Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
#66


Do tam są drzwi wybrzmiewających stale w głowie panienki Clark dołączyły i inne słowa. Paskudne, owijające jej umysł niczym cierniowa korona, będąca jednym z religijnych symboli, zwyczajnie nie pozwalające o sobie zapomnieć… Wypowiedziane tym samym radiowym głosem który zwykła uwielbiać, pozbawionym jednak tej specyficznej czułości z jaką zwykł zwracać się do niej w tych dobrych czasach, za którymi tęskniło serce. I choć czuła się z tym paskudnie źle, doskonale wiedziała, że miał rację; że sposób jej myślenia był dalece odległy od zdroworozsądkowego stąpania po twardej ziemi, a pełen wzniosłych ideałów wpojonych przez tych, na których drodze nie było problemu, jakiego nie dałoby się rozwiązać odpowiednią sumą pieniędzy, zawsze zapełniających konto.
Zawaliła.
I wiedziała o tym doskonale gdy tylko dostrzegła wtedy zmianę w niebieskich oczach, a słowa pożegnania, które powinno być tym ostatecznym, ulatywały z jego ust, które chwilę później wypalały niewidoczne znamię na jej czole. I choć chciała walczyć, zbuntować się przed tymi słowami i nagiąć rzeczywistość do swojej woli… Zwyczajnie wiedziała, że wpierw musi stoczyć o wiele cięższą walkę z kimś, kto znał ją na wylot - samą sobą. Przekonana, że jeśli wpierw nie dotrze do porozumienia z sobą oraz swoimi uczuciami sytuacja mająca miejsce w niewielkiej chatce w Sapphire River powtarzałaby się tworząc paskudne, błędne koło wzajemnego wbijania kolejnych noży. I choć nie raz przejeżdżała tamtędy wieczorem, tylko po to, aby zobaczyć czy światło pali się w oknach w jakimś dziwnym odruchu, nie odważyła się ponownie stanąć przed tymi drzwiami i spojrzeć jemu w te hipnotyzujące, niebieskie oczy.
Zmiany rozpoczęła, jak każda kobieta, od drastycznej zmiany swojej fryzury. Długie brązowe pasma sięgały teraz ledwie do połowy smukłej szyi, niejako zwiastując nowy rozdział w życiu panienki Clark. Następnym krokiem było wynajęcie niewielkiego szeregowca blisko oceanu, nad który chadzała każdego wieczoru pogrążona w swoich własnych myślach, często wędrując w stronę pana Ashworth by napisać krótką wiadomość którą zaraz po tym kasowała czując, że to jeszcze nie ta chwila… Zapisała się również do specjalisty który powolutku, kroczek po kroczku pozwalał jej zrozumieć nie tylko otoczenie ale i przede wszystkim własne uczucia oraz odruchy. I dopiero niedawno zdecydowała się na ostateczny krok, mający na celu uniezależnienie się od dziadka Vincenta, bo choć kochała staruszka całym swoim sercem i był on ostatnią rodziną z jaką potrafiła się dogadać wiedziała, że powinna to zrobić, choćby po to, aby wzbogacić swoje życie o nowe doświadczenia. Poczuć, że jest kimś więcej niż tylko wytworem pieniędzy jej dziadka, a takie określenie zakotwiczyło się w niej w ciągu ostatnich tygodni, choć jej terapeuta zupełnie się z nim nie zgadzał.
I to właśnie to sprowadzało ją ponownie na uniwersytet, choć ten w Cairns nijak miał się do pięknego uniwersytetu na którym przyszło jej studiować weterynarię (gdyż uczelnia w Sydney na zawsze pozostawała w jej sercu). Jeśli jednak chciała odnieść odpowiedni sukces potrzebowała wiedzy, jakiej do tej pory nie posiadała, szybko odnalazła więc odpowiednie kursy dotyczące biznesu, jeszcze bardziej zapełniając swój grafik i powoli chyba odzyskując mityczną równowagę, choć jej serce nadal pozostawało strzaskane.
Musiała jednak przyznać, że odrobinę brakowało jej tej studenckiej atmosfery, jaka wiązała się z uczelniami. W swoim życiu zawsze bardzo lubiła się uczyć i choć teraz balansowała na granicy przepracowania przykładała się bardzo do zajęć, chcąc jak najlepiej pojąć tajniki tego, co dla jej dziadka było środowiskiem naturalnym, w pewien sposób czując się niczym naukowiec badający skrupulatnie nieznany dotąd okaz fauny. Czas jednak nie był jej sprzymierzeńcem, to też nim się obejrzała tuż po zakończeniu jednych z wieczornych zajęć już gnała na złamanie karku w kierunku jednej z wind, chcąc jak najszybciej wrócić do domu choć na chwilę, nim przyjdzie jej odbyć swoją nocną wartę w sanktuarium. W ostatniej chwili wsunęła dłoń między drzwi aby te nie zamknęły się wpadając zdyszana do windy i od razu sięgając ku odpowiedniemu przyciskowi.
Potrzebowała chwili, podczas której łapała ciężko oddech z dłońmi opartymi o własne uda, nim brązowe tęczówki zauważyły kto znajduje się również w tej windzie. Zamrugała zdziwiona, przez chwilę zwyczajnie wpatrując się w niego niczym szpak w soczyste wiśnie. Czyżby jednak, wbrew słowom terapeuty, oszalała pod wpływem ostatnich wydarzeń? I chyba tylko przyspieszone bicie umęczonego serca, przywracające delikatny kolor na jej policzkach sprawiało, że oswoiła się z myślą, że to jednak nie może być jedynie projekcja jej umysłu, a przewrotny los stawiający ich ponownie na swojej drodze w otoczeniu tak nieoczywistym, że mogła jedynie mu pogratulować.
- Cześć, Jeb. - Słowa powitania same uleciały z jej ust, których kąciki uniosły się delikatnie. Bo choć nie sądziła, aby chciał choćby odpowiedzieć na jej powitanie tak zwyczajnie widok znajomej twarzy, tak często widywanej w snach, zwyczajnie cieszył dziewczynę.
Jeszcze nie wiedziała, że psotny los zamierzał zadrwić sobie z nich w zupełnie inny, niemal chochliczy sposób.
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Początkowo myślał, że bez Audrey u swojego boku umrze. Właściwie wydawało mu się to rozwiązaniem ckliwym i nieprzystającym do mężczyzny, ale wiedział, że bez niej nie poradzi sobie z niczym. Lubił tak myśleć, bo dzięki temu pozbyłby się zmartwień i nie musiałby prowokować samobójstwa, które nadal plątało się po jego głowie. Mógłby nawet stwierdzić wówczas, że litościwy Bóg miał dość jego cierpienia i zabrał go do siebie. Wychodziło jednak na to, że jego niebański papa miał na głowie ważniejsze sprawy niż jego zawody miłosne, bo po odejściu panny Clark na pierwszy rzut oka niewiele się zmieniło. Pozwolił jej na rozpoczęcie życia daleko od siebie i był przekonany, że podjął słuszną decyzję, a żadne zjawisko atmosferyczne w postaci błyskawicy nie kazało mu zwątpić w tę decyzję.
Był smutny, owszem, ale był przekonany, że po kilku miesiącach tego czystego odrętwienia i braku czucia przyda mu się uczucie niepokoju i rozpaczy. Po raz pierwszy od dawna czuł, że tak naprawdę żyje, bo wyszedł ze stanu letargu. Ktoś kiedyś mówił, że jest pięć etapów żałoby i choć Jebbediah nie wierzył w te psychologiczne bzdury – zwłaszcza po tym co lekarze zrobili z jego dziadkiem i ojcem – ale tutaj musiał przyznać im rację. Nie chodziło nawet o bezpośrednią żałobę zaraz po śmierci matki, ale o fakt straty. Od momentu pożegnania się z farmą i Audrey żył w ogromnym zaprzeczeniu. Mimo rozpoczęcia studiów nie wykonał żadnego kroku, by zmienić swoje życie, bo ciągle miał nadzieję, że powróci do dawnych czasów. Dopiero ostatnie odejście dziewczyny wyzwoliło w nim chęć do przejścia dalej i może nadal nie pozwalał sobie na rozpacz, ale uznał, że zakończył swój rozdział ze zwierzętami i postanowił skupić się na Kongregacji i fakcie, że niebawem zostanie duchownym.
Wprawdzie jeszcze nie zapisał się do klubu AA i dalej sięgał po bimber jak dawniej, ale wreszcie pojawił się na uniwersytecie i przeżył swoistego rodzaju szok. Nie był nieukiem, ale dotąd studia kojarzyły mu się z wiedzą tajemną. Zanim się obejrzał, został jednak wciągnięty w wir akademickiego życia i choć większość jego kolegów była sporo młodsza od niego, nikt nie dał mu do zrozumienia, że jest stary. Może i naiwnie sądził, że nie wytykają go palcami, więc też nie obgadują, ale szepty, których nie dosłyszał, niewiele go tak naprawdę interesowały.
Chciał się uczyć i na zajęciach czuł się niejako jak dziecko w sklepie z zabawkami. Tyle zagadnień teologicznych, historii Kościoła, przemian! Chłonął to jak gąbka i po raz pierwszy zaczął myśleć, że może faktycznie to jest jego miejsce. Razem z tym odkryciem przyszło obcięcie włosów i posiwiałej ze zmartwień brody. Zanim się obejrzał, dorobił się również okularów i był przekonany, że ubrania, które nosi, nie przenikają jeszcze bagnem. Nareszcie po wielu miesiącach czuł się na wskroś sobą i choć daleko mu było do flirtów czy nowych zauroczeń, jakoś łatwiej mu było nawiązać z kimś kontakt.
Tylko wciąż przed nikim się nie otwierał. Miał wrażenie, że po odrzuceniu ze strony Audrey nie miał już siły na kolejne rozczarowania, więc był powściągliwy i skupiony na nauce, a nie wyznaniach.
Może to była jego śmierć, o której nie chciał dotąd myśleć? Z człowieka otwartego i wylewnego stał się cichym i bardzo wycofanym.
Może dlatego w windzie nie od razu zwrócił uwagę na wsiadającą studentkę. Było ich wiele, a on i tak nie zamierzał już szukać partnerki wśród dwudziestolatek. Dopiero znajomy głos sprawił, że uniósł głowę i spojrzał na kobietę swojego życia. Żadna dziewczyna nie wchodziła w grę, gdy była Audrey i był tego boleśnie świadomy, nawet teraz, po ich pożegnaniu, gdy mierzył ją spojrzeniem. Wyglądała inaczej i w pierwszej chwili chciał temu dać wyraz, ale po chwili pojął, że to jest już zarezerwowane dla bliższych osób w jej życiu, więc tylko zacisnął palce na książkach, które wypożyczył z biblioteki.
- Cześć – niesamowite, że niegdyś byli dla siebie wszystkim, a teraz ograniczali się do suchych powitań.
Może śmierć jest o tyle dobra, bo jest ostateczna i nie wymaga potem zachowania kultury? Nie wiedział, czuł, że serce znowu zaczyna mu szybciej bić, choć nadal w pamięci miał jej cudowną radę polegającą na udaniu się do terapeuty. Zupełnie jakby wbiła mu nóż w pierś i przekręciła rękojeść.
Tylko dlatego nie rzekł niczego więcej.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Miłość oraz powiązana z nią tęsknota były zjawiskami niezwykle dziwnymi. Jak inaczej określić coś, co potrafiło zabrać na sam szczyt niebiańskich rozkoszy by chwilę później przeciągać przez dziewiąty krąg piekieł i doprowadzać do szaleństwa? Nie znała lepszego określenia na coś będące jednocześnie przekleństwem jak i błogosławieństwem, zwłaszcza po doświadczeniach ostatnich tygodni, gdy powiązana z tym uczuciem rozpacz pchała ją na skraj klifu tylko po to, aby kilka tygodni później włamywała się do niewielkiej chatki byłego chłopaka. I mimo iż jej terapeuta temu zaprzeczał, Audrey była przekonana, że zwyczajnie gdzieś po drodze przyszło jej stracić rozum; postradać resztkę zmysłów doprowadzając się na skraj szaleństwa… I coś w tym szaleństwie powoli zaczynało jej się podobać, głównie za sprawą faktu, że porzucała wszelkie wytyczne otoczenia oraz konwenanse na rzecz bycia po prostu sobą. I choć jeszcze nie wiedziała w pełni co to oznacza, powoli odkrywając kolejne karty poukrywane gdzieś w jej umyśle, zaczynało jej się to podobać. Zupełnie jakby odzyskała choćby cień równowagi, zapatrzona w cel, który do tej pory jawił się jej jako mglisty i przypominający odrobinę skakanie na główkę do sadzawki.
Teraz jednak, gdy on znajdował się ledwie na wyciągnięcie dłoni, wpatrując się w nią tymi przenikliwymi, niebieskimi oczami cel ten zaczynał przybierać odrobinę bardziej namacalną formę, choć nie była ona jeszcze na tyle realna, aby zapalić w jej sercu niewielki płomyk nadziei. Uśmiech, jaki zamajaczył na jej ustach stał się odrobinę pewniejszy gdy radiowy głos niósł ze sobą odpowiedź. Wiedziała, doskonale, że zawaliła kilka spraw, a jej zaufanie względem tego mężczyzny nadal pozostawało zakopane dwa metry pod ziemią gdzieś pod tabliczką tam są drzwi… Uznała to jednak za dobry znak, nawet jeśli nie wiedziała dokąd ów znak prowadzi.
Stanęła obok, delikatnie opierając plecy o przeszkloną ścianę windy.
- Dobrze wyglądasz. - Ni to komplement ni zaczepka uleciały z jej ust. Nie powinna. Oczywiście, że nie powinna, tak samo jak jej spojrzenie nie powinno regularnie wędrować w jego stronę… Od jakiegoś czasu jednak miała głęboko w nosie to, co wypada a czego nie - już raz przejmowała się podobnymi podszeptami i doprowadziła do katastrofy czego za nic nie chciała powtórzyć.
Zawsze lubiła chemię, jaka między nimi była. To dziwne, niemal elektryczne przyciąganie sprawiające, że jej ciało w zupełnie naturalny sposób szukało jego dotyku oraz bliskości; że potrafili zgłupieć jedynie dlatego, że znajdowali się w zbyt bliskiej odległości od siebie. I teraz odczuwała podobne przyciąganie, nadal wywołujące gęsią skórkę na skórze i sprawiające, że bezwiednie co jakiś czas przesuwała się odrobinę bliżej. Z każdą kolejną chwilą tej dziwnej ciszy, to zdradzieckie przyciąganie zdawało się rosnąć na sile. Z cichym westchnieniem przesunęła dłonią po smukłej szyi, zatrzymując opuszki swoich palców gdzieś na obojczykach jednocześnie walcząc z pokusą, aby przycisnąć go do ściany i dobrze znanymi mu gestami przekazać to, czego nie umiały wypowiedzieć usta.
Brązowe spojrzenie przesunęło się w stronę wyświetlanych na czerwono numerów pięter, gdy przestępowała z jednej nogi na drugą, zupełnie jakby to miało pomóc jej się skupić. Nie tak to planowała. Chciała ułożyć to, co działo się w jej głowie a później… W zasadzie jej plan od tego momentu zakładał czystą improwizację zafundowaną przez spontaniczne impulsy, po których zapewne znikłyby wszelkie wątpliwości co do tego, że oto Audrey Bree Clark straciła resztki rozumu.
I to właśnie taki impuls pojawił się w panience gdzieś między piątym a czwartym piętrem zapowiadającym rychło zbliżający się koniec krótkiej przejażdżki. Niczym wiedzione jakąś niewidzialną siłą, jej opuszki palców same odnalazły męski nadgarstek, aby niepewnie, przelotnie przesunąć po szorstkiej skórze.
- Jeb, czy… - Zaczęła, chcąc przełamać milczenie i zaproponować wspólną kawę, nie było jej jednak danym aby dokończyć wypowiedź. Nagle, zupełnie niespodziewanie do do ich uszu doleciał dziwny huk, winda zatrzęsła się przez co Audrey musiała zrobić dwa, niewielkie kroczki ledwo utrzymując równowagę, po czym… stanęli. Pomiędzy piętrami, a migające światło nie zapowiadało niczego dobrego.
Pech czy znak od losu - któż to wie?

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Była śliczna. Nie musiał przyglądać się jej zbyt długo, by zawyrokować, że krótkie włosy jedynie odsłoniły jej piękną twarz, która kwitła. Podejrzewał, że wynika to głównie z młodości – miała swoje prawa i dzięki niej Audrey wyglądała tak zachwycająco. Niejako sądził, że smutek, który ostatnio przeszła (z jego winy, co mocno go ruszało), sprawił, że dorosła i przekroczyła już granicę między dziewczęcą urodą, a kobiecą. Te wszystkie myśli kłębiły się w jego głowie i doprowadzały do chaosu, który nie powinien mieć miejsca. Mógł ją pożądać, racja. Mógł w swoich najśmielszych marzeniach widzieć scenariusze, które sprawiły, że sam się czerwienił, ale nadal nie miał prawa wykonać żadnego gestu w tym kierunku.
Skoro puścił ją wolno i nakreślił ich relacje w sposób kategoryczny to nie mógł teraz powracać do punktu wyjścia. Tak przynajmniej powtarzał sobie w myślach. Tak powinna brzmieć teoria w jego wykonaniu, ale w praktyce coraz częściej przyłapywał się na tym, że zerkał w jej stronę i odnajdywał tyle powodów, by sobie darować to całe rozstanie i po prostu być z nią. Tutaj, teraz, w tej przeklętej windzie, która była stara i skrzypiała.
Tyle, że hamowały go już nie tylko konwenanse, choć te odgrywały ważną rolę. Jebbediah dobrze pamiętał jej dobrą radę, by udał się do terapeuty i jak zepsuta taśma powracał wspomnieniami do tych słów i one niejako trzymały go w ryzach. Mógł ją całkiem zachłannie chcieć, ale nie potrafił wykreślić z pamięci tego stwierdzenia i tej jej pogardy i niezrozumienia jego sytuacji. To sprawiało, że choć była śliczna i taka zupełnie wiosenna w tej Australii, nie wykonał żadnego kroku w jej stronę, a na jej krótkie słowa, skinął głową.
- Dziękuję. Ty też. Coś zrobiłaś z włosami? – nie znał się zbytnio na tym, właściwie ważniejszym pytaniem byłoby pewnie stwierdzenie co tutaj robi, bo była już po studiach, ale nie przeszło mu to przez gardło. Nie był dobry w small talku, zwłaszcza z osobą, która nawiedzała go w każdym śnie, więc wolał się zamknąć i poczekać aż drzwi windy rozsuną się i rozejdą się w swoich kierunkach.
Ciągle łudził się, że miną miesiące i lata, a on w końcu zapomni o niej i skupi się na swoim prawdziwym powołaniu. Od jej nieszczęsnej wizyty w swoim domu wiedział przecież, że Audrey nigdy nie zostałaby pastorową i szaleństwem byłoby od niej tego oczekiwać.
Miała swoje zwierzęta, plany, marzenia, a Ashworth ze swoją drogą ku Bogu zdawał się być daleki od nich. I tu błądził myślami gdzieś zupełnie, zupełnie w innym kierunku, gdy poczuł jej dłoń na nadgarstku. Zerwał się jak oparzony i spojrzał na nią. Nie do końca rozumiał co chciała mu przekazać, ale wiedział, że to nie może być nic dobrego. Od czasu zerwania poruszali się po tak napiętych strunach, że zapomniał o czasach, gdy po prostu potrafili się dogadać, a ich rozmowy przynosiły mu czyste ukojenie.
Obecnie miał wrażenie, że jest od tego stanu daleki.
Zwrócił jednak głowę w jej stronę i spojrzał prosto w jej oczy. Nie sformułowała żadnego pytania, więc patrzył głównie wyczekująco, ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć (a on przekonać ją, że to zły pomysł) winda zatrzymała się między piętrami.
- Cholera, mówili mi, że to wynalazek ze średniowiecza – mruknął i nacisnął guzik alarmu, ale żadnego dźwięku nie było. Zostali zupełnie uwięzieni i był przekonany, że za chwilę na dodatek zgaśnie światło, skoro to pewnie awaria elektryczności. – Latarka – poinstruował ją, a sam uniósł się na palcach, by spróbować wyważyć sufit. O ile to w ogóle będzie możliwe, bo miał wrażenie, że dopóki nie przyjdzie pomoc to zostali tu na dobre uwięzieni.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Zdawać by się mogło, że znajdowali się w podobnych punktach - oboje swoimi słowami zranili tę drugą osobę do której nadal żywili silne uczucia… I oboje czuli się poruszeni faktem, że to właśnie ta osoba ucierpiała. W panience Clark wyrzuty sumienia były na tyle silne, że postanowiła zmienić swoje życie. Może nie wywracała go drastycznie do góry nogami, pozostając przy pewnych stałych będącymi znaczną częścią tego kim była lecz i tak sama uznałaby zmiany za… ogromne. Zapewne przypominające odrobinę porywanie się z motyką na słońce, z każdym jednak kolejnym dniem nabierała pewności co do swojego malutkiego planu zakładającego próbę uzyskania wybaczenia oraz podtrzymania kontaktu. Nie, nie miała już nadziei… W zasadzie nie była w ogóle pewna, do czego to wszystko doprowadzi, w charakterystycznym dla siebie odruchu więc odkładała podobne rozmyślania skupiając się na działaniu - to zawsze wychodziło jej najlepiej i miała nadzieję, że pogodzenie się ze samą sobą oraz swoimi uczuciami pomoże.
Uczuciami, Które uderzały w nią teraz ze zdwojoną siłą gdy organizm zrozumiał kto znajduje się w tak cholernie niewielkiej odległości od niej.
- Dzięki, ścięłam je. - Przyznała z cieniem rozbawienia w delikatnym głosie. - Potrzebowałam zmiany. - Dodała jeszcze delikatnie wzruszając wątłym ramieniem. Nie musiała mu się tłumaczyć i doskonale zdawała sobie z tego sprawę, jednak gdzieś w środku zwyczajnie chciała napomnieć o tak niewielkiej, lecz istotnej dla niej zmianie. Był to bowiem pierwszy krok do dalszych zmian, o których skrycie i z całego serca bardzo chciałaby mu opowiedzieć. O dodatkowych studiach i próbie uniezależnienia się od dziadka, o terapii oraz tym jak udało jej się zrozumieć i dojść do porozumienia z jej emocjami, aż w końcu o tym, co spowodowało, że jej myślenie szło takimi torami jakimi szło wcześniej… Czuła jednak, że nie jest to dobry moment. Zwłaszcza teraz, gdy tak skrajnie reagował na jej najdelikatniejszy dotyk, sprawiając, że dziwna gula pojawiała się w jej gardle. Jak do tego doszło? Nie wiedziała, była jednak pewna, że gdy oboje byli małymi, zranionymi kulkami nieszczęścia zwyczajnie zagubili się gdzieś w drogach. A przecież niegdyś nie straszne im były najstraszliwsze z burz - i to ta myśl sprawiła, że uśmiech zniknął z pełnych warg, a serce zabolało ponownie tym paskudnym bólem rozstania.
Nie uciekła jednak wzrokiem, niczym zaczarowana obserwując uważnie przystojną twarz miłości swojego życia, próbując ułożyć w głowie słowa zapytania… To jednak nie nastąpiło za sprawą psotnych kolei losu, za których sprawą winda zatrzymała się.
I choć sytuacja pozornie wydawała się tragicznie, tak panienka Clark, o dziwo, zachowywała resztki spokoju. Nie pierwszy raz utknęła w windzie, a fakt, że przewrotny los uwięził ją w niej wraz z panem Ashworth… Parsknęła śmiechem, ciężko jednak było stwierdzić czy jest to spowodowane jego słowami, stresem czy zwyczajnym rozbawieniem wywołanym myślą, że w sumie śmierć w jego towarzystwie wcale nie jest takim złym scenariuszem.
- Mnie też ostrzegali, ale chyba nie dałabym rady stoczyć się po tych wszystkich schodach. - Zauważyła z cieniem rozbawienia nadal obecnym w jej głosie, bo choć problemy ze zdrowiem wywołane tymi wszystkimi przeżyciami dokuczały odrobinę i irytowały, zdążyła nauczyć się z nich śmiać. Bez chwili wahania wyjęła telefon z kieszeni i uruchomiła w nim niewielką lampkę, jakoś tak odruchowo przyświecając w stronę sufitu, na którym co chwilę pobłyskiwało sztuczne światło jarzeniówek. Przez kilka uderzeń serca brązowe spojrzenie wędrowało między sufitem a jego buzią, zupełnie jakby próbowała rozszyfrować co też próbuje zrobić. - Czekaj… - Poprosiła więc, po czym szybko odłożyła torbę pełną książek i innych, tajemnych rzeczy oraz zsunęła z ramion kurtkę, pozostając w samej, satynowej koszulce. - Trzymaj latarkę i podsadź mnie, ja spróbuję. - Rzuciła, już szykując się do próby wyważenia sufitu… chociaż nie była pewna, czy cokolwiek im to da, bo choć w filmach wspinali się po kablach niczym po linach tak nie sądziła, aby sama potrafiła dokonać podobnych rzeczy. Mimo to już niepewnie układała dłonie na jego ramionach gotowa znaleźć się wyżej, choć dotyk ten zdawał się palić delikatną skórę i różowić odrobinę dziewczęcy policzek.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Zamknięcie w ciasnej windzie z eks brzmiało praktycznie jak katastrofa i był przekonany, ze to się źle skończy. Mógł nawet zacząć obstawiać zakłady, bo przecież jedno z nich musiało nie wytrzymać i zacząć przerzucać się wyrzutami. Był przekonany, że po kilku minutach zaczną siebie nienawidzić i co gorsza, nie będzie możliwości ucieczki jak ostatnio. Z tego też powodu próbował poradzić sobie z wyłamaniem sufitu, choć to rozwiązanie zdawało się być tylko filmową iluzją. Prawda była bolesna – musieli poczekać na profesjonalną pomoc i przestać bawić się w inżynierów. Tyle, że to nie należało w naturze Jebbediaha i dlatego podjął próbę wyjścia z tego impasu.
A przynajmniej taki miał plan, gdy usłyszał jej głos. Brzmiało to jak luźna propozycja, ale mimo wszystko musiał ją dokładnie przemyśleć. Nie wątpił w jej umiejętności, chodziło o niego. Ashworth nie był ani trochę pewny faktu, że da sobie radę z jej bliskością i skupi się na czymkolwiek innym. Mimo wszystko nadal tu była i tęsknił za nią, w takich momentach bardziej fizycznie niż psychicznie. Miał wrażenie, że rozstali się na etapie miodowego miesiąca, gdzie praktycznie nie mogli się od siebie oderwać i obecnie pamięć ciała płatała mu figle i wyciągała do niej ręce. Tyle, że jak ten idiota musiał pamiętać, że wciąż są znajomymi, a on ma ją tylko trzymać w celach typowo pragmatycznych.
Tak sobie powtarzał, gdy uśmiechnął się do niej.
- Wskakuj – i nie pytał jej o pozwolenie, po prostu podsadził ją do góry i umieścił delikatnie na swoich ramionach. Była leciutka jak piórko i był w stanie utrzymać ją naprawdę długo, ale zanim się zorientował, faktycznie wszystko zgasło. Miała latarkę, więc odetchnął i pozwolił jej wyważać sufit, a sam skupił się na przypomnieniu sobie, że zerwali i to już nie jest jego dziewczyna. Nie jest i nie będzie, sam to koncertowo spieprzył i teraz powinien się tego trzymać, a nie myśleć o tym, że jest tak blisko i cholera jasna!
Zanim się zorientował, pociągnął ją w dół w swoje ramiona i zwyczajnie objął, czując, że serce zaczyna mu galopować w tym tylko jej znanym rytmie. W tym momencie pieprzył całą techniczną stronę tej windy i to czy wyjdą stamtąd w jednym kawałku. Po prostu chciał ją mieć blisko i ciemność wyjątkowo mu sprzyjała, choć gdyby tylko kazała mu przestać…to puściłby ją od razu. W końcu mogła na tyle zmienić swoje życie (razem z włosami), że nie widziała w nim już kogoś takiego jak ten pieprzony pastor.
- Audrey… - zaczął cicho, niemal szeptem, choć było ciemno, byli sami i trzymał ją mocno w swoich ramionach, opierając ją o ściankę windy. – Wszystko zmieniłaś? – zapytał, bo właściwie był ciekaw czy jej wielkie metamorfozy oznaczały również to, że wyrzuciła go ze swojej pamięci i stał się już tylko echem przeszłości. Takiej do której wprawdzie wraca się z sentymentem i nostalgią, ale nie potrzebuje się wcale wywoływać wilka z lasu czy też na nowo otwierać puszki Pandory ze wspomnieniami. Jeśli tak by było to zaakceptowałby jej decyzję i pozwoliłby jej iść do przodu, nawet jeśli jej widok z obcym mężczyzną miał kiedyś na dobre złamać jego serce. Tak pojmował miłość – jeśli kochało się kogoś wystarczająco mocno to chciało się jego szczęścia, przekładając swoje. A mimo to czekał na jej słowa i nie wypuszczał jej, mając nadzieję, nawet jeśli nie pojmował do końca na co.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Serce panienki Clark zabiło szybciej, gdy tak doskonale znane wargi ułożyły się w uśmiech, który zawsze niezwykle lubiła. Było bowiem coś w tym w tym uśmiechu pana Ashworth. Coś co sprawiało, że nawet najgorsze burzowe chmury przerzedzały się odrobinę i mimo tych wszystkich ran, przykrych doświadczeń oraz rozstania to coś nadal sprawiało, że i jej kąciki ust unosiły się ku górze, zupełnie jakby w tej kwestii nic się nie zmieniło. Ostrożnie wdrapała się na jego ramiona, w tym momencie odrzucając wszelkie rozważania dotyczące tego, czy tak w ogóle wypada. I czy powinna, nawet biorąc pod uwagę wyjątkowość tej sytuacji. Audrey jednak, w tym aktualnym momencie, wolała skupić się na jakimkolwiek działaniu, chyba tylko po to aby na chwilę wyciszyć myśli, podsuwające jej zupełnie inne działania, jakich mogli się podjąć w windzie pogrążonej w migającym świetle jarzeniówek. Majstrowała więc przy suficie windy próbując go otworzyć, choć jego dotyk zdawał się przepalać skórę i przyspieszać bicie serca. Powtarzała więc sobie niczym mantrę, aby oddychać spokojnie w stałym rytmie i skupiać uwagę na suficie.
I może udałoby się jej uchylić wieko windy gdyby światła nie zamigotały i nie zgasły nagle a ona, nim w ogóle przyszło jej się zorientować w sytuacji, już została zamykana w znajomej klatce ramion. Zamarła, zaskoczona zupełnie niespodziewanym gestem, bo nawet w najśmielszych marzeniach nie sądziła, że Jebbediah Ashworth po tym wszystkim, tak zwyczajnie otuli ją ściśle swoimi ramionami choć nie raz od ich rozstania zwyczajnie chciała w topić się w nie i zapomnieć o całym, otaczającym ją świecie.
Tęskniła.
Mimo tych wszystkich złych rzeczy jakie się między nimi wydarzyły i mimo zniszczonego zaufania, tak bardzo tęskniła za tym, aby po prostu był. Blisko, otaczając ją znajomymi ramionami w których nie raz odnajdywała ukojenie, nawet jeśli nie miałby wtedy wypowiedzieć żadnego słowa. Niegdyś bowiem łączyła ich więź, która tych słów nie potrzebowała i teraz, gdy skórę rozgrzewało ciepło znajomego ciała, Audrey poczuła przypływ nadziei, że może jeszcze coś z tej więzi pozostało w ich sercach, bijących teraz w tym samym, przyspieszonym rytmie.
Zadrżała, gdy ściszony niemal do szeptu radiowy głos przyniósł ze sobą brzmienie jej imienia i odruchowo owinęła ciaśniej ramiona wokół jego szyi, na wszelki wypadek gdyby uznał tę bliskość za błąd i chciał ją od siebie odsunąć. I choć zapewne sama nie powinna do podobnej bliskości dopuszczać, tak zwyczajnie kazała rozsądkowi iść się pieprzyć, nie chcąc aby ta chwila dobiegła końca, nawet jeśli jej wspomnienie w przyszłości mogło wywołać kolejne fale bólu.
- Zmieniłam… dużo, a przynajmniej takie mam wrażenie. - Przyznała więc równie cicho, a błysk w brązowym oku zdradzał, że z przyjemnością podzieliłaby się z nim tymi wszystkimi nowinami. Bo miała wrażenie, jakby faktycznie zmieniło się w jej życiu wiele, choć pozornie wydawać by się mogło, że zmiany są delikatne oraz ledwie zauważalne - dla niej jednak przypominały odrobinę trzepot motylich skrzydeł, który tysiące kilometrów dalej mógł wywołać szaleńczy tajfun. Delikatnie oparła swoje czoło o jego skroń, przez kilka uderzeń serca zwyczajnie ciesząc się tą chwilą, jakże odmienną od ich ostatnich spotkań. - Ale są też rzeczy, które chyba nigdy się nie zmienią. - Dodała z delikatnym uśmiechem wyrysowanym na buzi. Nadal miała zwierzęta, nadal kierowała się głosem umęczonego serca które nadal, mimo tych wszystkich zawirowań, uparcie pozostawało jego własnością na przekór wszelkiej logice bądź rozsądkowi.
Nie wiedziała, co wywołało kolejny impuls. Ciepło znajomych ramion? Zapach jego ciała? A może ta dziwna, konfidencjonalna atmosfera jaka zapanowała w ciemnej windzie między dwoma stęsknionymi duszami? Nie była pewna, lecz impuls ten pchał ją w stronę tego mężczyzny, przyciskając jej wargi do jego ust. Nieśmiało i przelotnie, bo choć niegdyś doskonale znała ich smak, tak teraz nie była pewna czy w ogóle miała prawo wykonywać podobne gesty… Czuła jednak, że musi. Chociaż raz, chcąc przekazać mu to, czego nie dało się opisać słowami - jak cholernie za nim tęskni i że jej serce chyba już na zawsze miało pozostać jego własnością, nawet jeśli wcześniej je odrzucił a ich drogi zdawały się rozejść w dwie, różne strony. To jednak traciło na znaczeniu w tym momencie, w którym liczyli się tylko oni i ta niezwykła w swej normalności chwila.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Spoiler
Wiedział, że nie powinien. Nie brzmiało to jak coś, co kiedykolwiek go przed czymś powstrzymało. Ba, był człowiekiem, który zazwyczaj robił wszystko w swoim życiu na przekór, ale tym razem naprawdę wiedział, że nie może zwodzić panienki Clark. Mimo całego zamieszania, jakie jej zafundował, kochał ją najbardziej na świecie i dlatego jego obowiązkiem było pozostawianie jej na etapie zmian, przez które przechodziła. Świadczyły one o tym, że powoli otrząsała się z żałoby po nim i choć Jebbediah nie do końca mógł uwierzyć, że ktokolwiek był w stanie za nim tak tęsknić, musiał jej na to pozwolić. Na opłakanie straty, jaką była jego osoba (dla niej wciąż ta strata była minimalna) i przejście do porządku dziennego w świecie, gdzie Ashworth miał wywoływać u niej jedynie cień uśmiechu, coś w stylu sentymentalnej wycieczki do czasów dawnych.
Miał nadzieję, że tak właśnie kiedyś będzie. Przestanie myśleć o nim w kategoriach obecnej miłości, a stanie się uroczym wspomnieniem. Może nawet ze śmiechem opowie kiedyś mężowi o dawnym zauroczeniu podstarzałym sąsiadem, który stał się alkoholikiem. Może Jeb spotka kiedyś jej dzieci przy sklepie i wręczy im cukierki jak przystało na dobrego pastora, a ona uśmiechnie się i na moment złapią tę nić porozumienia. Tę, która kiedyś sprawiała, że czuli się niemal przywiązani do siebie za pomocą niewidzialnych i niezniszczalnych więzów.
Tak sobie gdybał i tak próbował obronić się przed tym, co sam sprowokował. Wystarczyło przecież silnie ją trzymać i pozwolić na szperanie w windzie w celach ratunkowych. Tylko tyle, ale nie, on musiał wziąć ją w swoje ramiona i w tej ciemności przesuwać dłońmi po jej ciele, zupełnie jakby wpadł w głęboką amnezję i nie mógł przypomnieć sobie dotyku jej ciepłej skóry. Niegdyś przecież uczył się jej na nowo przez wiele miesięcy, wcześniej zaś skrycie do niej wzdychał, zastanawiając się jak pachną po kąpieli jej włosy i czy uśmiecha się przez sen. To wszystko zaś wracało do niego jak ten pieprzony, australijski bumerang i nie mógł zupełnie pozbyć się wrażenia, że właśnie sam zawiązuje sobie pętlę. Nie powinien przecież ją pytać o metamorfozę, zwłaszcza że jeszcze nie był gotów z nią rozmawiać. Wyrósł między nimi mur i najpierw miał w obowiązku próbę rozwalenia go, nie zaś bliskość ich ciał.
Tyle, że mógł sobie mówić swoje, a zanim zdołał pomyśleć, wypalił znowu:
- Jakie rzeczy? – i bardzo by chciał, żeby powiedziała mu, że jej uczucia nie uległy zmianie, ale po głębokim namyśle i fakcie, że jej usta wylądowały na jego wargach, stwierdził, że wcale nie potrzebuje jej słów. Jakby na potwierdzenie tej myśli, nieco gwałtowniej rozszerzył jej wargi swoim językiem i zaczął ją całować zupełnie jak uczniak, który robi to po raz pierwszy w życiu i sprawia mu to niespodziewaną frajdę. On może i miał doświadczenie, może miał w swojej burzliwej przeszłości cały tabun kobiet, ale żadna nie smakowała mu tak jak Audrey, którą obejmował teraz na przekór swojemu postanowieniu, żeby trzymać się od niej jak najdalej. Nie potrafił, nawet i on ulegał chwilowym burzom zmysłów, a nie mógł nic poradzić na to, że te, osłabione ich wzajemną tęsknotą, ciemnością i ciasnotą tej popsutej windy kompletnie oszalały i były skupione tylko na niej i na fakcie, że nareszcie mógł ją całować, a jego dłonie szybko znajdowały drogę pod jej koszulkę.
Niepotrzebnie, nierozważnie i głupio, ale był tylko człowiekiem i zdecydowanie nie był z kamienia, a ona wciąż była dla niego wszystkim i nie potrafił absolutnie się opanować.
Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Spoiler
Pan Ashworth z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie on był czynnikiem zapalającym te wszystkie zmiany jakie pojawiły się w jej życiu. I nie chodziło tu wcale o przechodzenie do porządku dziennego lecz chęć bycia kimś lepszym dla niego. By, gdy w końcu będzie mieć ku temu okazję, mogła zwyczajnie przyznać mu rację we wcześniejszych osądach, wyjaśnić skąd to wszystko się bierze i być może, o ile w ogóle by na to pozwolił, w końcu okazać się takim wsparciem, jakiego potrzebował… Bądź zniknąć, jeśli znów pokazałby jej drzwi, choć nie było pewności, aby Audrey zrozumiała ten sam przekaz, niezależnie czy miał on miejsce dwukrotnie czy powtórzyłby się jeszcze kilka razy, z jednego prostego powodu - wychowano ją w myśl, że o to co kocha się najmocniej należy walczyć do ostatniej kropelki krwi i nie odpuszczać. A tak się składało, że to właśnie ten przyszły pastor zmagający się z problemami z alkoholem był tym, kogo kochała najmocniej na tym świecie, nawet jeśli to on był autorem krzywd, jakich doznała w ostatnich tygodniach.
Nie sądziła, że kiedykolwiek przyjdzie jej o nim zapomnieć, zwyczajnie uważając tego mężczyznę za miłość swojego życia, nawet jeśli podobne stwierdzenie wypowiedziane przez usta kogoś tak młodego jak ona mogło wydawać się zwyczajnie śmieszne. Wiele lat w końcu przed nią było, zapewne wiele nowych znajomości, gdzieś głęboko w sercu czuła jednak, że pan Ashworth był kimś wyjątkowym, którego tak zwyczajnie w świecie nie da się zamienić w jej sercu na kogoś innego.
I utwierdzała się w tym przekonaniu teraz, gdy ciemność spowijała ciasną windę, a jego dłonie sunęły po jego skórze która każdą, nawet najmniejszą jej cząstką chciała znaleźć się pod jego palcami, zwyczajnie stęskniona tego jednego, konkretnego dotyku. Mimo rozstania, mimo tego muru jaki powstał między nimi podczas ostatnich tygodni Audrey czuła, że nadal pozostaje jego, nawet jeśli mógł jej już nie chcieć… Choć pewność co do podobnego scenariusza traciła z każdym, kolejnym jego dotykiem.
Nie odpowiedziała, uznając odpowiedź za zbyteczną w momencie, gdy jej usta same wędrowały do ust Jebbediaha pewne, że gest będzie prostszy oraz bardziej zrozumiały od miliona pięknych, kwiecistych słów. Bo choć wiele zmieniła w swoim życiu, jej uczucia względem jego osoby z pewnością nie uległy zmianie. Owszem, pokomplikowały się odrobinę za sprawą rozstania oraz tego całego rozgardiaszu jaki po nim nastąpił, nadal jednak kochała go mocno, niejednokrotnie doprowadzana przez to uczucie do czystego szaleństwa.
Pomruk zadowolenia wyrwał się więc z jej piersi gdy ten nie odsunął jej od siebie wręcz przeciwnie zapraszając do kolejnych pocałunków, w które wlewała tą całą miłość jaka nadal kryła się w jej sercu. Bo przecież musiał zrozumieć; musiał wiedzieć, że mimo okropności ostatnich wydarzeń jej serce nadal należało do niego, gotowe oddać mu się na srebrnej tacy. Ciało panienki Clark zadrżało z ekscytacji, gdy tylko męskie dłonie odnalazły drogę pod jej koszulkę. Brakowało jej okrutnie jego bliskości oraz dotyku, które teraz, po tych wszystkich tygodniach uderzały jej do głowy niczym najmocniejszy z narkotyków. Scałowywała więc jego wargi zachłannie, na nowo odkrywając doskonale niegdyś znany smak jego ust i mocniej przyciskając go do siebie, zupełnie jakby chciała zniwelować każdą namiastkę dystansu. I choć rozum podpowiadał, że nie powinni tak Audrey nie miała najmniejszej ochoty aby przerywać tę chwilę zapomnienia, gdy ich dłonie błądziły po ciałach, a usta tańczyły w tańcu zachłannych, spragnionych pocałunków bowiem pierwszy raz od dawna czuła, że była w stanie jak niegdyś oddychać pełną piersią.
Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Spoiler
Jebbediah, jak nikt inny, potrafił namieszać jej w głowie sprawiając, że zwyczajnie traciła rozum. Tak po prostu odrzucała wszelkie logiczne oraz rozsądne argumenty (choć nigdy nie była z logiką i rozsądkiem w wielkiej przyjaźni) dając porwać się temu, co podpowiadało jej serce. A to wyrywało się w jego stronę, niczym pies który od dawna nie widział swojego właściciela, chcąc przylgnąć do niego i już nigdy więcej go nie opuszczać. Tęskniła, tak cholernie mocno, przez te wszystkie tygodnie nie potrafiąc pozbyć się uczuć jakimi go darzyła i choć nie posiadała pewności czy istniała szansa na naprawienie, choć odrobinę, ich relacji tak w tym momencie niczym odurzona wiła się pod jego dotykiem, prężąc się tak, by tylko jego palce zaszczyciły kolejny skrawek jej skóry, tak okrutnie spragnionej dotyku. Nie byle jakiego, lecz tego tych konkretnych, spracowanych dłoni które potrafiły rozpalić ją jak żadne inne.
- Ale chcemy… - Odpowiedziała z cieniem rozbawienia w głosie, uważając to za całkiem dobry kontrargument do jego uwagi. Fakt, że oboje tego pragnęli wydawał jej się oczywisty, zwłaszcza teraz, gdy stęsknione za sobą ciała zdradzały to wszystko czego nie potrafiły nazwać słowa. Pomruki zadowolenia same ulatywały z jej piersi w odpowiedzi na wędrówkę jego ust. Sama nie pozostawała dłużna, błądząc dłońmi po jego ciele i scałowując kolejne skrawki jego szyi oraz ramion i choć z początku w jej ruchach dało się wyczuć pewną dozę niepewności, szybko zniknęła ona z jej ruchów, a dłonie dziewczyny same powędrowały do jego bioder, próbując po ciemku uporać się z zapięciem jego spodni.
Chciała tego. A raczej chciała zwyczajnie jego, bo choć ostatnie tygodnie nosiły na sobie znamię cierpienia tak doskonale pamiętała jego serce oraz te dobre czasy, przepełnione jego obecnością, do której braku jeszcze nie zdążyła się w pełni przyzwyczaić. I gdzieś między kolejnymi, zachłannymi pocałunkami w panience Clark zakiełkowało ziarno nadziei. Tej głupiej, zdradzieckiej nadziei, że może jeszcze nie wszystko było stracone i kiedyś uda im się odzyskać utracone zaufanie oraz poukładać sprawy między nimi, nawet jeśli pozornie mogłoby to wydawać się niemal niemożliwym. Nadzieja jednak, zwłaszcza połączona z miłością, zdawała się skutecznie uciszać wszelkie pomruki pesymizmu oraz czarnowidztwa.
I już, już chciała prosić, aby zwyczajnie wziął ją tu i teraz, gdy nagle ten odsunął ją od siebie i odstawił na ziemię wywołując westchnienie przepełnione niezadowoleniem jaki uleciało z jej piersi. W pierwszej chwili przeszło jej przez myśl, że zrobiła coś nie tak, w drugiej jednak przypomniała sobie jego pierwszą odmowę, gdzieś w zakurzonym warsztacie, gdy jej dobre imię stawiał ponad pożądanie… I bezwiednie uśmiechnęła się lekko do tego wspomnienia, próbując uspokoić pędzący, przyspieszony oddech.
- Pewnie masz rację, chociaż ja nie mam nic przeciwko… - Przyznała więc, by tuż po tych słowach skraść z jego ust jeszcze jeden, przelotny pocałunek którego nie umiała sobie odmówić, nadal spragniona witaminy J jak Jebbediah… W końcu nie byłaby sobą, gdyby podobne stwierdzenie nie uleciało z jej ust, a smukłe palce nie przesunęłyby tęsknie gdzieś po membranie jego skóry. Ciężko było zapomnieć o pewnych odruchach, które przychodziły zupełnie naturalnie, wcześniej powtarzane tysiące razy. - Wiesz, tak na wszelki wypadek, gdyby winda miała spaść albo nikt nas tu nie znalazł i takie tam… - Dodała półżartem, lekko, chcąc odrobinę rozładować napięcie by do tej spowitej w mroku windy nie zakradła się przypadkiem niezręczność. Nie mieli bowiem jak się rozejść i nie wiedzieli, ile jeszcze czasu przyjdzie im spędzić w tej windzie.
Jak w ogóle powinna to wszystko rozumieć? Czy całowałby ją tak zawzięcie, gdyby po tych wszystkich wydarzeniach już nic dla niego nie znaczyła? Czy jej śmiały plan snuty przez ostatnie tygodnie miał szansę wypalić? A może to wszystko było ułudą cierpiącego z miłości umysłu? Chciała, tak mocno chciała, aby istniała chociaż jedna, niewielka szansa na to, żeby udało im się poukładać sprawy; aby nie byli sobie dłużej obcy, a w jego sercu nadal znajdowało się miejsce dla niej. - Zostań. - Poprosiła, nie była jednak pewna czy chodzi jej o to, żeby nie odsuwał się w dalsze ciemności windy czy może aby został w jej życiu i nie znikał już na kolejne długie tygodnie. Nieśmiało oparła głowę o jego ramię, delikatnie przesuwając nosem gdzieś po jego obojczyku. Raz zdeptaną granicę łatwo było przekroczyć ponownie, zwłaszcza teraz gdy ciało samo lgnęło w jego stronę nadal upojone dotykiem sprzed kilku chwil. - Panie Ashworth… - Zaczęła, formułką według ich małej tradycji. - Jeśli stąd wyjdziemy, da się pan któregoś dnia porwać na kiepską kawę z automatu? - Nieśmiała propozycja uleciała z jej ust, rozlewając po jej ciele dziwne napięcie. Bo przecież mógł się nie zgodzić, a ona mogła źle zrozumieć całą sytuację. I choć nie wiedziała, dokąd ów propozycja mogła doprowadzić, jedno było dla niej pewne - nie chciała, aby Jebbediah Ashworth był obcy. Zwłaszcza teraz, gdy ich serca nadal zdawały się bić w jednym rytmie.
Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Bywały chwile, gdy wolałby, żeby nic dla niego nie znaczyła. To rozstanie wówczas nie wywoływałoby w nim tyle bólu i zgryzoty. Po prostu uznałby, że ich wspólna podróż się zakończyła i nie powinni już się widywać. Proste, chirurgiczne cięcie, których w swoim życiu Jebbediah miał sporo. Tyle, że tak nigdy nie było i panna Clark wryła się w jego serce i zdawał sobie sprawę, że rozstanie z nią rozdziera go na pół. Tyle, że gdy ona płakała, histeryzowała, zabiegała o uwagę, on po prostu przyjął to jak prawdziwy stoik, godząc się z tym, że cierpienie będzie odtąd nieodłączną częścią jego życia. Niektórzy twierdzili, że nie można żyć bez miłości, ale dla Ashwortha w tym wszystkim ważniejszy był tlen. Może brzmiało to jak kiepski żart albo wręcz dewaluacja rozpaczy, jaką odczuwała ta dziewczyna, ale Jeb nie potrafił inaczej.
Nie mógł i nie chciał pogrążyć się w rozpaczy. Przyjmował argumenty, które przemawiały za rozstaniem i czuł, że przede wszystkim siebie skazuje na ból. Ona, wierzył w to jak w Ewangelię, miała w końcu podnieść i rozpocząć życie na nowo. Może trochę stereotypowo nawet twierdził, że jest młoda i wyliże się z tych ran. Jej cierpienie brał w nawias, bo i sam kiedyś stracił młodzieńczą miłość i wiedział, że choć wówczas serce pękało i sens życia został zachwiany, przetrwał. I ona miała jeszcze kiedyś się uśmiechać, szukać innej historii swojej miłości.
Zaś on… pozostawał w tyle, bo wątpił, że na jesieni swojego życia miał poznać kogoś, kto będzie dla niego tyle znaczył. Audrey miała pozostawić niegojącą się ranę na jego sercu i z tego też powodu nie mógł pogrążać się w pożądaniu, w tym pragnieniu bycia z nią jednością. To nie było dobre dla zapomnienia, dla pozostawienia jej za sobą i dla jego przetrwania. Mógł mówić co chciał, udawać, że wszystko jest dobrze, ale gdy była tak blisko i całował ją to zdawał sobie powoli sprawę z tego, że jej już nie puści.
A przecież musiał.
I ta myśl sprawiła, że nareszcie otrzeźwiał i pozwolił jej opaść na podłogę tej windy, choć niewiele dostrzegł w ciemności, a już na pewno nie jej wyraz rozczarowania (na szczęście) jego decyzją. Tyle, że co byłoby dalej, gdyby to zrobili? Nie byli tego typu parą, która sypia ze sobą bez zobowiązań. On nie był tego typu mężczyzną, by ją wykorzystać i potem zostawić bez słowa. Czekał jednak na awanturę, na kolejne wyrzuty, a otrzymał… ostatniego, ukradzionego wręcz buziaka.
Stał jak wryty i na chwilę zupełnie zapomniał o tym, że są w windzie i na dodatek pewnie spóźnia się już zupełnie na spotkanie Kongregacji. Właściwie zupełnie zapomniał o swojej Bogu winnej parafii, skoro nadal nie umiał wymazać z pamięci smaku jej ust i możliwości, jakie zaprzepaścił, bo najwyraźniej był zbyt porządnym facetem. Miał ochotę siebie za to zdecydowanie ukamienować i nie mógł darować sobie swojej męskiej decyzji. Dlatego też wciąż trzymał ją za rękę.
- Gdybyśmy zginęli to powinienem być daleki od aktów seksualnych z kimkolwiek – odpowiedział, ale myślami był daleko, daleko od chrześcijańskiej wykładni śmierci i życia pozagrobowego. Przecież mógł ją mieć, a jak ten kretyn znowu odsuwał ją od siebie w imię moralnych zasad. – I to nie jest dobry pomysł, bo nie jesteśmy razem - zdecydował i postanowił trzymać się mocno tej decyzji, choć dłonie niespokojnie ściskały te jej. Zostań, właśnie w tym był problem, że nie mógł, że przegrali już swoją szansę i teraz musiał jej pozwolić na lepsze życie z dala od siebie.
Oparł się o ściankę i westchnął. Padła propozycja kawy, a on nie wierzył, że będą potrafili przejść do etapu zwykłych znajomych. Mimo wszystko bardzo chciał się z nią zobaczyć, dotknąć ją, na nowo porozmawiać z nią bez tych wszystkich buzujących od tygodni emocji.
- Naprawdę myślisz, że to dobry pomysł? – zapytał cicho, po czym kiwnął głową. – Możemy spróbować, ale nie jestem ostatnio świetnym towarzystwem, jeśli chodzi o rozmowę – uprzedził ją. Był przecież nadal człowiekiem, który nieumiejętnie usiłował wziąć się w garść, a na dodatek już ostatnio skrytykował jej podejście do życia. Nie do końca rozumiał po co mieliby się spotykać i udawać, że wcale nie było między nimi źle i jednocześnie wcale nie pragnęli skończyć ze sobą w łóżku. To wszystko było tak skomplikowane, że jego prosty i na dodatek skacowany umysł domagał się przerwy, więc usiadł na podłodze windy.
- Tak właściwie… Co ty tu robisz? – zagadnął, bo wiedział, że studia skończyła już dawno temu.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ