Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie pamiętała, jak to było normalnie funkcjonować. Ostatnie dni były mieszaniną łez, bezsenności oraz rozbicia przeplatanych regularnymi atakami paniki, których podłoża nie potrafiła zrozumieć. W końcu minęło trochę czasu a jej działania ponoć były słuszne - to jednak nie pomagało, gdy serce dziewczyny nadal rozbite było na miliardy malutkich kawałeczków za sprawą rozstania. Gdy zaszyła się w Sydney u swojego dziadka również nie było łatwo, tam jednak nic nie przypominało jej utraconej miłości, natomiast w Lorne Bay… Miała wrażenie, że każdy, nawet najmniejszy kawałek miasteczka powiązany był z jakimś wspomnieniem niebieskich oczu i tego uśmiechu, który potrafił sprawić, że uginały się pod nią nogi…
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy siedziała w swoim niewielkim gabinecie w którym od kilku dni przyszło jej mieszkać. Owszem, mogłaby udać się do hotelu w którym zapewne byłoby jej wygodniej w wielu z nich jednak nie można było przebywać ze zwierzętami, a ona tak cholernie bała się pozostać zupełnie, stuprocentowo sama zamknięta w czterech ścianach. Tu miała zwierzęta, rzeczy którymi mogła zająć się niezależnie od pory dnia bądź też nocy (nie była w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio przespała całą) i poczucie, że jest jeszcze komuś potrzebna. Desperacko więc oddawała się pracy, kurczowo trzymając się tego jedynego, stałego elementu jakie posiadała w chwili, gdy straciła wszystko inne.
Pracowała.
Od rana do niezwykle późnego wieczoru, ciągle poszukując kolejnego zajęcia podczas którego robiła jedynie niewielkie przerwy - gdy czuła, że zbliża się kolejny atak paniki bądź nie uda jej się powstrzymać regularnie napływających do jej oczu łez. Wtedy wymykała się, aby skulić się przy klatce Małego Charliego, któremu niczym najlepszemu przyjacielowi opowiadała o tym, co właśnie rozdzierało jej serce. A on słuchał. Czasem sycząc, czasem kłapiąc wielkimi zębiskami, a czasem zwyczajnie wlepiając w nią mądre spojrzenie, dając jej złudne przekonanie, że rozumie.
Poczuła, jak po policzku spływa jej łza, to też szybko ją otarła, brązowym spojrzeniem powracając wpierw do sterty dokumentów by później zerknąć na ledwie nadgryzioną kanapkę, z którą męczyła się od rana i której nie potrafiła przełknąć mimo tych wszystkich słów Julii. Jedzenie nadal jednak rosło w jej ustach sprawiając, że nie potrafiła go przełknąć, zapalczywie postanowiła więc wrócić do pracy, by choć na chwilę przekierować swoje myśli.
Ta chwila okazała się jednak krótsza, niż zakładała - bo z analizy wyników wyrwał ją dźwięk białego telefonu stojącego na biurku.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Był sam. Nie dość, że przed dwoma tygodniami na dobre musiał pozostawić za sobą swój rodzinny dom i zwierzęta to obecnie tak naprawdę nie miał nikogo bliskiego. Na dodatek nie dane było mu powiesić się wśród alpak, bo jednak Bóg czuwał nad nim, by nie popełnił tego śmiertelnego grzechu i teraz egzystował trochę. Nie, nie żył, bo właściwie życie zdawało się być dla niego przeszłością, jakimś snem, który śnił zaledwie do poprzedniego miesiąca. Obecnie zaś wybudził się i choć rzadko trzeźwy (bimber naprawdę łagodził sporo), miał wrażenie, że dawno już nie był aż tak przytomny i przerażony. Nie umiał poukładać sobie nowego mieszkania, choć tę ruderę na kilkunastu metrach trudno było nazwać mieszkaniem.
Żył zawsze wśród natury, ale na tych pieprzonych bagnach panował smród, komary pchały mu się do nieszczelnych okien i na dodatek był przekonany, że pewnego dnia coś podkradnie się do niego i go zeżre. Właściwie Jebbediah już zdążył zorientować się, że o tym marzy i że najczęściej kierując swoje wieczorne prośby do Najwyższego, kryguje się z wypowiedzeniem żałosnego zabierz mnie stąd wreszcie. A On nie słuchał, był głuchy na jego prośby, rozkazy i groźby, więc Ashworth bardzo po cichu, ale zdecydowanie zaczął wątpić w jego istnienie. W końcu, gdyby naprawdę między chmurami znajdował się jego niebański ojciec to z całą pewnością nie dopuściłby do szeregu zdarzeń, które przypominały raczej piekielne domino, które uruchomiła śmierć matki.
Najpierw utrata członka rodziny, tego na dodatek zdradzieckiego i knującego za jego plecami. Następnie strata domu, zwierząt (był pewien, że alpaki płakały za nim), a następnie pożegnanie jej.
Tak naprawdę starał się o niej nie myśleć, bo przecież podjęła słuszną decyzję i swoim zachowaniem dopingował ją do tego. Nie mogła liczyć na szczęśliwe zakończenie z człowiekiem, który nie miał już nic i wiedział, że to była słuszna decyzja. Cała ta wiedza jednak rozsypywała się w drobny mak wraz z telefonami, które wykonywał kontrolnie do jej pracy. Dowiedział się, że zniknęła i w pierwszym odruchu pragnął wyjechać i ją odnaleźć (a potem przepraszać do końca świata), ale coś go powstrzymywało.
Coś jednak nie pozwalało mu zapomnieć i nim się obejrzał, po raz kolejny wybierał numer z nadzieją, że tym razem odpowie. Chciał tylko wiedzieć, że wszystko jest w porządku. Nie miał do tego również pieprzonego prawa, ale nie mógł się powstrzymać.
I teraz też, siedząc w tym podłym pokoju, w przedsionku piekła, czekał aż się odezwie i będzie mógł wierzyć, że już sobie poukładała wszystko i nie złamał jej serca, choć jego było strzaskane na kawałki.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie chciała odbierać telefonu, który zakłócił jej pracę. I nie chodziło wcale o zniechęcenie do niej właśnie - wiedziała, że tylko ona jej pozostała i trzymała się jej z całych swoich sił pewna, że gdyby i ją jeszcze straciła utonęłaby w tej całej rozpaczy jaka ją przepełniała, tracąc ostatni powód do dalszego życia. Zwyczajnie w świecie nie czuła się na siłach aby prowadzić jakąkolwiek rozmowę choćby o pogodzie, a co dopiero na tematy zawodowe, wymagające od niej pełni skupienia.
A skupić się nie mogła, zwyczajnie przybita swoją prywatną tragedią oraz cierpieniem, jakie przepełniało umysł, podsyłając najgorsze możliwe myśli. Nie raz łapała się na zgubnym myśleniu, że zwyczajnie wolałaby, aby kula jej ojca jaka przeszyła jej ciało trafiła nie w bok a w samo serce, odbierając jej życie wtedy, kiedy była szczęśliwa i nie przyszło jej zaznać tego paskudnego bólu rozbitego na małe kawałeczki serca… To w końcu, z pewnością bolałoby mniej niż to, przez co przechodziła w tym momencie, boleśnie odrzucona na rzecz kieliszka. I tylko praca trzymała ją z daleka od głupich pomysłów, a dokładniej powiązane z nią poczucie obowiązku względem swoich podopiecznych - bo przecież nie każdy umiał nakarmić Małego Charliego, a jej następca miałby spory problem ze sprawnym przejęciem jej obowiązku oraz kontynuacją leczenia. I o ile teraz, w tym momencie gdy na świeżo przeżywała tragedię rozstania nękana tymi, niezwykle przyjemnymi wspomnieniami, bardzo chciała po prostu zniknąć, wiedziała, że nie może.
Pierwszy, drugi, trzeci sygnał…
Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej piersi gdy wychyliła się na korytarz z nadzieją, że znajdzie kogoś, na kogo będzie mogła perfidnie zrzucić ciężar tego obowiązku. Korytarz jednak, jak na złość (bądź zrządzenia losu, zależnie od punktu widzenia) pozostawał pusty.
Dasz radę, spokojnie - Powtarzała sobie, gdy napełniała płuca powietrzem by w końcu po zakończeniu piątego sygnału niechętnie podnieść słuchawkę.
- Lorne Bay Widlife Sanctuary, szpital dla dzikich zwierząt… W czym mogę pomóc? - Słowa, ułożone w rutynową formułę uleciały jej ust, a Audrey starała się, aby brzmiały normalnie, zupełnie tak jak gdyby nie przyszło jej w tym momencie przechodzić przez piekło pustej, przepełnionej samotnością, codzienności. I o ile przypadkowe ucho mogła okłamać tak ktoś, kto dobrze ją znał z pewnością tego by nie kupił. Bo delikatny głos drżał przy odrobinach końcówek, a słowa wypowiadane były nazbyt dokładnie, w dodatku brzmienie jej głosu było… przygaszone. Pozbawione charakterystycznej dla niej radości oraz optymizmu, które pozostały tam, w niewielkim domu na pewnej, bardzo konkretnej farmie.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Projektował to sobie inaczej. Przez kilka tygodni, podczas których nie mieli ze sobą żadnego kontaktu był przekonany, że Audrey uzna to rozstanie za szczęśliwą kartę. Wystarczająco po śmierci matki zniechęcił ją do siebie, sprawił, że znienawidziła go równie mocno jak kochała, więc odejście od niego miało przynieść jej ulgę. Tak zazwyczaj reagowały wszystkie jego byłe narzeczone, utwierdzając go w przekonaniu, że tak naprawdę nic dla nich nie znaczył. Wszyscy wieszali na nim psy, gdy je konsekwentnie i bez serca porzucał przed ołtarzem, ale nikt nigdy nie zwrócił uwagi, że żadna z nich nie darzyła go na tyle uczuciem, by cierpieć po jego odejściu.
Owszem, nie pragnął tego dla nich i odczuwał z tego powodu niesamowitą ulgę, ale jednocześnie miał wrażenie, że musi być kimś absolutnie pozbawionym wartości, skoro nie wzbudzał żadnych emocji. Podobnie myślał o Audrey – mogła i musiała pozbierać się po nim, bo świat stawał przed nią otworem, miała absolutnie wszystko (urodę, wdzięk, mądrość, ukochaną pracę), więc nie potrzebowała kuli u nogi, którą określiłaby mianem pana Ashwortha.
Tak naprawdę Jebbediah sam już nie wiedział kim jest, bo przecież hodowla alpak to była przeszłość, a choć kongregacja bardzo nalegała na studia teologiczne, na razie nie był nawet pastorem. Co najważniejsze, choć niewypowiedziane (bo cierpiał obrzydliwie po cichu) nie wiedział kim jest bez ukochanej dziewczyny u boku.
Która w końcu odebrała telefon. A więc wróciła, nie sądził, że poczuje taki zachwyt na myśl o fakcie, że powracała do rutynowej pracy, że wszystko jest dobrze… że Audrey… a potem wystarczyło ją usłyszeć, a cała projekcja rozbiła się w drobny mak. Znał ją, przez te kilka ostatnich miesięcy poznał ją niemalże tak dobrze jak samą siebie i wystarczyło tylko kilka słów, a zorientował się, że wcale nie jest dobrze.
Ba, że jego dobrze brzmiało tak żałośnie, że pożałował w momencie, że w tym zatęchłym mieszkanku nie ma już swojej liny, którą mógłby uwiązać do lampy. Wszystko było lepsze od słuchania jej głosu i odnajdywania w każdej zgłosce bólu, który najwyraźniej był tak silny, że promieniował aż do dźwięków i oficjalnego komunikatu.
Wysłuchanego w milczeniu, bo jak ten pieprzony tchórz i zero nie potrafił nawet odezwać się i sprawić, żeby było lepiej. Ostatnio to właśnie filmy bez dźwięku wychodziły mu najlepiej – takie, w których główny bohater sączy butelkę i patrzy w dal. Właśnie to robił teraz, choć nagle sam alkohol przestał mu smakować i poczuł, że rośnie gula w gardle.
Jak dotąd nie rozłączył się, choć i tak już było za późno na telefon, na przeprosiny, na wszystko.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Zapewne uznałaby to za szczęśliwą kartę, gdyby faktycznie nienawidziła pana Ashworth. Szkopuł tkwił w tym, że nie potrafiła go nienawidzić, nawet po tych wszystkich dniach gdy odpychał ją od siebie nie raz sprawiając, że ledwo utrzymywała równowagę; po tych wszystkich potłuczonych szklankach jakie ciskał po pomieszczeniu oraz słowach, które rozrywały dziecięce serce. Tak jak wtedy, gdy mając siedemnaście lat przypadkiem zakradła się do jego sypialni, widziała w nim nie potwora a mężczyznę przesiąkniętego cierpieniem. Różnica była taka, że podczas pierwszego ich spotkania rozmawiał z nią, a po śmierci jego matki… Unikał jej spojrzenia, ignorował prośby oraz wszelkie zapewnienia o jej uczuciu oraz tym, że przecież jest tu dla niego, chętna pomóc borykać się ze wszystkim… Bo właśnie na tym dla Audrey polegała miłość - nie na gorących słowach, żarliwych pocałunkach czy pożądliwych spojrzeniach - a na byciu z kimś, tuż obok jego boku niezależnie od tego czy było dobrze czy źle, będąc gotowym aby oprzeć jego ciężar na swoich barkach, gdy ukochana osoba nie miała już sił stać. I chciała okrutnie, całym swoim sercem mu pomóc, nie wiedziała jednak już jak, a patrzenie jak zapija się pędząc wprost do drewnianego pudła rozdzierało jej serce.
Tak samo jak rozdzierał jej serce fakt, że odrzucił ją na rzecz butelki. Niejednokrotnie zakradało się do jej głowy, że może było to jej winą; że nie potrafiła sprawić, żeby jej Jebbediah czuł się kochany oraz bezpieczny na tyle, by powierzać jej swoje smutki. Bezradna była w tamtych dniach i to właśnie tą bezradność wypominała sobie najmocniej, targana rozpaczą rozstania z kimś, kogo najzwyczajniej w świecie kochała. Mocno. Szczerze. I ponad własne życie.
I dlatego właśnie nie potrafiła nienawidzić jego, mimo iż pozbawiona jego obecności rozsypała się na kawałeczki i nie wiedziała, jak pozbierać się w kupę, przypominając jedynie cień własnej siebie.
Odpowiedziała jej cisza, sprawiająca że brwi panienki Clark zmarszczyły się w konsternacji.
- Halo? - Powtórzyła, sądząc, że może osoba po drugiej stronie jej nie usłyszała i nie mając najmniejszego pojęcia o tym, że dzieli ciszę z tym, którego najbardziej jej brakowało. Telefon od niego wydawał jej się czymś niemożliwym choć nie raz wyciągała swój telefon aby wybrać ten konkretny numer… Zawsze anulując połączenie nim pojawił się choćby jeden sygnał.
Tam są drzwi.
Trzy słowa, które pojawiające się w jej pamięci odbierały pewność siebie pozwalając, aby żałość oraz rozpacz wypełniły jej duszę, topiąc ją od środka. Brutalnie, bez choćby krzty litości. Sprawiając, że każdy kolejny oddech sprawiał coraz większą trudność. - Halo? - Kolejne powtórzenie na dalszą ciszę. Tym razem dziwne zdenerwowanie sprawiało, że odrobinę trudniej było zapanować jej nad emocjami, a głos załamał się delikatnie przy ostatnich dźwiękach.
I gdyby tylko wiedziała, kto wsłuchuje się w ciszę przerywaną brzmieniem jej głosu, jego przekaz byłby inny. Powiedziałaby, że nadal kocha. I że tęskni. Tak strasznie, tak cholernie mocno, że tęsknota ta rozrywa każdą, nawet najmniejszą cząsteczkę jej duszy.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Tęsknił. Nie zdawał sobie sprawy jak bardzo dopóki nie usłyszał jej głosu. Wydawało mu się, że się trzyma i że wszystko czym sobie tłumaczy to rozstanie (jej dobrem) sprawia, że da radę. Musiał przecież pozbierać się nie tylko po śmierci matki, ale po stracie wszystkiego co kochał, więc i Audrey mógł dopisać do tego szalonego danse macabre utraconych nadziei, który przetaczał się przez jego własne życie. Z tym, że nawet jeśli ona szła na czele tego pochodu i umiał sobie zracjonalizować to, że nie pasują do siebie (wiek tutaj był pestką w porównaniu do wszystkiego innego) to i tak dopiero zrozumiał co znaczy mieć rozszarpane serce, gdy słyszał jej głos i trzymał się jak tylko mógł, by jej nie odpowiedzieć.
Nie zapytać o tak wiele spraw. Nie wiedział czy wywołała ich ostatnie zdjęcia z Alaski, czy przejęła w końcu sanktuarium czy była u dziadka w Sydney… czy może zeszła się z tym kretynem od koali, a on po prostu przeszkadzał jej w dyżurze. Te wszystkie pytania uderzały w niego z impetem i sprawiały, że cisza ciążyła mu wręcz jak kamień. Nie było wolno mu się odezwać i powinien trzymać się jak najdalej, a mimo to jak ostatni kretyn trzymał komórkę i słuchał jej pojedynczych słów, mając nadzieję, że jakimś cudem domyśli, że to właśnie on dzwoni i że nie tylko jej serce zostało podeptane.
Czasami miał wrażenie, że to jego ktoś zakopał w małej, drewnianej skrzynce wraz z mamą i teraz już tylko udawał, że ma je do innych spraw. Te zaś przestały mieć znaczenie po sprawie Audrey i choć miał oddać się Bogu, czuł się absolutnie jak puste naczynie. Jego przełożony mówił, że w końcu, że Pan mu je całe wypełni, a jedyne o czym Jebbediah mógł myśleć to ona, siedząca po drugiej stronie słuchawki i wsłuchująca się w ciszę.
- Audrey, to ja. Tęsknię i nie mogłem nie zadzwonić, wiesz? – powiedział w końcu, ale odpowiedziała mu tym razem cisza. Zerknął na ekran, połączenie już dawno zostało zakończenie i uznał to za znak, który sprawił, że odtąd już nie dzwonił do sanktuarium.
Musiał ją uwolnić od siebie, choć podejrzewał, że sam już nigdy nie będzie wolny. Nie bez niej.

zt
Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ