jednej, i drugiej powieki.
Mrugnął.
- Moglibyśmy.
Potem wstał - zostawiając chłopakowi cień własnego ciepła. Odpowiednią trajektorię ruchu wymierzył wcześniej dłońmi przyłożonymi do krawędzi blatu. Siąknął nosem, sięgnął po marynarkę. Teraz - gdy trochę się ogrzał i przesechł o jakieś pół stopnia beznadziejnej mokrości - okrycie wydawało mu się wyjątkowo zimne, sztywne i nieprzyjemne. Jakby ubierał się w trupa.

[akapit]

Gdyby mógł, łypnąłby za kontuar, ku Maddie - posławszy jej łaskawe, porozumiewawcze spojrzenie. Jedno z gatunku: zostaw, ja się tym zajmę.
Ale pozostało mu tylko skinąć głową w ciemność - tam, gdzie, wyobrażał sobie, stała kelnerka. Jakaś część jego jaźni bardzo chciała go przekonać, że była jasnowłosa i korpulentna; że miała tęczówki w szafirkowym kolorze, a na piersi złoty krzyżyk. Ale Arlo już od dawna nie słuchał tych części siebie. Nie można było im wierzyć.
- A będziesz w stanie tę ruchliwość opanować przez dwadzieścia-czy-coś minut spędzone w taksówce? - Rzucił, dłonią wymacawszy oparcie krzesła, i dosunąwszy je do stolika. Znalazł w kieszeni komórkę - w komórce: wpisany w zbiór kontaktów namiar na zaufaną korporację - Odwiozę cię. I po drodze powiem ci kiedy.
Kiedy mogliby spotkać się znowu. Dokładnie tak, jak dzisiaj.

[Koniec?!]

Emery McHaren
ambitny krab
daj pan spokój
-
ODPOWIEDZ