Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Czuła się niczym malutki gupik którego ktoś wyjął z ciepłego, znajomego akwarium i wrzucić w głębokie tonie zimnego oceanu który był jej zupełnie nieznany i po którym, choć bardzo chciała, nie wiedziała zupełnie jak powinna się w nich poruszać ani dokąd płynąć. Ostatnie tygodnie niosły ze sobą zagubienie oraz rozbicie wynikające nie tylko ze zmian, jakie miały miejsce w jej życiu ale i faktu, że zwyczajnie czaiły się w niej cholernie sprzeczne emocje z którymi nie potrafiła dojść do porozumienia, które pchały ją w dwie, zupełnie różne strony zupełnie jak wtedy, gdy stała na skraju klifu - z jednej strony nadal kochała tego mężczyznę, z drugiej cierpiała z powodu jego czynów… Chciała być przy nim jednocześnie wiedząc, że ten czas już minął, a ona zwyczajnie nie miała prawa trzymać go na siłę gdzieś obok, nawet jeśli wizja odbudowania dawnej więzi zdawała się już dawno przygasnąć, gasząc nawet ten niewielki promyk nadziei jaki zwykł w niej płonąć.
Chciała dobrze.
A wyszło jak zawsze, zupełnie jakby nagle straciła umiejętność ubierania swoich chęci w odpowiednie słowa, doprowadzając do jeszcze większej katastrofy, która nadciągnęła… W zasadzie nie była pewna skąd, paskudne poczucie winy osiadło jednak na jej ramionach w momencie, gdy ten zsuwał ją ze swoich kolan aby wykrzyczeć w jej stronę kolejne słowa, ponownie pokazując jej drzwi. Nieprzyjemne uderzenie gorąca przesunęło się po jej ciele, a panienka Clark oparła się na chwilę dłonią o blat stołu czując, jakby nogi zaraz miały się pod nią załamać. Jak do tego wszystkiego doszło? Nie wiedziała, w tym całym ambarasie chyba zwyczajnie uczepiając się ledwie kilku myśli z nadzieją, że pozwolą jej funkcjonować… A zamiast tego niszczyły ją jeszcze bardziej sprawiając, że spieprzyła tę kwestię, na której zawsze zależało jej najbardziej. Bo nawet jeśli wcześniej Jebbediah złamał jej serce nadal pozostawał dla niej kimś ważnym, choć nie była pewna, jak powinna się zachowywać w jego obecności.
Spieprzyła.
A ta myśl sprawiła, że brązowe oczy zaszkliły się, szybko jednak przesunęła dłonią po swojej buzi, nie chcąc doprowadzić do ich spłynięcia po bladych policzkach. I przez chwilę, gdy wycedził wszystkie słowa, zwyczajnie stała tak, dłonią podpierając się o blat stołu, wlepiając w niego swoje spojrzenie chyba zwyczajnie potrzebując chwili, aby to wszystko wsiąknęło w nią. I była pewna, że w wielu kwestiach miał rację - wierzyła w głupie ideały z nadzieją, że świat wcale nie jest taki zły, jak mogłoby się wydawać wychodząc na niezwykle naiwną i… głupią. W dodatku tak skupiła się na swoim cierpieniu, że nie zauważała tego, co dzieje się z nim. I choć ten odtrącał ją, nie powinna była tak szybko się poddawać. I choć część jej chciała się tłumaczyć, zarzucić go potokiem słów i wyjaśnień dlaczego i skąd wydała jedynie z siebie ciche westchnienie, chwiejnym krokiem podchodząc do drzwi.
- Masz rację. - Zaczęła więc, w jakże nietypowym dla siebie przyznaniu win. - Spieprzyłam i to koncertowo, choć tego nie chciałam. - Dodała, a brązowe spojrzenie jakoś nie potrafiło spojrzeć mu w twarz, miast tego wbijając się w czubki jej butów ukazując wyraźną skruchę - a to nie było częstym, zwykle bowiem Audrey od razu starała się wyjaśnić swój tok myślenia chcąc ukazać swój punkt widzenia… Czuła jednak, że ten mógł być okrutnie błędny. - Chciałabym mieć na to jakieś logiczne wytłumaczenie, ale chyba zwyczajnie jestem nie dość, że głupia, to jeszcze naiwna i żałosna w tym wszystkim… - Westchnęła, przenosząc na chwilę spojrzenie za drzwi. Nie chciała wzbudzać litości ani użalać się nad sobą, przyznawała jedynie niezwykle oczywisty fakt. Serce jej pękało, gdy zamiast chronić ukochaną osobę ściągała na nią kolejne cierpienia i fakt, że jej serce właśnie przez niego było w rozsypce w tym momencie nie miał większego znaczenia. Zawiodła, w swojej opinii po raz kolejny, bo przed tygodniami również nie potrafiła zapewnić mu wsparcia, jakiego potrzebował i coś w tej myśli sprawiało, że resztki jej serca rozsypywały się w drobny mak. I choć nadal jej serce rwało się do pana Ashworth tak czuła, że w tym momencie przynieść mogła jedynie dalszą destrukcję, a on z pewnością na to nie zasługiwał, niezależnie od tego, co mówili inni.
Brązowe spojrzenie dopiero po kilku uderzeniach serca przeniosło się na jego twarz.
- Przepraszam, Jebbediah. - Cicho, drżącym acz cholernie szczerym głosem, chyba pierwszy raz używając pełnego jego imienia, jakby miało to podkreślić powagę jej słów. A te musiał od niej usłyszeć bo przecież zawodziła go ponownie, nawet jeśli już nie byli parą. A ta świadomość wbijała się w jej głowę niczym cierniowe kolce - dogłębnie chcąc sięgnąć ku białym kością i tak mocno, że z tych objęć nie szło się wyswobodzić. I choć coś w niej wyrywało się, aby zostać, aby walczyć, nawet jeśli byłaby to walka z wiatrakami tak czuła, że wpierw musi zawalczyć z samą sobą.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Wiedział, że to nie ona jest winna. To świat kopał go wielokrotnie i tak mocno, że z mężczyzny stał się jedynie cieniem, a jego ambicja nie mogła na to pozwolić. Byli tacy, którzy na skutek nieszczęścia gięli się i zamierali, ale Jebbediah nie należał do tego gatunku ludzi. Był na to zbyt silny i może tak naprawdę to było jego przekleństwo, bo nie umiał tak naprawdę wyrazić głębi swojego smutku i czystego rozczarowania. Nie tylko ona widziała ich na ślubnym kobiercu, z dzieckiem, szczęśliwych. Gdyby tylko naturalne bariery w postaci wieku bądź zdolności kredytowych mogłyby zniknąć to byliby jedną z tych nierozłącznych par. Tyle, że Ashworth wiedział, że życie tak nie wygląda i może dlatego zachowywał niewzruszony spokój podczas gdy ona przeżywała swoje spazmy. Była kobietą, więc miała prawo do rozpaczy, zaś on musiał wszystko znosić po cichu, z pokorą godną wręcz mnicha, któremu spalono ukochaną ziemię.
Po miesiącach szoku i przekonania, że być może wszystko się ułoży, musiał zdać sobie sprawę, że stracił ranczo, a ta myśl sprawiała, że przestawał zachowywać się jak mężczyzna i miał ochotę ułożyć się na tej podłodze i zalewać rzewnymi łzami. Nie robił jednak tego – został stworzony do innych zadań, do działania i chęć przetrwania zabijała w nim rozpacz i poczucie beznadziei, które zaczęło go ogarniać dopiero przy bezpośrednim zetknięciu z kobietą, która nieumyślnie, ale skrzywdziła go najbardziej na świecie.
W końcu znała tragiczną historię jego dziadka i ojca. Właśnie dlatego nigdy nie sądził, że od niej usłyszy takie słowa, a gdy padły, poczuł się zwyczajnie tak jakby wbiła mu sztylet aż po rękojeść. Sądził, że to dostatecznie go zaboli i krzyk, jaki z siebie wydał, ochroni go przed kolejnymi ciosami, ale fakt, że nie spełniła jego polecenia i nie wyszła od razu, przypominał moment w którym ktoś zabiera nóż z rany, by ponownie go do niej wsadzić i tym sposobem ją pogłębić.
Może i powinien z nią porozmawiać i dać jej to wszystko wytłumaczyć, ale jak na razie ból był zbyt dotkliwy i dla Jeba uwłaczający był sam fakt, że go czuje. Już dawno powinien odpuścić i skupić się na swoim przyszłym życiu, ale Audrey zawsze była najważniejsza i zdrada od niej bolała znacznie bardziej niż jakakolwiek inna. Właśnie dlatego skrzywił się, gdy zaczęła go przepraszać. Kiedyś naiwnie wierzył, że byliby w stanie się dogadać i żyć ponad podziałami, a teraz wiedział, że rzeczywiście był szaleńcem, który praktycznie uwierzył w bajkę, bo przecież ludzie tak diametralnie od siebie różni, nie mają szczęśliwego zakończenia.
Czy kogoś takiego jak on zaakceptowałby jej kochany dziadek?
Pokręcił głową, zupełnie jakby sam odpowiadał sobie na zadane pytanie i jednocześnie zaprzeczył temu co o sobie mówiła. Nie była naiwna czy głupia, choć jego okrzyk pełny rozgoryczenia i żalu mógł na to wskazywać. Po prostu wiedział, że jest inaczej wychowana i pojmuje świat w zupełnie różnych kategoriach. Uśmiechnął się smutno na jej przeprosiny.
- Dbaj o siebie, Audrey. Będziesz jeszcze szczęśliwa – i delikatnie, zupełnie jakby bał się odrzucenia, złożył na jej czole pocałunek. Była dla niego najważniejsza, ale nie potrafił kompletnie tego okazać ani sprawić, by był jej godny, więc puszczał ją wolno, wiedząc, że na pewno za rogiem znajdzie kogoś, kto okaże się jej księciem.
Miał nawet kilku kandydatów, ale darował sobie taką zgryźliwość i po prostu powrócił do łóżka, pozostawiając otwarte drzwi przez które miała wyjść i już nigdy nie wracać.
Tak będzie lepiej. Jego mantra życiowa przez ostatnie miesiące, teraz zaś na tyle silna, że umiał powstrzymać się przed pobiegnięciem za nią i dogadaniem się. Nie mogli wciąż się łudzić, że to wypali, a on wreszcie wiedział, że może cały oddać się Bogu, który dla niej stanowił nieciekawą abstrakcję i to chyba bolało go najbardziej, bo dla niego to było praktycznie życie. Może i jednak jeszcze była szansa z tym Hiobem?

Koniec
Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ