lorne bay wildlife sanctuar/shadow — opiekun koali + dorabia jako kelnerka w shadow
31 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
wierzy w to, że siostra nie popełniła samobójstwa, dlatego koncentruje się na odnalezieniu sprawcy, zupełnie zapominając o swym własnym życiu
  • 1.
Rozpracuję to.
Zacznę od początku; krok po kroku powolutku - czerwonymi, cieniutkimi sznureczkami - dojdę do kwintesencji jej poczynań. Nie „po omacku ” - z podniesioną głową, z rozmaitą pewnością siebie będę pięła się po szczebelkach udręki - rozpoznam wszystkie niedopowiedzenia, odnajdę każdą niespójność, wychwycę najmniejszy trop - nawet po trupach wbrew prawom a także ludzkości - rozwikłam sprawę - wyczerpię wszystkie środki. Poznam prawdę - choćbym miała postąpić dokładnie tak jak ona - wymierzę sprawiedliwość tym, którzy zamordowali moją siostrę.

Od chwili gdy powieki Berthe rozchyliły się w porannym pośpiechu, w jasnych źrenicach można było dostrzec wymęczenie, rozpacz oraz z nieokreśloną prędkością wpędzające ludzi w zakłopotanie pochłaniające dziewczę zdeterminowanie. Rosła w siłę; wprowadzała się w stan podwojonej czujności, nawet wychodząc z mieszkania - przepychając się poprzez zatłoczone centrum, kilkukrotnie odchylała swoją blond czuprynę by wychwycić wzorkiem choćby malutką niespójność. Czy ktoś ją śledził? Czyżby była blisko? Czyżby wchodziła na „ogon” potencjalnemu mordercy? Nie wierzyła w samobójstwo Lorraine - od samego początku usilnie upierała się przy własnej wersji - w całym wszechświecie musiała istnieć choć jedna osoba pałająca wszelaką - wręcz obsesyjną nienawiścią do starszej Pasquier - do tego stopnia, że całą sobą przyczyniła się do jej śmierci.
Lorrie by nie skoczyła, Lorrie była zbyt silna, Lorrie żyła pełnią życia.
Lorrie żyła za je obie.

Niektórzy uważali (szczególnie bliscy), że popada w paranoję - wpada w otchłań, ciemną, kującą - narastającą mchem cierpienia z której nie da się wyjść - ta ciemność nie posiada choć jednej nieznanej drogi ucieczki, jest bezdenna - wyniszczająca, wymierająca - doprowadzająca człowieka do szaleństwa, lecz Bert wierzyła w swoje przekonania - jako jedyna odczuwała najdrobniejszy płomień nadziei. Pragnęła wierzyć - pragnęła tej nadziei, bo jeżeli ona zgaśnie, to co wtedy pozostanie? „Pogodzenie się z prawdą” - nie było wystarczającym odkupieniem - to zabawne, że niegdyś Berthe żyła po to aby rozdawać pomoc - a teraz nie potrafiła wyciągnąć po nią ręki. (uważała, że nie potrzebuję pomocy).
Od ośmiu miesięcy dnie bywały identyczne - zlewały się ze sobą; rankami wstawała, wieczorami kładła się spać - zwykle nie pamiętała co działo się pomiędzy tymi czynnościami, (nic nie było warte zapamiętania). Niekiedy czasem uśmiechała się do mijających ją ludzi, niekiedy porozmawiała z współpracownikami, niekiedy zamykała się w pracowniczej łazience, by przepłakać kilka godzin. Zwykle w tych (tak drastycznych) chwilach chwytała za telefon by skontaktować się z Lorraine, opowiedzieć o paskudnym dniu, wyrzucić z siebie niejakie przekleństwa - a następnie wrócić do codzienności. Teraz - od ośmiu miesięcy wsłuchiwała się w (zapchaną, od 4 miesięcy) pocztą głosową - „Cześć tu Lorraine! - [płacz] - jeżeli to coś ważnego, nagraj się na pewno oddzwonię!” - gówno prawda - nigdy nie oddzwoni, nie ma już na to możliwości. P I E P R Z O N Y Ś W I A T. Dlaczego nie mogłam umrzeć za nią?

Dziś było podobnie - siedząc na ławce, z nieco przymrużonymi oczętami przyglądała się bawiącym, młodym koalom - w prawej dłoni ściskała telefon (co oznaczało, że była właśnie po odsłuchaniu głosu zmarłej siostry), gdy nagle poczuła na swoich plecach mocny uścisk - łepetyna Pasquier odwróciła się, a blond włosy zakołysały jak czupryna posępnego drzewa. Widok, malutkiej dziewczynki rozgościł na buzi kobiety nieduży uśmiech. - Tessie, co Ty tu robisz? Gdzie Twoja mama...? - podniosła się, przytulając do swego ciała dziecka - a zza jej pleców wyszukiwała długonogiej, blond kobiety. Dopiero wtedy jej oczom ukazała się zupełnie inna sylwetka. - Przyszłam dziś z tatą. - Właśnie widzę. - mruknęła blondynka powoli odsuwając się od kilkulatki. - Czyli mam rozumieć, że po nakarmieniu Charlie... - imię, kilkumiesięcznego koali, którego obie nazwały. - Idziecie później na lody? - zapamiętała, tak jak zawsze opowiadała jej Teresa - podczas spędzania wspólnego czasu. - Dzień dobry, powrócił Pan do swojej tradycji? - odrzekła w momencie gdy mężczyzna ostatecznie do nich dołączył. - otóż, doskonale pamiętała, że te wypady - ojca z córką do sanktuarium były standardowym początkiem dnia, odkąd zaczęła tu pracować - przez kilka miesięcy widywała ich codziennie - później Tessie przychodziła z swoją mamą - Bert nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale musiała przyznać, że ukazał się przed nią ciekawy obrót sprawy.

Ephraim Burnett
powitalny kokos
nick
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
ten
berthe & ephraim
To była ich tradycja. Teresy i jego. Dawno nieodnawiana, jednak nie mieli ku temu zwyczajnie możliwości. Przepychanki wśród dorosłych nie wpływały dobrze na małą, ale równocześnie musiały się one pojawić. Musieli sobie wiele wyjaśnić. Dlatego bez względu na to, jak ciężko było, Ephraim chciał chronić córkę przed wszelkimi falami zwrotnymi. Konsekwencjami. Nie był w stanie odeprzeć wszystkich, ale nie była to jego porażka. Wszak nauczony doświadczeniem doskonale zdawał sobie sprawę, iż na wojnie zawsze zjawiały się ofiary, a w tym momencie były to sytuacje odbijające się na dziewczynce. Cierpieli wszyscy. Zarówno ona, on, Leonie, Hunter również bez względu na to, jakie miał o nim zdanie Burnett. W końcu nie zamierzał chować przed dzieckiem prawdy o tym, kto był jej prawdziwym ojcem ani faktu, iż nie czuł się zdolny do kontynuowania związku z jej matką. W końcu musiała się dowiedzieć. Nie mogli żyć w tym sztucznym zbiorniku dłużej. I tak Ephraim, jak i Leonie nie mieszkali już razem i nie zmieniło się to, odkąd tylko wrócił w lutym. Ilość zadawanych przez Teresę pytań nie miała granic i kapitan nie zamierzał pozostawać na to bierny. W końcu nie mógł żyć w kłamstwie. Nieważne jak straszna i przerażająca była prawda. Jak i kiedy? Rozpracuję to, jawiło się w myślach mężczyzny za każdym razem, gdy tylko zastanawiał się nad tym, co działo się w jego rodzinie. Chciał iść jak najlepszą dla nich wszystkich drogą, z jak najmniejszą liczbą konsekwencji, ale te nie zawsze jawiły się jako najlepsze. Rozłamy nigdy nie były bezbolesne i wiedział to, ale... Nigdy nie podejrzewał, że coś podobnego uderzy w ich małą rodzinę.
Z myśli wytrąciła go jego własna córka, która puściła gwałtownie ojcowską dłoń, wyrywając się naprzód. Wzrok Ephraima ruszył za nią i początkowe zaskoczenie zmieniło się w zrozumienie. Teresa uwielbiała jedną pracownicę w szczególności. Dlatego też nic dziwnego, że gdy znalazła się na horyzoncie, dziewczynka popędziła biegiem, zostawiając rodzica w tyle. Nie gonił za nią, bo wiedział, że akurat nie miała mu uciec w niewiadomym kierunku — zresztą widział znajomą sylwetkę siedzącą na ławce przed jednym z wybiegów. Nie spieszył się w dołączeniu do nich, dając pewną przestrzeń dla obu dam.
Tymczasem spytana o deser po odwiedzinach koali Teresa pokiwała energicznie jasnowłosą główką, ciesząc się ze spotkania. - Sjem sa tfuch! - pochwaliła się, dumnie wypinając pierś, po czym jakby o czymś sobie przypomniała lub odkryła. - Pujsiesz s nami? - zapytała podekscytowana, zanim jeszcze Ephraim znalazł się w zasięgu jej głosu. Rączki zacisnęły się przy okazji radośnie w piąstki.
Dzień dobry, powrócił pan do swojej tradycji?
- Jak zawsze - odpowiedział, pozwalając sobie na delikatny uśmiech w kierunku kobiety. - Dzień dobry - zawtórował swoim słowom powitaniem. W końcu znali się z widzenia już od kilku lat, a jej relacja z Tessie również się zawiązała podczas regularnych odwiedzin w sanktuarium. Nie. Nigdy by tego nie przegapił, a w rozmowach z małą podczas rejsu tematyka ich wspólnego miejsca wypływała dość często. Dziewczynka opowiadała, że zaciągnęła tam mamę, ale te wyjścia nie były takie jak zawsze. Czy powinno go to dziwić? Niekoniecznie, bo przecież było to tak naprawdę jedyne miejsce, jakie ogłosili swoim. Tylko Sissi i jego. Chodzili tam, odkąd tylko się urodziła, gdy Leo zostawała w domu zajęta pracą lub wyjeżdżała. A wówczas wszelka odpowiedzialność za córkę pozostawała na ramionach Ephraima, który wcale nie czuł się z tym obowiązkiem źle. Wręcz przeciwnie — wcześniej niepewny w fakcie, czy był w stanie pogodzić morze i małe dziecko, wraz z pojawieniem się Teresy wiedział, że tego właśnie chciał. Chciał być ojcem i opiekunem. Chciał znajdować radość w wychowywaniu i doświadczaniu. Tym też się różnił od swojego ojca, który w kontaktach z nim był bardziej wycofany.
- Tato! Szarli! Mufiłam si o niej! - Teresa znów zgarnęła uwagę dorosłych, gdy wskazywała paluszkiem jedną z koali. Z tego co pamiętał, Charlie była tym zwierzęciem, które urodziło się podczas jego nieobecności, a które stało się ulubieńcem jego małej pociechy. Blondyneczka jednak nie oczekiwała od ojca odpowiedzi i zamiast tego po prostu patrzyła oczarowana na zwierzęta. Ephraim zwrócił się wtedy ponownie do stojącej obok niego kobiety.
- Słyszałem, że pozwoliła pani nazwać mojej córce jedną z koali - zaczął spokojnie. - Dziękuję. Opowiada mi o tym dość często i widzę, że wciąż sprawia jej to radość. - To naprawdę wiele znaczyło, szczególnie w momencie, gdy sytuacja w domu i z rodzicami wprowadzała małą w dezorientację. Możliwość powrotów do czegoś prawdziwego i szczęśliwego było istotne bardziej, niż kobieta mogła się spodziewać. Zapewne też rozpocząłby to spotkanie inaczej, gdyby wiedział. Tymczasem pozostawał nieświadomy sytuacji, która dotknęła Pasqiuer. Zapewne gdyby nie sprawa w domu, Leonie już dawno opowiedziałaby mu o wiadomościach z Lorne Bay, które przegapił podczas swojej nieobecności. W tym jednak momencie nie wiedział nic i był możliwe jedynym mieszkańcem miasteczka, którego to ominęło. Czy odpowiednio?
berthe pasqiuer
easter bunny
chubby dumpling
lorne bay wildlife sanctuar/shadow — opiekun koali + dorabia jako kelnerka w shadow
31 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
wierzy w to, że siostra nie popełniła samobójstwa, dlatego koncentruje się na odnalezieniu sprawcy, zupełnie zapominając o swym własnym życiu
Często przypominała sobie deszcz, drobny - delikatnie spływający po jej śniadej twarzy, zagryzała wtedy wargę - oddychała głęboko, by następnie powrócić do swych najskrytszych marzeń - wrzucić się w wir fantazji; spojrzeć na swe ciało w odbiciu lustra i dostrzec w nim - braki - których nigdy nie posiadała Lorraine. Perfekcja rodziła perfekcję. Wtedy to wszystko wracało - odejście starszej Pasquier było najgorszym, a jednocześnie najsilniejszym wydarzeniem w życiu kobiety, niekiedy odczuwała ból - a niekiedy nie potrafiła odnaleźć się w istniejącej rzeczywistości. Otóż zawsze była najpierw Lorri - a później powolnym krokiem zbliżała się do jej drobniutkiej sylwetki Berthe. Teraz nie było już nikogo - musiała nauczyć się samotnie wędrować po tych zagorzałych lądach - akceptować szlaki - w której jej najbliższa krewna przestała istnieć, funkcjonować - wplatać się w ciepło wszechświata. Bo jak można się pogodzić ze stratą? Jak można lewitować wspólnie z podmuchem wiatru, gdy wszystko co miało znaczenie już nigdy nie powróci?
Dlatego wymyśliła - ten plan, z tego powodu ubzdurała sobie iż śmierć Lorraine miała głębsze znaczenie, posiadała nierozwikłaną, zamkniętą na tryliony spustów zagadkę i tylko ona będzie potrafiła ją rozwikłać. Być może była to jedynie kwestia przejścia żałoby (tak tłumaczył sobie ojciec dziewcząt); lub całkiem świadomie blondyneczka popadała w coraz to bardziej, intensywne - zatrucie. Obsesja stała się jej „domem” - choć może pasowałoby tu lepiej - „mur” - wokół serca - wybity ze skały i nawet wybuch wulkanu nie byłby w stanie go roztopić. Czciła Lorri - wpadała w szał gdy ktoś wypowiadał bluźnierstwa w jej kierunku (choć niegdyś pozwała sobie na podobne stwierdzenia, może również jej nienawidziła[(?)]). czasami podczas samotnych wieczorów - leżąc wpół naga pod cieniutką jedwabną pościelą - wyobrażała sobie „ jak to jest być, Lorri?” Piękną, wszechstronnie uzdolnioną kobietą - i niekiedy w swoich fantazjach rzeczywiście nią była. Mówiła tak jak ona, chodziła tak jak ona, uśmiechała się tak jak ona, kochała tak jak ona i pieprzyła się tak jak ona (najlepiej jej męża, istotę ludzką, człowieka idealnego - wyzwalającego w niej wszystkie emocje [od agresji, przez namiętność, do chorej obsesji - po nienawiść oraz wszelaką zależność od sytuacji]. Zawsze go chciała - zawsze pragnęła, zawsze o nim marzyła. Wydawało się jej, że kochała go bardziej niż ona; że bardziej o niego dbała - Wren stał się uosobieniem ich „ciernia w oku” - wprowadzał zazdrość, wygórowaną ambicję - swoją osobą niczym jak złodziej, dzikie agresywne zwierzę powolnie kłami niszczył relację pomiędzy siostrami. Wiedziały, że nie robił tego świadomie - lecz podczas wieloletniej wojny nie mógł wiecznie pozostawać Szwajcarią - musiał wybrać - i wbrew oczekiwaniom, miłości - nadziei - wybór ostatecznie był oczywisty. Wszyscy zawsze wybierali Lorrie - jakby była stworzona do pozostawania na szycie w hierarchii - pasowała jedynie do „pierwszego miejsca.” To zabawne, nieuczciwe - a zarazem bezczelne, że teraz mogłaby go mieć - tylko, iż już nie chciała, (rzecz jasna, wydawać się by mogło, że zawsze, na wieki wieków + nieskończoność, część niej będzie go kochać - potrzebować, pragnąć) - nie mogłaby, prawda? Jak miałaby zbliżyć się do mężczyzny, wpaść w ramiona człowiekowi, który opłakiwał własną żonę - (choć to nie tak, że o tym nie myślała - w głowie Bert bezustannie znajdował się Wren, jakby rozbił tak obóz i całkiem dobrze się bawił) - przyczyną udręki Pasquier była moralność - oraz przeświadczenie, że wpisywałaby się jako jedynie „nagroda pocieszenia.”
Wbrew pozorom - oraz wykształceniu naprawdę lubiła swoją pracę, przebywanie ze zwierzętami w szczególności tak słodkimi jak koale - odprężały jasnowłosą, wprowadzały ją w stan harmonii - niekiedy zapominała o bólu, tutaj odczuwała znikome szczęście i tak było dobrze. Nie byłaby w stanie pomagać innym - zwłaszcza, iż sama była w rozsypce (do czego oczywiście nadal się nie przyznawała.) Malutką radość przynosiła jej również kilkuletnia szczerbata dziewczynka, widząc jej uśmiech Bert zwyczajnie topniało serce - trochę jakby Tessie robiła jej nieświadome „oczyszczenie” - była taka prawdziwa, że można rzec - iż w pewnym sensie uratowała blondynkę - „wyzwoliła z piekła.” Czasami nawet jej wyczekiwała - a serce dziewczyny biło szybciej gdy tylko widziała jak Sisi biegła w przeszczęśliwa jej kierunku. Dziś było podobnie - szczerze i tak przeuroczo ciepło, a widok jej ojca nie wpłynął w żaden sposób na Bert - musiała przyznać, że odczuła odrobinę ulgi - przy mamie Leonie niekiedy odczuwała spięcie, piękna - wysoka kobieta w pewnym stopniu przypominała jej Lorri - a jednocześnie posiadała w sobie wyższość i tak zaskakująco dziwny profesjonalizm, za to przy Ephiramie nieco bardziej się otwierała - a przynajmniej pozwalała sobie na delikatnie czulsze stwierdzenia do najmłodszej z tego towarzystwa. - Ohhh... - mruknęła a na jej bladych policzkach ukazały się delikatne rumieńce, bo choć czuła się swobodniej - to jednak Ephiram Burnett niezwykle ją onieśmielał i nic w tym zaskakującego! Przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna cechujący się jako gentelman zapewne nie jedną kobietę w pobliżu potrafił wprowadzić w osłupienie. - Cóż... to nic takiego. Nie mogłabym postąpić inaczej, Tessie to nasz honorowy gość, doliczamy ją nawet do rodziny, co nie młoda? - dziewczynka uśmiechnęła się, a Bert delikatnie pogłaskała ją po głowie - trudno byłoby temu zaprzeczyć, odkąd Teresa odkryła to miejsce i wybrała Berthe jako własną kompankę - dzięki niej zdążyła poznać praktycznie wszystkich pracowników jak i imiona zwierząt; Bert często była zaskoczona jej pamięcią - ale w końcu dzieci chłoną wszystko. - Wydaję mi się, że bardziej uszczęśliwiło ją, że mogła powiedzieć o tym Panu. - dodała troszeczkę speszona, lecz Sisi niejednokrotnie opowiadała kobiecie o tęsknocie za ojcem - aczkolwiek każdy ma swoją pracę i szczerze mówiąc gdyby Pasquier mogła dawno wyjechałaby z tego przeklętego miasteczka, czyli poniekąd mężczyźnie zazdrościła. - Na długo Pan zagościł w Lorne? - być może pytanie wpisywało się w poczet niewłaściwych, ale Bert miała ku temu powód! - Za dwa tygodnie wyjeżdżamy z dziećmi do sanktuarium nieopodal, aby zobaczyć delfiny... - tutaj ich nie mają (a przynajmniej tak załóżmy!) - Mówiłam o tym mamie Tessie, ale temat ucichł i tak sobie pomyślałam... - zielone spojrzenie utkwiło na szaleńczo błękitnych, a serce Berthe mogłoby się wydawać, że za chwilę wyskoczy z klatki piersiowej.


Ephraim Burnett
powitalny kokos
nick
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Kiedyś złe wieści niosły się wokół, lecz nigdy nie trafiały ich bezpośrednio. Ephraim starał się o to, by utrzymywać swoją rodzinę na bezpiecznych wodach, nie pozwalając na to, aby ciekawscy dziennikarze czaili się za rogiem i próbowali uszczypnąć chociaż odrobinę z życia dawnej modelki i jej bliskich. Gdy Leonie zaczęła pojawiać się u boku Burnetta, drżało w mediach plotkarskich. Niekoniecznie go to interesowało, ale jego partnerka nie potrafiła w pewnych momentach całkowicie odstawić myśli o własnej sylwetce. O tym, że ludzie wciąż chcieli ją łapać na skandalach. Ephraim powoli starał się ją uspokajać, odrywać od świata pełnego reflektorów i skierować uwagę w innym, bardziej wartościowy kierunku. Oczywiście to nie tak, że Turner nie była w stanie skończyć z tym, co znała — to tamten świat nie chciał się jej wyrzec. Wówczas wydawało się to w jakiś sposób naturalne — chęć wydostania się na powierzchnię i zajęcie się własnymi problemami. W końcu jednak wiadomość publiczna przestała interesować się spokojnie żyjącą na uboczu rodziną. Nie byli w centrum zdarzeń, nie działy się żadne skandale, Leonie nie pojawiła się w towarzystwie innego mężczyzny na pokazie własnej kolekcji. To były dobre czasy. Ephraim musiał przyznać, że nawykł do rozpoznawalności, ale w świecie marynarki wojennej. Obserwując czasami własną twarz na całkowicie nieistotnych portalach czy migających nawet w poczekalni lekarskiej szmatławcach, czuł się źle. Dlatego też gdy przestali być towarem pożądanym, mogli odetchnąć z ulgą. Co jednak oznaczało pojawienie się Williamsa, który był gwiazdą estrady? Jak miała odbić się ta sytuacja na Teresie? Nie dość, że nie wiedziała, dlaczego rodzice ze sobą nie rozmawiali i nie mieszkali pod jednym dachem, to jeszcze istniała wizja tego, że miała stać się popularnym tematem w mediach. Burnett drżał o przyszłość swojej córki. W końcu bardzo łatwo było, aby ta bezpieczna aura rozpadła się i wszelkie informacje wylały poza granice Lorne Bay. Dzisiaj mogła być nikim, jutro mógł wiedzieć o niej cały świat… Napięcie nie dawało mu spokoju. Czuł, jak coś szarpało go wewnątrz i chociaż nikt nie znał przyszłości, chciał ją przed nią uchronić. Czy mógł to zrobić? Czy mógł naprawdę zapewnić swojej córce to, co najlepsze? Już do końca? Lęk. Nigdy się niczego nie bał. Nie bał się wojen, w których brał udział. Nie bał się śmierci ani nie bał się wrogów, którzy pozostawali często jedynie oddalonym celem. Gdy został ojcem i Teresa zaczęła ząbkować, po raz pierwszy poczuł prawdziwy strach. Był bezsilny, a jego dziecko płakało i nie był w stanie jej pomóc. Bycie obok nie wystarczało, aż Leonie musiała go odganiać i zrobił z siebie użytek gdzie indziej. Wiedział, podświadomie oraz logicznie wiedział, że nie powinien był odczuwać takiego strachu, jednak jego ciało reagowało zupełnie odmiennie.
Nosił w sobie wiele przemyśleń, ale niewiele z nich docierało na powierzchnię i przedostawało się do otaczających go ludzi. Przez to także nie był w stanie rozpoznać wszystkich emocji, jakie nieśli w sobie pozostali. Daleko było mu więc do kogoś, kto naumyślnie przyciągał spojrzenia. Pochłonięty służbą, własnym życiem, wymogami do spełnienia, aktualnie także zaaferowany sprawami małżeńskimi, nie dostrzegał reakcji swojej towarzyszki. Spojrzenia, pewnej nieśmiałości. Zresztą nie znał się wcale na płci przeciwnej. Nie tak, jak wydawało się to innym. Jego jedynymi kobietami była Gemma oraz Leonie. Nie posiadał rozległych historii na tle damsko-męskim, bo nie miał na to zwyczajnie czasu. Ani ochoty. Od zawsze w końcu wiedział czego i kogo chciał — urwane romanse nie interesowały go w żadnym wypadku, chociaż skłamałby, mówiąc, że nie miał ku temu okazji. Jednak każdy słaby umysł, każda słaba osobowość mogła się ugiąć i pozwolić sobie na zatopienie się w chwili. Urwanie bezpowrotne, ale z bolesnymi konsekwencjami.
Na długo zagościł pan w Lorne?
Pytanie początkowo nieco go zaskoczyło, jednak dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że przecież nie było w tym nic dziwnego. W Lorne Bay żyła garstka emerytowanych marynarzy, których czasami spotykał w porcie, którzy tworzyli swego rodzaju społeczność zakorzenioną w tradycjach miasteczka. Poważaną i mądrą. Z doświadczeniem i zasłużonym odpoczynkiem po służbie krajowi. Ephraim lubił do nich dołączać — szczególnie odkąd został zaakceptowany przez starszych braci po fachu, którzy z wielką chęcią słuchali jego uwag o tym, co było nowe, a co pozostało takie same, odkąd sami skończyli służbę. Dla nikogo więc nie było dziwne, że niektórzy z mężczyzn znikali na długie miesiące. A jednym z nich był również kapitan Adelaide.
- Mam zapewniony spokój do sierpnia - przyznał, wiedząc, że wcześniej wezwano by go jedynie w nagłych przypadkach. Wojny na przykład... Zaintrygowała go jednak dalsza wypowiedź pracownicy sanktuarium, chociaż na wspomnienie Leonie musiał ukryć się z pewnym skrzywieniem. - Moja żona ma wiele zajęć. Mogła zapomnieć mi wspomnieć - odpowiedział, chcąc usprawiedliwić Turner i równocześnie zrozumiał, że wciąż zależało mu na tym, aby inni postrzegali ją w ten pozytywny sposób. Pomimo jego własnych z nią doświadczeń. Bo w końcu pomimo wielkiego niepowodzenia w byciu szczerą, jego małżonka była dobrą sąsiadką, matką, pracowała porządnie i nigdy nie leniła się, oddając się całą w tworzone przez siebie projekty. - Przybliży mi pani szczegóły?
- Papo! But! - zawołała Teresa, przyciągając ojcowską uwagę i wskazując paluszkiem na rozwiązane sznurowadło. Ephraim nie czekał, ale też nie pędził córce na ratunek. Spokojnie podszedł, by wziąć ją pod pachy i usadzić na najbliższej ławce, a później uklęknął na jedno kolano, by zająć się malutką przeszkodą przed swobodnym poruszaniem się.
- I proszę. Gotowe, kochanie - odpowiedział kapitan, gdy skończył i spojrzał z uśmiechem na córeczkę. Ta obdarowała ojca tym samym grymasem i wtuliła się w niego na krótszą chwilę, zanim nie zeskoczyła z ławki. - Wyjazd jest organizowany przez szkołę? - spytał jeszcze kobietę, gdy dziewczynka wróciła do swojego poprzedniego miejsca. Zanim wstał, dostrzegł coś na ziemi i podniósł, by zwrócić się do Pasqiuer. - To pani? - dodał, ukazując na dłoni, coś, co było metalowym naszyjnikiem z małym medalikiem.
berthe pasqiuer
easter bunny
chubby dumpling
lorne bay wildlife sanctuar/shadow — opiekun koali + dorabia jako kelnerka w shadow
31 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
wierzy w to, że siostra nie popełniła samobójstwa, dlatego koncentruje się na odnalezieniu sprawcy, zupełnie zapominając o swym własnym życiu
  • You drew memorise in my mind
    I coluld never erase.
    You painted colors in my heart.
    I could never replace.


To zabawne; wliczając podświadomie [mimowolną] akceptację, że Berthe Aurora Pasqiuer mogłaby mieć podobną analizę punktów życiowych co uwzględniony obok towarzysz, mr. Ephraim Burnett. Rzecz jasna „blask fleszy” - był jedynie ironią wypowiedzianą pomiędzy wierszami, lub krzykiem pośród czterech ścian - a jednak egzystencja ramię w ramię ze starszą siostrą, niejaką Lorraine Magnolią Pasqiuer było (autentyczną oraz) automatyczną przegraną swych najskrytszych marzeń.
Lorri miała [pierwsza] wszystko i była [pierwsza we] wszystkim - dla każdego (niezależnie czy to przyjaciele, rodzina, chłopak [wrogowie(?)]) umiejętnie potrafiła uwzględnić się w ich duszy. Jednak, gdy zastanowimy się nad jednym próbującym uzyskać wszelakie odpowiedzi (na absolutnie WSZYSTKO) pytaniem: „Jak to być Lorraine Pasqiuer?” - co dostaniemy w zamian?
Bo kim była naprawdę ta świecąca blaskiem rezolutna blondynka w oczach nas wszystkich?
Kim...?

...no kim?


Gdy nawet wychowująca się z nią młodsza siostra (ramię w ramię) nie umiała odnaleźć słów. Więc... czy była duchem? Czy dopiero teraz się nim stała, aby w ostatecznym rozrachunku uzyskać przejście, by dręczyć nas do ostatniego tchu? Lepiej się rozejrzyj, może czyha właśnie na Ciebie. I kiedy teraz odnaleźliśmy się w tej melancholii - zdecydujmy się na mały zabieg. Malutki, króciutki - bezbożny(?) - czy idealizowanie Lorri (przez rówieśników) miało negatywny wpływ na dorastanie Bert?
Tak. Nie. Może? Jak wyglądałoby życie młodszej Pasqiuer gdyby świat starszej nigdy nie nadszedł? Czy różniły się tak bardzo? Czy były tak przerażająco podobne, że nie było miejsca dla identycznych dwóch osób? Co to w ogóle za wyrażenie (wypowiadane w szczególności przez ojca): Bądź jak Lorraine.

To fakt, przypominała ją, niezależnie od tego jak niekiedy starała się owe cechy ukryć, w niektórych przypadkach nie ma możliwości - by uciec od swojej rodziny.
  • - w chwilach gdy była zamyślona (grała w szachy, chińczyka, monopoly, bądź inną planszówkę) - robiła dokładnie tą samą miną, skupiona i wytrwała w pokonaniu swojego przeciwnika. Obie, zwykle w identycznym momencie drapały się po karku (być może rzeczywiście ich swędziało, lub sobie uroiły) - daną cechę miały po matce.
    - Kiedy się denerwowała, stresowała - lub irytowała. Wtedy były dwie taktyki, które ratowały dziewczęta od „szaleństwa.” Obie obgryzały paznokcie, bądź chodziły w kółko po salonie. Teraz robi to tylko jedna.
    Jak próbowała nie płakać, silnie - z wyprostowaną głową, przeglądała się w lustrze wymuszając na swej bladej - twarzy uśmiech. Nie drżała, nie łkała - co jakiś czas wypuszczała jedną łzę jakby ona miała być ukojeniem dla narastającej męki.
    - Gdy śpiewała, zamykała oczy - i bujała się do rytmu muzyki, i o to właśnie ona dokonywała w obu siostrach cudu - niczym jakby była stworzona, aby do nich należeć.
Lecz były też momenty, gdyby były zupełnie różne - i może to spowodowało, że to Lorri „wygrała los na loterii.”
  • - sposób w który nigdy nie krzyknęłaby na ojca, męża - lub przyjaciół, gdy nie potrafili czegoś zrozumieć - bądź nie chcieli pozwolić jej, by zarządzała wszystkim co możliwe.
    - w chwilach gdy wygrywała spór, awanturę lub delikatną sprzeczkę, gdzie górowała nad swym rywalem, szczególnie intelektem bądź mocniejszymi słowami.
    - gdy patrzyła na wszystkich z góry, z wymuszonym uśmiechem tolerowała głupkowatych znajomych swojego ukochanego.
    - to jak wyglądała, chodziła - zawsze idealnie dopasowana do towarzystwa, bez żadnego grymasu, niczym jakby była stworzona aby chodzić na wybiegu.
    - to jak bardzo nie chciała mieć dziecka, dręcząc nadziejami swojego męża (Wren zawsze marzył o chłopcu), karmiąc go kłamstwami (trzecie z rzędu poranienie, ostatecznie nie może ich mieć[/i]) - tylko Bert znała prawdę.
    - oraz to jak nigdy nie targałaby się na swoje życie. Ale Lorrie też by tego nie zrobiła, nie jej Lorri; musiał tkwić tym jakiś haczyć - coś potężniejszego, silniejszego od całej ich rodziny - czego nie mogli nawet sobie wyobrazić, albowiem jej Lorrie miała je zbyt idealne.
Teraz stojąc tutaj, w sanktuarium - w miejscu, które dawało kobiecie radość, wciąż bezustannie, myślała o swej siostrze. Próbowała sobie przypomnieć choćby jedną tajemnicę - lecz Lorraine miała ich tak wiele, za dużo by spamiętać i zapewne wiele więcej niż wiedziała sama Bert.
Obserwacja mężczyzny wprawiła blondynkę w delikatne rozmarzenie, spodobał się kobiecie sposób w jaki opiekuję się córką, dlatego pozwoliła sobie na cień uśmiechu. - Rozumiem. - stwierdziła na samą myśl o Turner, w tej chwili przebywając z szatynem zdała sobie sprawę jak wygląda świat - piękni ludzie są z pięknymi ludźmi, aby stworzyć piękną rodzinę. Przez krótki moment nawet zrobiło się jej głupio - więc odwróciła niepewnie wzrok, tym razem koncentrując się na odmiennym kolorze trawy.- Oczywiście, Pana żona ma zapewne wiele na głowie. - poniekąd trochę ją zawstydził, poniekąd Berthe wiedziała, iż nie przemyślała do końca swojego poprzedniego zdania, być może zabrzmiało ono niczym krytyka długonogiej blondynki - być może. - Tak, jest organizowany przez szkołę. - mruknęła, decydując na powrót wzrokiem do błękitnego oceanu w tęczówkach. - Wyjeżdżamy w drugiej połowie lipca, podczas długiego weekendu. Dzieciaki mają zwiedzić oceanarium, pójść na basen, wynajęliśmy trenera, gdyby chciały nauczyć się pływać. Próbujemy, aby pojechało z nami jedynie trzech rodziców i gdyby Pan się zdecydował... - przez kilka sekund się zamyśliła. - ...byłby Pan pierwszy. - wybuchła śmiechem, lecz delikatnie - jak na trzydziestolatkę przystało - próbowała zrobić dobre wrażenie. - Zdajemy sobie sprawę, niewiele rodziców znajdzie wolny czas, jednak staramy się być dobrej myśli. - odpowiedziała starając się utrzymać powagę - ale trudno było jej ją utrzymać. - Jest Pan zainteresowany? - i w tym samym momencie mężczyzna nachylił się sięgając wisiorek - źrenice Pasqiuer się rozszerzyły. To nie mój, to nie mój - to Lorri(!!!) - jedynie co Burnett mógłby teraz dostrzec, to jak twarzy dziewczyny robi się bladsza.
Co powinna zrobić, uciec czy udawać, że nie dostała zimną wodą w twarz?


Ephraim Burnett
powitalny kokos
nick
ODPOWIEDZ