Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Żałowała decyzji o powrocie w rodzinne strony.
Owszem, miała tutaj Sanktuarium oraz zwierzęta które jej potrzebowały oraz wspomnienia rozdzierające resztki serca na jeszcze mniejsze kawałeczki po za tym jednak… Czuła, że nie ma nic. Ani pewnego dachu nad swoją głową (noce bowiem nadal często spędzała na kanapie w gabinecie po stanowczo za długich nadgodzinach) ani rodziny (gdyż z nią nie umiała dojść do porozumienia) a przede wszystkim, nie miała już jego. Tego którego brak zalewał ją tęsknotą oraz rozpaczą tak silną, że chyba poczynała tracić resztkę zmysłów. Czasami, gdy była zajęta pracą, miała wrażenie, że dostrzega widmo znajomej sylwetki gdzieś na obrzeżach swojej percepcji. Widmo, które przyspieszało tętno nadzieją tylko po to, aby chwilę później zmiażdżyć panienkę Clark, gdy docierało do niej rozczarowanie pomyłki. I nie raz, gdy leżała na niewygodnej kanapie z ramionami owiniętymi wokół futra swojego psa, zaczynała żywić nadzieję, iż jest to oznaką końca; że jej serce w końcu pęknie, rozlewając życiodajny płyn po jej wnętrznościach oraz, co najważniejsze, uwalniając ją od cierpienia, jakie przepełniało jej duszę.
I choć niejednokrotnie chciała zwyczajnie umrzeć od tej miłości, nie potrafiła targnąć się na własne istnienie. Przeszkadzało jej w tym poczucie obowiązku wobec pacjentów, będące ostatnią rzeczą na której kurczowo zaciskała palce, by nie utonąć już do reszty, trwając w paskudnym cieniu egzystencji. Nie, nie potrafiła sama zakończyć swoich cierpień, choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że jest na dobrej drodze - niezdrowo chuda, ze zmęczeniem wypisanym w delikatnych rysach oraz smutkiem, jakim przepełnione były jej brązowe oczy. Cierpiała. Nie mając najmniejszego pojęcia jak się po tym wszystkim pozbierać bo choć jej decyzja może była i słuszna, rozbiła ją na malutkie kawałeczki, a tęsknota mieszała się z gniewem… wobec samej siebie. Bo może jeśli upewniłaby go mocniej w swoich uczuciach; może gdyby zdobyła więcej jego zaufania to wszystko nie potoczyłoby się tym torem? Może gdyby nie była wtedy tak cholernie bezradna udałoby jej się do niego w końcu dotrzeć i zamknąć w swoich ramionach? Nie, nie powinna o tym myśleć. Nie w momencie, gdy ataki paniki czaiły się gdzieś za rogiem gotowe w każdej chwili odebrać oddech z jej piersi, a ona nie umiała jeszcze w pełni sobie z nimi radzić.
Szła więc dalej, wąziutką ścieżką pnącą się w górę klifu z daleka od spojrzeń innych ludzi. Dzień, mimo jesieni był ciepły, wiatr tańczył gdzieś między pasmami brązowych włosów, niebo bezchmurne… Nie potrafiła jednak się uśmiechnąć, pogrążona w swoich myślach. Pochmurnych, dręczących ją od kilku tygodni podsycanych tęsknotą, która z dnia na dzień narastała. A ponoć to czas leczy rany - nie, w to z pewnością nie wierzyła. Nie wierzyła nawet we wmawiane teorie o tym, co by właśnie spacery miały pomóc udręczonemu umysłowi, mimo to jednak spacerowała w różnych miejscach, zdana jedynie na zgubne towarzystwo swoich myśli.
Nie wiedziała nawet w którym momencie te myśli skierowały jej kroki ku krawędzi wysokiego klifu, gdy trwałą pogrążona we własnym bólu. Przystanęła kilka kroków od jego krawędzi… A później zrobiła kolejny krok. I kolejny w odruchu którego nie potrafiła zrozumieć. Strach uderzył w jej ciało gdy zauważyła niewielkie łódki kilkadziesiąt metrów niżej. Ten paskudny, paraliżujący strach lęku wysokości teraz walczący z… przyciąganiem. Bo krawędź klifu przyciągała, w ten dziwny, niezrozumiały dla niej sposób, zupełnie jakby otchłań zdawała się ją wzywać. Wpierw cichutkim szeptem, by w końcu krzyczeć śmiało w jej stronę gdy Audrey ustawiała swoje stopy równiutko przy krawędzi klifu by zaraz zamknąć mocno oczy chcąc uniknąć zawrotów głowy. Czuła twardą ziemię pod swoimi stopami, doskonale wiedziała jednak, że wystarczy jeden, malutki kroczek aby runąć w otchłań… I to uczucie obezwładniało, zalewając pogrążony w rozpaczy organizm czymś jeszcze - dziwną walką jaka odbywała się w niej samej. Naprzemiennie bowiem chciała uciekać dalej w głąb lądu, ku stabilnej ziemi… I skoczyć w paszczę przestrzeni, by niczym szmaciana lalka rozbić się o skały. Bezwiednie uniosła delikatnie ramiona na boki przepełniona tym uczuciem oraz skrajnymi myślami. Bo przecież nie mogła zostawić swoich pacjentów - ta myśl trzymała ją z dala od głupich pomysłów od kilku tygodni, w dodatku z pewnością rozczarowałaby jedną artystkę która poświęciła jej czas i Eve, z drugiej jednak strony… Może powinna skoczyć? Runąć w przestrzeń i raz na zawsze zakończyć swoje cierpienie? Była przecież podłym wrakiem samej siebie, rozbitym na miliony kawałeczków których nie potrafiła poskładać, a on… Tam są drzwi… Pierwsze łzy pociekły po jej buzi, gdy po raz kolejny uderzała ją świadomość, że on już jej nie chciał, woląc towarzystwo butelki.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Dużo czytał o Hiobie. Połykał wręcz stronice dotyczące nie tyle jego historii, bo tę już znał od a do zet i niejednokrotnie przyszło mu wygłaszać kazania dla Kongregacji wiernych na ten temat, ale te, które dotyczyły opracowań tego mitu. Bo tak, mimo że Jebbediah wierzył, że w Ewangelii znajduje się słowo objawione to był przekonany, że cała ta historia to jedna wielka ściema. Z prostej przyczyny, nie dane mu było doświadczyć tego co Bóg obiecywał temu gałganowi. Może dlatego z chciwością przewracał kolejne księgi, szukając opisu cierpienia człowieka przed nagrodzeniem go ponownym życie w bogactwie i uznaniu. Miał wrażenie, że musiał coś przeoczyć, gdyż w innym wypadku na pewno odnalazłby interesujący go fragment z którego jasno by wynikało jak ma się zachować.
Tyle, że żadnej takiej informacji nie było. Dowiadywał się jedynie (i to jakże lakonicznie), że ma nie złorzeczyć Panu w chwili próby, a on go wynagrodzi po stokroć. Kiedyś miał dwie krowy, dostanie cztery. Żona jego będzie jeszcze piękniejsza, a dzieci bardziej wydarzone niż tamte, które go opuściły.
Nastanie dla niego raj.
Nie wiedział, czy chodziło o podłe otoczenie (w którym roiło się od zapachu bagien, zepsucia i szemranych interesów) czy o całokształt, ale ta naiwna historia nie trafiała do niego wcale. Nie było żadnego zadośćuczynienia, a jeśli coś przyjdzie mu dostać to pewnie w chwale niebiańskiej, która była oddalona od niego o dobre kilkadziesiąt lat. Może i próbował nieudolnie ją ostatnio przyśpieszyć, ale nim się obejrzał, już ktoś zerwał mu sznur i pozostawił go właściwie w stanie rozkładu. W tym oczekiwaniu na tu, że karta jeszcze się odwróci i faktycznie znajdzie się znowu na fali wznoszącej. Na razie jednak szukanie sensu w cierpieniu wychodziło mu tak dobrze jak ostatnie związki.
A może właśnie dlatego nie potrafił zrozumieć Hioba. Nie chciał innej, nawet jeśli miała być piękniejsza, lepsza, bardziej dopasowana do niego. Jebbediah nie mógł wyrzucić z pamięci jasnej twarzyczki panny Audrey i choć decyzja, którą podjął, wydała mu się ponurą koniecznością to nie mógł zapomnieć śladu cierpienia w jej oczach. Dawniej wydawało mu się, że jeśli postępuje się w sposób honorowy (a to zerwanie nosiło takie znamiona) to oszczędza to bólu, a mimo wszystko miał wrażenie, że od jej odejścia ten zrósł się z jej ciałem. Nie mówił o tym za często, właściwie był człowiekiem, który skupił się na swoim życiu wewnętrznym i duchowym, więc często był zbyt głuchy na wszystko co dzieje się zewnątrz, ale cierpiał.
Nie tak jak Hiob, bo on w końcu pogodził się ze stratą i zaakceptował wolę Najwyższego, zaś Ashworth… mógł jedynie spacerować i prosić o więcej czasu i cierpliwości.
Od telefonu, który wykonał do sanktuarium nosiło go i już kilkukrotnie zbaczał z obranego kursu. Zawsze tłumaczył sobie, że nie wolno, ale łapał się na tym, że chodził za nią, sprawdzał gdzie bywa i choć wiedział, że to czyn wręcz karygodny to nie mógł się powstrzymać. Zupełnie jakby ten potwór, który siedział wewnątrz niego i domagał się od niego cierpienia ponad skalę, ciągle był głodny i skazywał go na żer.
Z każdego ukrytego spotkania z nią przecież wracał jak nieżywy, nieszczęśliwy i skłonny do tego, by to wszystko skończyć, a mimo to robił swoje i dziś też towarzyszył jej w tym spacerze, zastanawiając czy kiedykolwiek będzie miał na tyle odwagi, by podejść i przeprosić. Jeszcze jednak nie znajdował odpowiedniego tłumaczenia, a przecież bez niego to byłyby tylko puste słowa, a tych jako pastor powinien się absolutnie wystrzegać.
Jak i obserwowania ją, bo gdy zauważył, że znalazła się na klifie i niebezpiecznie spacerowała blisko krawędzi, zadziałał instynkt człowieka, który przed miesiącami bronił ją w stodole przed strzałem ojca. Bezskutecznie. Teraz jednak nie zamierzał pozwolić jej spaść, mogła to sobie wybić z głowy, gdy złapał ją za nadgarstek i mocno pociągnął na ląd.
- Do cholery, Audrey, co ty wyprawiasz?! Zleciałabyś! – i może to było tchórzostwo wielkiej wagi, bo Jebbediah był przekonany, że to był wypadek. A może tak naprawdę nie myślał wcale, bo zbladł, rękę zacisnął na jej nadgarstku i był przekonany, że już jej nie wypuści. Nie po tym co właśnie ujrzał i co sprawiło, że bał się jak nigdy w całym swoim życiu.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Dziwnym było to uczucie, którego doświadczała tutaj na skraju klifu. Z jednej strony targana rozpaczą oraz odzewem otchłani chciała zwyczajnie poddać się pragnieniu, aby runąć w dół; polecieć przez kilkadziesiąt metrów aż w końcu jej ciało spotkałoby się z twardymi skałami przybierając formę tego, czym naprawdę była od kilku tygodni - bezkształtnego worka organów; wraku który nie wiedział jak dalej funkcjonować w tym świecie. Z drugiej zaś strony zaskoczona była oporem wymęczonego cierpieniem organizmu, tym strachem chcącym ruszyć tchnienie w jej sztywne miejsce byleby zrobiła krok do tyłu. Dziwiło ją, że jej organizm posiada jeszcze jakiekolwiek chęci do walki w momencie, gdy ona sama była na skraju poddania się. Rozsądek walczył z bólem, a Audrey trwała tak na skraju klifu pochłonięta tymi skrajnymi uczuciami, przez chwilę mając wrażenie, że jeszcze żyje, a cierpienie jeszcze nie doprowadziło do zwyczajnego, prostego pęknięcia jej serca - nie miała wątpliwości, aby to było możliwe.
Czy on dowiedziałby się, że już nie ma jej na tym świecie?
Czy dotknęłaby go podobna wiadomość czy może przyjąłby ją z obojętnością, wychylając jedynie kieliszek za jej pamięć?
Nie wiedziała… Nie, nie mogła się nad tym zastanawiać - nie w momencie gdy ledwie pół małego kroczku dzieliło ją od runięcia w dół, gdy powinna zachować resztki rozsądku nakazującego jej wycofanie się z tej pozycji. Nim jednak zdążyła zaakceptować podobne rozwiązanie poczuła ucisk na swoim nadgarstku i siłę, która ciągnęła ją w tył, ku bezpiecznie stabilnej ziemi z której nie dało się spaść, nawet przypadkiem. Zachwiała się wytrącona z równowagi którą udało jej się odzyskać dopiero po kilku niewielkich krokach, a zaskoczone spojrzenie powędrowało wpierw na dłoń, która obejmowała jej nadgarstek… Czy to możliwe?… by szybko przenieść się w stronę jej właściciela.
Przez chwilę, gdy wpatrywała się w niego smutnym, załzawionym spojrzeniem, miała wrażenie że znalazła się w śnie. Pięknym, bo czuła na swojej skórze dotyk spracowanych dłoni którego tak bardzo jej brakowało w ostatnich tygodniach ale i okrutnym, biorąc pod uwagę wcześniejsze rozstanie. A może to nie był sen i jakaś dziwna siła postawiła go tutaj właśnie w tym dniu nie bez przyczyny? Ostrożnie wyciągnęła wolną, drżącą dłoń w jego stronę by bardzo delikatnie przesunąć po jego ramieniu upewniając się, że to wcale nie był sen. A więc najczarniejszy jej scenariusz podsyłany jej przez umysł nie sprawdził się, a on był cały i zdrowy. Westchnienie przepełnione ulgą wyrwało się z jej piersi, bo to właśnie ulga była pierwszym, co poczuła - że jest cały, że nadal chodzi po tym świecie, że nie zobaczy klepsydry z jego imieniem i nazwiskiem.
- Jeb, ja… - Zaczęła odrobinę zmieszana, na chwilę przenosząc spojrzenie w stronę krawędzi klifu, której widok ten sprawił teraz, że zakręciło się jej w głowie. - Nie mam najmniejszego pojęcia, wiesz? - Przyznała wyraźnie rozbita, wracając spojrzeniem do niego. Nie chciała, aby oglądał ją w takim stanie - wyraźnie chudszą, okrutnie zmęczoną, z buzią wilgotną od łez, które ciągle spływały z jej oczu. Nie powinien oglądać jej w takim stanie, nie po tym jak jasno dał jej do zrozumienia, że nie chce jej już w swoim życiu woląc spędzać czas z butelką… Czy jednak była w stanie go oszukać? Jego, mężczyznę, który nadal posiadał jej serce (teraz bijące tak mocno, że Audrey była przekonana iż zaraz wyskoczy z jej piersi) i który w ostatnich miesiącach poznał ją niezwykle dobrze… A przecież nie umiała kłamać i grać w te wszystkie gierki zawsze będąc tylko sobą. - Chyba zastanawiałam się, co by się stało… - Przyznała więc okrutnie szczerze, gdy zaszklonym, tęsknym oraz paskudnie smutnym spojrzeniem przyglądała się jego pobladłej twarzy, doświadczając karuzeli emocji. Cieszyła się, że zwyczajnie jest cały jednocześnie mając ochotę wykrzyczeć mu to, że tam są drzwi to najpaskudniejsze słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział a ona tak cholernie za nim tęskni, że nie jest w stanie już normalnie oddychać… Tylko po to, by po kilku uderzeniach serca wtulić się w jego pierś i choć przez jedną, krótką chwilę poczuć się bezpiecznie. Przestąpiła z nogi na nogę, nadal nie zabierając ręki z uścisku jego palców. - Przeklęty wiatr! - Rzuciła, unosząc nie skrępowaną palącym dotykiem dłoń do buzi, aby przetrzeć załzawione oczy. Była to, oczywiście, wymówka do jej łez którą wypowiedziała naiwnie, mając nadzieję, że po tych kilku tygodniach zwyczajnie ją kupi.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Po raz pierwszy zrozumiał, że jest maluczkim i nie zawsze rozumie boskie wyroki, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, by ją uratować? Nawet nie, odwieść od tego szalonego pomysłu stąpania po krawędzi klifu, bo Jebbediah zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa uważać się za bohatera. W końcu to on popchnął ją w to miejsce i teraz, gdy cały trząsł się z irracjonalnej złości doskonale zdawał sobie sprawę, że jedynym winowajcą jest właśnie on. Gdyby nie jego pijackie słowa, wypowiedziane w okrutnym gniewie i żalu to dziewczyna znajdowałaby się bezpiecznie w jego domu (którego tak naprawdę nie miał) i nie musiałby martwić się o jej kondycję psychiczną.
Za późno, te dwa słowa tłukły się w jego piersi, gdy trzymał ją najmocniej jak tylko potrafił i gdyby miał wybór to nawet złamałby jej rękę, ale nie dopuścił do tego, by puściła się w stronę fal, które roztrzaskałyby ją o skały. Im dłużej o tym myślał – a nie mógł przestać, bo to było niemal jak obsesja – tym bardziej zaciskał palce na jej wiotkim nadgarstku. Przez chwilę po wybuchu nie mógł wydusić słowa, bo nie spodziewał się, że ujrzenie jej twarzy wywoła tyle emocji. Zawsze zastanawiał się jak to jest, gdy ślepiec po raz pierwszy widzi kolor nieba bądź twarze swoich bliskich i teraz czuł to samo, choć dysonans poznawczy był okrutny, bo Audrey nie wyglądała jak ona. Zapamiętał ją jako wesołą, pełną życia, młodą kobietę, która kompletnie zawróciła mu w głowie i sprawiła, że pierwszy raz od dłuższego czasu uwierzył w swoje szczęście, zaś obecnie wyglądała jak trzcina, którą zerwać mógł byle wiatr i jakoś naturalnie uniósł jej ręce, by przycisnąć ją do siebie, patrzeć jej prosto w oczy i mieć ją blisko swojego ciała.
Które drżało, cały dygotał z dziwnego wzruszenia, bo była tak blisko i była cała, choć gdyby spóźnił się o kilka minut… Nie chciał nawet formułować tej myśli do końca, bo sprawiała, że rozpadał się jeszcze bardziej niż wtedy, gdy zrozumiał, że straci farmę i ukochane alpaki. Musiał powtarzać sobie do końca, że jest cała, w jego ramionach i nic jej nie grozi, a mimo to czuł tak pulsującą złość na nią, bo nie mogła być aż tak niemądra, by sobie coś zrobić.
Nie jego Audrey. Tyle, że już nie była jego i chyba właśnie ten fakt uświadomił mu, że tak, mogła posunąć się aż do czegoś tak okrutnego, bo ją skrzywdził i obecnie wyglądało to tak, że kat znęcał się nad swoją ofiarą, drapieżnik nad swoim kolejnym daniem i chyba dlatego jej słowa wprawiły go w dziwne osłupienie, które skończyło się potężnym wybuchem.
- Nie wiedziałaś?! Przecież jeszcze krok, a spadłabyś z ogromnej odległości do wody. Siła uderzenia złamałaby ci kark w najlepszym wypadku, w najgorszym poleciałabyś na skały i dogorywała w ogromnych męczarniach! Czy takiej wiedzy, do cholery, potrzebujesz?! A może jeszcze jakiejś innej? Ty nawet nie wierzysz w Boga, więc miałabyś po zamknięciu oczu tylko ciemność, bez zwierząt, tego byś chciała?! Pomyślałaś o dziadku, którego pewnie byś tym zabiła?! O Eve, o rodzicach, o tym pierdolonym Dawsey’u… - zaperzył się przy tej wyliczance i nim ona wtuliła się w niego, on porwał ją objęcia i zamknął w swoich silnych ramionach, nie dając jej praktycznie oddychać. – Pomyślałaś o mnie? – zapytał ciszej, choć zupełnie nie miał prawa do tego, by jego imię znalazło się w tej śmiertelnej wyliczance. W końcu sam ją zostawił i choć żałował sposobu w jaki to się dokonało, nadal był przekonany, że robił to głównie dla jej dobra. Tyle, że najwyraźniej nie była to prawda, skoro tak reagowała na jego odejście, a on potrzebował po prostu potwierdzenia, że wszystko będzie dobrze.
Nie było, Audrey stała na klifie, a on nie zamierzał jej pozwolić na podobne rozważania, niezależnie od tego co mamrotała pod nosem o wietrze. Wiedział, że płakała, ale raczej poczuł to na swojej koszuli niż spostrzegł, bo dalej przyciskał ją do siebie. Zawsze sądził, że to wódka jest jego uzależnieniem, ale nijak się to miało do tego co obecnie przeżywał na myśl o tym, że ją straci.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z niestosowności swojego zachowania i oderwał się od niej jak rażony piorunem.
- Przepraszam – rzucił cicho i usiadł na wystającym kamieniu, by zapalić papierosa i spróbować choć na chwilę ukoić zszargane do reszty nerwy.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie chciała go obwiniać, za decyzje jakie impulsywnie podejmowała. Bo właśnie tym było znalezienie się na metaforycznej krawędzi życia i śmierci - impulsem, dziwnym kierunkiem jakie same obrały jej nogi mimo lęku wysokości, po którym poddała się tym, jakże skrajnym emocjom jakie się w niej pojawiły. Nie mogła przecież winić go za to, że nie była wystarczająca, a on zapragnął czegoś więcej niż związek z nią - takie w końcu miał prawo, nawet jeśli to prawo łamało jej serce i rozrywało duszę na malutkie kawałeczki… Choć zapewne gdyby spojrzała na sprawę obiektywnie, szala winy przechyliłaby się na jego stronę - przyznanie tego jednak nigdy nie było w stylu panienki Clark. Nie, z pewnością nie było. Zwłaszcza teraz, gdy tęsknota wzbierała na sile z każdą kolejną minutą mocnego dotyku szorstkiej dłoni stolarza na jej nadgarstku… I każdym milimetrem jaki przybliżał ich do siebie.
I choć wiedziała, że będzie to tragicznym w skutkach gdy już dojdzie do końca tego spotkania, nieśmiało oparła policzek o jego ramię, gdy przyciągnął ją do drżącego ciała. Z początku nie rozumiała, dlaczego w ogóle reagował w taki sposób.Tam są drzwi - te słowa były dla niej najlepszym potwierdzeniem, że zwyczajnie już mu na niej nie zależy; że miłość jaką go darzyła stała się jednostronna oraz już nie odwzajemniana. I cierpiała, tak okrutnie cierpiała z tego powodu, zwyczajnie nie potrafiąc przestać go kochać. Rozpadała się w tym cierpieniu coraz bardziej, z każdym dniem nabierając przekonania, że zwyczajnie nie potrafi się pozbierać i wrócić do jakiegokolwiek funkcjonowania.
Słuchała jego kolejnego wyrzutu ze spojrzeniem unikającym przenikliwych, niebieskich oczu zastanawiając się czy aby na pewno dobrze zrozumiała moment ich rozstania. W końcu… nie przejąłby się tak nią, gdyby już w ogóle mu nie zależało…A może to stęskniony umysł podsyłał jej podobne sugestie chcąc choć odrobinę zasklepić zabijającą ją ranę? Nie wiedziała.
Otworzyła usta, chcąc wytłumaczyć jakoś swoje zachowanie mimo braku odpowiednich słów, ten jednak już zamykał ją w silnym uścisku swoich ramion przyspieszając dziewczęce tętno. Desperacko, kurczowo, z całych sił owinęła wątłe ramiona wokół jego torsu egoistycznie chcąc zatracić się w tym momencie, nawet jeśli doskonale wiedziała, że przyjdzie moment w którym wspomnienie tej chwili ją zniszczy. - A co jeśli właśnie tego bym chciała? - Głupie pytanie uleciało z jej ust, brązowe oczy domagały się jednak odpowiedzi. Co wtedy? Czy naprawdę nadal była dla niego ważna czy jej własny umysł znęcał się nad nią? Nie wiedziała. - Ty myślałeś o mnie? Kiedy mnie odtrącałeś? Kiedy pokazałeś mi drzwi, kiedy ważniejszy był kieliszek… - Głos łamał jej się pod wpływem emocji, bo ta świadomość, że przegrała z alkoholem, bolała równie mocno za każdym, kolejnym razem gdy powracała do głowy. - Ty pieprzony kretynie, ja od tygodni odchodzę przez ciebie od zmysłów! Każdego dnia boję się, że za zakrętem przywita mnie klepsydra z twoim imieniem! - Wyrzuciła… W zasadzie nie była pewna czemu, słowa zwyczajnie same cisnęły się na jej usta. A może chciała, żeby wiedział, że wciąż go kocha i tęskni, bo bała się tego przyznać? Nie była pewna. I nie uciekła z jego ramion. Wręcz przeciwnie - jej ramiona owinęły się mocniej jakby zaraz miał się jej wyślizgnąć, a smutne, załzawione spojrzenie skrzyżowało się z jego wzrokiem. - Nie ma chwili, w której nie myślałabym o tobie, Jeb. Nawet jeśli nie powinnam… Nie ma takiej chwili. - Kolejne wyznanie, tym razem spokojniejsze, nieświadomie mające uspokoić jego obawy dotyczące tego, że zaraz powróci na krawędź klifu i dokończy to, co ponoć zaczęła podczas tego spaceru. Mocniej wtuliła się w jego pierś, mocząc męską koszulę swoimi łzami, nad którymi już nie umiała zapanować. Rzeczywistość bolała. Cholernie mocno, a Audrey wstydziła się swojej nieudolności nawet w kwestii godzenia się z biegiem wydarzeń, nawet jeśli nigdy nie ukrywała przed nim swojej wrażliwości.
Wzięła głęboki oddech czując nieprzyjemny ucisk w piersi oraz paskudną niepewność gdzieś pod nogami, gdy nagle zniknęła bliskość silnych ramion oraz znajomy zapach, ponownie pozostawiając ją w krainie paskudnej samotności.
- Nie rozumiem, za co przepraszasz? - Ciche pytanie powędrowało w jego stronę, gdy próbowała otrzeć wilgotne policzki z nadmiaru łez, zwyczajnie nie będąc pewną czy chodziło o ich rozstanie, odciągnięcie z krawędzi klifu czy to, że zamknął ją w uścisku, zupełnie jakby cofnęli się w czasie o kilka tygodni.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Właśnie dlatego przypuszczał, że spotkanie z nią nie będzie dobrym pomysłem. Nie był młokosem, nieco już przeżył w swoim życiu i zdawał sobie sprawę, że ciągłe otwieranie niezabliźnionych jeszcze ran może skutkować potężnym bólem. Nie mógł jednak powstrzymać tej pokusy, która prześladowała go od czasów głuchych telefonów. Wówczas, gdy wreszcie odebrała Audrey, usłyszał rozpacz w jej głosie i nie mógł sobie z nią poradzić. Jego własna została zepchnięta bardzo głęboko i robił wszystko, by nie przejęła nad nim kontroli. Już raz to zrobiła i wylądował w najbardziej paskudnym cugu od ostatnich lat.
I ją stracił.
Wiedział, że może z jego perspektywy wyglądało to zupełnie inaczej, bo przecież do perfekcji opanował wmawianie sobie, że to wszystko było dla jej dobra. Nieuchwytnego, bo nim się obejrzał i dotarło do niego, że jest kawałem skurwysyna to już trzymał ją w ramionach i nie chciał puścić. Pachniała jak utracony dom, przywoływała na myśl te długie i ciepłe wieczory, które spędzili na jego ganku, gdy powracał z pracy, a ona witała go po całym dniu i opowiadała. Nie słuchał jej wówczas – był zanadto na to zmęczony, bo podążać za jej myślami – ale mimo wszystko uwielbiał wtulać głowę w nią i napawać się jej zapachem. Nie sądził nigdy, że taka bliskość z kimkolwiek jest możliwa. Dawny związek z Jordan nauczył go jedynie tego, że zawsze pojawią się urazy i niewyjaśnione sprawy, zaś przy Audrey czuł absolutną błogość i przekonanie, że właśnie z tą dziewczyną chce spędzić resztę swojego kruchego życia. A potem matka zabrała mu je po kawałeczku, z precyzją bestialskiego chirurga i nie mógł już funkcjonować normalnie.
Nie był jednak potworem, by swoją ukochaną zaciągnąć razem z nim na dno, choć sam się na nim całkiem dobrze urządził. Teraz też słuchał jej słów i miał ochotę nią potrząsnąć. To nie o niego miała się martwić! To ona przez ten żałosny związek znalazła się w skraju klifu i to właśnie ona była jedyną ocalałą z tego całego huraganu, jaką była śmierć Euphemii.
On serce stracił gdzieś w okolicach oddania swoich alpak i choć jego pozostałości rwały się do ukochanej Audrey to sam wiedział, że to niemożliwe. Nie, gdy był żałośnie biednym kandydatem na pastora i miał oddać się Bogu. Zasługiwała na kogoś bogatego, młodszego od niego o dwie dekady, a nade wszystko trzeźwego, a on obecnie nie mógł jej przecież tego obiecać. Nie teraz, nie w najbliższej przyszłości, sam widział przecież jak trzęsły mu się ręce, które układał na jej ciele.
- Nic mi nie jest. Żadnej klepsydry nie będzie – zapewnił ją więc nieco za szorstko, bo musiał pominąć szczegół w postaci sznura, który związywał w swojej oborze, przy zwierzętach, które patrzyły na niego tak jakby wszystko rozumiały. – A jeśli nawet… Do cholery, Audrey nie możesz tego robić! – powtórzył z mocą, najchętniej zabrałby ją do domu i upewnił się, że jest cała, ale przecież… nie miał domu, pozostały mu jedynie resztki w postaci podłego mieszkania. Jej pewnie by się spodobało, bo niedaleko, na bagnach znajdowały się krokodyle, ale on miał wrażenie, że kiedyś zaczai się na niego olbrzymi i obrzydliwy pająk.
Nawet to jednak nie przeraziłoby go tak bardzo jak jej słowa. Nie mogła o nim myśleć. Dołożył wszelkich starań, by go znienawidziła i na to liczył, gdy ją porzucał, a nie na nostalgiczne wycieczki w przeszłość. Musiała przecież żyć dalej, a jemu kiedyś zapewne pęknie serce na widok jej szczęścia z kimś innym.
- Nie powinnaś myśleć o kimś, kto wskazał ci drzwi – wymamrotał i gdy siadał na kamieniu, czuł potworny ścisk w gardle i gulę, która rosła coraz bardziej i sprawiała, że unikał jej wzroku. Za co ją przepraszał? Znalazłaby się zapewne cała lista, więc pokręcił głową.
- Nie sądzę, że mam prawo cię dotykać – wybrał to najbardziej oczywiste i wreszcie uniósł głowę, by spojrzeć na nią. Było w jego wzroku coś nieodgadnionego, na pewno nie była to zimna stal z ostatnich dni razem ani też rozbawiony wyraz, który często widywała, raczej jego oczy wydawały się żałośnie puste, zupełnie jakby w ciągu tych kilku miesięcy udał się prosto do piekła i choć obecnie z niego wracał (chciał w to wierzyć) to i tak nie mógł zapomnieć cierpienia, jakim był nie tylko świadkiem, ale najbardziej czynnym uczestnikiem.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Może gdyby wiedziała jakie tragedii doświadczył Jebbediah byłaby w stanie zrozumieć jego tok myślenia, to, dlaczego postanowił zachowywać się wobec niej tak paskudnie, odsuwać ją na każdym kroku i w końcu pokazać jej drzwi. Może teraz, z pewnością jednak nie na początku, gdy robiłaby wszystko aby zmienić koleje losu i uratować ukochane serce przed roztrzaskaniem… Trwała jednak w nieświadomości, zwyczajnie będąc przekonaną, że już jej nie chciał; że nie wystarczyła mu, a podczas ich relacji zapewne popełniła niejeden błąd których suma doprowadziła do paskudnego rozstania po którym zwyczajnie nie potrafiła się pozbierać… Jednocześnie chyba zwyczajnie nie potrafiąc pogodzić się z dokonanym przez niego wyborem, który bolał okrutnie rozlewając po jej ciele kolejne fale rozpaczy oraz zwykłej żałości.
A ta przybierała na sile gdy desperacko trzymała się jego ramion, chcąc uspokoić szalejącą w niej tęsknotę. Bo tęskniła okropnie za wspólnymi porankami, uśmiechem w jaki układały się jego usta i tym czymś, co sprawiało, że nie potrafiła oderwać od jego twarzy swojego spojrzenia. Tęskniła za nim całym, nawet jeśli posiadała świadomość słuszności swojego działania bądź tego, że zapewne według wielu nie był kandydatem idealnym… To jednak z tym pozbawionym ideału człowiekiem chciała spędzić swoje życie, uważając go za personifikację tego wszystkiego, czego mogłaby kiedykolwiek poszukiwać u swojego partnera.
Pokręciła z niedowierzaniem głową, gdy ten zabraniał jej martwić się o niego. Czy naprawdę sądził, że to było tak cholernie proste? Że wystarczyło postanowić, że ta osoba już nic dla niej nie znaczy, porzucić miłość jaką się nią darzyło i ot tak wrócić do codzienności? Każda z tych myśli bolała wbijając kolejny nóż w plecy panienki Clark, która zwyczajnie nie potrafiła tak postąpić i skrupulatnie zapadała się w dół coraz bardziej, nie pewna czy już sięgnęła dna czy to może czekało na nią za rogiem.
- Nie mogę? Bo co, Jeb? Zabronisz mi? Może Ty umiesz z dnia na dzień zrobić z kogoś, kogo kochałeś obcą osobę, ale ja tego nie potrafię. - Przyznała gorzko, bo przecież tak z nią postąpił. Jednego dnia zapewniał o swojej miłości i skrywał w czułych ramionach by następnego dnia przybrać maskę króla lodu, który odsuwał ją od siebie bez mrugnięcia okiem. A ona nadal go kochała - wtedy, gdy z przerażeniem oglądała jak stacza się w rozpacz i alkohol, gdy postawiła ultimatum z nadzieją, że wtedy jej usłucha i jednak, mimo wszystko, to ona okaże się ważniejsza… Ale nie była i choć chciała szanować jego decyzję, chyba zwyczajnie nie potrafiła w swoim cierpieniu. - Nie potrafię cię nienawidzić. Powinnam, bo złamałeś mi serce ale… - Powinna trzymać się złości, ale chyba nie potrafiła, gdy inne uczucia dobijały się do jej głowy. - Przepraszam, że nie potrafiłam sprawić, abyś czuł się na tyle kochany, żeby zaufać mi w takiej sytuacji. - Musiała to powiedzieć, uciekając spojrzeniem gdzieś na czubek swoich butów bo czuła się winna. Tej bezradności jaką wtedy czuła, tego że mimo tej całej miłości jaką go darzyła zwyczajnie nie potrafiła przebrnąć przez wybudowany przez niego mur, ciągle wyrzucając sobie, że mogła bardziej się postarać by zawrócić koleje paskudnego losu. Nie zrobiła tego i wina za rozstanie osiadała również na jej ramionach, podsuwając kolejne myśli dociskające ją do metaforycznego dna.
A pustka w jego oczach dodawała swoje dwa grosze, rozrywając jej duszę na jeszcze drobniejsze kawałeczki. Co się z nim stało? W którym momencie zgubiła mężczyznę który podpalał z nią szkoły gotowania i był gotów spalić cały świat, aby tylko byli ze sobą? Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi, a drobna dłoń panienki Clark ułożyła się na jego ramieniu, na chwilę mocno zaciskając na nim drobne palce. Miał rację, stracił prawo do zamykania jej w swoich ramionach gdy pokazał jej drzwi… ale oddałaby wszystko, aby znów się w nich znaleźć, niczym narkoman na głodzie destrukcyjnie do niego przylgnąć.
A później dosunęła się, nieświadomie robiąc kilka kroków w stronę krawędzi klifu, na której skupiła swoje spojrzenie.
- Dlaczego to zrobiłeś? Ty również nie powinieneś się mną przejmować. - Zauważyła, nie odrywając spojrzenia od krawędzi ziemi. Może powinna to zrobić? Zaufać otchłani i w końcu uwolnić się od cierpienia? Może to było najlepszym wyjściem?

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Powinna czuć do niego odrazę lub przynajmniej nie pozwalać się zbliżać do niego, bo zdawał sobie absolutnie sprawę, że potraktował ją jak śmiecia. Mógł mieć swoje powody i choć miała je kiedyś poznać – w takim miasteczku nic nie ukryje się na długo – to i tak wiedział, że nie zasługuje na wybaczenie. Po śmierci matki wpadł w tak głęboką rozpacz, że nie dopuszczał do siebie nikogo, zaś Audrey była dla niego przeszkodą, tym jasnym elementem życia, który budził u niego irytację. Z prostej przyczyny, Jebbediah wcale nie chciał czuć niczego, bo miłość do matki i zaufanie jakim ją obdarzał, szybko przeszło w absolutne rozczarowanie. Nic więc niespotykanego, że jego potworny gniew skupił się na osobie, która znalazła się blisko niego. Jego gorycz znalazła ujście w tych pięknych, ciemnych oczach, w które teraz już nie umiał spojrzeć. Zasłużył na wszystko co go spotkało, bo w chwili próby zachował się jak skończony sukinsyn i wyżył się na kimś, kto zawsze stawał po jego stronie. Samo to uświadomienie sprawiało, że cierpiał niespotykane dotąd męki – on, człowiek pewny siebie i wyborów, jakie dokonywał – a na dodatek zaczął rozumieć, że Audrey tak po prostu nie odpuści.
Wiedział, że w każdym drapieżniku, nawet w potwornym dla wielu krokodylu różańcowym dziewczyna widziała przyjaciela. Miał wrażenie, że jej aspiracją jest ratowanie tych przypadków beznadziejnych, a stary alkoholik, wannabe szaleniec był jednym z nich. I choć chciał wierzyć, że się ułoży, że ich bajka ma szansę na szczęśliwe zakończenie to czuł, że ona jedynie straci na tym związku. Nie mógł dopuścić do tego, by się poświęciła w imię bardzo nieszczęśliwego, wiekowego, a na dodatek schorowanego człowieka.
Tyle, że tak sobie wmawiał, gdy była w Sydney i nie widział jej, a także nie dopuszczał myśli, że dojdzie między nimi do konfrontacji. Ta zaś obecnie przeradzała się w szerzenie pospolitych głupot, które mógł skomentować jedynie wzniesieniem oczu do nieba.
- Skończ mi zarzucać, że przestałem cię kochać! Uwierz, chciałbym – mruknął. Wówczas nie bolałoby tak bardzo i mógłby nawet całkowicie skupić się na Bogu, a nie na tym, że stali na klifie i usiłowali się przekrzykiwać.
Bezskutecznie, oboje dobrze wiedzieli, że to nie zmieni przeszłości. Gdyby miał w zanadrzu wehikuł czasu to doprowadziłby do tego, by ją odsunąć jak najdalej od siebie, zanim jeszcze zaczęło się między nimi cokolwiek dziać. Ba, oddałby ją nawet Laurentowi, byle by nie cierpiała i nie plotła tak niestworzonych historii.
- Do cholery, Audrey! – zirytował się ponownie, najchętniej złapałby ją za ramiona i potrząsnął nią, ale od czasu uderzenia szklanki o ścianę brzydził się jakąkolwiek przemocą. Przynajmniej tą wymierzaną w stronę ukochanych ludzi. – Byłaś idealna, to ja spierdoliłem. Przestań mnie przepraszać, bo zaraz sam rzucę się w tę przepaść – zagroził i nim wypowiedział te słowa, ponownie musiał złapać ją za rękę i zmusić, by usiadła blisko niego na kamieniu. – Myślisz, że nie widzę co robisz? Nie kombinuj, bo i tak cię nie puszczę – zaznaczył stanowczo i westchnął. Właściwie swoim postępowaniem już odpowiedział na pytanie, które zadała.
Gdyby jej nie kochał to może faktycznie nie przejmowałby się jej osobą, ale przecież nadal była dla niego najważniejsza i sam jej dotyk sprawiał, że powracał myślami do ich idylli, a wówczas po wspomnieniach spotykał się ze ścianą realności, która sprawiała, że ból powracał.
Ten pogrzebany byle jak, byle by tylko zasklepić ponownie otwartą ranę, która broczyła jak ta Audrey po strzale. Wówczas modlił się żarliwie, by jej nie stracić, zaś obecnie dopuścił do tego i nie potrafił sobie poradzić z poczuciem winy, które wręcz zżerało go od środka.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Powinna żywić do niego wszystkie, najgorsze uczucia jakie tylko istniały na tym świecie za to, jak traktował ją podczas tamtych dni, szkopuł tkwił jednak w tym, że… nie umiała. Bo nie potrafiła nagle przeczuć tej całej miłości w nienawiść i wzbraniać się od jego obecności, za którą tak bardzo tęskniła. Tęsknota zdawała się być silniejsza i choć czuła się potwornie skrzywdzona zwyczajnie nie potrafiła nienawidzić kogoś, w kogo oczach widziała rozpacz, podobną z resztą do tej jaka teraz odbijała się w jej brązowych tęczówkach. Tonęła więc w tych wszystkich uczuciach, nie potrafiąc odnaleźć się w tej dziwnej rzeczywistości w której już nie należeli do siebie, opłakując utratę miłości która, przynajmniej z jej strony, była niezwykle silna oraz szczera.
A może nie tylko z jej strony?
Słowa, które wypowiedział sprawiły, że dziewczęce serce przyspieszyło w dziwnym odruchu, a umysł gubił się coraz bardziej. Bo skoro faktycznie ciągle coś do niej czuł, to czemu wskazał jej drzwi? Czemu nie wybrał jej numeru podczas tych wszystkich, długich tygodni? Nie rozumiała i choć sama w ciągu tych wszystkich tygodni nie raz wyjmowała telefon aby wybrać jego numer, zawsze jednak coś sprawiało, że tchórzyła w przekonaniu iż zwyczajnie znaczy dla niego znacznie mniej niż butelka wódki.
- Dlaczego? - Wyrwało się z jej ust cicho, chociaż sama nie była w stanie jasno wskazać, o co dokładnie pytała. O to, dlaczego w takim razie ją zostawił? A może dlaczego tak bardzo chciał przestać ją kochać? Nie była pewna. Tak samo jak nie była pewna czy chce w ogóle usłyszeć odpowiedź na te ciche pytania, gdzieś w środku obawiając się tego, jak cholernie mogłyby ją zniszczyć. A przecież już była wrakiem dawnej siebie, który nie potrafił normalnie funkcjonować znajdując się niezwykle blisko granicy destrukcji.
Destrukcji która ponownie pojawiła się w jej głowie, tym razem jednak odrobinę mniej nachalnie oraz w towarzystwie zmęczenia, które od kilku tygodni było jej stałym towarzyszem - nic z resztą dziwnego gdy ledwie spała i nie była w stanie wmusić w siebie jedzenia. Lecz znów jego dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku niczym kotwica, niepozwalająca utonąć jej w tych myślach, jakie przewijały się przez głowę. Niebieskie spojrzenie ponownie utknęło w jej buzi, jakby chciała odnaleźć w niej jakiekolwiek ślady fałszu… Wiedziała jednak, doskonale, że Jebbediah nie miał do niego skłonności. I zawsze bardzo jej się to w nim podobało, nawet jeśli teraz rozdzierało serce jeszcze mocniej. - Nie możesz. - Zaprotestowała więc, posłusznie dając się zaprowadzić w kierunku kamienia, gdzie przysiadła tuż obok niego. Blisko, delikatnie opierając swoje ramię o jego ramię w bezwiednym odruchu, powtarzanym tak niezwykle często, że teraz nawet go nie zauważała.
- Wiem, że spieprzyłeś. Skrzywdziłeś mnie jak nikt inny i wierz mi, czuję ten ból każdego dnia. - Przyznała cicho, a brązowe oczy podpuchnięte od płaczu ponownie napełniły się łzami. Bo bolało. Tak cholernie, mocno bolało nawet jeśli siedział tu koło niej ramię w ramię i pilnował, aby nie zrobiła niczego głupiego - bo wiedziała, że w końcu pójdzie w swoją stronę. I choć chciała mieć nadzieję tak nie wiedziała, czy kiedykolwiek udałoby mu się odbudować jej zaufanie. - Ale nie potrafię cię nienawidzić i proszę, nie oczekuj tego ode mnie. Nie chcę iść tą drogą, bo… Bo ja wiem, że jeśli wleję w siebie kolejne paskudne uczucie, to nawet ty mnie nie powstrzymasz. - Przyznała, uciekając spojrzeniem na czubki swoich butów, zawstydzona swoimi słowami jak i tym, co czuła jak i kolejnymi łzami na jej buzi. Nie mogła jednak sobie pozwolić na przesiąknięcie jeszcze nienawiścią w momencie, gdy codziennie walczyła z rozpaczą, smutkiem oraz tą cholerną tęsknotą sprawiającą, że najchętniej nie puściłaby go przed długie godziny. Nie mogła pozwolić sobie na więcej, zwłaszcza teraz, gdy jej sytuacja jawiła się jako co najmniej zła - nie miała przecież dachu nad głową lawirując między różnymi kanapami, nie miała rodziny i nie miała już jego… I jak na złość to on był czynnikiem, przez który umysł dziewczyny już nie był taki chętny, aby ruszyć znów do krawędzi.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, a Audrey pokręciła głową w geście dziwnego niedowierzania.
- Będziesz mnie teraz pilnował? - Spytała, w zasadzie nie będąc pewną czemu. Wiedziała, doskonale, że każde miało prawo do własnego życia, a częste spotkania na dłuższą metę wbijałyby kolejne noże w jej serce… Coś w tej idei wydawało jej się być tym niewielkim światełkiem na końcu tunelu - nie wiedziała jednak, czy byłby to zbliżający się pociąg czy może wyjście na światło dzienne.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Dlaczego, to było jedno ze słów, które dosłownie go prześladowały i sprawiały, że daleko mu było do Hioba. Był przekonany, że ten z godnością przyjął swój los i zrozumiał szybko zamierzenie Boga – choć tam akurat wtrącił się ten przeklęty szatan, który podjął się najbardziej paskudnego z zakładów o duszę ludzką – i nie musiał chodzić i wypytywać czemu świat nagle postanowił sobie o nim przypomnieć. W końcu nie było przecież tak, że Jebbediah miał życie usłane różami. Wręcz przeciwnie, dorastał z etykietką szalonego dziadka, o którym po mieście chodziły różne historie. Jego matka popełniła absolutny mezalians, biorąc ślub z biednym pastorem i musiał widzieć w oczach dziadków pogardę dla własnego ojca. Która tylko rosła z czasem, gdy jego psychika zaczęła klękać i niebawem już stracił kontakt z rzeczywistością. Trudno było nie wierzyć w klątwę, która dotyka kolejne pokolenia i on, Jeb również był naznaczony tym lękiem, że pewnego dnia jego umysł zamknie się w najbardziej okrutnym z więzień – tym psychicznym. Do tego strachu dochodziła jeszcze Jordan, dziewczynka, którą wręcz siłą usiłował wyrwać z patologicznej i pijackiej rodziny, zapewniając jej spokój i wkrótce zakochując się w niej bez pamięci. Wszystko co jednak mogło być dobre – ślub, wspólna rodzina z nią – zostało zamienione w tragedię nieszczęśliwej miłości i wyboru, który musiał dokonać.
Wówczas w ciemno i na ślepo wybrał swoje ranczo, pamiętając słowa matki, że tylko głupiec wyrzeka się rodzinnej ziemi. Jak się okazało, był jednak idiotą, bo nie dopełnił formalności i nim się obejrzał, został wypędzony z Edenu. Z prostej przyczyny, mimo całego zła przeszłości, popełnionych błędów u boku kolejnych narzeczonych bądź pustego dna butelki, które widywał za często, Ashworth był święcie przekonany, że za sprawą zakochania trafił prosto do raju i że nareszcie odnalazł tę platońską drugą połówkę, o której się tak chętnie rozczytywał. Może dlatego tak trudno było mu nie zadawać pytania, które teraz jak echo wybrzmiewało ze strony panienki Audrey i sprawiało mu ból. Nie sądził, że będzie w stanie na nie kiedyś odpowiedzieć tak jakby chciała, ale wierzył, że bycie pastorem mu w tym pomoże.
Może wówczas ścieżki Pana okażą się mniej zawiłe i oboje będą mogli odbyć szczerą rozmowę? Na razie jednak głównie karmili się nic nieznaczącymi monologami, a on z każdą chwilą rozumiał, że będzie trudniej. Kochał ją, wciąż tak samo mocno, wariacko, najbardziej na świecie i jej widok w takim stanie rozdzierał mu serce, a był przekonany, że dawno je pozostawił gdzieś na uboczu.
I że ona sama z czasem się ich wyrzeknie. Dopiero teraz zrozumiał, że widok jej z kimś innym kiedyś ponownie sprawi, że umrze i choć był gotów ją puścić – ale na Boga, nie na klif (!) – to i tak czuł, że nie przeżyje tej ofiary.
Pieprzony Hiob.
- Nie wiem na jakie pytanie chcesz znać odpowiedź – odpowiedział więc ostrożnie i trochę na wyrost, bo przecież nie miał żadnych gotowych odpowiedzi, a z pewnością nie takie, których by oczekiwała. Z ulgą jednak zauważył, że siada niedaleko jego i choć nie powinien to nadal nie zabrał dłoni, która jakoś przyrosła do jej ciała naturalnie. Wszystko było niegdyś takie normalne między nimi – zakochanie, dotyk spragnionych ust czy wreszcie spełnienie w swoich ciałach. Może i powinien patrzeć na to przez pryzmat protestanckiej wstrzemięźliwości, ale zdecydowanie nie potrafił, nie, gdy była tak blisko i mówiła, że nie jest w stanie go znienawidzić.
- Nie chcę tylko, żebyś cierpiała przeze mnie, wiesz? Nawet jeśli jest na to za późno, Audrey to bardzo nie chcę – powtórzył z naciskiem i gdy wspomniała o pilnowaniu jej spojrzał na nią z góry i z trudem opanował chęć przyciśnięcia do jej czoła spragnionych ust. – Nie, to ty sama musisz się pilnować. Ja nie mogę wpadać do twojego życia i siać w nim zamęt. To jest absolutnie karygodne – tym razem jednak przekonywał siebie, a nie ją.
Nie mógł nic poradzić na to, że byli tutaj razem, tego pięknego, jesiennego dnia, a on jak najbardziej uzależniony domagał się wręcz całym sobą kontaktu z nią. Nie wolno. Tego powinien się trzymać.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
I ona zadawała sobie to pytanie, zwyczajnie nie potrafiąc zrozumieć tego całego ciągu przyczynowo skutkowego który doprowadził ich do tego momentu - że stali tutaj, gdy ona rozważała rzucenie się w morską otchłań, po kilku długich tygodniach braku jakiegokolwiek kontaktu… Już nie razem a osobno, już nie szczęśliwi a pogrążeni w smutku, lecz nadal tak w jakiś dziwny sposób kochający tą drugą stronę. Nie rozumiała, dlaczego podjął taką decyzję przeciągając ją przy okazji przez piekło tych ostatnich dni jasno dając do zrozumienia, że znaczy dla niego mniej niż kolejny kieliszek i choć usnuła w głowie pewne teorie mające pomóc jej się pozbierać, ten zburzył jej wszystkie dzisiejszym zachowaniem oraz wyznaniami, ukrytymi gdzieś między jego kolejnymi słowami. A może to jej umysł dostrzegł wyznanie tam, gdzie go nie było? Nie była pewna i zapewne te myśli pozostaną przy niej długo, nawet gdy już nie będzie czuć na swojej skórze ciepła jego ciała, rozlewającego dziwny prąd gdzieś pod jej skórą. I coś w tej myśli, że przyjdzie im się pożegnać po tym przypadkowym spotkaniu, wywoływało u niej jeszcze większy smutek. Owszem, zranił ją. Połamał serce które sama mu oddała słowami oraz zachowaniem, które nadal tkwiło w jej głowie… To jednak nie potrafiło przekreślić tęsknoty za nim, która zalewała ją każdego dnia i przybierała na intensywności gdy nieprzerwanie zaciskał palce na nadgarstku, a ich ramiona stykały się ze sobą delikatnie.
- A mi się wydaje, że wiesz na jakie pytanie chcę znać odpowiedź tylko nie chcesz mi jej udzielić. - Stwierdziła, delikatnie wzruszając wątłym ramieniem. I choć bardzo chciała wiedzieć, co stało za ich rozstaniem chyba… Chyba nie miała jeszcze odwagi, aby zapytać o to wprost pewna, że odpowiedź mogła ponownie przywieść ją na skraj klifu - innego dnia, gdy miałaby pewność, że nikt nie znajdzie się w okolicy aby uchronić ją przed głupią decyzją. Nie, z pewnością jeszcze nie była gotowa na to, aby usłyszeć dlaczego tak właśnie się stało.
Ostrożnie nabrała powietrza do piersi, nadal mając wrażenie, że nie jest w stanie w pełni wypełnić płuc nabieranym powietrzem, tylko po to by ostrożnie wypuścić je po chwili chcąc zapanować nad emocjami oraz łzami, które ponownie cisnęły się do jej oczu choć zdawać by się mogło, że wykorzystała już ich cały zapas.
- Nie mów tak. - i nie rób mi nadziei... Poprosiła, przenosząc brązowe spojrzenie na jego twarz z nadzieją, że tym razem nie ucieknie wzrokiem gdzieś na bok, nawet jeśli jej tęczówki błyszczały wilgocią łez. - Jesteś autorem większości mojego cierpienia, Jeb. Dałam ci wybór który świadomie podjąłeś, wcześniej równie świadomie mnie raniąc… Nie mów mi więc że nie chcesz mojego cierpienia w momencie, kiedy sam je stworzyłeś. - Bo to boli... I choć łzy dalej czaiły się w jej oczach, a głos Audrey przepełniony był smutkiem tak gdzieś w środku narastała w niej przemożna chęć ponownego zniknięcia gdzieś w jego ramionach z nadzieją, że gdy zamknie i otworzy oczy ostatnie tygodnie okażą się być jedynie sennym koszmarem, przed którym nie umiały ochronić ją jego silne ramiona. Czuła się… rozdarta między miłością oraz tęsknotą jakie dalej w niej były a cierpieniem, jakie wlało w niej jego zachowanie oraz to, że zwyczajnie kieliszek był mu droższy.
- Już to zrobiłeś, odciągając mnie od krawędzi. - Zauważyła, całkiem trafnie bo przecież i ta, niewielka ingerencja wiązała się zamętem jaki za kilka godzin miał pojawić się w jej głowie. Intensywne brązowe spojrzenie nie odrywało się od jego buzi, zupełnie jakby chciała zapamiętać każdy, nawet najmniejszy jej szczegół bądź zmianę, jaka pojawiła się w ciągu ostatnich tygodni. Z każdą kolejną chwilę dotyk szorstkiej dłoni stolarza palił coraz mocniej, a umysł jak na złość podsuwał jej wspomnienia z chwil, gdy zajęci tylko i wyłącznie sobą zapominali o całym świecie, uznając go za nieistotny. Wspomnienia, które podsycały gorycz rozstania, delikatnie rumieniły policzki… I w końcu, po kilku chwilach, zmusiły ją do odwrócenia wzroku gdzieś na czubki jej butów. Powinna teraz wstać, wypowiedzieć proste żegnaj (była bowiem pewna, że już więcej się nie spotkają) i ruszyć w swoją stronę, jej serce jednak chciało zostać tutaj, na tym klifie, blisko mężczyzny który nadal miał je w posiadaniu, nawet jeśli sam z własnej woli je odrzucił.
I chyba wtedy właśnie Audrey uznała, że miłość jest uczuciem niezwykle dziwnym, przypominającym najgorsze przekleństwo z baśniowych opowieści - jednocześnie piękne, ale i cholernie niebezpieczne.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Dawno nie czuł w stosunku do siebie takiej odrazy i nienawiści jak teraz, gdy siedział z nią na skraju klifu i choć dzień zapowiadał się pięknie, on sam znajdował się w krainie bólu, cierpienia i zgryzoty. Nienazwanej jednak, bo Ashworth obiecywał sobie przez lata, że nie da się wpędzić się w ciemny róg absolutnej depresji. Zresztą, trudno mu było jako przyszłemu pastorowi uwierzyć w ten mityczny ocean smutku, który jak ten potwór spod łóżka wyciągał po niego ręce. Gotowy w każdej chwili, by wciągnąć go do siebie i karmić się tą niepewnością oraz przygniatającym go poczuciem winy. Dopóki była daleka to wmawianie sobie, że poradziła sobie z tą niedorzeczną miłością było proste. Obecnie zaś widział naocznie jak ten pieprzony Tomasz z Biblii, który musiał wsadzić palce do rany – Audrey cierpiała i na dodatek to on jak ten zły duch ją opętał i sprowadził na nią jedną z najpodlejszych plag egipskich. To jest tych związanych z apokryfami, bo był przekonany, że gdzieś na pewno ktoś wspominał o nieszczęśliwej miłości. Nie było wszak gorszego przekleństwa niż rozdarcie serca. Nawet zasłona, która rozdarła się na pół nie mogła równać się z takim uczuciem.
Tak sobie przyjemnie bluźnił, gdy po prostu siedział z dziewczyną swoich marzeń i wiedział, że za chwilę będzie musiał wstać i pożegnać ją na zawsze. Im bardziej jej pragnął i potrzebował – bo przecież bez niej nie nauczył się jeszcze oddychać, choć na pozór wszystko było dobrze – tym zdawał sobie sprawę, że przypomina teraz desperata, który za wszelką cenę chce pociągnąć ją za sobą. Dlatego wskazał jej drzwi – nie mógł pozwolić na to, by pani weterynarz i duma swojego dziadka stoczyła się gdzieś w podejrzanej dzielnicy, razem z pijakiem, który wszczynał burdy jak zawodowiec.
Była o wiele lepsza od niego i nawet jeśli traktowała Jeba jako swojego ulubionego krokodyla i widziała w nim znacznie więcej niż wszyscy ludzie to musiało się skończyć. Nadal był o tym przekonany i tylko to cholerne serce nie mogło wysłuchać rozumu, który pierwszy raz prawił naprawdę mądrze.
Serce i pamięć ciała, które doskonale pamiętało jej dotyk, bo wystarczyło, że tylko usiadła bliżej i poczuł spokój. Taki, którego nie odczuwał praktycznie od momentu, gdy go zostawiła z butelką alkoholu. Głupiec! To on ją zostawił i w chwili, gdy potrzebował jej najbardziej na świecie. Teraz to czuł każdą komórką ciała, które wyrywało się do jego ukochanej dziewczyny.
- Nie chcę ci jej udzielić – i spojrzał na nią, przez moment poczuł rozbawienie, że nadal znała go najbardziej na świecie i że mimo, iż oboje chcieli udawać dorosłych ludzi po rozstaniu to nadal nie zniknęła ta specyficzna więź. – To niczego by nie zmieniło, wiesz? Zachowałem się paskudnie i miałaś pełne prawo to przerwać. Niezależnie od powodów, które wtedy mną targały – zaznaczył, bo zdawał sobie sprawę, że ona się dowie wszystkiego. W takim miasteczku nie można było zbyt długo utrzymywać tajemnicy, a przejęcie rancza Ashworthów to był taki nośny temat plotek, że pewnie w końcu to do niej dotrze i zrozumie. Po części, ale pojmie, że zostawił ją, bo odebrali mu wszystko.
Tylko jak powtarzał, nadal to go w żaden sposób nie usprawiedliwiało. I nie sprawiało, że przestała cierpieć.
Gdy tak powtarzała te słowa, pękała w nim jakaś zapora i jak w amoku sam stawał przed krawędzią, jednak nie po to, by skoczyć. Nie mógł po prostu znieść jej słów i wiedział, że dziś wyrzuty sumienia znowu utopi w butelce.
- Audrey, idź już, proszę – odpowiedział więc cicho, zapatrzony w dal, która niegdyś kojarzyła mu się ze spokojem, a teraz owa samotność pożerała go od środka i sprawiała, że nie chciał już czekać jak Hiob na ponowne narodziny w blasku Bożej łaski. Pragnął upaść bezwładnie, nawet jeśli to miało przekreślić jego szanse na niebo.
Nie wierzył w absolutne żadne, jeśli u jego boku zabrakłoby panienki Clark.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ