Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Wiedziała już, że awanturą oraz kolejnymi wyrzutami nic nie zyska. I choć wtedy jej intencje były dobre, a ona kierowała się silną potrzebą zapewnienia Jebbediaha o tym, że przecież niezależnie czy miał miliony czy też nie miał nicdla niej był tak samo ważny, popełniła po drodze kilka błędów, które doprowadziły do tego, że znaleźli się w takim, a nie innym miejscu. Przez ostatnie kilka tygodni odtwarzała w głowie ich ostatnią rozmowę, nie raz zastanawiając się czy może gdyby nie była tak głupią istotką bieg wydarzeń potoczyłby się inaczej finalnie dochodząc co wniosku, że niestety, przeszłości nie mogła już zmienić. Miała jednak wpływ na to, co mogło się wydarzyć i to właśnie podobne poczucie połączone z jego słowami było fundamentem zmian, jakie w niej następowały.
Co ważniejsze, Audrey Bree Clark zwyczajnie nie chciała kolejnej kłótni, wyrzutów oraz wyciągania na wierzch ran, które mogły już nigdy się nie zagoić. Chciała jego, nawet jeśli posiadała świadomość, że naprawienie błędów i zburzenie murów może okazać się niemożliwym, tęskniła jednak nie tylko za jego dotykiem czy smakiem ust ale i samą jego obecnością. Rozmowami, chwilami gdy siedzieli obok siebie w milczeniu które wyjątkowo nie przeszkadzało, wieczorami gdy grali w planszówki i zwyczajnie się poznawali… Bezwiednie splotła ich palce razem, gdy ten zacisnął dłoń na jej dłoni, chyba zwyczajnie nie chcąc go puścić w obawie, że wtedy rozpłynie się gdzieś w tej ciemności i już nigdy nie usłyszy radiowego głosu.
Nawet jeśli ten głos niósł ze sobą słowa na które nie wiedziała jak odpowiedzieć i które kuły gdzieś w piersi nieprzyjemnie bo właśnie teraz, gdy ich dłonie były splecione ze sobą, a usta nadal nosiły na sobie smak jego warg świadomość, że oni są już przeszłością zwyczajnie bolał znacznie mocniej niż podczas szarej codzienności.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi i chyba tylko silny uścisk na jej dłoni sprawiał, że nie wypowiedziała ani jednego słowa. Cichy głosik gdzieś z tyłu głowy podpowiadał jej, że może jeszcze to nie koniec wspólnej opowieści, swoim istnieniem zaskakując nawet panienkę Clark.
- Nie wiem, nie mam też pojęcia dokąd może to doprowadzić, ale zwyczajnie chcę. - Przyznała, bo przecież musiał wiedzieć; przecież to chciała przekazać mu każdym, zachłannym pocałunkiem spijanym z jego ust - że tęskniła, a jej serce nadal pozostawało jego własnością. I nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie spróbowała choć odrobinę zmniejszyć muru, jaki powstał między nimi w ostatnich tygodniach. - Czyli jesteśmy umówieni? Wiesz, zawsze możemy po prostu sobie razem pomilczeć. - Ciepłe stwierdzenie uleciało z jej ust, a jej kciuk przesunął po wierzchu jego dłoni zupełnie jakby chciała upewnić go w przekonaniu, że nie miałaby z tym najmniejszego problemu. Pamiętała, że Jebbediah był mężczyzną zamkniętym w sobie, jeszcze lepiej pamiętając, do czego potrafiło doprowadzić zbytnie naciskanie na niego i nie miała zamiaru popełnić kolejny raz tego samego błędu. Wolała po prostu być - gdzieś w pobliżu, podziwiając rysy jego twarzy i gotowa wysłuchać tego, co sam chciałby jej powiedzieć.
A gdy Jebbediah osunął się na podłogę, poszła w jego ślady, również przysiadając gdzieś obok, na tyle blisko, by prawie stykali się ze sobą swoimi ramionami. Nadal jednak nie puszczała jego dłoni, zwyczajnie odnajdując w niej oparcie gdy pogrążeni byli w tej wszechobecnej, pożerającej ciemności.
- Chodzę na kursy biznesowe. - Zaczęła, a nieprzyjemne mrowienie stresu pojawiło się gdzieś pod jej skórą. Bo nie miała pojęcia czy jeśli przyzna się do tego jakie zmiany zachodziły w jej życiu i kto był ich prowodyrem Jebbediah zwyczajnie nie wyśmieje jej bądź ponownie nie skrytykuje obranej przez nią drogi. - Ja... Dużo myślałam po naszej ostatniej rozmowie, wiesz? Doszłam do wniosku, że nie chcę być postrzegana jako wytwór pieniędzy mojego dziadka i postanowiłam się od niego uniezależnić finansowo, nadganiam więc braki w wiedzy... A trochę tego jest. - Przyznała z cieniem niepewności, wyczekująco zerkając w jego stronę, a serce zaczęło bić mocniej w jej piersi napędzane nerwami. Bo choć jego zdanie na ten temat nie powinno ją obchodzić biorąc pod uwagę zerwanie, tak obchodziło ją bardzo - w końcu to jego słowa były impulsem do zmian; wywoływały chęć udowodnienia, że jest kimś więcej i chce być kimś lepszym niż do tej pory.
- A ty? Co tutaj robisz? - Spytała po chwili z wyraźnym zaciekawieniem w delikatnym głosie. - Byłam tak zaskoczona jak zobaczyłam cię w windzie, że przez chwilę miałam wrażenie, że mózg płata mi figle. - Przyznała rozbawiona, uniwersytecka winda była jednak ostatnim miejscem o którym mogła pomyśleć gdyby zastanowiła się nad miejscami, w których mogła go spotkać.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie spodziewał się, że czyjeś słowa mogą uderzać w niego tak bardzo. Słyszał wszak w swoim życiu wystarczająco wiele obelg i komentarzy, które godziły w niego i sprawiały, że był bliski szaleństwa dziadka i ojca. Żadne z nich nie brał do siebie tak bardzo jak te płynące z ust, które wielokrotnie całował. Zrozumiał wówczas, że Audrey potrafiła go zranić w najbardziej dotkliwy sposób i to było czyste przekleństwo miłości. Może dlatego tak ją unikał – wobec niej pozostawał nieodporny na krzywdę i wrażliwy. Takiego siebie zaś nie chciał widzieć, zwłaszcza teraz, gdy cały świat mu się rozsypał i z trudem, kawałek po kawałeczku go składał, a i tak nie był przekonany czy kiedykolwiek mu się to powiedzie.
Przez to stracił zaufanie do panny Clark. Zrównała się poziomem z ludźmi, którzy dotychczas z niego szydzili i sprawiali, że czuł się oceniany z góry przez pryzmat swoich przodków. Wiedział, że to niesprawiedliwe podejście i znał ją dotąd jako osobę o zupełnie innym charakterze, ale nie umiał już jak dotąd otworzyć się przed nią. Zamknął za sobą drzwi z hukiem i choć fizycznie byli sobie niesamowicie bliscy i pragnął ją to psychicznie czuł, że decyzja o rozstaniu była słuszna. Nie miał jej niczego do zaoferowania, a na domiar złego ona widziała w nim tylko pociesznego wariata, który wymagał natychmiastowej terapii. A choć z czasem miał się z nią zgodzić to świadomość, że najbliższa osoba widzi go w ten sposób zabolała bardziej niż jakakolwiek obelga obcych mu ludzi. Był dla niej przegrany już na starcie i właściwie mógł jej nawet przyznać rację. Na dodatek dochodziła jeszcze sprawa z jej stosunkiem do Kościoła – Jebbediah w tej chwili nie potrafił widzieć ich wspólnej przyszłości i choć ta myśl go zabijała wolno, musiał ją sobie odpuścić. Dlatego jej propozycja wydawała mu się nieco skomplikowana. Nie chciał jej robić nadziei czy wskrzesać na nowo pożądania, które wciąż było zbyt silne.
Nie mogli szarpać się ze sobą bez końca, zwłaszcza że widział w niej zmiany. Byłby skończonym skurwysynem, gdyby po tym wszystkim co zrobił, oczekiwał, że zostanie przy nim. Przy człowieku, który jeszcze nie podjął decyzji o leczeniu i przy człowieku, który miał zarabiać tylko tyle, by starczyło na kiepskie utrzymanie przy parafii. Poza tym jakoś nie wyobrażał sobie Audrey pełniącej obowiązki przyszłej pastorowej.
A mimo to siedział tutaj i zgadzał się na kawę. Wszelkie racjonalizm jednak ginął śmiercią naturalną, gdy czuł jej słodki zapach i obecność, mieszającą mu bez reszty w głowie. To był powód dla którego był gotów nawet zaryzykować tę niedobrą kawę z automatu.
- Rzadko milczysz, więc wątpię – podzielił się jednak spostrzeżeniem, bo panna Clark ostatnio mówiła bez przerwy, tłumaczyła, wyjaśniała, domagała się tego z jego strony. Już zapomniał jak niegdyś kojąca między nimi potrafiła być zwykła cisza, gdy wszystko było w porządku i był po prostu spracowany, a ona opierała głowę o jego ramię i czuł, że nareszcie jest w domu.
Jak na razie był daleko poza nim i potrzeba było zwykłego czasu, by poczuł dawną gościnność i rodzinne wręcz ciepło. Jej dłoń, nadal uwikłana w tę jego zdecydowanie pomagała. Kiwnął głową na jej słowa.
- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało – przyznał jednak. Wiedział, że Audrey w pewien sposób jest zależna od pieniędzy dziadka, ale to raczej chodziło o wychowanie, o fakt, że nawet widząc jego skromne warunki mieszkaniowe nie potrafiła na to spojrzeć szerzej. – Ale kursy biznesowe przydadzą ci się do prowadzenia sanktuarium. Będziesz mogła pomóc temu swojemu przyjacielowi – i dobrze, że było ciemno, bo przewracał oczami na samo wspomnienie jej pożal się, Boże kumpla stamtąd. Może już poprosił ją o rękę? A może to w jego ramionach wypłakiwała się i przeklinała Jeba? Same te myśli były dla niego nieznośne, więc pokręcił głową, zupełnie jakby żałował swojej własnej małostkowości i skupił się na jej pytaniu.
- Studiuję teologię. Potrzebuję kursów, by zostać pastorem. Szczerze mówiąc nie sądziłem nawet, że tak bardzo mi się to spodoba – uśmiechnął się, a za chwilę skarcił się za ten entuzjazm. Przecież jej to nie obchodziło i to spostrzeżenie było dla niego równie smutne i przykre jak fakt, że oboje całkowicie zmienili swoje życie gubiąc tak naprawdę w nim siebie jako parę.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie była pewna, dokąd to wszystko zaprowadzi. W zasadzie nie była nawet pewna, jak potoczy się ta ich rozmowa w tej przeklętej windzie po tym, jak jeszcze przed chwilą z zawziętością sprawdzali, czy dobrze zapamiętali kształty swoich ciał. W każdej chwili w końcu któreś mogło powiedzieć coś, co wywoła kolejną porcję wyrzutów bądź ból w sercu tego drugiego, nawet jeśli nie mieliby tego na celu, mimo to jednak Audrey zwyczajnie chciała w to brnąć. Pchana tęsknotą oraz tą okrutną iskierką nadziei, jaka zalśniła w niej podczas tych kilku chwil spędzonych na zachłannych pocałunkach, zwyczajnie musiała przekonać się czy istnieje choćby cień jakiejkolwiek szansy, nawet jeśli sprawa wydawać by się mogła przegrana. Pamiętała przecież ból jaki jej zadał tymi ostatnimi tygodniami i wyborem jakiego dokonał, pamiętała również zawód w niebieskich oczach i nawet ona wiedziała, że niemożliwym może być naprawienie krzywd jakie wzajemnie sobie zadali… Nie potrafiła jednak odpuścić. Nie, gdy był tutaj tak blisko; gdy ich dłonie trwały splecione razem a serce panienki Clark nadal wyrywało się z piersi w stronę swojego jedynego właściciela. Być może jej działania były naiwne, nauczona jednak była walczyć o to, co kochała, a tak się składało, że cały czas to właśnie pan Ashworth zajmował pierwsze miejsce w jej sercu.
Ciężkie westchnienie uleciało z jej piersi na stwierdzenie, jakie niósł ze sobą radiowy głos.
- Dużo rzeczy zbiegło się w czasie, a każdy wmawiał mi, że nie miałam prawa czuć tego, co czułam… - Zaczęła, zawahała się jednak na chwilę. Bardzo chciała mu opowiedzieć o tym, co udało jej się poukładać podczas cotygodniowych spotkań z psychologiem, obawiała się jednak, że Jebbediah uznałby to za jakąś próbę przekonania… I chyba zwyczajnie potrzebowała czasu, aby bez wstydu się do tego przyznać. - Zagubiłam się trochę, wiesz? Do tego stopnia, że nie raz nie wiedziałam jak się zachować w najprostszych sytuacjach. - Dodała, bo przecież rozstanie z panem Ashworth nie było jedyną sprawą, która spadła wtedy na jej barki. W delikatnym głosie nie było słychać jednak choćby cienia pretensji - wręcz przeciwnie, mówiła spokojnie i jedynie jej palce zacisnęły się mocniej na jego dłoni w geście niepewności. Otwierała się, rzucając się na głęboką wodę, bo przecież sama jeszcze nie odbudowała zaufania do jego osoby, w ten sposób jednak chciała go zapewnić o swoich chęciach i tym, że była już gotowa, aby go wysłuchać.
Nie oczekiwała jednak głębokich wyznań bądź zawiłych tłumaczeń, wręcz przeciwnie - chciała słuchać o tych rzeczach pozornie błahych, powiązanych z jego codziennością, nawet jeśli czasem miała wrażenie, że w tej nie ma już dla niej miejsca. Serce jednak nie było sługą i nie byłaby Audrey Bree Clark, gdyby nie podjęła jeszcze jednej próby, nawet jeśli ta mogła wiązać się z jej cierpieniem.
- A jak chciałeś, żeby zabrzmiało? Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz, po prostu jestem ciekawa. - Spytała dość obojętnie, dając mu zwyczajny, luźny wybór. Wiedziała, doskonale, że Jebbediah nie wiedział wszystkiego o historii jej rodziny jak i wychowania jakie otrzymała od dziadka, nie miała jednak zamiaru zmuszać go do składnia bądź słuchania wyjaśnień. Już nie, teraz chciała słuchać tego, co sam chciał jej powiedzieć.
Parsknęła jednak cichym śmiechem na jego kolejne słowa, zaczepnie szturchając go łokciem w ramię.
- Dałam mu w twarz, wiesz? Żałuj, że tego nie widziałeś. - Przyznała więc rozbawiona, bo teraz, gdy Jebbediah był blisko cała tamta wymiana zdań jaka miała miejsce między nią a wspomnianym mężczyzną zwyczajnie zaczynała ją bawić - nie rozumiała, jak można było uważać się za jej przyjaciela i tak jej nie rozumieć.
Zaciekawienie błysnęło w brązowych oczach na jego kolejne słowa. Wbrew wszelkim pozorom, Audrey chciała wiedzieć. Już wtedy, w jego chatce, w tamtym czasie jednak była przekonana o tym, że nie ma prawa drążyć podobnego tematu… I to chyba echo tego uczucia sprawiło, że oparła swój policzek o jego ramię, opuszkami palców wodząc po jego dłoni, zwyczajnie nie potrafiąc być obojętną na entuzjazm w jego głosie.
- Czyli to coś powiązanego z religią, tak? O czym dokładnie się uczysz? I… jak w ogóle zostaje się pastorem? No wiesz, musisz zdawać jakieś specjalne egzaminy po studiach czy wystarczy jakaś ilość odbytych semestrów albo średnia ocen z teologii? Macie w ogóle na teologii jakieś egzaminy? - Pytania same ulatywały z jej ust. Żywo, z wyraźnym zainteresowaniem w którym jednak ciężko było odnaleźć choćby cień fałszu bo Audrey Bree Clark szczerze była zainteresowana tym tematem, choć sama nie miała o nim choćby najmniejszego pojęcia, głównie przez fakt, że jej rodzina nigdy nie była religijna. Wiedziała przecież, że ojciec Jebbediaha również był pastorem i wiara dla Ashworthów była niezwykle ważna, a entuzjazm w jego głosie jedynie dodawał jej pewności, aby zadawać kolejne pytania… Chyba zwyczajnie, chciała po prostu znów, choć odrobinę, być.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Gdyby tylko mogli zamienić się miejscami… Słowa zasłyszane w czyjejś piosence krążyły pod kopułą jego czaszki sprawiając, że uczuciowy rozgardiasz wzrastał z każdą minutą. Jedyną styczną była stałość uczuć, cała reszta zaś pozostawała plątaniną kabli, nitek, wzajemnych oskarżeń. Jebbediah wiedział, że nic z tego nie będzie. Nic dobrego, przynajmniej, bo cokolwiek przyciągało go do tej dziewczyny było iście diabelskie. Jedynie tak mógł wytłumaczyć niesłabnący pociąg, który już przed chwilą narobił mu problemów. Teraz zaś zmusił go do tego, by z nią rozmawiać. Nie dlatego, że chciał – z każdą taką konwersacją tęsknił coraz bardziej, a nie mógł być aż takim masochistą – ale dlatego, że tak wypadało. Pragnął bowiem wytłumaczyć jej dlaczego był takim kretynem i cóż, koniec końców po prostu mężczyzną.
Żadne przeprosiny jednak jeszcze nie padły, a on skupił się na jej słowach. Nie do końca rozumiał kto kryje się za tym mitycznym każdym, ale był przekonany, że chętnie skopałby mu tyłek. Westchnął.
- Myślę, że po prostu chcieli twojego dobra, a ono jest ulokowane gdzieś w krainie, gdzie nie spotykasz się z mężczyzną, który mógłby być twoim ojcem – zauważył. Zdawał sobie sprawę, że była to przepaść i choć Audrey pragnęła widzieć świat w swoich różowych i idealistycznych okularach on dostrzegał, że przyszłość takiego związku byłaby trudna. Nie, nie twierdził nigdy, że niemożliwa, ale wcale nie dziwił się ludziom z jej otoczenia, którzy się o nią zamartwiali. – Poza tym nie powinnaś uzależniać swojego szczęścia od alkoholika i bankruta – dodał cicho, nieco z przymusem, bo jak do tego pierwszego określenia przywykł i nie było aż tak kłopotliwe, tak drugie niosło za sobą przekleństwo utraty majątku i alpak. Do tego zaś nie dało się tak łatwo przyzwyczaić, czasami nawet nocą miał wrażenie, że zwierzątka wołają go, a on nie potrafi temu zaradzić.
Jak i błędom, które popełnili rozmawiając ostatnio. Musiał jednak z nią być szczery. Być może tak działała na niego ta wszechobecna ciemność, bo powziął taki zamiar i teraz też nie zamierzał się z nią patyczkować.
- Brzmiałaś trochę jak uprzywilejowana panienka. Nie sądzę, że specjalnie, po prostu ty nie dostrzegasz innego życia, bo dziadek zawsze podsuwał ci wszystko pod nos. I naprawdę chciałaś tak żyć? Wiedząc, że dziwnym zbiegiem okoliczności jego znajomy mieszka niedaleko ciebie i w sanktuarium zaczyna pracę? – upewnił się. Jemu wyglądało to na niezłą patologię, ale wiedział, że Audrey zawsze usprawiedliwi starszego pana, który pewnie faktycznie kochał ją nad życie, ale popełniał błąd za błędem i Ashworth mógł przysiąc, że nie odpuści jej tak łatwo uniezależnienia się od jego osoby. Sam fakt, że beztrosko przyjęła od niego samochód napawał go dziwnym przerażeniem.
Tyle, że nie miał czasu zastanowić się nad tym bardziej, bo gdy wspomniała o uderzeniu swojego partnera biznesowego, musiał się roześmiać. Poczciwy Dawsey, robiący sobie nadzieję i wyobrażający sobie Bóg wie co z rozkwaszonym nosem. To musiał być widok życia i już był gotowy zapytać jej czy robiła nieborakowi zdjęcia czy też zostawiła go, żeby znalazł głupią, by go opatrzyła.
Uśmiechnął się.
- Jeśli zasłużył to trzeba było go mocno kopnąć w jaja – starał się brzmieć nonszalancko, bo skoro mieli się zaprzyjaźnić to pewnie w końcu poznają swoich partnerów, ale czuł, że tego by nie zniósł. Dla niego panienka Clark miała pozostać nietykalna, ale nie mówił tego głośno, bo szanował ją i ich rozstanie, choć po jej pytaniach przewrócił teatralnie oczami.
- Serio, Audrey? Średnia ocen? To jedne z najtrudniejszych studiów – a ty masz mnie dalej za wioskowego głupca!, chciał zakrzyknąć, ale chyba puszczenie jej dłoni było wystarczającą odpowiedzią.
Nie musiał mówić nic więcej.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Otaczająca ich ciemność cieszyła dziewczynę, która na pierwsze słowa pana Ashworth wykrzywiła usta w wyrazie zwykłego niezadowolenia. Wielokrotnie słyszała podobne słowa ze strony otoczenia, wielokrotnie również negowała je twierdząc, że przecież wiek jest tylko liczbą w dźwięk myśli, jaka zawsze między nimi była. I coś zakuło ją nieprzyjemnie, że to właśnie on kierował do niej podobne słowa. Ten, który bezczelnie uwodził ją plackiem wiśniowym, zupełnie nie przejmując się ilością cyfr, jakie ich dzieliły.
- To też mnie męczyło, wiesz? Takie wmawianie mi na siłę co jest dla mnie dobre… - Przyznała, próbując w ciemności wypatrzyć jego twarz, a smukłe palce bezwiednie mocniej zacisnęły się na jego dłoni. Wiedziała, doskonale, że związek z nim byłby wystawiony na wiele ciężkich prób, wtedy jednak sądziła, że uda im się przejść przez wszystkie bez szwanku, zaś teraz… Nie była nawet pewna, jak potoczy się ta rozmowa i czy istniała jeszcze nadzieja, że kiedykolwiek znów będzie dobrze. Chciała jednak w to wierzyć, spróbować choć odrobinę ułożyć sprawy między nimi, żeby może kiedyś… Nawet jeśli nie była do końca pewna czy w ogóle ma prawo do podobnych marzeń.
Szybko jednak przyciągnął jej uwagę kolejnymi swoimi słowami. Zamarła na chwilę w bezruchu, zupełnie jakby potrzebowała tej właśnie chwili, aby przyswoić wypowiedziane przez niego słowa. Bo przecież ona zawsze patrzyła na niego w innych kategoriach i choć w jej sercu istniały rany powstałe za sprawą jego wcześniejszych działań i wystawienia jej za drzwi chyba nadal nie potrafiła mówić o nim w negatywny sposób.
- Alkoholik, bankrut… To są tylko słowa, wiesz? - Zaczęła więc nieśmiało, a w jej głosie dało się wyczuć cień wahania - nie z powodu braku wiary w swoje słowa a tego, że utraciła całe zaufanie jakim darzyła tego, nadal kochanego przez jej serce, mężczyznę. To zaś powodowało, że podobne słowa przychodziły jej z trudem, a mięśnie spinały się gotowe na przyjęcie kolejnych, metaforycznych noży jakie mogły rozciąć jej tkanki. - Ja zakochałam się w tym, co jest tutaj… - Delikatnie, nieśmiało ułożyła wolną dłoń na jego piersi w miejscu, w którym winno znajdować się męskie serce. - A to jest naprawdę wiele warte, o wiele więcej niż te dwa określenia. - Dodała nieco ciszej odrobinę speszona, co jedynie potwierdzało prawdziwość jej słów. Doskonale pamiętała te wszystkie momenty w których wpatrywała się w niego zakochanym spojrzeniem, nabierając przekonania, że to właśnie ten ktoś jej jest pisany… Los jednak zdawał się być przewrotnym, a panienka Clark westchnęła ciężko, na jego kolejne słowa, nie pewna co powinna odpowiedzieć. Zasługiwał bowiem na szczerość oraz odpowiednie wyjaśnienia, Audrey jednak nie była pewna, czy mogła podzielić się z nim swoimi myślami w obawie przed kolejnym odrzuceniem bądź nieporozumieniem…
- W kwestii dziadka jest sporo rzeczy, o których nie wiesz. A ja… Po tym, jak powiedziałeś mi co się stało… Czułam potrzebę zapewnienia cię, że to ile masz pieniędzy nie wpływa na to, jak na ciebie patrzę, wiesz? To… To wynika z czegoś innego, niż sądzisz…. - Przyznała więc wybierając odrobinę bezpieczniejszą opcję, będącą niejako wybadaniem terenu. Sprawdzeniem, jak zareaguje by mogła zadecydować czy powinna odkryć przed nim kolejne karty, czy może pozostawić je ukryte już na zawsze. Nie czuła się pewnie otwierając się na kogoś, kto w każdej chwili mógł zmiażdżyć resztki jej serca, nie byłaby jednak sobą gdyby nie spróbowała, nie wykonała choćby niewielkiego, malutkiego kroczku by dowiedzieć się czy nadal interesują go jego sprawy… I czy w ogóle chce choćby spróbować ją zrozumieć, bez tego bowiem nie sądziła, aby kiedykolwiek mogli się dogadać.
Śmiech jaki ulatywał z męskiej piersi rozluźnił odrobinę spięte mięśnie dziewczyny, która sama zachichotała cicho na jego kolejną sugestię… I choć nie sądziła, że kiedykolwiek coś takiego miałoby miejsce (gdyż nie zamierzała brudzić sobie rąk kimś, kto na to nie zasługiwał) tak nie potrafiła ukryć swojego rozbawienia na dźwięk tego, jakże ciekawego, planu. Rozluźnienie jednak minęło równie szybko jak się pojawiło, za sprawą kolejnej odpowiedzi oraz zerwania dotyku. To właśnie to drugie zabolało mocniej, wlewając w serce dziewczyny doskonale znaną niepewność. Nie chciała jednak odpuszczać w obawie, że oto zaraz znów popełni błąd z przeszłości, nieśmiało więc oparła policzek o jego ramię, a drżące palce przesunęły gdzieś po wierzchu jego dłoni.
- Jeb, nie wątpię w to, że jesteś zdolny. - Zaczęła więc miękko, choć głos jej drżał równie mocno, co dłonie. - Po prostu… niewiele wiem na ten temat, dlatego posłużyłam się znanymi mi przykładami, aby łatwiej było mi zrozumieć. Ja… naprawdę mnie to ciekawi, wiesz? W zasadzie chciałam o to spytać już wcześniej tylko… nie byłam pewna, czy w ogóle mam prawo o to pytać, skoro mnie zostawiłeś, i… - Przyznała, a ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, bowiem rzucała się na coraz głębszą wodę, przyznając się do tego wszystkiego, co wtedy przewinęło się przez jej głowę. Czuła jednak, że ta rozmowa miała być jedną z tych istotniejszych, w historii ich znajomości, a jeśli miało okazać się, że nie ma choćby cienia szans… Chyba wolała, aby to dokonało się dnia dzisiejszego, nawet jeśli zwiastowało to kolejnym odrzuceniem. - Opowiesz mi? - Poprosiła cicho, wlepiając w niego niemal szczenięce spojrzenie, z policzkiem nadal przyciśniętym do jego ramienia, jakby ten dotyk miał potwierdzić jej dobre chęci.
Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Śmierć matki wiele zmieniła. Może to brzmiało jak banał czy klisza, coś w stylu początku filmu bądź książki, ale taka była prawda. Przez chwilę wierzył, że skoro ona jest niemal nieśmiertelna to i jemu czas biegnie inaczej i ośmielał się marzyć o pełnej rodzinie. Takiej, którą powinien założyć już dawno temu. Nigdy jednak do tego nie dotarł pomimo zuchwałych marzeń o posiadaniu gromadki dzieci i kolejnych zaręczynach. Może i miewał kandydatki na narzeczone, ale w żadnej z nich nie widział żony. Tej, której mógłby ślubować przed obliczem Najwyższego bez żadnego zawahania. Aż do momentu poznania Audrey. To też brzmiało tandetnie, ale wiedział, że na tę dziewczynę czekał całe swoje życie.
Tyle, że potem przyszła śmierć i nauczyła go, że strata jest piekłem. Nie przeżyłby jej po raz kolejny i dlatego dość kapryśnie odsuwał Clark od siebie, rzeczywiście wmawiając jej, że wie co jest dla niej dobre.
Może i był egoistą, który widział tylko czubek własnego nosa i swoją rozpacz, ale wierzył, że kiedyś mu za to podziękuje. Albo jest za młoda, by docenić jego pomoc i zrzeczenie się własnego szczęścia. Właśnie z powodu śmierci wiek nagle stał się dla niego barierą nie do przeskoczenia i jednocześnie z powodu śmierci tęsknił za Audrey najmocniej jak się dało. Nikt nie mógł zrozumieć go tak bardzo jak ktoś, kto kiedyś rozumiał jego myśli bez wypowiadania ich głośno. To wszystko zaś było tak skomplikowane, że owszem, oboje zachowywali się jak schwytani na nieziemskich męczarniach. Dlatego musiał się uśmiechnąć delikatnie na jej słowa.
- A ty wiesz co jest dobre dla ciebie? – trochę w to wątpił, bo jeszcze odnajdywała siebie i wiedział, że obecnie eksperymentuje z pracą, wizerunkiem, nowym miejscem do życia, więc powinna dać sobie (im?) czas. Mimo wszystko jednak nadal tutaj siedział, nawet nie z powodu awarii windy, a dlatego, że nareszcie mogli na spokojnie nadrobić czas i porozmawiać na luzie.
Mimo wszystko potrzebował zapewnienia z jej strony i gdy je usłyszał, zwłaszcza połączone z jej dotykiem, poczuł, że owe serce o jakie go posądzała, zaczęło bić szybciej, zupełnie jakby rozpoznawało swoją panią i wybiegało jej na powitanie. Tyle, że to wszystko to były banialuki zakochanego dziecka. Był alkoholikiem i bankrutem, więc nie mógł zapewnić jej życia na określonym poziomie, a tego oczekiwała.
Nie z powodu dziadka, ale przecież do cholery, była właścicielką sanktuarium. Nie mogła się prowadzać z takim obdartusem, nawet jeśli tego chciała! Hiob znalazł nową rodzinę, owszem, ale dopiero wówczas, gdy Bóg go pobłogosławił i przeszedł drogę cierpienia samodzielnie. Nawet Duch Święty wiedział, że bieda nie jest odpowiednim otoczeniem dla kobiety, a Jeb musiał pokornie skłaniać głowę przed tą mądrością. Z tym, że do takiego cierpliwego sporo mu brakowało, zwłaszcza gdy poruszyła temat dziadka w taki sposób. Przewrócił oczami, bo fakt, może i o wielu rzeczach nie wiedział, ale to nie była jego wina, a myśl o sąsiedzie, który jej zagrażał, ciągle budziła w nim gniew.
- Tak, zapomniałem, że najwięcej do powiedzenia w tej materii ma Buchinsky! – oburzył się i w tym momencie miał gdzieś, że uzna go za zazdrosnego wariata. Pewne kwestie musiały być wypowiedziane i choć mógłby użyć mniej zaborczego tonu to wcale tego nie żałował, nawet jeśli Audrey po chwili zwierzała mu się, że chciałaby poznać owoce jego duszpasterskiej pracy. Zazwyczaj ten temat uspokajał go i teraz też tak było, choć nadal drżał z czystego gniewu, gdy przytuliła głowę do jego ramienia.
- Widzisz, Kongregacja u nas to takie zgromadzenie, które pomaga parafianom w potrzebie. Tworzymy wspólnotę, tak, by każdy mógł otrzymać pomoc, choćby przy budowie domu czy znalezieniu pracy. W ten sposób realizujemy chrześcijański obowiązek wsparcia bliźniego – wyjaśnił z uśmiechem, dla niego to wiele znaczyło, choć tego tematu nie poruszał za często z kobietami. Żadnej z jego narzeczonych tak naprawdę nie interesowała wiara, wolały skupiać się na pięknej ceremonii zaślubin. Zaś dla niego był to mocny fundament, zwłaszcza po śmierci mamy i stracie majątku. – To oni mi pomogli – przyznał więc. – Dali mi zatrudnienie, znaleźli to mieszkanie i potem zrozumiałem, że moją misją jest szerzenie Ewangelii jako kaznodzieja i stolarz. Józef też nim był, wiesz? – jakoś przeoczył fakt, że Audrey może nie być zaznajomiona z tym najsłynniejszym, biblijnym cieślą, ale wreszcie mówił, a nie cedził poszczególne słowa i zapalał się jak dawny Jebbediah.
Ten przed śmiercią matki, ten jej.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Czy wiedziała, co jest dla niej dobre?
Audrey Bree Clark nie była pewna czy zna odpowiedź na to pytanie i to nie z powodu tych wielkich zmian, w jakie rzuciła się wirem nawet nie będąc pewną czy przypadkiem podczas nich nie utonie ponoszą okrutną porażkę. Powodem niepewności był fakt, że zwyczajnie nie do końca była pewną, co tak w ogóle można było nazwać dobrem, coraz częściej dochodząc do przekonania, że to zwykłe, czyste dobro zwyczajnie nie istnieje, a świat miast w czerni i bieli spowity jest we wszystkich odcieniach szarości. Wszystko bowiem, co nie raz uznawała za dobre z biegiem czasu ukazywało swoje drugie, gorsze oblicze powodując, że już nie mogła zaliczać ów rzeczy w poczet tych stuprocentowo dobrych. To samo tyczyło się ludzi bo przecież jej ociec, dziadek czy też sam Jebbediah byli dla niej kiedyś dobrzy, aż do czasu, gdy los komplikował jej życie oraz percepcję dobra.
- To… trochę skomplikowane. - Stwierdziła więc w odpowiedzi na jego pytanie, zwyczajnie nie wiedząc, jak mogłaby wyjaśnić to, co pojawiło się w jej głowie… I nie wiedząc czy w ogóle mogłaby wypowiedzieć podobne słowa w jego stronę, nadal starając się być ostrożną w wypowiadanych przez siebie słowach.
Mimo tych obaw jednak starała się odrobinę otworzyć, wypowiedzieć to, co powinna powiedzieć już dawno temu i co, być może, uchroniłoby ich przed poniesieniem jeszcze większej porażki. Mówiła więc, odrobinę nieskładnie oraz tajemniczo, z napięciem oczekując reakcji Jebbediaha, chcąc przekonać się czy mogła wypowiedzieć kolejne słowa, jakie chciało przekazać mu serce… Z każdym jednak, kolejnym słowem niesionym gniewnym radiowym głosem nabierała kolejnych wątpliwości. Pamiętała, doskonale, że dawny sąsiad działał na Jebbediaha niczym płachta na byka, w tym wszystkim jednak, chyba zwyczajnie miała nadzieję, że pociągnie temat; że zada to jedno pytanie na które tak bardzo chciałaby, lecz bała się odpowiedzieć. A to sprawiało, że zamykała się odrobinę w sobie, zwyczajnie nie czując, aby mogła bezpiecznie odkryć resztę kart.
- Buchinsky? Gdybyś tylko chciał… - Zaczęła, lecz nie dokończyła swojej myśli, ze zwykłego strachu. Przed kolejnym odrzuceniem, przed odsłonieniem części ze swoich tajemnic przed kimś, kto niegdyś nie potrzebował słów aby czytać w niej niczym w otwartej księdze. Zaufanie jednak miało to do siebie, że o ile budowało się je długo, tak traciło niezwykle szybko.
Niepewna czy mogła podzielić się z nim resztą swoich myśli oraz uczuć wolała skupić się na nim. Na tym, czym teraz się zajmuje, zwłaszcza teraz, gdy podczas ostatniego spotkania przez swoje obawy przyszło jej zranić jego uczucia. Bo choć ten również okrutnie ją zranił, panienka Clark nie chciała wbijać kolejnych noży w jego plecy. Słuchała więc, niezwykle uważnie, z głową opartą o jego ramię próbując zrozumieć tę cząstkę jego świata, która była jej obca, chcąc zapamiętać jak największą ilość jego słów.
- Czyli to taki trochę klub i grupa wsparcia w jednym, dobrze rozumiem? - Spytała ostrożnie, mając nadzieje, że nie będzie miał jej za złe ponownego odnajdywania podobieństw, pomagających jej zwyczajnie zrozumieć. - Czym jeszcze się zajmujecie? Angażujecie się w jakieś inne, określone akcje czy po prostu pomagacie z tym, co jest potrzebne w danym momencie? - Dopytała, gdzieś w środku chyba zwyczajnie nie chcąc, aby przestał mówić. Audrey nie przypominała sobie, aby od śmierci Euphemii pan Ashworth z taką łatwością wypowiadał kolejne słowa, tym cudownym głosem przypominającym solony karmel.
- Józef… - Powtórzyła, w wyraźnym zamyśleniu. - To ten od osiołka i stajenki? - Upewniła się, próbując przypomnieć sobie zasłyszane w dzieciństwie opowieści babci, nic więc też dziwnego, że zwierzęcy towarzysz najbardziej zapadł panience Clark w pamięć. - Gdzie teraz pracujesz? I jaki jest twój ulubiony przedmiot na teologii? - Dopytała z wyraźnym zainteresowaniem w delikatnym głosie, pilnując się jednak, aby nie zarzucić go miliardem pytań na raz. Bo tęskniła, tak cholernie tęskniła - nie tylko za bliskością jego ciała ale i chwilami, gdy potrafili zwyczajnie rozmawiać na tematy wszelkie, poznając się nad planszą głupiej planszówki.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Mógłby jej powiedzieć, że owszem, wszystko jest skomplikowane, ale dalej był tym samym prostym mężczyzną w którym się zakochała. Takim dla którego większość rzeczy w życiu była boleśnie czarno- biała. Nie lubił i nie chciał utrudniać swojej misyjnej drogi, którą wyznaczył mu Bóg, nawet jeśli obecnie przeżywał paletę emocji i przekonywał siebie, że jednak są rzeczy, które nie są tak bardzo jednoznaczne. Jego uczucia w stosunku do niej z pewnością takie nie były, bo przecież mimo dość kategorycznego zerwania nie potrafili się od siebie oderwać i zależało mu na niej, a jednocześnie również miał do niej żal.
Ostatnio poczuł się kompletnie nierozumiany i z tego też powodu wolał się całkiem zdystansować. Nie sądził jednak, że ów dystans będą musieli załapać w ciasnej windzie, w zupełnie egipskich ciemnościach, które sprawią, że wbrew wszystkiemu znajdą się blisko i będą deliberować na tematy, które dotąd pozostawały tabu. Mimo wcześniejszej otwartości przecież nie o wszystkim mówili, co wynikało ze świeżości ich relacji i faktu, że woleli niepotrzebnie nie przywoływać demonów przeszłości. Mieli ich sporo – od jej ojca po jego byłą, więc nic dziwnego, że jej dziadek nie dołączył do tej wyliczanki.
- Co jest skomplikowane? – zapytał jednak teraz prosto z mostu, bo to nie była pora na emocjonalne uniki i niedokończone zdania. Nic więc dziwnego, że gdy tylko zaczęła i nie skończyła, skrzywił się teatralnie. Był jednym z tych mężczyzn, którzy nie lubią takiego zawieszania i był gotów naprawdę popsuć windę ponownie, by usłyszeć co miała na myśli. Intrygowało go to okrutnie, choć temat sąsiada zepchnąłby aż na samo dno piekła, podobnie jak Laurenta, który ostatnio (na całe szczęście dla niego) ukrywał się przed jego widłami. Zawsze jednak miał pamiętać stratę Arizony, a sam fakt, że kręcił się koło Audrey, był dla Jeba niewybaczalny.
Tyle, że ponownie, to już nie było jego panienka Clark i jakby chciała to mogłaby już być w ramionach piekielnego sąsiada, a jemu nic do tego. Ta świadomość bolała jeszcze bardziej jak niedokończone zdanie, więc westchnął i postukał o podłogę, bezwiednie, zupełnie jakby się spodziewał, że z głębi piekieł Laurent odpowie kto tam?. Pomarzyć zawsze można. Jak i o czasach, gdy dziewczyna ufała mu bezgranicznie. Nie był idiotą i wiedział, że sam sobie zapracował na ten chłód i fakt, że przestała mu się zwierzać. Miał wrażenie, że zbudował ogromny mur którym Audrey się otoczyła i na razie mogą jedynie porozmawiać na neutralne tematy, ulokowane gdzieś pomiędzy jej kursami, a jego studiami.
Tyle, że dla niego to nie do końca był neutralny grunt. Był wierzący, ba, wiara to był jeden z najsilniejszych fundamentów jego życia i czasami miał wrażenie, że panna Clark podchodzi do tego z dużą ignorancją. Spojrzał na nią i pokręcił głową.
- To żaden klub, to Kościół, wspólnota religijna – poprawił ją. – Zajmujemy się misjami w Afryce, rozwiązywaniem bieżących potrzeb zgromadzenia i staramy się nieść Dobrą Nowinę. Każdy ma obowiązek ewangelizacji – wyjaśnił i miał nadzieję, że tym razem zrozumie go dobrze. Daleko mu było do jakiegoś zaangażowanego członka kółeczka zainteresowań. W tym wszystkim chodziło raczej o żywą obecność Boga poprzez działanie we wspólnocie. Tak przynajmniej widział to Ashworth.
Uśmiechnął się jednak, gdy zapytała go o ulubiony przedmiot. – Uwielbiam te związane z Biblią. Są najciekawsze. I tak, Józef od stajenki. Wiesz czemu go tak lubię? – zapytał, bo to po części była odpowiedź na pytanie, która zadała. – Bo obecnie jestem głównie cieślą jak i on. Pomagam przy budowie nowych domów, robię trumny. Właściwie biorę wszystko, byle by tylko przetrwać – wyjaśnił mimochodem, ale cóż, musiała zrozumieć, że teraz absolutnie kiepsko przędzie i musi robić sporo, by zapewnić sobie życie na jakimkolwiek poziomie.
Studia również za tanie nie były.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Choć brzmiało to niezwykle abstrakcyjnie, panienka Clark odrobinę obawiała się otworzyć przed Jebbediahem, mimo uczucia nadal tlącego się w jej sercu. O ile niegdyś nie miała najmniejszych oporów, przed wypowiadaniem swoich myśli na głos tak teraz obezwładniał ją ten zwykły, prosty strach przed kolejnym odrzuceniem z jego strony. Ten strach rywalizował ciągle ze zwykłą tęsknotą, bowiem dziewczyna tęskniła nie tylko za fizyczną obecnością byłego partnera ale i tymi wszystkimi rozmowami, radami jakie od niego otrzymywała czy zwykłą ciszą, jaką niegdyś potrafili dzielić bez tego dziwnego poczucia niezręczności. W tym wszystkim chyba potrzebowała poczuć, że faktycznie interesuje go to, co mogła mieć do powiedzenia i jeśli zdecyduje się wypowiedzieć swoje myśli nie zostanie za nie ani ocenioną ani odrzuconą. A pytania wypowiadane radiowym głosem z pewnością pomagały i to chyba dlatego, po krótkiej chwili przeniosła brązowe oczęta w stronę pana Ashworth.
- Odkrycie, co jest dobre. - Zaczęła więc odrobinę ciszej, nieco niepewnie drżącym głosem. - Widzisz, im dłużej nad tym myślę, tym częściej zastanawiam się czy w ogóle istnieje coś, co było by w pełni dobre, zwyczajnie czarno-białe oraz proste do określenia. I im dłużej się nad tym zastanawiam, porównuję z doświadczeniami, tym coraz częściej dochodzę do wniosku, że to co dobre i tak w każdej chwili może zmienić się o sto osiemdziesiąt stopni… - Przyznała, zgrabnie pomijając fakt, że jako przykład służyli jej głównie ci najbliżsi ludzie, w tym sam Jebbediah. W końcu ten, gdy byli parą, był dla niej niezwykle dobrym i choć czuła, że za ich rozstaniem stała również troska o nią samą oraz jej przyszłość tak zwyczajnie koniec końców i tak ją skrzywdził, zwłaszcza podczas tych ostatnich dni ich związku. - Nie wiem więc czy warto szukać odpowiedzi na to, co jest dobre, skoro może się to zmienić niezwykle szybko… Ale chyba brzmię w tym momencie bardzo żałośnie. - I choć nie mógł tego zauważyć, przepraszające spojrzenie powędrowało w jego stronę, gdy serce panienki Clark przyspieszyło, a strach przed odrzuceniem oraz niezrozumieniem ponownie rozlał się po jej żyłach. Wiedziała przecież, że między nimi stanął ostatnio niezwykle wysoki mur i chyba gdyby nie ta piekielna winda spróbowałaby się oddalić, zawstydzona brzmieniem własnych słów. I choć chciała, tak szczerze, powiedzieć mu znacznie więcej, nie była pewna czy sama z siebie potrafiła tego dokonać, zwłaszcza teraz, gdy na wspomnienie dziadka zareagował wzmianką o piekielnym sąsiedzie, zdając się być zupełnie niezainteresowanym jej prawdziwymi pobudkami.
Chętnie więc odsunęła ten temat na rzecz tego, powiązanego z jego codziennością oraz cząstką jego świata, którego do tej pory zwyczajnie nigdy nie było dane jej poznać. Jej rodzina nigdy nie należała do bardzo religijnych i choć te kwestie były jej niezwykle dalekie tak naprawdę starała się zrozumieć.
- Czym jest obowiązek ewangelizacji? I tak się zastanawiam, czy osoby spoza zgromadzenia również mogą zwracać się do was o pomoc? - Spytała, delikatnie unosząc głowę z jego ramienia z nadzieją, że w ciemności dostrzeże te śliczne, niebieskie oczy. - Wybacz mi, jeśli moje pytania będą brzmieć głupio. Nie chcę żadnym z nich cię urazić, po prostu chciałabym poznać coś, co do tej pory było mi mało znane. - Dodała jeszcze w obawie, że przypadkiem ponownie popełni błąd wynikający z jej niewiedzy. Prawdą jednak było, że panienka Clark nie posiadała złych zamiarów i z pewnością nie chciała, aby przypadkiem poczuł się urażony jej pytaniami. - Co na nich robicie? - Kolejne pytanie padło z jej ust, które na chwilę ułożyły się w cień delikatnego uśmiechu… Który zniknął tak szybko, jak się pojawił, gdy tylko radiowy głos przyniósł kolejne słowa. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie w pełni pojąć tego, przez co przechodził pan Ashworth. Chciałaby, nie sądziła jednak, aby było to w pełni możliwe, skoro sama nie doświadczyła niczego podobnego… I to chyba dlatego jej palce ponownie splotły się z jego dłonią, zupełnie jakby bezsłownie chciała okazać mu choćby odrobinę wsparcia. - Jak sobie radzisz? - Jedno, proste pytanie które przecież powinno paść z jej ust już dawno lecz padło dopiero teraz, nawet jeśli Audrey nadal nie była pewna czy w ogóle miała prawo je zadać.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Niewypowiedziane słowa zawisły w tym lepkim powietrzu jak topór nad ich głowami. Dobrze wiedział kogo miała na myśli, gdy sugerowała zmianę o sto osiemdziesiąt stopni i jeszcze bardziej go to przygniotło do ziemi. Na której poruszał się z łatwością, bo od zawsze daleko mu było do marzycieli i idealistów. Wręcz przeciwnie, był ostro ciosany, pełen kantów i chropowatej powierzchni. Dopiero przebicie się przez nią ujawniało, że ma duże pokłady zdrowego dystansu do siebie, humoru, a nawet serca. Robił jednak wszystko, by większość ludzi ślizgała się po samej górze, widząc w nim obrzydliwego pieniacza, który czasami bez powodu uderzy pięścią bądź rozpęta awanturę stulecia.
Dzięki temu i sam pozostał w bezpiecznej strefie komfortu, przekonany, że nikt go nie dosięgnie i nie skrzywdzi. Ten niewypowiedziany lęk hamował go przez lata przed wzięciem ślubu i rozpoczęciem życia z kimkolwiek. Dlatego doskonale rozumiał zawahanie panienki Clark i nie uznawał go wcale za żałosne. Tak właściwie przypuszczał, że nic co ona robiła nie umieściłby w tej kategorii, ale strzegł się przed takimi myślami, bo wiedział, że tylko dopuszcza ją do siebie coraz bliżej.
A to się skończy źle i oni sami nagle wsiądą na uczuciową karuzelę z której nigdy nie było ucieczki. Dlatego teraz dość uparcie ważył słowa i zastanawiał się czy na pewno zrozumie go w ten jeden właściwy sposób. Dawniej powiedziałby wszystko, by się przypodobać, obecnie był z nią czasami zbyt brutalnie szczery, ale czasy i oni uległy zmianie.
- Wiesz, zazwyczaj warto po prostu mierzyć siły na zamiary. Nie zawsze to co chcesz, jest dla ciebie dobre i nie zawsze to czego się boisz, okazuje się złe. Jesteś mądra, rozgryziesz to, tylko potrzebujesz nieco dojrzałości i przeżyć – nie chciał brzmieć jak zramolały dziadziuś (zwłaszcza przy niej), ale z całą pewnością miał większe doświadczenie w tym zakresie i miał wrażenie, że Audrey go brakowało. Albo (co też bardzo możliwe) dziewczyna rzucała się całą sobą, niemal w ogień i potem równie boleśnie się parzyła. Jednocześnie go to odstręczało (bo wciąż się o nią martwił), jak i przyciągało do niej, więc uśmiechnął się do siebie.
Zdecydowanie powinni zostać w obszarze rozmów o ewangelizacji, o jego studiach, bo kwestie uczuciowe były nie dość, że dla niego zbyt skomplikowane bez alkoholu, to jeszcze sprawiały, że ogromnie tęsknił, a obiecywał sobie solennie, że już nie będzie. Przecież nie mógł ciągle odczuwać takiego emocjonalnego głodu jej obecności, skoro pragnął dać jej wolną rękę i pozwolić kiedyś odejść. Najwyraźniej jednak to było trudniejsze niż jakakolwiek konwersacja, choć cóż, irytował się jej nieznajomością świata, który pozostawał mu najbliższy.
- Ewangelizacja to po prostu głoszenie Dobrej Nowiny. Takiej, że Bóg umarł na krzyżu i cię kocha, więc ty masz również kochać bliźniego swego, ale czasami to trudne – westchnął, wcześniej rozmawiali o jej przeklętym sąsiedzie i to był jeden z najlepszych przykładów na jego porażkę ewangelizacyjną. Bóg mu świadkiem, że jednak się starał. – I tak, brzmisz nieco głupio – przyznał, bo był prosty i nie umiał zatajać przed nią uczuć i emocji. Tych miał nadal sporo, a wszystkie kumulowały się w tej ciasnej windzie, która pamiętała jeszcze smak jej ust. Wiśniowy jak ciasto jego matki. Dopiero teraz poczuł ciężar tego wszystkiego, tę nieodwracalność śmierci i zaufania do rodzica, który go tak cholernie zawiódł. Gdy więc padło pytanie o to jak sobie radzi, jego spojrzenie wręcz krzyczało, że nie radzi sobie wcale i że nawet alkohol nie pomaga. Audrey jednak nie widziała w ciemności jego oczu, a on sam nie uważał, że słusznym byłoby dokładanie jej zmartwień.
- Radzę sobie, bo muszę. A mam inne wyjście? – zapytał więc i pokręcił głową. Musiał dotrwać do końca szkoły, potem znaleźć parafię i żyć wspólnotą. Cel wydawał się słuszny, więc dlaczego to wszystko tak bolało i niosło za sobą aż taki niepokój?
Kolejne pytania na które Jebbediah Ashworth nie znał odpowiedzi.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Zapewne gdyby Audrey widziała go w podobnych kategoriach, jako zwykłego pijaka oraz awanturnika, nigdy w ogóle nie znaleźliby się w tej sytuacji. Wtedy zapewne, niczym grzeczna córeczka tatusia unikałaby sąsiada szerokim łukiem, co jakiś czas jedynie robiąc wielkie oczy na dźwięk kolejnych plotek tych wścibskich sąsiadek. Audrey jednak, jak na złość tym wszystkim, którzy byli im przeciwni, widziała w Jebbediahu kogoś więcej. Kogoś, za kogo niegdyś (i nie oszukujmy się, teraz również) oddałaby własne życie bez choćby najmniejszej chwili zawahania. Widziała w nim wartości, które zapewne pozostawały ukryte dla innych oczu i zapewne to właśnie te wartości sprawiały, że tak trudno było jej pogodzić się z nagłym rozstaniem.
Drugim czynnikiem był zwyczajnie charakter panienki Clark, a dokładniej ośli upór i nieustępliwość wymieszanie z wychowaniem, jakie przyszło jej odebrać. A to różniło się znacznie od tego, w jaki sposób Euphemia wychowała swojego syna. Chciała mu wytłumaczyć, wyjaśnić skąd brały się w niej pewne emocje oraz jak spoglądała na te kwestie, nie była jednak pewna, czy ogóle byłby tym zainteresowany bowiem w tym całym galimatiasie Jebbediah Ashworth chyba zapomniał o jej zdaniu. Rozumiała, że chciał dla niej dobrze, że kierował się chęcią zapewnienia jej lepszej przyszłości, w tym wszystkim jednak jego akcje aż krzyczały zwyczajnym brakiem zrozumienia i nigdy, nawet po fakcie, nie spytał ją o jej spojrzenie na tę sprawę. A to sprawiało, że zwijała się gdzieś w środku zalewana całą gamą dziwnych, nie raz sprzecznych emocji. Z jednej strony chciała choć raz jeszcze utonąć w jego ramionach i opowiedzieć o wszystkim, z drugiej zaś tliły się w niej obawy oraz zwykły strach przed niezrozumieniem oraz odrzuceniem, a nadszarpnięte zaufanie nie pomagało.
- Mierzyć siły na zamiary? - Powtórzyła, zerkając w jego stronę, w ciemności jednak nie mógł dostrzec jej niewielkiego uśmiechu, wyrysowanego na ustach. - To nie brzmi, jak ja, wiesz? Wychodzę z założenia, że nie ma takich ograniczeń których nie da się pokonać. I ja wiem, że pewnie teraz brzmię dla ciebie niczym głupia idealistka i małolata ale... - Zaczęła, zacięła się jednak, nie będąc pewną jak wyjaśnić mu to, co dla niej wydawało się oczywiste. Była przesiąknięta podobnymi przekonaniami, wychowana w rodzinie upartych farmerów oraz jeszcze bardziej nieustępliwych biznesmenów. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy próbowała odnaleźć w ciemności spojrzenie niebieskich oczu. Brakowało jej tego spojrzenia, zdradzającego jej chociaż cząstkę tego, co działo się w jego głowie... Chociaż może to lepiej, że tego nie widziała? Że nie zobaczy możliwego odrzucenia bądź, co gorsza, rozczarowania jej słowami bądź osobą? Nie byłam pewna, tak samo jak nie była pewna czy w ogóle interesowało go jej zdanie oraz te, często skrywane części jej osobowości. - Opowiedzieć ci historyjkę? - A mimo to dawała mu szansę, po raz kolejny zaczynając ten sam temat, z cichą nadzieją, że jednak ten nie będzie mu obojętny. Że, mimo iż wcześniej to zignorował, będzie chciał poznać to, co tak bardzo chciała mu przekazać, zwyczajnie nie raz czując się nie do końca w tym wszystkim rozumianą.
Tak samo jak nie do końca rozumiała jeszcze wszystkie kwestie powiązane z wiarą. Ba! Była święcie przekonana, że oto właśnie odkryła czubek wielkiej góry lodowej, kryjącej w sobie o wiele więcej, niż mogłaby zakładać. Chciała jednak, tak szczerze, dowiedzieć się czegoś o tym temacie, zwłaszcza teraz, gdy w końcu czuła, że może zadać niektóre z pytań jakie już wcześniej pałętały się po jej głowie.
Uśmiechnęła się delikatnie.
- Dlatego czasem ludzie żalą się, że ganiałeś ich z widłami? Nie byli przekonani? - Zażartowała, delikatnie szturchając go ramieniem gdzieś w bok. Tym niewielkim żarcikiem chciała odrobinę rozładować atmosferę tego dziwnego spotkania. Brakowało w nim wyrzutów i kłótni jak podczas ostatnich spotkań, a słowa wypowiadała w towarzystwie cienia smaku jego ust, jaki nadal czuła.
- To chyba uroki bycia laikiem w jakiejś kwestii ale wiesz, zastanawia mnie czemu wcześniej nigdy nie chciałeś mi o tym opowiedzieć? - Spytała z zaciekawieniem i jasnym wydawał jej się fakt, że chodzi jej o te czasy gdy byli ze sobą. Nie chciała mu robić wyrzutów, kierowana była jednak zwykłą ciekawością, wszak ona nie raz zabierała go do swojego sanktuarium aby pokazać mu ten najbliższy jej sercu fragment tego tylko jej świata.
I choć nie widziała jasnego spojrzenia, tak gdzieś podskórnie czuła, że ten chyba nie jest z nią w pełni szczery. Nie wiedziała skąd brało się to przekonanie, w końcu nawet jeśli niegdyś komunikowali się bez potrzeby wypowiadania słów tak teraz wiele si3 zmieniło, a między nimi pojawił się mur ostatnich tygodni oraz zadawanych wzajemnie ran. Serce podpowiadało jej jednak, że pod tymi słowami znajduje się coś jeszcze. Coś o czym jej nie mówił, bądź bał się powiedzieć. Smukłe palce zacisnęły się więc mocniej na jego dłoni w bezwiednym geście.
- A tak naprawdę? - Spytała wię nieśmiało, delikatnie, cały czas mocno zaciskając palce na jego dłoni, nie była jednak pewna czy to dlatego, że chciała okazać mu wsparcie czy zwyczajnie bala się, że podobne wyznanie sprawi, że zaraz odsunie się i zniknie w tej ciemności.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Ścierały się tutaj faktycznie różne charaktery, doświadczenia i drogi wychowania. Zdawał sobie sprawę, że Audrey dorastała tak naprawdę w zupełnie innej epoce. Za jego czasów (choć brzmiało to pradawnie i dziwacznie) dzieci wychowywano tak, by były widoczne, ale nikt ich nie słyszał. Dodatkowo dochodziła protestancka nauka skromności i powściągliwości. Trudno było opanować tak buńczuczny charakter jak Jebbediaha, ale tu przysłużyło się jego wręcz namiętne umiłowanie religii i norm, które z niej pochodziły. To dzięki niemu Ashworth wyrastał na człowieka prawego. Impulsywnego, racja i potrafiącego łamać wszystkie zakazy, ale umiejącego też bardzo szybko się zreflektować i poprawić. W tym wszystkim jednak nikt nie nauczył go dbania o własne szczęście.
To wydawało mu się zawsze czymś grzesznym i egoistycznym. Może dlatego tak szybko wypuścił z rąk Jordan (z którą przecież wtedy się układało) i zrezygnował za łatwo z Audrey (którą kochał najmocniej na świecie). Własne dobro spychał na samo koniec piramidy potrzeb, bo wierzył, że nagroda czeka go w niebie.
Na ziemskim padole zaś miał wieść żywot skromny, okraszony zbaczaniem z dobrej drogi, ale koniec końców taki, by zasłużyć na nagrodę.
To wszystko sprawiało, że w pewnym momencie, w tych kluczowych kwestiach przestali się rozumieć, choć nadal czuł do niej tak wiele. Przed chwilą zresztą manifestował to zachłannymi pocałunkami i byłby głupcem, gdyby twierdził, że ich żałował. Nie umiał jednak na razie wyobrazić sobie ich wspólnej drogi. Jego przeznaczeniem było życie niemal na granicy ubóstwa, więc jego duma nie pozwalała mu wciągać w to Audrey, która była przyzwyczajona do innych standardów. Kochał ją i chciał dla niego wszystkiego co najlepsze, choć zdawał sobie sprawę, że ona postrzega świat zupełnie inaczej i poszłaby za nim w ogień.
Również dlatego ją kochał – jako jedyna nie widziała w nim furiata i mężczyznę uzależnionego od alkoholu, umiała wejść głębiej w jego zachowanie, spojrzeć na niego przez pryzmat serca i sprawić, że stała się dla niego najbliższa w bardzo krótkim czasie. To wszystko sprawiało, że faktycznie mianował ją idealistką w swojej głowie i z tego też powodu uśmiechnął się do jej słów. Tak, znała go za dobrze i przez chwilę, zaledwie kilka minut poczuł się jak w domu i zapragnął to uczucie pozostawić sobie, bo było takie dobre i należące do świata w którym całował na dzień dobry i dobranoc właśnie tę dziewczynę.
Miał wrażenie, że ów świat uległ zagładzie i nie powinien przywiązywać się do tych emocji, ale nie umiał tego kontrolować.
A może tak naprawdę nie chciał?
- Ale co? – pochwycił więc i nie zaprotestował. Nie powinien przecież skupiać się na własnym punkcie widzenia, zwłaszcza że jej wydał mu się okrutnie nęcący. – Dobrze, opowiedz mi historię – nie mieli przecież niczego innego do roboty niż siedzieć i wymieniać się poglądami. Jak dotąd oczekiwana pomoc nie nadeszła i miał wrażenie, że w windzie siedzą już całe wieki. Nie spoglądał jednak na zegarek, bo najwyraźniej czas spędzony z Audrey nigdy nie był marnotrawstwem. Uśmiechnął się, gdy wspomniała o widłach.
- Wiesz, może i jestem wierzący, ale to nie znaczy, że jestem święty. Ulegam pokusom, zwłaszcza jeśli chodzi o moje skołatane nerwy i o kobiety – westchnął i tu zawierała się odpowiedź na jej pytanie. Nie opowiadał jej o wierze, bo i ona była grzechem, o czym często wspominała mu Euphemia, niezadowolona z jej pobytu na farmie. Wiedział, że również dlatego nie zdecydowała się na przepisanie mu spadku. Wydawał się być żółtodziobem, skupionym na imponowaniu młodej panience. Może i podświadomie nawet obwiniał za to dziewczynę, ale nigdy jej o tym nie powiedział. To on postępował niemądrze i to on powinien za to odpowiadać. Dlatego też westchnął.
- Nie sądziłem, że kwestia wiary by cię interesowała. Jesteś chyba niewierząca, prawda? – zauważył i choć nie było to problemem to obecnie mogłoby nim zacząć być. Potrzebował pastorowej, a więc kobiety mocno zanurzonej w wierze i w ewangelizacji. Audrey mimo bycia dobrą osobą zaś nie była oświecona, więc mogłaby przeszkadzać Kongregacji.
Nie mówił jej jednak tego, bo przecież zerwali. Z tego też powodu jej pytanie zbył. Nie miał prawa się jej żalić, wydobywać z wnętrzności ból, który go tak mocno trawił. Nie miał żadnego prawa do żałoby, skoro przez nią byli rozdzieleni na amen.
Jej ponowne pytanie i dotyk jej dłoni sprawił, że poczuł to charakterystyczne ciepło w okolicy serca, które mieszało mu w głowie.
- A tak naprawdę mam kłopoty finansowe, usiłuję pogodzić naukę z pracą i jestem w rozsypce – wyznał więc cicho, mając nadzieję, że tym razem nie wypali znowu jak głupia z terapią, która miała wszystko rozwiązać.
W bajkach faktycznie może tak było, ale jego życie już dawno przestało je przypominać.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ