kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Wpatrując się w parę zakazanych, obcych oczu, śmiejących się do siedzącej obok kobiety, zacisnął mocniej palce na trzymanej szklance. Z powodu konieczności, nie chcąc powtórki kłótni z rana, uśmiechał się i usiłował nadążyć za rozmową, której bieg pokonał go już na starcie. Ale czy nie sądzisz, że jego sztuka była pretensjonalna i… , pokręcił głową, przytakując L., która wplątywała się właśnie w jego ciało nie odgadując, że tak niecenzuralna bliskość brzydzi go teraz, odrzuca, niesmaczny. Stroje jak z epoki wiktoriańskiej, kiedy winne oddać nurt…, powrócił do obserwacji siedzącego naprzeciw mężczyzny, rad, że jego bezczelne naruszenie prywatności nie zostało jeszcze dostrzeżone. Zdawało się, że dyskusja toczona przy ciasnym stoliku w najmodniejszym klubie Cairns (zdaniem L.), fascynuje go i oburza jednocześnie. To szepcząc coś drobnej kobiecie na ucho, wzburzeniem komentował nagle którąś z wyjawionych właśnie przez kogoś opinii. Gestykulował, śmiał się i zdawał się w ogóle nie zauważać obecności Vincenta. Siedzący po jego prawej stronie chłopak, nazywany przez członków grupy KJ (nie zostały mu objaśnione tajemnice ów liter), dostrzegał go za to aż nadto — co jakiś czas zwracał się ku niemu, komponował jakieś nieznośnie brzmiące pytania, krygował się, popisywał (nie)znajomością twórczości Bacha i Czajowskiego. Poddawał w wątpliwość zaprezentowane dziś przez Vincenta zdolności, na jednym z ważniejszych koncertów, na które L., mimo jego stanowczych protestów, zaprosiła całą swą grupę przyjaciół. Zdążyli się o to pokłócić tego ranka, więc jeśli w istocie Vince nie zaprezentował się dziś w odpowiedni sposób, było to winą wyłącznie L. Potem było tylko gorzej — musiał każdemu uścisnąć dłoń, przyjąć fałszywie brzmiące komplementy, a następnie wraz z wszystkimi udać się do klubu, choć on sam alkoholu nie pił. Tymczasem siedział pośród roześmianych sylwetek, dławił się alkoholowymi oparami i co jakiś czas, dyskretnie, spoglądał na tamtego mężczyznę. Terence. Gdy wymieniali uścisk dłoni zechciał, pod naporem chwilowego poruszenia, zauważyć, jak piękne jest to imię. Nim literki zdołały ułożyć się jednak w choć jedno słowo, a cichy ton jego głosu zdołał przebić się przez otaczający ich zgiełk, L. już zagadywała T. i żadne z nich zdawało się nie zauważyć, że Vincent zamierzał coś powiedzieć. Później zdało się mu to tak głupie i naiwne, że nawet teraz, kilka godzin później, czuł w sobie palący wstyd za słowa, które i tak nie padły.
Więc po prostu go obserwował. Było to rażącym naruszeniem przyzwoitości, ale spojrzenie jego samo, zaciekawione, uciekało w jego kierunku. Nie sądził w dodatku, że robi coś złego; nie, skoro Terence w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. Tyle że kiedy odstawił na blat stolika szklankę wody i podniósł na niego wzrok, napotkał błękit jego oczu. Przerażony zwrócił się prędko do L., naznaczył jej rozgrzany policzek delikatnym pocałunkiem, udał, że pochłonięty jest toczoną przy stoliku rozmową, ale kiedy w końcu znów zerknął na Terenca odkrył, że ten wciąż bacznie go obserwuje. Przez chwilę wymieniali spojrzenia; podczas gdy Vincent odkrywał przed nim swe przerażenie, twarz tamtego zastygła w nieodgadnionej pozie. Ostatecznie bitwę tę przegrał Vincent i później nie odważył się zerknąć na mężczyznę nawet na ułamek sekundy.
Wieczór przekształcił się w noc. W klubie zrobiło się tłoczno, a większość osób udała się do baru, na parkiet bądź gdziekolwiek, Vincent wolał nie wiedzieć. On sam tkwił przy L., pozostając przy stoliku wyłącznie z nią i jej dwiema przyjaciółkami. Pragnął wrócić do domu. Był zmęczony, wyczerpany, rozgoryczony. Kiedy rozpoczęła się kolejna dyskusja na temat nużącego wpływu klasycyzmu na współczesną sztukę, wstał urażony i popędził przed siebie, nie zważając na podążające za nim okrzyki. Mijał uradowane twarze, szerokie uśmiechy, rozmarzone oczy; prawdopodobnie był tu jedyną osobą, która nie niosła w sobie ani grama szczęścia. Wkroczył na spiralne schody, przeszedł pod łańcuchem, do którego przytwierdzono tabliczkę “zakaz wstępu” i z impetem pchnął drzwi na dach, które szczęśliwie okazały się otwarte. Uderzające weń zimne powietrze podziałało jak lekarstwo; tłumione dźwięki z klubu zdawały się oddzielone od niego o tysiąc mil, a on w końcu, pochłonięty samotnością, poczuł się dobrze. I nie przeszkadzało mu nawet to, że na dachu wcale nie jest sam, że stał się on także ucieczką dla innych zbłąkanych dusz, przeważnie jednak dla nałogowych palaczy; z dala od L., z dala od jej przyjaciół, czuł się w końcu wolny.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
retrospekcja pierwsza


Gregory H. powtarzał mu nieustannie, że właśnie takich przyjaciół potrzebuje; światłych, ambitnych i utalentowanych, Terry, tylko bierz z nich przykład! Miał podzielać ich zainteresowania, miał obserwować każdy najmniejszy ruch, miał zapamiętywać słowa, jakimi się posługują i czerpać inspiracje strojami, w jakich się eksponują, by wreszcie przeobrazić się w ich nienajgorszy falsyfikat. Podobno właśnie tak to od zawsze funkcjonowało, podobno innej ścieżki dla takich jak on (czyt. z ubogich rodzin i bez większych planów na życie) nie było, naturalnie jeśli nie chciało się skończyć pod mostem, bowiem zamożna część tego świata była jego jedyną słuszną nadzieją. A więc sztuka; boże, jak on nigdy nie rozumiał sztuki! Muzea, galerie, teatry, opery, jedno za drugim, bez ani chwili wytchnienia i bez krzty zrozumienia. Po jakimś czasie pojął, że zwyczajnie potrzebuje przewodnika; kogoś prowadzącego go za rękę po tym pokracznym świecie, w którym to krzywe kreski nagle zdumiewały, melodie bez śpiewu doprowadzały do łez, a piruety w powietrzu pokonywały emocjonalnie filmy akcji. Yvette Fletcher wydawała się idealną kandydatką do tej roli, być może nawet zbyt doskonałą. Wyrozumiała, wrażliwa, tak zabójczo piękna i podobno jeszcze bardziej zdolna. Przychodził na jej występy nawet kilka razy w tygodniu, zapraszał do restauracji, w których za sprawą Gregory’ego jadał za darmo, chadzał z nią pod rękę do galerii sztuki i coraz bardziej zatapiał w jej wizję świata, która pomału poczęła go pochłaniać. W końcu odpowiednie słowa same nasuwały się na myśl, odważne i hojne opinie pokrywały z tymi krążącymi dookoła, a sama sztuka nie była już tak odległa, jak kilka minut wcześniej. Serce już nie tak nieczułe, potrafiło docenić piękno baletu i pojąć jego prawdziwe znaczenie, wyczuliło się także na smugi pędzla, który ku zdumieniu nabrał nagle jakiejś wyjątkowej struktury, tylko… Tylko muzyka jeszcze sprawiała mu trudność. Muzyka, którą miał podziwiać kilka tygodni później wraz z Yvette i jej mężczyzną, grającym jeden ze swych większych koncertów. To nasączało Terry’ego lekkim niepokojem, całkiem słusznie zresztą, o czym przekonał się cztery godziny temu. Planował się przygotować - zakupił płyty najlepszych kompozytorów, pożyczył od sąsiadki z góry jej grube książki rozpływające się nad najwspanialszymi nutami, a czas i tak zleciał zbyt szybko, pozostawiając go bez niczego. Gdy więc kroczył do miejsca, mającego odkryć jego rażący brak wykształcenia, w pierwszym odruchu pragnął wcale się nie zatrzymać, zostawiwszy występ i całe miasto daleko za sobą. A jednak tłum podekscytowanych miłośników śpiewu instrumentów poprowadził go do środka, gdzie doświadczył kaskady uczuć tak ze sobą sprzecznych, że na moment zapomniał o całym świecie. Ani na sekundę nie spuścił wzroku z pogrążonego w skupieniu mężczyzny, który z taką pieczołowitością oddawał się grze na fortepianie, jakby nic ważniejszego nigdy nie istniało. Przez moment sam Terence w to uwierzył, odnajdując w kolejnych sekwencjach przedziwną głębię, zmuszającą go do sięgnięcia pamięcią daleko wstecz, co ku jego ogromnemu zażenowaniu, zrosiło jego oczy czymś w rodzaju wzruszenia. Otrząsnąwszy się prędko, uciekł od tych uczuć - to pochłaniając procenty, to coś paląc, to wciągając, dał się porwać typowej dla tego towarzystwa euforii, nie mającej nic wspólnego z samym Vincentem. Nie zwracał na niego uwagi prawie cały wieczór - tylko raz podsłuchał, jak ten toczy polemikę o niejakim Czajkowskim z mężczyzną o śmiesznym imieniu, co znów na moment odarło go z pewności siebie, ale wtem wciągnięty został w inną dyskusję. Takie to zabawne, że ludzie ci poczęli szczerze się nim interesować - słuchając jego opinii, zgadzając się z nimi, chwaląc je, paradoksalnie sprawiali, że Terence coraz dotkliwiej odczuwał swą odmienność. I wtedy, gdy serce jego do cna wypełnione zostało goryczą, spostrzegł, że nie tylko on skrywa w sobie coś podobnego. Teraz znów nie potrafił oderwać od niego wzroku, dziwiąc się, jak człowiek jego pokroju, po tak udanym występie i salwie braw rozbrzmiewających nawet teraz, cztery godziny później, może czuć się obco.
Na dach nie pomaszerował samotnie, a w towarzystwie niejakiego Drew, młodego barmana, który dopiero skończył swą zmianę. Pili, rozmawiali o niczym i ciągle się śmiali, choć Terry nie bardzo wiedział z czego, ale nie miało to dla niego większego znaczenia. Zapytał go, czy wie coś o Czajkowskim albo niejakim Bachu, ale blondyn reprezentował dokładnie ten sam poziom obeznania z muzyką, co Burkhart. I wtedy, kiedy Terry planował już wyjść z klubu, dostrzegł starego, dobrego Weltschmerza. - Palisz? - zapytał z pierwszym lepszym tematem na przełamanie lodów, wysuwając w jego stronę zadymionego papierosa i niewielki uśmiech.
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Kiedy trzy lata później zatapiał w swej skórze zimne ostrze, rozrywające ją z niezwykle dbałą precyzją, zdawało się mu, że nigdy tak gorliwie śmierci nie pragnął. Była to naturalnie nieprawda; tamtej nocy, która stać się miała jedną z tych najpiękniejszych, marzenia o odejściu były równie żywe. Samotność odbijająca się o pogrążone we śnie miasto godziła go jak nigdy; choć budynek, na którego dachu się znalazł, za niski był by umożliwić mu ostatnią podróż życia, przypatrywał się majaczącej w dole ulicy z niemałą fascynacją. Wyobrażał sobie roześmianą Yvette, która zapytana o Vincenta niewinnie wzrusza ramionami. Musiał już wyjść, powiedziałaby, po czym przeniosła z przyjaciółmi do innego klubu. Dopiero nad ranem zrozumiałaby, że coś jest nie tak, ale byłoby za późno. Jego ojciec, u którego dostrzeżono początek typowej starczej choroby, potraktowałby to jako i swoją przepustkę do innej krainy. Tak, Vince był tego pewien, wpatrując się smutno w szary, brzydki budynek po drugiej stronie ulicy. Zmarłby jeszcze tego samego tygodnia i po ich rodzinie nie byłoby już śladu. O tym, jak rozpisywałby się gazety, wolał nie myśleć. Nie interesowało go to. W zasadzie nic go nie interesowało. Ani Yvette, ani ojciec. Ani ciemna i pusta noc, ani zagubiony pies biegnący szaleńczo opustoszałym miastem. Może tylko on.
Wbijając w Terence'a zdziwione spojrzenie zachował się tak, jakby nigdy nie było im dane się poznać. Jakby go z kimś pomylono, co miało zostać uświadomione już wkrótce, przy salwie zażenowanych przeprosin i głupich uśmiechów. Wyciągnąwszy nieśmiało dłoń pochwycił w dłoń papierosa, jakby był najcenniejszym przedmiotem na świecie, i obracał go delikatnie między palcami. Rozważał różne opcje, mniej i bardziej szalone (żadna z nich nie pasowała jednakże do niego ani trochę), aż w końcu ponownie wyciągnął dłoń przed siebie. — Nie — odparł przepraszająco, uznając, że dławiąc się nikotynowym dymem nie zyskałby jego sympatii. Być może jednak byłoby to lepsze niż niewiedza co do tego, jak pchnąć tę znajomość dalej; to dławiące pragnienie, by poznać go bliżej było doprawdy nieznośne. Tyle że pustka nie miała go opuścić nawet na moment — wpatrując się w niego nie potrafił przywołać w myślach ani jednego słowa, które mógłby wypowiedzieć. — Długo się przyjaźnicie? — spytał więc lekko zakłopotany, bo Yvette zawsze go w takich momentach ratowała. Ona i jej zdolność nawiązywania wielkich przyjaźni. Tej jednej po raz pierwszy szczerze jej zazdrościł.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Nawet skryte w wątłym świecie nocy tęczówki, wyrażające teraz zdziwienie i wskazujące na brak rozpoznania jego osoby, nie były w stanie wyrwać mu z objęć dopisującego nastroju i pewności siebie. Podążając wzrokiem za przedziwną trajektorią wypuszczonego z rąk papierosa, krążącego teraz wokół sylwetki niejakiego Vincenta C. (nazwiska jego spamiętać nie potrafił) uśmiechnął się z rozbawieniem. - Ja też nie, to naprawdę fatalny i obrzydliwy nałóg - przyznał i odebrawszy go, przed zgnieceniem jego niedopałka na murku obok jeszcze raz zaciągnął się tytoniowym dymem. - Nie wiem kto to niby pali i dlaczego - dodał z fałszywym oburzeniem, po chwili znów układając wargi w niewielkim uśmiechu. Nie przeszkadzała mu jego nieśmiała natura, dla niektórych jawiąca się zapewne jako najwyższa zarozumiałość i pogarda względem otoczenia. Nie przeszkadzała mu cisza oplatająca jego ciało i nakazująca Terry’emu przejąć stery, nawet jeśli pewna jego cząstka podejrzewała, że Vincent zwyczajnie z nim rozmawiać nie chce. Wyzbył się wszelkiego wstydu już kilka lat wcześniej, gdy przyszło mu po raz pierwszy tak prawdziwie wniknąć w wielki świat, ludzi obawiających się upokorzenia mający pożreć żywcem.
- Przyjaźnimy? Z Yvette? - zadał dość zaskoczone pytanie, wciąż jednak wpatrując się w mężczyznę z osobliwym ciepłem. - W porządku, a więc nazwijmy to przyjaźnią - przystał ostatecznie, po dłuższym namyśleniu się. Nie miał nic przeciwko takowemu określeniu, choć nie spodziewał się, że sama panienka Fletcher stosowała jego względem podobnych terminów. Dopiero teraz o tym myśląc spostrzegł, jak znacząco ich relacja się w ostatnim czasie rozwinęła. - Nie, raptem kilka miesięcy - wrócił do wcześniejszego pytania, w końcu udzielając na nie odpowiedzi. Wychylił się następnie ku rozpościerającej się obok przepaści, zamykając oczy, wznosząc twarz ku niebu i wspierając ją o złączone ramiona. - Nie bawisz się tu najlepiej, co? Dlaczego? - śmiała obserwacja doprawiona jeszcze śmielszym pytaniem wysunęła się z jego ust po nieznacznej chwili, podczas to której zdążył na nowo zwrócić się w jego kierunku.

kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Czasem, gdy przychodziło mu znaleźć się pośród ludzi, zewsząd atakujących go przedziwnymi pytaniami i komentarzami (jedyną dziwną w nich rzeczą było po prostu to, że były skierowane do niego), zastanawiał się, w jaki sposób udało się mu związać z Yvie. Dużo ważniejszym pytaniem było to, dlaczego kobieta wciąż przy nim trwa, ale Vincent sądził, że to po prostu kwestia czasu; że jeśli którekolwiek z nich miałoby odejść, to właśnie ona. Niezwykle się tego dnia obawiał, wiedząc, że nie da sobie w tym świecie rady. Weźmy na przykład tę właśnie sytuację — chodziło o odbycie krótkiej, nieistotnej rozmowy z mężczyzną, który był m i ł y, a który to mimo wszystko i tak Vincenta przerażał. Nie, nie, zaraz, przerażały go dziwne uczucia względem niego, pod ciężarem których Chenneviere czuł się tak, jakby zdołał przed momentem opróżnić kilka butelek najmocniejszego alkoholu. Śledząc jego poczynania zaśmiał się (doprawdy niespotykany widok), a także pozwolił na to, by serdeczny uśmiech na długi czas rozjaśnił jego twarz. — Nigdy nawet nie próbowałem — wyznał z lekkim zawstydzeniem, nerwowo przeczesując dłonią włosy. Wraz z tymi słowami napłynęły pytania skąd ta niepotrzebna otwartość, nieinteresujące nikogo (a już na pewno nie Burkharta) wyznanie, ale za późno było na wycofanie czegokolwiek. Pozostawało mu tylko udać, że w żaden sposób go to nie zakłopotało.
Milczeniem zbył jednakże temat, który sam zainicjował. Tak naprawdę nie wiedział, jak do znajomości z Terrym podchodzi Yvette, bo nigdy o to nie pytał. Nie słuchał. Dopiero gdy dziś zapowiedziała, że towarzyszyć będzie im jej grupa przyjaciół, uznał, że każda z przedstawionych mu osób jest dla niej wyjątkowa. Czy jednak nie było kojącym dowiedzenie się, że nie łączą ich wcale aż tak silne więzi? W przedziwny sposób owszem. — Nie lubię ludzi — odparł bezwiednie, skupiony na śledzeniu jego ruchów. Braku przerażenia w wykonanym przed momentem ruchu. Śmiałości we wszystkim. Dopiero po chwili dotarł do niego sens wypowiedzianego zdania, wobec czego lekko się zapłonił.
T-to znaczy, nie lubię przebywać wśród tłumu i nie… Nie przepadam za znajomymi Yvie. Nie wiem o czym mam z nimi rozmawiać — wyznał wbrew sobie, z jakiegoś powodu uznając to za ważne — to, by być z nim szczerym. — Ty i Emily, jesteście razem? — spytał po chwili, choć nie powinien. Tak, najlepiej byłoby odwołać to pytanie, jako że wydało się mu wielce nieprzyzwoite i nieodpowiednie, ale cóż, Vincent nie wiedział, w jaki sposób przeprowadza się normalną rozmowę. Czyż ludzie nie rzucają w swoją stronę podobnych pytań?

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Być może tego nie okazywał, być może napływ alkoholu we krwi to minimalizował, ale Vincent również go onieśmielał. Ta jego ciężka do rozszyfrowania natura, czujne spojrzenie, którego nie dało się przeniknąć i przede wszystkim muzyczny talent i wykształcenie, któremu nie dało się dorównać. - Może kiedyś jeszcze spróbujesz ze mną - wzruszając ramionami, posłał mu jeszcze delikatny, zabarwiony figlarnością uśmiech. Nie uważał, by brak doświadczenia w paleniu był czymś wstydliwym - odniósł raczej wrażenie, że Vincent nigdy nie próbował uciec w fałszywe wyobrażenia na swój temat, pchane presją otoczenia. Że od zawsze wiedział, czego chce i nie kusiło go nawet wypróbowanie innych możliwości. I że było to cechą typową dla ludzi prawdziwie światłych i majętnych, co również krępowało pospolitą naturę Terry’ego. Ulegał także jego najdrobniejszym gestom, zarumienionym policzkom (czyżby ktoś jego pokroju mógł wpędzić tak wykształconego człowieka w zażenowanie?), barwie jego śmiechu i temu, jak w zakłopotaniu targał swą czupryną. Wszystko to składało się na tak szczególny obraz jego osoby, że towarzysząca mu wcześniej niepewność, czy dobrze postąpił zaczepiając tego człowieka, rozmyła się bez pamięci.
Padające wyznanie odsłoniło szerzej jego zdziwione tęczówki, wędrujące następnie wprost ku jego osobie. - Mam sobe pójść? - zapytał spokojnie, bez grama gniewu i urazy. Nawet podjęta przez bruneta próba wyjaśnień nie rozwiała jego wątpliwości, jako że sam Terry stanowił przecież część jej znajomych, za którymi to - jak się okazało - Vincent nie przepadał. Nie rozumiał już wysyłanych mu sygnałów, w których się plątał - odbierając wcześniejszy przejaw rozbawienia za kiełkującą sympatię, teraz odnosił wrażenie, że mężczyzna po prostu okazywał mu swą kurtuazję skrywającą w sobie zniecierpliwienie i niechęć. Po chwili jednak znów wywarł w nim odmienne uczucia tym zuchwałym pytaniem o Emily, dodającym Terry’emu nieco odwagi. Zaśmiał się i zerknąwszy na moment w bok, wykonał śmiały krok w kierunku bruneta - Pytasz ze względu na Emily, czy raczej ze względu na mnie? - zapytał prowokacyjnie, prowadząc swój głos szeptem zwróconym ku jego uchu. Zatrzymując tenże brak przestrzeni na jeszcze dwa oddechy, ostatecznie wycofał się i roześmiał głośno. - Spokojnie, przesadziłem dzisiaj po prostu z niektórymi specyfikami. Tak, jesteśmy ze sobą, prawdę powiedziawszy, to się tu przed nią ukrywam - wyznał z towarzyszącym mu od samego początku tej rozmowy ciepłem głosu.

kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Może spróbujesz. Ze mną. Och, gotów byłby z entuzjazmem wyrazić na to zgodę już teraz, byleby to kiedyś zaistniało, nadeszło. Czuł, że udałoby mu się go złamać jeszcze dzisiaj, za kilkanaście minut bądź godzin, jeśli tylko zezwoliłby na to, by Vince był tej nocy jego towarzyszem. Zgadzałby się na wszystko, każdy szalony i przerażający pomysł, uśmiechając się raz za razem. Nie miał pojęcia skąd brały się te wszystkie emocje, co wpływało na ich intensywność, ale odkąd ujrzał go po raz pierwszy, tych kilka godzin temu, dwa fakty pozostawały niezmienne. Po pierwsze, był nim całkowicie oczarowany. Po drugie, nigdy, nawet na początku ich znajomości, nie czuł nic takiego do Yvie. Tymczasem mógł jedynie nieśmiało skinąć głową, choć wszystko wewnątrz niego krzyczało, by to “kiedyś” zmienić w “teraz”.
Nie! — zaprotestował ze strachem, żałując niezwykle, że wypowiedział tamto zdanie. Czego innego mógł się spodziewać? Sam również poczułby się zbywany, wypraszany z tejże nowej znajomości, najwidoczniej niechcianej. Jego dłoń dość nieświadomie zacisnęła się na przegubie Terry’ego, wierząc w to, że ten mógłby gwałtownie wycofać się i zniknąć, a tego przecież nie chciał. — Nie bawiłeś się dobrze. Tam na dole. Prawda? — czy jednak odpowiedź była wymagana? Nie przyznałby się do tego, ale obserwując go niemal cały wieczór zdążył zauważyć te drobne znamiona znudzenia i niechęci, które co jakiś czas przyozdabiały jego twarz. Oczywiście pogłębiało to całe zauroczenie, jakim go obdarzył — wszystko w nim było idealne. A potem, pod wpływem nagłej bliskości, nie tylko puścił wreszcie jego rękę, ale też dość bezwiednie wstrzymał oddech. Przypatrując się mu z przejęciem, wbijając spojrzenie wprost w błękit jego oczu, nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Czyżby bowiem fascynacja ta mogła okazać się obustronna? Czy… Nie, musiał sobie to wszystko wmawiać. Był chory, było z nim coś nie tak, a Terry był po prostu zbyt uprzejmy. — Dlaczego? — spytał, przy czym lekko załamał się mu głos. Z jakiego powodu się przed nią ukrywał? — Wydaje się dość miła i… Jest piękna i... — wydusił z widocznym skrępowaniem, lecz wciąż się mu przyglądał. Chciał wiedzieć. Czy jest szczęśliwy. Czy to coś poważnego. Czy jest w niej zakochany.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Gdyby nakazano mu doszukać się w powściągliwej i czujnej naturze Vincenta minusów, tym z pewnością byłoby to ciągłe wycofanie przywodzące na myśl komunikat “nie jestem zainteresowany” i stanowczy sygnał “zostaw mnie w spokoju”. Skąd bowiem Terence mógł wiedzieć, że posłana ku mężczyźnie propozycja tak naprawdę spotkała się z jego sympatią i podekscytowaniem, skoro zwieńczona została byle kiwnięciem głowy? Jednak zawsze, gdy Chenneviere decydował się skutecznie studzić zapał Terry’ego, w następnej sekundzie rozpalał te nadzieje na nowo, choćby łapiąc go za nadgarstek tak silnie, jakby bez jego towarzystwa świat mógł runąć w posadach. W początkowej reakcji podążył wzrokiem za tym niespodziewanym uściskiem umiejscawiającym się w przegubie nad dłonią, a później, gdy do umysłu dotarły już odpowiednie spostrzeżenia, posłał mu pełen zaintrygowania uśmiech i uniósł nieco ich złączone ręce. - Przedrzeźniasz mnie, Chenneviere? - zapytał z filuterną barwą, nawiązując do swojego wcześniejszego, niemalże identycznego pytania i przypominając sobie jego nazwisko. Miał szczerą nadzieję, że wymówił je odpowiednio. - Prawdę mówiąc, myślami byłem przy twoim występie - wyznał zgodnie z prawdą, wciąż utrzymując ten stłumiony ton głosu, ocierający się nieraz o delikatny szept. - I ciężko było mi zainteresować się tymi… - uciął, po raz kolejny nie wiedząc, na jak wiele może sobie pozwolić. Nie chodziło już tu bowiem o żaden śmiały czyn, a o zwykłe słowa, mogące ugodzić przywiązanie do świata, w jakim Vincent się obracał. Był jednak na podobne rozważania zbyt nietrzeźwy, a kolejne pytanie mężczyzny zbyt sugestywne, by powstrzymać mógł w sobie niechęć wybijającą się z jego serca tego wieczoru. Westchnął przeciągle i wykonał prędki, choć nieco koślawy obrót wokół własnej osi, znów przez moment wpatrując się w niebo, jakby właśnie z niego wyczytać mógł wszystkie odpowiedzi. - Nie wiem, czy mnie zrozumiesz - zaczął ze zniecierpliwieniem, naradzającym się w nim całkiem niespostrzeżenie. Ton jego głosu w mgnieniu oka zmienił swą intensywność, tracąc to wcześniejsze ciepło i opanowanie. - Te słowa, którymi się posługują, te opinie… Opinie na każdy temat, zawsze takie, wiesz, dogłębne, krytyczne, mające jakby tylko ukazać szpetotę tego wszystkiego. Widzisz, sam się tym od nich zaraziłem - wtrącił ostatnią uwagę z rozbawieniem, wpatrując się w mężczyznę z czymś w rodzaju nadziei - takiej silnej, niezłomnej nadziei, która była jak tamto wcześniejsze pochwycenie jego nadgarstka, mające uratować go przed rozpadem. - To wszystko jest takie puste - dokończył w końcu, a niepewność trawiąca jego ciało przez moment dyktowała mu pochwycenie kolejnego papierosa, byleby tylko odgonić nerwy. Nie zrobił tego jednak, a utrzymując dotychczas na mężczyźnie swe spojrzenie, przeniósł je gdzieś na bok. - Ale jeśli chodzi ci o to, co myślę, to jest tobą zachwycona. Zauroczona. Oczarowana, czy jak to tam chcesz nazwać - przyznał, chyba dając mu przyzwolenie na coś, co niekoniecznie mu się podobało. Nie jednak przez poczucie moralności, nie przez zranienie Yvie, na której mu zależało, nie nawet przez samą sympatię względem Emily, a coś znacznie, znacznie innego. Coś dotyczącego już tylko Vincenta.

vincent chenneviere
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Rzucone bezmyślnie pytanie posłużyć miało tylko jako dopełnienie tegoż obrazka zakrawającego na perfekcję; chodziło tylko o krótkie potwierdzenie, niosące w sobie uznanie tychże wszystkich nieśmiałych przypuszczeń. Że są do siebie niejako podobni. Że Terence różni się od tychże przeklętych snobów. Że obaj, co niezwykłe, wybrali to samo miejsce, by skryć się przed potokiem słów miałkich i nijakich. — Nie, skąd, ja tylko… — nic dziwnego, że początkowo wziął jego słowa za atak, odczuwając przy tym potrzebę złożenia stosownych wyjaśnień. Nie śmiałby go przecież przedrzeźniać, naśmiewać się, krytykować — po raz kolejny nie przewidział tego, że słowa jego odebrane mogą zostać w mylny sposób. Świadomość tych wszystkich popełnianych raz za razem błędów nakazywała mu przerwać tenże cyrk, by upokorzenie nie umocniło się w sile. Przynajmniej upewnił się, że w odbywaniu rozmów jakichkolwiek nigdy nie odzyska dawnej wprawy. Ale potem, nagle, znów zyskał nadzieję. — Podobało ci się? — spytał szczerze zaniepokojony, brzmiąc zapewne jak dziecko — jak wtedy, gdy mając sześć lat po raz pierwszy grał tak na poważnie, a matka wpatrywała się w niego z pogardą. Począł sobie nawet w duchu wyrzucać, że nie dał dziś z siebie wszystkiego, że uległ ciemnym myślom i nie wpadł na to, że na widowni siedzieć może jedna osoba, której zechciałby zaimponować.
Podejrzewam, że nie wiedzą nawet o czym mówią — podzielił się swą obawą, uważnie śledząc go spojrzeniem. Skinąwszy ochoczo głową potwierdził przy tym, że nie tylko rozumie (jakże mogłoby być inaczej), ale i czuje ciężar tych wszystkich słów nazbyt mocno. — To dlatego nigdy nie wybieram się z Yvie na te spotkania samozwańczych krytyków — oznajmił ze wstydliwym uśmiechem, myśląc teraz o jednym — gdyby dał się wyciągnąć Yvette z domu wcześniej, mogliby z Terrym świętować kolejny miesiąc znajomości. Czyż nie? Tak często przecież mu o nim wspominała! — Ja sam wiem przy tym naprawdę niewiele. I nie śmiałbym wyrażać opinii w sprawach, których pewnie nigdy tak prawdziwie nie pojmę, nawet po zbadaniu wszystkich kronik, jakie zachowały się w historii. Dziś, na przykład, usłyszałem, że Bulow zatracił się w swym temperamencie i po kilku początkowych sukcesach nie był w stanie dźwignąć swego talentu, ale ten mężczyzna, wasz przyjaciel, KJ? Wykładał mi tylko kolejne suche fakty pochodzące zapewne z jakiegoś artykułu, a więc nie był w stanie tym samym pojąć, że to, co wpłynęło na Bulowa było niczym innym, a po prostu paskudnie złamanym sercem — dopiero wraz z zakończeniem tejże dłuższej wypowiedzi zdał sobie sprawę z kilku rzeczy; po pierwsze, od dawna nie podejmował z nikim podobnej dyskusji. Po drugie sam musiał zabrzmieć teraz snobistycznie. A po trzecie, udręczonego tak ciężką nocą Terry’ego z całą pewnością w ogóle to nie interesowało. Posłał mu początkowo przepraszające spojrzenie, a potem w ciszy wlepił wzrok w czarne miasto, nienawidząc się z całego serca.
Och — wyrwało się mu w sposób przepełniony zaskoczeniem, które nie sposób byłoby ukryć. A więc tymi swoimi nieumiejętnie dobieranymi słowami zabrzmieć musiał co najmniej niewłaściwie, ale… Czy było sens to jeszcze tłumaczyć? Wyjaśniać, że tymi opiniami sprawdza jedynie podwaliny miłości, znajdującymi się w związku Terence’a i Emily? Jakiekolwiek sprostowanie by wszystko tylko niepotrzebnie skomplikowało, czyż nie? Gdyby tylko wyjawił, że nie jest kobietą jakkolwiek zainteresowany, zmuszony zostałby do wyjaśnienia swojego zachowania. Gdyby zaś pozostawił to bez odpowiedzi, kompletnie straciłby w jego oczach, prawda? Wyszedłby na nikczemnika, sięgającego ku temu, co zakazane. — A ty? — spytał więc ostatecznie bezwstydnie, ponownie wbijając w niego spojrzenie. Zamrożony w bezruchu, przygotowany na szereg nieszczęść, które miały spaść na jego życie za sprawą tak krótkiego, lecz wyzywającego pytania. Wyobrażał sobie już tę salwę śmiechu, która zaraz rozbrzmi na pustym dachu. Słyszał słowa przepełnione pogardą. I widział przepełnioną obrzydzeniem minę Yvette, kiedy Terry zdaje jej z tego wszystkiego relację.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Skrawki odkrytych przed nim tajemnic, sprowadzających się do osoby Vincenta, a zasłyszanych z ust samej - jak to Yvie lubiła siebie nazywać - miłości jego życia, teraz zdały się Terry’emu równie puste i dalekie od prawdy co wszystkie pozostałe słowa. Zanadto świadomy swojego talentu, miał być opryskliwy i ostentacyjne znużony każdym obcym gestem. Miał wywijać na jej znajomych oczyma i od czasu do czasu wprawiać swe usta w uśmiech pełen drwiny. Miał chciwie chwytać się najbardziej niewinnego wyrażenia i obracać je przeciwko innym, miał jak każdy typowy megaloman dowodzić swojej dogłębnej i szeroko rozgałęzionej wiedzy, umniejszając tej cudzej. Miał być wszystkim, tylko nie poznanym przed momentem Vincentem Chenneviere. Czyżby któreś z tej dwójki starało się go oszukać?
Nawet jeśli to ten ciemnooki brunet okazać miał się kłamcą, Burkhart nie potrafił powstrzymać się przed popadaniem w coraz dotkliwszy, niemy zachwyt. Tak bardzo bowiem różnił się od dotychczas znanych mu osób, że zdawał się przez to całkiem nierealny. Nie pozostawało mu wobec tego powitać jego niezdarnych wyjaśnień niczym innym, jak tylko ciepłym śmiechem. Ani przez moment nie spodziewał się, że mógłby odebrać jego słowa z powagą.
- Nie znam się na tym na tyle, żeby móc wydawać opinie - odrzekł zwięźle i prędko, w nieco zakłopotany sposób ściągając z niego spojrzenie. Poprawka: nie znał się wcale. A kierując się wskazówkami Yvette sądził, że tej swojej niewiedzy powinien się teraz wstydzić najbardziej. Że Chenneviere już za moment może z niego zadrwić, co nie byłoby końcem świata i co nie wpłynęłoby na niego w większym - a może nawet jakimkolwiek - stopniu, ale jakaś skryta w nim głęboko cząstka nie chciała żegnać się z urokiem tej swobodnej i serdecznej nocy. Nie chciała żegnać się z Vincentem.
Płomień kojącej ulgi rozgrzał jego serce w chwili, w której powietrze przecięły słowa zrozumienia. - To okropne, prawda? Z początku się na to nabrałem, chryste, jak ja fatalnie się przy nich czułem! A przecież otoczony tymi kłamliwymi politykami powinienem od razu ich przejrzeć - przyznał z rozbawieniem i nową falą gorliwej ikry, która niezwłocznie rozświetliła mu oczy. Miał zresztą rację - pochłonięty światem politycznym powinien się już z podobnymi złudzeniami oswoić. Lub chociaż być w stanie wypatrzeć je z dalekiej odległości. A tymczasem doświadczał jedynie nowych dawek zaskoczenia, które stale tylko odbierało mu mowę. Jak choćby teraz, kiedy Vincent pozwolił pochłonąć się odległej dla Terry’ego tyradzie, dotyczącej człowieka, którego nazwisko słyszał prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu. Nie przeszkodziło mu to jednak w czujnym wpatrywaniu się w jego osobę; tak czujnym, jakby chłonął każde słowo i każdy najmniejszy gest mężczyzny, rozprawiającego o sprawach wysoce mu bliskich. Kryło się gdzieś w tym wszystkim rozbawienie, któremu pozwolił wyjrzeć dopiero pod koniec - kiedy przywarłszy dłonią do brody, zmarszczył czoło i spojrzał na niego z czymś w rodzaju roześmianego roztkliwienia. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - zdradził uczciwie, nie spodziewając się już krytyki. Nie przeszkadzała mu już bowiem ani ta znikoma znajomość podobnych nazwisk, ani tym bardziej snute o nich opowieści, o ile tylko słane miały być właśnie z ust bruneta. Czuł się tak, jakby ktoś w obcym języku przedstawiał mu najpiękniejsze dzieje świata, a on nie rozumiejąc ani słowa, chłonął z urzeczeniem sam ich wydźwięk, rekompensujący wszystko. - A ty? Boisz się takiego złamanego serca? - zapytał po chwili, pchany niepowstrzymaną ciekawością. Wiedział bowiem, że ów nieszczęśliwe miłostki czy straty osób ukochanych były niejednokrotnie równoznaczne z końcem artystycznej kariery. Nie wiedział jednak, czy osoby takie jak brunet uporczywie ich poszukiwały, czy jednak zdjęte paniką zatapiały się w relacjach bezpiecznych od dramatów i w takich też kończyły swe życia.
Nie wiedział też o ukrytym znaczeniu całej tej rozmowy. Momentami je podejrzewał, momentami takiego nawet pragnął, ale zawsze w porę starał się sprowadzić siebie na ziemię. - Ja? - powtórzył zaskoczony, znów dając się pochłonąć swej niewiedzy kierowanej brakiem czujności. - Ja… ja jestem bezceremonialnie zagubiony - odparł z wyrazem dobrodusznego uśmiechu, w którym dostrzec się dało pewnego rodzaju przeprosiny. Musiał być przecież ostrożny. Musiał, prawda? A jednak nietrzeźwy umysł podpowiadał mu coś innego, wyszukując szereg wyjaśnień i rozwiązań. Jeśli nie Yvette, znajdzie przecież inne towarzystwo. Poza tym za kilka dni wyjechać ma do Brisbane, tam nikt nie będzie wyrzucać mu popełnionych pewnej mętnej nocy błędów. Dłużej nie musiał się więc przekonywać - wystarczyło rozejrzeć się dookoła, zerknąć na prawo, później obojętnie do tyłu i dość idiotycznie na to oszklone gwiazdami niebo, a potem, nie dostrzegając śladu po zagubionym w sali niżej towarzystwie, wykonać jeden odważny krok ku Vincentowi i związać ich usta w nienasyconym pocałunku. W głowie słysząc przede wszystkim Vincent cię raczej nie polubi, Terry niemalże się nie roześmiał, a czując upojne ciepło ziejące z jego odkrytej skóry dłoni, szyi i karku, zakleszczając palce na jego potarganej czuprynie, obawiał się, że nie odnajdzie w sobie dość siły, by przestać. Ale przestał, po nie tak długiej chwili, odrywając się energicznie od jego sylwetki i posyłając mu zaciekawione spojrzenie, przyprószone błąkającym się po ustach uśmiechem. - To do zobaczenia, Vincent - rzucił, wykonując jeszcze jeden krok do tyłu, jednak wciąż nie ściągając z niego swojego wzroku.

kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Choć nie zamierzał wsłuchiwać się w szereg kolejno komponowanych fałszywych komplementów (bądź co bądź w tym przypadku byłyby wymuszone, za sprawą źle ułożonego pytania), nie dążąc tym samym do podjęcia kolejnej tego dnia dysputy na temat nut, przez twarz jego przemknął cień rozczarowania. Prawdopodobnie Terence był dziś jedyną osobą, której opinia zainteresować mogła go jakkolwiek, a jej wydźwięk miałby nieomal tak wiele znaczenie, jak ta samokrytyka, której podejmował się przy każdym swym występie. — Chciałbym mimo to — począł więc z uporem, zupełnie do niego niepodobnym — dowiedzieć się, co myślisz — wyjaśnił z naciskiem, tym razem nie odwracając wstydliwie wzroku. Wskutek niedawnego przyznania, że myślami był przy tymże nieszczęsnym koncercie, Vincent nie byłby w stanie zakończyć tej nocy bez dowiedzenia się, co takiego skrywało się pośród niewypowiadanych przez mężczyznę słów. Nie chciał przecież, by niczym krytyk wkraczał w każdą, najbardziej intymną część wygrywanej dziś melodii; chciał, by powiedział mu coś prawdziwego. Łaknął usłyszeć choć jedno słowo, które przypomniałoby mu dlaczego oddał swe życie muzyce, choć nie do końca był pewien, czymże ów słowo mogłoby być.
Ludzie lubią udawać. Nie przyznawać się do tego, kim są naprawdę — odparł, mknąc spojrzeniem skąpanymi w czerni uliczkami miasta. On także udawał, od dawna. Gdyby tylko przestał być jak ci, którymi gardzi, jego życie wyglądałoby inaczej. Odarte z bólu, niesione spokojnymi podmuchami, na nowo pchnęłoby go w te szczęśliwe rejony, które wciąż kojarzył wyłącznie z Francją. A co ważniejsze, nie byłoby w nim Yvette. — Nie powinieneś sobie wyrzucać tego, że dałeś się im omamić. Wszyscy mocno się staramy o to, by być kimś innym, w pewnym sensie lepszym — smutek rozbrzmiał w tych słowach w sposób dojmujący; tak ciężko było się przyznać, również przed samym sobą, że nie tylko żyje się pośród fałszu, ale że jest się także jego nieodzowną częścią. Kolejną zakłamaną duszą, której autentyczność zagubiła się gdzieś w czasie dziecięcych wspomnień. Czy Terry także udawał? Czy oszukiwał, przy wszystkich przybierając taką maskę, którą się od niego oczekiwało? Nie zamierzając go oceniać (jak śmiałby) wiedział już, że tak. Yvie nie przyjaźniłaby się z tym szczerym chłopcem, którymi swymi osądami niszczy złudne, podniosłe życie, które tak sobie ukochała. Zwrócone ku niemu ponownie spojrzenie niosło na nowo ze sobą niezliczoną ilość wstydu, a mimo to postanowił jakoś wyjaśnić tę swoją przydługą wypowiedź. — Hans von Bulow — wyjaśnił niepewnie, potykając się o kolejno wypowiadane literki. — Był mężem pięknej Cosimy, a tworzona przez niego muzyka miała swój początek w fascynacji Wagnerem, więc, co nie dziwne, doprowadził do spotkania tej dwójki. Padł wobec tego ofiarą bezlitosnego romansu, aż wreszcie Cosima od niego odeszła i poślubiła tamtego. Ale Bulow musiał zachować twarz, więc do samego końca tworzył z Wagnerem kolejne dzieła — wyjawił w przesadzonym skrócie, choć z całą pewnością nie była to pożądana przez Terence’a opowieść. Dlaczego więc nie zamilkł w porę? Po co kontynuował? Z udręczeniem odsunął od niego spojrzenie, znów brnąć w tę nienawiść wymierzoną we własną osobę. — Wątpię, żebym był w stanie je przeżyć — rzucił z lekkim uśmiechem, podczas gdy ból wypełniał jego ciało w całości. Nieznośny ucisk niewidzialnej dłoni. — Ale to mi nie grozi — dodał po chwili, tkwiąc w lekkim zamyśleniu. Jego przyszłością była Yvette. Kochała za nich oboje, a to wystarczało, by wieść w miarę udane życie. Dzięki temu wiedział więc, że na złamane serce nie zachoruje nigdy, że nigdy nie spotka go aż tak wielkie cierpienie, którego potęgi nie byłby w stanie znieść.
Naturalnie zdarzało się mu błądzić. Wodzić wzrokiem za kimś, kto ani trochę Yvette nie przypominał. Stać o krok przed zdradą, ale nigdy nie przekraczając tej kruchej granicy, która oferując mu wszystko, odebrałaby tak wiele. Tym razem było jednakże inaczej, tym razem gotów byłby modlić się do dowolnego boga o ziarno odwagi, dzięki któremu mógłby narodzić się na nowo. Kiedy jednak Terence wyrzucił z siebie żal o to, co niezrozumiałe, Vince sądził, że nic z tego wszystkiego nie wyniknie. Że zostanie potępiony, wyśmiany, zraniony, choć niedorzecznością byłoby to, że Terry — którego nie znał przecież wcale — mógłby już teraz zadać mu tak bolesny cios. Był pewien, że się wycofuje. Że poszukuje szansy ku ucieczce, że układa w myślach wyjaśnienia pełne wymówek, tak więc Vincent stał wyłącznie w kompletnej ciszy, wpatrując się w niego ze smutkiem. Chciał przeprosić, pragnął przeprosić, a gdy wreszcie znalazł w sobie ku temu odwagę, na niebo, na krótką chwilę, wstąpiło słońce. Przez ciało jego przebiegł przyjemny dreszcz, kiedy to wbrew logice i rozsądkowi uczył się struktury ciepłych, miękkich warg Terence’a. Dłonie nieśmiało zacisnęły się na jego ramionach, nie śmiąc wędrować po jego ciele dalej. I choć w swej wstydliwej naturze wyrażał się delikatnością, pod koniec tego pocałunku zatracił się w intensywności tego zbliżenia. I to chyba przeraziło go najmocniej. Kiedy więc Terry się wycofał, Vincent wbił spojrzenie w ziemię, czując się jednocześnie lepiej i gorzej, niż kilka chwil temu. Skinął więc tylko głową na jego pożegnanie, nie mając odwagi obdarzyć go jeszcze jednym spojrzeniem.

terence burkhart
stolarz, właściciel — plane wood carpenter
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Zdawało mu się to niemożliwe - to, by słowa dobrane choćby z największą rozwagą, mogły usatysfakcjonować człowieka na okrągło słyszącego jedynie pochwały z ust prawdziwych znawców. A jednak wpatrując się czarne oczy Vincenta, zapalane gwiazdami migoczącymi na równie czarnym niebie, zdecydował się podjąć tego ryzykownego zadania, tak jak człowiek większość życia pochłonięty paraliżem ciała, postanowiłby wziąć udział w maratonie. - Za dużo myślałeś. Byłeś ostrożny i wycofany, sam przez to popadłem w jakąś dziwną trwogę, jakbym to ja wystawiał się na ocenę innych - jak mógłby skłamać, wcześniej tak zuchwale folgując szczerości? Tak więc mimo przemożnej chęci przemienienia tego wieczoru w nazbyt idealną mozaikę obopólnej sympatii, to właśnie na najczystszą z prawd się zdecydował. - Z początku, Vincent, z początku - zapewnił go z solenną manierą, w geście swej wiarygodności przystawiając dłoń do serca. Spostrzegł bowiem, jak w miarę wypowiadanej szczerości wyraz jego twarzy blednie, jak zamyka się w swoim własnym świecie. - Bo potem… Potem odrzuciłeś już od siebie tę dziwaczną manierę i wtedy… wtedy chyba dałeś poznać się tak naprawdę, bardziej niż teraz, bardziej niż… No ale może to tylko moje wrażenie. W każdym razie, na swój sposób to też było przerażające. Wiesz, to, że nagle byłem bardziej tobą niż sobą. No ale nie twierdzę, że to było nieprzyjemne, bo gdybym mógł, to przecież bym tam został, oczywiście, że bym został. Więc tak, Vincent, podobało mi się, choć to bardzo płytkie podsumowanie - wyznawszy wreszcie najistotniejsze ze szczegółów (rozwodzić bowiem mógłby się nad tym występem do jutra), zerknął na niego z obawą odnalezienia swoistego rozczarowania. Niepewność i jego na moment pochwyciła bowiem w swe sidła, wszczepiając mu przeświadczenie, że jednak pozwolił sobie na zbyt wiele. Gregory powtarzał mu przecież niejednokrotnie, że z ludźmi tego typu należy uważać, ale zanim ów mądrość rozbrzmiała w granicach jego rozsądku, przepadł w uczuciach z wczesnego wieczoru, kiedy przestrzeń wypełniała jedynie muzyka i nic innego się nie liczyło.
- Nie wyrzucam sobie - zapewnił, kiedy już przyszło im zagłębić się w temat osób z tego konkretnego świata, będącego dla Terence’a istotnym, ale nie najważniejszym. Zaprzeczenie to posłane zostało z namiastką rozbawienia i niejakiego roztkliwienia, bo czy Chenneviere naprawdę się przejął i próbował go pocieszyć? Z jakiegoś powodu - pewnie przez nietrzeźwość umysłu i zmęczenie grające mu po duszy - nadzwyczaj go to urzekło. Bardziej, niż wszystkie wcześniejsze słowa i gesty, bowiem na ten moment znaczyło dużo więcej. Więcej od tamtego porozumienia, od wszelkich uśmiechów i od tej opowieści o niejakim Hansie von Bulowie, na którą prychnął kiwnąwszy głową. - To plus dla niego, nienawidzę, jak ludzie zrażeni jedną bzdurną miłostką wycofują się ze swojego życia, osiadają w odmętach niczego i resztę stetryczałych dni użalają się nad sobą w samotności, przekonani o tym, że cały świat ich nie rozumie - przyznał żywo akcentując co poniektóre słowa, inne przeciągając, a pozostałe niosąc z teatralnym przejęciem. Aż w końcu się uśmiechnął, po raz kolejny tego wieczora, choć tym razem w sposób pełen współczucia. - Ciężko mi pojąć, że niektórych tak może to ruszać. Nie wykształciła mi się nigdy chyba podobna wrażliwość - wyjawił, nie mając pojęcia, że za kilka niezwykle mętnych lat wracać będzie do tej nocy myślami nieustannie i cedząc pod nosem siarczyste obelgi, przeklinać będzie samego siebie za tę zuchwałość.
Nie potrafiąc zdobyć się na dopełnienie swej zapowiedzi o odejściu, przez krótką chwilę jeszcze się mu przyglądał. Nieodgadnionej twarzy, niechcącej na niego spojrzeć, choć przecież przed momentem była niemalże nim samym. Zastanawiał się, jak wiele właśnie się zmieniło i jak wiele zmieniało jeszcze w tej chwili, a potem, nie spotkawszy się z choćby cząstką odpowiedzi, pokonał dwadzieścia stopni dzielących go od wnętrza klubu, chwycił Emily za jej ciepłą dłoń i jej także obiecał, że wkrótce się odezwie, po czym wyszedł, przemierzając te pochłonięte czernią alejki, które ledwie dziesięć minut wcześniej obserwował wraz z Vincentem.

koniec
ODPOWIEDZ