kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Właściwie to spał. Płytko i niespokojnie, ale przecież nie było w tym niczego specjalnego, bo od dłuższego czasu umiał sypiać tylko tak, jeśli w ogóle. Standardowe odgłosy Sapphire River okazywały się być nieznośne, kiedy tylko położył się do łóżka - ujadanie psa sąsiadów, pijacie mamrotanie matki w sypialni, ciche pochrapywanie Nullaha, woda kapiąca powoli z nieszczelnego kuchennego kranu, nadźgana wulgaryzmami wymiana zdań na ulicy, szeleszczenie wysokiej trawy za płotem. Każdy, najmniejszy nawet dowód na obecność życia wokół, okazywał się istotnie drażniący i powodował, że nie potrafił rozproszyć myśli gdzieś ponad tą tym miejscem, tą kanapą, tym domem; kraina snu czekała za zamkniętymi drzwiami. A to przecież tylko jeden zmysł, jedynie wierzchołek góry lodowej. Choć oficjalnie pory roku przechodziły właśnie jedna z drugiej, to noce wciąż były duszne i kurz drapał w gardło mocniej niż chłodniejszym czasem, z równowagi wytrącały go światła samochodowych reflektorów wpadające w nieregularnych odstępach czasu przez okno, na którym zepsuła się żaluzja. Laska z pracy powiedziała mu ostatnio, że wygląda jak gówno i ludziom go żal, dlatego dostaje lepsze napiwki - więc przynajmniej w tym jednym spisywał się dobrze. Poza tym kilku lepiej mu znanych klubowych dilerów oferowało mu różne specyfiki na pomoc w zasypianiu, ale on z przekąsem patrzył na każdy narkotyk, który miałby brać regularnie w sztywnych odstępach czasu - z wielu powodów nie wydawało się to być dobrym pomysłem.
Były, oczywiście, takie dragi, za którymi tęskniło się nawet pomimo trzymaniu dystansu i wykrawaniu ich (z własnej woli lub nie) ze swojego życia na dłuższy okres. Jednym z nich był Richard dwojga takich samych inicjałów, którego buty trzymał po kanapą razem z innymi drogimi rzeczami, w których posiadanie przyszło mu wejść. I jasne, leżąc tak podczas swojej beznadziejnej bezsenności, potrafił wielokrotnie wtłukiwać sobie do głowy wiązankę o tym, dlaczego ta znajomość, nawet (zwłaszcza?) zawieszona w taki dziwny, pełny napięcia sposób, który wydawał się całkiem nienaturalny i niemożliwy do obejścia z obojętnością, nie była dobrym pomysłem. Wystarczyła mu przecież jedna uzależniona osoba, z którą przyszło mu żyć pod jednym dachem, i wystarczył mu Nullah, do którego głupich pytań o Pana Strażaka skończyła mu się już cierpliwość, i tak naprawdę w przypadku relacji nawet tak n i e z o b o w i ą z u j ą c e j, jak ta, która połączyła go z Richardem, nie powinien był nigdy odchodzić od swojej polityki działania, która polegała na unikaniu zbędnego przywiązywania się do osób i rzeczy, które przeszkadzałyby mu w codziennym funkcjonowaniu.
Szczerze? Trudno byłoby mu, kurwa, znaleźć rzecz bardziej przeszkadzającą w funkcjonowaniu niż chroniczna bezsenność; nawet tak samo trudno, jak znalezienie innego jej potencjalnego powodu niż (nie)obecność Richarda w jego życiu, która jednoznacznie przysparzała mu teraz większych kłopotów niż walący się po licznych zalaniach dom, który najrozsądniej byłoby zapewne zrównać z ziemią i zbudować od nowa.
Tak więc spał - snem na tyle wątłym i czujnym, że zwielokrotniona podwójna wibracja, sygnalizująca nadejście wiadomości, wybudziła go bez najmniejszego kłopotu. W pierwszym odruchu, naturalnie, miał zamiar pierdolnąć komórką na drugi koniec pomieszczenia, ale w końcu pokłady agresji wywołanej nieplanowanym zbudzeniem udało mu się wyładować serią niewybrednych przekleństw, posłanych w myślach do tego, który ośmielił się zawracać mu dupę o tej porze. Całe poirytowanie prysło, kiedy tylko zobaczył imię, które pojawiło się na wyświetlaczu. Ktoś tutaj ewidentnie wziął sobie kiedykolwiek do serca, a przy okazji także coś zakrzywiającego percepcję do nosa, ale szczerze? W tamtym momencie Hectorowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby się o to na niego gniewać. Może był na to zbyt zaspany, może odstraszony ostatnimi dniami przepełnionymi milczeniem, może spragniony byle pretekstu, żeby wyrwać się na to duszne, nocne powietrze - m o ż e. Nie wiedział nawet, kiedy podszedł do komody, żeby wydobyć z niej spodnie. Jego ciało podjęło za niego decyzję zanim jeszcze umysł zdążył ją jakkolwiek przeanalizować.
Przed wyjściem przygotował Nullahowi tosta z dżemem i zostawił mu karteczkę z pozwoleniem na pooglądanie bajek, w razie jakby wstał, zanim jemu udałoby się wrócić. Nie wiedział, nie umiał oszacować i przez chwilę nawet nie był pewien, czy faktycznie powinien iść do tej zasranej remizy - może Richard nawciągał się tak bardzo, że zmyślił sobie nieistniejącą zmianę, a on zaraz wpakuje się do gniazda ogniomaniaków, gdzie jakiś obcy koleś zmierzył go pytającym spojrzeniem? Gdyby ktoś kiedyś kazał mu napisać rozprawkę z trzema argumentami z życia, apropos bycia nieodpowiedzialnym i nierozsądnym, ta sytuacja z pewnością znalazłaby się na papierze - oto bowiem przemierzał pospiesznie ulice Lorne Bay we wciągniętych na szybko ubraniach i z butami droższymi niż ten pieprzony, zdewastowany ulewami dom, które podskakiwały radośnie worku z jakimiś niezbyt wyszukanymi bohaterami dziecięcych kreskówek, który Nullah nosił na wuef.
W końcu dotarł do remizy; późnonocne (wczesnorankowe?) powietrze i spacer odrobinę go ocuciły. Nie będąc pewnym, jak właściwie powinien się zachować, w końcu nacisnął klamkę drzwi na prawo od strażackich garaży i ta, na całe szczęście, ustąpiła, nie stawiając oporu. To ten dobry znak. Zły? Spodziewał się chyba, że Richard będzie sterczał, jeśli nie na podjeździe, to przy samych drzwiach, ale tak się nie stało. Przed nim rozciągał się długi korytarz, w którym światło zapaliło się na czujnik ruchu, kiedy szedł przed siebie, mijając kolejne zamknięte drzwi. Nie miał na tyle brawury, żeby próbować otworzyć którekolwiek; wychodził jednak z założenia, że Richard nie ukrywałby się jakoś przesadnie, choćby miał wciągać koks prosto z kierownicy w radiowozie. Może gdyby wiedział, że Remington był komendantem, pokierowałby się jakoś bardziej intuicyjnie w stronę konkretnego biura, ale nie miał o tym bladego pojęcia, także szedł całkiem na ślepo.
- Richard...? - odezwał się w końcu, mając nadzieję, że ten pajac usłyszy go jakoś - gdziekolwiek się znajdował - i ocali od piekła niekończącego się korytarza, które za bardzo kojarzyło mu się z miejskim ratuszem.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Był trzeźwy. Przynajmniej taki stan trwał od kilkunastu godzin dyżuru, który sprawiał, że dosłownie wychodził z siebie. Zaiste zabawnym było, że na pierwszy rzut oka przyszło mu siedzieć wyprostowanym na drewnianym krześle (czemu nie kupili wygodniejszych do jednostki?) i zapisywać przy biurku na starym laptopie raporty łamaną (bo jego) angielszczyzną, która nie unikała powtórzeń, wypaczeń i ortografii rodem z zeszyta dyktand dla dyslektyka. Tak to widzieli wszyscy, którzy zbliżali się do niego na bezpieczne i komfortowe (strefa przestrzeni osobistej) odległości. Zaś wewnątrz, gdzieś na poziomie tkanek bądź komórek jego ciało (żeby nie powiedzieć astralne) odbywało tak męczące drogi krzyżowe, że był wręcz przekonany, że to kara za próbę zabicia tego ducha zakonnicy, który napatoczył się mu na cmentarzu.
Odkąd powziął w porcie decyzję, że trzeba go (ją) unicestwić to miał nieludzkie wrażenie, że coś go opętało i wlazło pod jego skórę. Najpierw oczywiście zamieszkiwało u tego, który postanowił zrównać go z krawężnikiem, ale wzięło przykład z biblijnych duchów nieczystych i gdy tylko zobaczyło na horyzoncie świnię (w sensie Remingtona) to wpełzło i sprawiło, że od tamtej pory szukał egzorcyzmów online. Wszędzie rozprawiali o krucyfiksie i wodzie święconej, więc sobie sprawił bogato zdobiony rubinami krzyż i zawiesił na szyi, choć nawet jemu gryzł się z białymi adidaskami.
Wszystkie wysiłki jednak poszły na marne, bo chociaż był skupionym na pracy zastępcą komendanta to wewnątrz wręcz czuł palące pragnienie. Wiedział, że to głód, a nie żaden demon, ale chyba łatwiej było uwierzyć w jakąś zewnętrzną siłę, która tworzyła z niego bezradnego chłopca, a nie w fakt, że znowu zawalił i teraz jechał po równi pochyłej.
Właściwie miał wrażenie, że jego nawyk to perpetuum mobile i barokowe usposobienie błogosławionego człowieka – może i do aureolki mu sporo brakowało, ale tak jak każdy święty miał swoje wykręty. Tak właśnie czuł się, gdy kręcił się cały i zbijał czas na dyżurze, przypominając sobie jak chropowata w konsystencji mogła być kokaina i jak bardzo pragnął zatracić się we wszystkim co niosła. Jeśli to nie było szatańskie wręcz opętanie to już kompletnie nie rozumiał czymże ono jest, bo przecież przeżywał katorgi tak okrutne, że niemal był gotowy upaść na kolana i wcale nie modlić się, ale zażywać spokoju w towarzystwie jakiejś dziwki.
Zakładał, że dopiero nad ranem zostanie sam i choć palce wyszukiwały strony agencji towarzyskich, z których zdarzało mu się korzystać – uważał to za bardziej humanitarne rozwiązanie niż jakieś przelotne, barowe znajomości – to jak przyszło co do czego wybrał inny numer. Chłopaka, którego przecież wyrzucił ze swojej pamięci i który nie zawracał jego półkuli odpowiedzialnej za myślenie (o ile taką jeszcze posiadał). Najwyraźniej jednak rozgościł się całkiem w tej odpowiadającej za jego nawyki i przyzwyczajenie, bo nie mógł oprzeć się pokusie, by się z nim spotkać. Nie do końca pamiętał ich ostatnie spotkanie w mieszkaniu, ba, nawet to w szkole zdawało się być pokryte rozmazanym filtrem z Instagrama, ale był przekonany, że jakoś to będzie.
Była to niemal dewiza Richarda Remingtona, więc gdy odłożył telefon i wrócił do raportu to uśmiechnął się tak pokracznie jak dzieciak, który dla uspokojenia ściska krzyż warty tysiące dolarów, a nie jakąś podrzędną maskotkę. Nie do końca zdecydował czy chce być jeszcze chrześcijaninem, ale jak poczytał o żydowskich demonach to stwierdził, że na pewno nie zostanie wyznawcą tej religii. Postanowił więc oprzeć się na tym, że Chrystus naprawdę umarł za jego grzechy i pewnie również miał swoich ulubionych chłopców jak Dick.
Ten jeden miał pojawić się tutaj i wcale mu się to nie podobało, bo praca była świętością, a nie jakimś hobby, więc ze trzy razy zastanawiał, czy aby na pewno nie odwołać tego spotkania. Mimo wszystko jednak mijały sekundy, minuty, a on miał wrażenie, że przyrósł przy tym biurku w oczekiwaniu na Hectora, który chował urazy do kieszeni (to był prawdziwy chrześcijanin!) i cwałował nocą przez przerażającą Australię. Groziło mu, że tym razem trafi na prawdziwego złodzieja narządów przy wzięciu stopa i przez chwilę nie wiedział czy ta myśl bardziej go zasmuca czy bawi. Wybrał śmiech jednak zaraz po tym, gdy usłyszał jego głos.
Właściwie był jedną z niewielu osób, które zwracały się do niego pełnym imieniem. Nawet tutaj występował jako komendant Remington i taką naszywkę miał na swojej czarnej, roboczej koszulce.
- W biurze! – zawołał, nie ruszył się jednak zza biurka, bo wydawało mu się, że musi zachować się spokojnie i być wyluzowanym człowiekiem, a nie troglodytą, który jego spragniony tego jednego, młodzieńczego ciała.
Plany wzięły w łeb, bo na widok ciemnej czupryny uśmiechnął się i poczuł, że jest zbawiony. A przynajmniej już nie był opętany, bo natrętne myśli rozpłynęły się w niebycie, pokryte patyną w postaci Hectora. – Jechałeś stopem? Znowu dałeś się komuś wyruchać? – jakże troskliwe pytania zadawał, podczas gdy wzrokiem łowił każdy szczegół jego szczupłej i zachwycającej go twarzy.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Chociaż wszystkie chrześcijańskie wartości opuściły go mniej więcej równo z rzuceniem szkoły, ciężko mu było z dnia na dzień przestać wierzyć w jakieś pieprzone fatum wiszące nad światem - a może tylko nad jego życiem? Bowie uważała, że robił z siebie męczennika i ciężko było się z tym nie zgodzić. Tępa wiara w bycie przegranym była jak samospełniająca się przepowiednia. Być może to nie żadne fatum, a jedynie on i wszystko to, co składało się na jego osobę - od padalcowatego charakteru począwszy, poprzez negatywne myślenie i kończąc na ciału, które zapadało stale na typowo immunologiczne choroby. Na długą metę musiał być nieskończenie trudny do zniesienia. Może dlatego tak irracjonalnie radowało go towarzystwo Richarda, każda jego głupia wiadomość i każda chęć na spotkanie - przede wszystkim go z n o s i ł, pozostałe rzeczy przychodziły później, dalej i głębiej, wiodły trasą wytyczoną przez rejony, na które Hector nie chciał pozwalać stoczyć się swoim myślom. W swojej naturze, którą łączyła ze sobą jakąś iskrę impulsywności i skłonność do nadmiernego przemyśliwania rzeczy, na które nie miał (albo wydawało mu się, że nie ma) realnego wpływu, nie umiały współpracować ze sobą nawet w głupich, codziennych sytuacjach, o kwestii Richarda nawet nie wspominając. To idiotyczne, jak bardzo wbrew sobie działał, uznając to, co ich łączyło, że rzecz czysto bieżącą, zupełnie jakby należało ją przeżywać w skrajnej bezmyślności, a potem łatwym sposobem wyciąć z życia i udawać, że nic znamiennego się nie działo.
A działo. Zapierdalał zaspany o czwartej rano do remizy, tylko po to, żeby go zobaczyć.
Znaczy - nie tylko. Ale przecież przede wszystkim.
Nigdy nie był w środku, znaczy od tej czysto biurowej strony. Trochę inaczej sobie to wyobrażał, chyba całkiem naiwnie. Nieważne. Richard się odezwał, więc Hector mógł odetchnąć z ulgą i po prostu podążyć za jego głosem. B e z m y ś l n i e. Tak było przecież najwłaściwiej. Korytarz, który z początku straszył brakiem końca, okazał się w istocie nie był tak długim - ktoś o głupim poczuciu humoru ustawił na jego końcu podłużne lustro. Najwidoczniej wszyscy strażacy mieli podobne podejście do życia, jak jego serdeczny kompan od zażywania substancji, od której powinni trzymać się z daleka. Zwłaszcza jeden z nich, żeby nie wytykać palcami.
Był tam. Siedział. Hector na moment stanął w progu, opierając się ramieniem o framugę, jakby na krótki moment znowu wstąpiło w niego jakieś dziwne zmęczenie. Dziwne, bo nie fizyczne, a emocjonalne. To wszystko trwało jednak ułamki sekund, bo Richard zaraz otworzył buzię i - tak jak zazwyczaj, kiedy to robił - nic mądrego z tego nie wynikło. Silva jednak uśmiechnął się krzywo, bo chyba za takimi właśnie idiotycznymi gadkami było mu tęskno. Tu trzeba było działać bezmyślnie, bo inaczej po prostu nie dało się porozumieć z tym półgłówkiem, którego twarz skanował właśnie wzrokiem, jakby próbując dostrzec coś, czego nie sposób było wywnioskować na pierwszy rzut oka.
- Jeszcze nie. Zresztą, ludzie czasem chodzą pieszo - odparł, wchodząc wreszcie do biura. Nie pytając, zamknął za sobą drzwi, żeby w kolejnym odruchu rozejrzeć się po kątach pomieszczenia. Nie szukał pajęczyn (choć kilka faktycznie przypadkiem zauważył), tylko kamer - nawet jeśli z założenia raczej nie montowało się takowych w biurach, przynajmniej z tego, co wiedział. Dopiero upewniwszy się, że żaden gruby ochroniarz nie wtoczy się zaraz do pomieszczenia, żeby wyprosić go od Richarda, który ewidentnie był jakimś ważniakiem, skoro miał własny gabinet, zrobił parę kroków w stronę biurka. To chyba dość dziwne, że nigdy nie miał okazji spytać go o zawód - a może nie, może ich typ relacji nie zawierał w sobie pozwolenia na zadawanie takich pytań. Wszystko może. Otworzył worek Nullaha, żeby wydobyć z niego buty i wręczyć je Richardowi jak bukiet kwiatów. Przez krótką chwilę walczył z potrzebą, żeby natychmiast skrócić ten dystans między nimi i pocałować go tak mocno, jak wyśnił sobie cherlawym snem, ale zamiast tego przysiadł na brzegu biurka, wbijając w niego uważne spojrzenie. Sięgnął palcami do nazwiska, które miał wydrukowane na koszulce; przesunął opuszkami wzdłuż kolejnych liter, jakby rysował szlaczki.
- Jesteś naćpany? - To pytanie musiało paść, bo Hector wcale nie był taki dobry w rozpoznawaniu kokainowych efektów - zwłaszcza, jeśli ktoś umiał funkcjonować nafurany, nie wzbudzając większych podejrzeń, co brzmiało całkiem jak rzecz w stylu Richarda, biorąc pod uwagę jego posadkę w remizie. Starał się wyprzeć z głosu jakiekolwiek ślady oceniającego brzmienia, jakie mogły się w nim nagromadzić od czasu ich ostatniej rozmowy - ale nie był pewien czy mu się udało.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nie każdy rodził się w czepku – to jest w bogatej rodzinie, gdzie środków na swoje pasje nie zbywa, nawet jeśli pasje obejmują ćpanie na potęgę, poznawanie nowych dziewcząt i imprezy rodem z paryskiej bohemy, gdzie szampana pije się z pępków najpiękniejszych, rudowłosych istot na świecie. Jak na bycie tępym debilem to Dick bowiem całkiem nieźle orientował się w mitologicznych występach Dionizosa i wróżył swojej egzystencji koniec wyjęty niemalże z Tajemnej historii, której przecież nie widział, bo nikt nie zdążył jej jeszcze zekranizować. Gdyby jednak znał przebieg akcji w tym dziele – od którego należało odjąć opisy, ustępy i dialogi o niczym – to byłby śmiertelnie przekonany, że przyjdzie czas w którym on sam kogoś zabije tak po prostu i trzeba będzie go wyciągać z tego bagna. Do tego właśnie służyli mu rodzice, którzy swoim majątkiem zadecydowali o jego znamienitym fatum.
Takim w którym możliwości nie zbywało, ale jak przyszło co do czego to postanowił zostać strażakiem. Śmieszne, bo gdyby trafiło na tak ambitnego Hectora to pewnie nie marnotrawiłby pieniędzy na piciu i zabawie, a jedyne na co przepuszczałby oszczędności to książki, zaś Dick postanowił odejść z tego świata po swojemu. Młodo, na pełnej petardzie i zdecydowanie jeszcze nie teraz, choć zanosiło się na kolejny potężny kryzys. Może i miał wrażenie, że ostatnio jest ciut lepiej i że opuściły go wielkie burzowe chmury, które krążyły leniwie nad jego głową, powodując spięcia w atmosferze ludzi mu znajomych (wszak uparł się, że to najbliżsi zgotowali mu takie piekło), ale i tak był przekonany, że prędzej czy później znowu wszystko przybierze zły obrót. Tak to miało się z tym fatum – skoro był ćpunem to był nim na całe życie i nie pomagały próby odwrócenia tego przekleństwa. Jak dziecko we mgle szedł tymi samymi utartymi ścieżkami, nawet jeśli zapewniał siebie, że to coś nowego.
Edyp mógłby od niego uczyć się unikania swojego przeznaczenia w tym najgorszym znaczeniu tego słowa, bo ilekroć Remington wychodził na tak zwaną prostą i zaczynał kolekcjonować swoje żetony z trzeźwości (wolałby z Vegas) to odliczał tak naprawdę godziny do ostatecznego upadku. Czyli jednego z wielu, bo tak było z tymi pieprzonymi ćpunami. Wydawało się, że koniec jest bliski, że przekroczenie tej granicy będzie skutkować brakiem odwrotu, ale to były tylko przestrogi dla grzecznych dzieci. Tacy dranie jak Dick wiedzieli, że nie ma czegoś takiego jak niemożność wycofania się. Po tym całym burdelu, jaki narobił, Hector powinien być ostatnią osobą, która zjawia się tutaj w nocy, a jednak przyleciał niesiony jak na skrzydłach miłości, co tylko potwierdzało fakt, że dzieci straszy się konsekwencjami.
Zaś umiejętnie wychowani do manipulacji dorośli robią co chcą i popełniają te same błędy, które są im wybaczane w imię najgorszego sloganu – on się zmieni. Nie, nie zanosiło się, choć musiał uśmiechnąć się, gdy zapytał czy jest naćpany.
- Nie, mamo? – bo przecież miał jakieś standardy i wykluczały one pracę pod wpływem. Pewnie również coś mówili o braku zapraszania swojej randki, ale nikt nie miał się dowiedzieć, a Hector siedzący na brzegu biurka dość boleśnie (dla jego erekcji) kojarzył mu się z call girl, o której myślał, choć nigdy nie wybrał jej numeru.
To jest miał ochotę zerżnąć go na tym blacie i zapomnieć o ostatnich wydarzeniach, nawet jeśli po chwili w rękach trzymał swoje buty. – Żartowałem z tymi butami. Weź, bo te, które masz na sobie… - spojrzał wzrokiem Remingtona i pokręcił głową. Nie zaliczyły testu na bycie classy, zresztą cały Hector oblałby taki sprawdzian w przedbiegach, a mimo to rysował palcami właśnie jego linię żuchwy i zachwycał się, że ma takie ostre kości policzkowe. – Dlaczego nie śpisz? Tylko zjawiasz się tutaj mimo wszystko? – nawet jeśli znał odpowiedź to chciał ją usłyszeć, bo jeszcze się łudził, że da radę się opanować i że nie skończą tutaj całując się jak jakieś wygłodniałe zwierzęta.
Byli cywilizowanymi ludźmi, prawda? Zacisnął kciuk na jego ustach i westchnął.
- Gadaj do mnie, bo nie mogę cię tutaj przelecieć – i to była najbardziej romantyczna rzecz, którą mógł powiedzieć, choć miał wrażenie, że jeśli Hector miałby odrobinę rozumu to na widok jego krucyfiksu na piersi uciekłby daleko stąd, bo jeśli ponownie włączy mu się faza odpowiedzialności zbiorowej za jego grzechy to może wbić mu go do gardła i to wcale nie będzie erotyczne doznanie.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Choć w żadnym wierzeniu nie był nawet ochrzczony, jego matka za czasów, w których w domu na widoku można było jeszcze znaleźć różne ozdoby i paciorki, ubóstwiała sobie wszelkie religijne bibeloty. Był wtedy za mały, żeby roztrząsać moralną słuszność takiego postępowania, choć kiedy w ciągu kilku miesięcy z zapełnionej matczyną biżuterią komody został tylko pusty blat i szuflady pełne zmiętych apaszek, poczuł, że ich dom stracił jakąś znamienitą część swojego charakteru. Kiedy spędzał dzieciństwo na grach i zabawach z piastunką księdza, nauczył się pokaźnej ilości modlitw i spamiętał całą masę biblijnych opowieści, ale mimo tego nie odczuł nigdy potrzeby religijnej przynależności, a modlitwy recytował jak rymowanki - dla zabawy i bez żadnego poczucia wspólnotowości czy kontaktowania się z istotą wyższą. Od swojej oddanej opiekunki też dostał kiedyś krucyfiks, ale ten jego nie miał nic wspólnego z rubinami i szlachetnym wyrobieniem - to był zwykły łańcuszek, z dość nieporadnie wytłoczonym krzyżykiem. Nosił go przez dwie doby, a potem zgubił gdzieś na plaży. Mgliste wspomnienie tamtego dnia przywędrowało do niego, kiedy wzrok skupił się (bo przecież nie dało się inaczej) na krucyfiksie Richarda. Miał wielką ochotę wziąć go między palce, ale powstrzymał się. Gdyby byli nieznajomymi, którzy spotkali się przypadkiem w klubie, pewnie spróbowałby go ukraść. Nie udałoby się; był za duży i pewnie wiele ważył, a Hector nie był imponująco zwinny w swojej sztuce pospolitego złodziejstwa - wystarczyło mu, że powielał nią lwią część mitów i plotek o najniższej warstwie społecznej. Był przeczulony na punkcie tego, że ktoś mógłby pomyśleć, że kradnie i - co najgorsze - wcale by się nie mylił. Wyjątkowo zaś nie chciał dopuścić do tego, żeby tak właśnie pomyślał sobie Richard. Może dlatego na początku nie skomentował w żaden sposób tego osobliwego akcesorium; jakby chciał odsunąć od siebie podejrzenia przez stworzenie złudzenia, że zupełnie go takie błyskotki nie interesują. Do tego stopnia, że nawet ich nie zauważa. W ogóle.
Podobny brak zainteresowania starał się okazać informacji, że był trzeźwy. Uśmiechnął się kąśliwie, kiedy ten nazwał go mamą, ale nic poza tym - żadnego komentarza. Może to źle, może powinien mu pogratulować, zbić piątkę albo puścić jakąś motywacyjną gadkę? Nie czuł się w nastroju. I chyba też nie wiedział czy może mu wierzyć. Chciał, naprawdę chciał i to wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby potrafił, a jednak miał w sobie pewną dozę rezerwy do tego typu informacji z ust tego typu osób - co brzmiało brutalnie i kategoryzująco, więc niemal natychmiast postarał się przekierować swoją uwagę na coś innego, coś mniej istotnego, coś prostszego w obyciu. Miał przecież nie myśleć. Niemyślenie szło mu strasznie topornie.
Nie zdążył nawet odparować czegoś odpowiedniego bezczelnego na te oficjalne przypierdolenie się do jego obuwia, kiedy Richard zapodał takim pytaniem, które na nowo ruszyło powstrzymywaną tak usilnie lawinę intruzywnych myśli.
- Pewnie liczyłem na to, że dostanę darmowe buty - odparł okropnie głupio, rozproszony przez dotyk jego palców na swojej twarzy. Nie chciał żadnych durnych butów, naprawdę. Nic od niego nie chciał, tylko żeby dotykał go tak dalej i żeby rzucał ciągle tymi swoimi idiotycznymi tekstami, przez które Hector czuł jak obumierają mu ostatnie szare komórki. Tęskniłem. Jedno proste słowo, a jednak nie mogło przecisnąć mu się przez gardło - utknęło w połowie drogi na zewnątrz i nie sposób było przepchnąć go ani w jedną, ani w drugą stronę. Zacięty w ten dziwny sposób, bawił się uparcie w kreślenie liter na richardowej koszulce (a zarazem ignorowanie łypiącego na niego rubinowym okiem krucyfiksu) i ta chwila ciszy najwyraźniej okazała się zbyt długa dla Remingtona, na którego słowa uśmiechnął się idiotycznie, składając pospieszny pocałunek na czubku jego palca, który grzał sobie miejsce na hectorowych wargach.
- Na pewno? - zapytał drażniąco, zadowolony, że kwestia jego niejasnych motywacji pozostała gdzieś w tyle i nie miała prawa wrócić (bo nie miała, prawda? po co? na co? dlaczego?). Zostawiwszy literki na koszulce Richarda w spokoju, przesunął dłoń wyżej, do jego szyi, podbródka i policzka, gdzie zatrzymał ją na moment, żeby po chwili zastanowienia odpuścić i ją cofnąć. - Okej. Nadal możesz mnie całować, prawda? - Przechylił głowę, ale nie zrobił nic w tym kierunku. To było przecież pytanie, nie miał zamiaru napierać - może miało okazać się, że Richard jest naprawdę oddanym człowiekiem pracy i zaprosił go po to, żeby pokazać mu węża strażackiego i to w tym zupełnie pozbawionym podtekstów znaczeniu? - A potem możemy zrobić coś innego. Pewnie masz masę pomysłów jak wykorzystać ten czas. Ale modlić się nie będę - zastrzegł sobie, pozwalając sobie wreszcie na subtelną we własnym mniemaniu aluzję do potencjalnego skrystianizowania Richarda.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Jego uduchowienie miało charakter czysto odpustowy i jak tak miało dalej postępować to należało się w przyszłym roku spodziewać jakiejś ekstremalnie trudnej i drogiej pielgrzymki śladami najsłynniejszych pątników, oczywiście takiej obejmującej współczesne biczowanie złotym biczem albo umartwianie się na bazie ohydnych wege koktajlów, oczywiście w połączeniu z dalszym obwieszaniem się złotymi ozdóbkami w wersji XXL. Cała jego miłość i wiara w Bozię miała być w takich wymiarach extra size, bo przecież lubił barokową przesadę. Mimo wszystko jednak widział w tym głębszy sen, bo we wszystko inne przyszło mu zwątpić. Żałośnie luksusowy i drogi odwyk pomógł na tyle, że po pół roku absurdalnej trzeźwości – bo zaprawionej seksem, papierosami i oksami – powrócił na matczyne łono kokainy i mało brakowało, a w swej zapalczywości i gniewie przeniósłby się na to Abrahama.
Tak więc religia mogła okazać się zbawieniem. Jasne, że musiał nieco wyszlifować swoje wiadomości i rozważyć funkcję przebaczenia, bo pewnie było sporo ludzi, którzy rzucili w jego stronę kamień i teraz musiał doczytać, czy miłosierne jest odrzucenie go w ich stronę, ale zaczął od rzeczy absolutnie kluczowej. Musiał pozbyć się ze swojego otoczenia demona, który przypałętał się do niego od czasu spotkania z cmentarną laską i robił to dla dobra swojego, ale również Hectora.
Na nic zda mu się rzygający przyjaciel, któremu trzeba kraść buty, nawet jeśli w tej opiętej koszulce strażackiej wyglądał jakby go ściągnęli prosto z okładki Hustlera i nawet obeszło się bez ramki, bo był tak zajebisty w tym strażackim anturażu. Może dlatego tak usilnie pragnął sprowadzić chłopaka jeszcze dziś, niepomny na to, że obowiązki i romans nigdy nie szły ze sobą w parze, a wręcz przeciwnie – w momencie, gdy szczupłe stopy jego ulubionego biedaka przekroczyły bramy tego biura był przekonany, że może właściwie spłonąć Lorne Bay, a on nie wyściubi nosa poza ten budynek, w którym znajdował się chłopak.
I do którego – rzecz oczywista – pasował jak ulał, bo ledwo usiadł na biurku, a Dick poczuł się tak jakby to robili tysięczny któryś raz i nawet gdzieś w jego nieskrępowanej (przynajmniej dziś) kokainą wyobraźni lokował się obraz ich z lat sześćdziesiątych, gdzie on był biznesmenem w szelkach i z cygarem w ustach, a Hector był jego cycatą sekretarką, która jest szalenie oddana swoim obowiązkom. Może i zmienił się czas i zmieniły się reprezentacje w kulturze, ale uwielbiał czasami tak samczo go zeszmacić i patrzeć na niego oczami człowieka, który bardzo chciałby mieć go pod sobą. Być może przez resztę swojego życia, co brzmiało znacznie bardziej romantycznie niż jakieś ckliwe, pensjonarskie wyznanie, ale wiedział, że z ich dwójki to właśnie autostopowicz jest typową babą.
- Jakbyś sprzedał te buty to byś kupił temu swojemu dziecku… Grzechotkę, gryzak, playstation? – zgadywał, bo po pierwsze znał się na dzieciach tak bardzo jak na Biblii, a po drugie nie w głowie mu był jego brat, gdy ponownie uczył się na pamięć jego twarzy i próbował zarysować ją pod wściekłymi palcami, które wymykały się niżej, drażniły z jego koszulką.
Zasady zasadami, ale on był niesamowicie głodny tych rozszerzonych źrenic i tych spierzchniętych od braku nawilżenia ust. Och, na pewno odnalazłby doskonały sposób jak to zrobić i sprawiłoby mu tyle przyjemności. Już był bliski zatopienia warg w jego i przekonania się, czy na pewno pamięta ich smak, skoro ostatnio tak słono obaj za niego zapłacili, gdy jego wkręt o wspólnej modlitwie wybił go z rytmu erotycznego i znowu twardo osadził w prawdach wiary.
- Ty wiesz, że pedały są absolutnie zabronione przez Kościół? – zadał mu jakże ważne pytanie i odsunął się od siebie, by potrzeć ogromny krzyż wiszący na jego szyi i przypominający mu, że nic go nie opęta, gdy będzie człowiekiem prawym i będzie szukać Boga, a nie szatana. Tyle, że do cholery, przecież Bozia też musiała kiedyś spać.
- Najpierw się będziemy całować – zdecydował – a potem przeprosisz Jego w moim imieniu, bo ja muszę skończyć raport o podpaleniu – uśmiechnął się, zupełnie jak człowiek zdrowy na umyśle, aczkolwiek wszystko wskazywało na to, że Remington ostatnio uderzył się (albo jego) mocno w głowę.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Gdyby Hector wiedział, co przetacza się przez głowę Richarda albo by się z tego uśmiał, albo zdenerwował - nic pomiędzy, a wszystko zależnie od humoru. Ten obecny (zaspany) wykazywał się wystarczającą tolerancją na podobne porównania (choć „cycata sekretarka” - to trzeba było przyznać - wymagała jakichś dodatkowych punktów ze zdolności do opanowania się), żeby przewrócić na nie oczami albo pociągnąć podobnie głupi żart gdzieś dalej. Skoro jednak nie musiał się nad tym zastanawiać, mógł nadal cieszyć się naiwnym wierzeniem w to, że myśli Richarda - podobnie jak jego - błądzą raczej wokół tępego poczucia tęsknoty i zawijają wokół wyraźnych tak nagle i niespodziewanie, po tak długim okresie zawieszenia i niepewności, rysów twarzy. Spojrzenie zwiedzało sobie niespiesznie wszystkie bruzdy i zanikające już pod wpływem mijającego czasu sińce, przez które jego lico powinno zdać się mniej idealnie - powinno, a jednak wciąż, z jakiegoś powodu, było jedną z ulubionych twarzy Hectora na świecie. Uważał, że jest piękny - cały Richard, znaczy się, bo przecież nie tylko jego facjata - i choć wiedział, że nie spodobałoby mu się to określenie, nie potrafił w myślach zastąpić go żadnym innym; czasem, myśląc o nim późnym wieczorem, bliski był do sięgania po mitologiczne wzorce, do karmienia się wiarą w to, że nie spotkał człowieka, ale jednego z bogów i że został na zawsze przez niego przeklęty, w imię tej jednej myśli o popatrzeniu na niego chwilę dłużej, o dotknięciu go trochę bardziej.
- Playstation. To zdecydowanie to, czego potrzebuje teraz najbardziej. - Pieprzona tęsknota sprawiła, że nawet jego drażniący brak wyobraźni o tym, jak żyło pospólstwo, spotykał się tylko z lekką uszczypliwością - o której nie wiadomo było właściwie, czy Richard w ogóle ją wyhaczy. Zresztą nieważne. To nie był właściwy temat do rozmowy na teraz; rubinowe krzyże pewnie też nim nie były, podczas gdy w napiętym powietrzu wisiało tyle potencjalnych pytań i oświadczeń, które ciężko było z siebie wydusić, ale Hector wierzył, że mieli czas - dzisiaj i w ogóle, bo naturalnie zaraz po tym jak postanowił twardo, że musi zrobić wszystko, żeby wykroić Richarda Remingtona ze swojego życia jak złośliwego guza, ten postanowił się do niego odezwać i całe te, jakże ambitne, plany legły w gruzach. Nawet on, tak gorąco lubujący się w okłamywaniu siebie wiedział, że nawet jakże stanowcze deklaracje o zerowym przywiązaniu do tego mężczyzny, który pojawił się w jego życiu bez ostrzeżenia, są gównowarte. I teraz, wbrew wszystkiemu, co się stało, naprawdę, szczerze, intensywnie był z takiego stanu rzeczy po prostu zadowolony.
- To zależy, który kościół - odparł, przełykając jakoś to głupie określenie, które przecież mogło być równie dobrze richardowym wyjściem z szafy. Nawet, jeżeli nie rozumiał tego religijnego szału, który nagle opętał Richarda. Właściwie, to Hector nie był pewien czy Remington najzwyczajniej w świecie nie robi sobie żartów - a że te były głupie, to przecież nic nowego. I już naprawdę chuj z tym, jak było naprawdę - padło pozwolenie na całowanie, więc on nie widział powodów, dla którego mieliby je odwlekać.
Być może nie wiedział, co zrobiłaby cycata sekretarka, ale wiedział, co zrobiłby on, Hector, dlatego też odbił się wreszcie od biurka i wykonał te dwa krótkie kroki, które dzieliły go od znajdowania się tak blisko Richarda, jak to tylko było możliwe. Pochylił się lekko, żeby ręką sięgnąć do jego uda, ale nie po to, żeby grzeszyć, a aby rozsunąć jego nogi na tyle, że mógł stanąć po prostu między jego kolanami, bo tak było wygodniej i bliżej, a Hector marzył tylko o tym, żeby być blisko. Gdyby mógł, to chciałby trwać tak całe wieki - blisko, z głową pochyloną nad jego czołem, z dłońmi sunącymi po krótkich włosach, żeby potem spłynąć wzdłuż skroni na kości policzkowe, z palcami opierającymi się wreszcie na jego twarzy, z kciukami unoszącymi do góry jego podbródek. Tak było miło, więc tkwił tak przez moment, badając wzrokiem teksturę jego różowych warg, których pragnął i których mocy bał się równocześnie. Nie było teraz jednak czasu na strach; pocałunek, który spłynął na jego usta był zaskakująco delikatny i czuły - za bardzo.
- Kłamałem. Przyszedłem, bo tęskniłem - przez chwilę nie był pewien czy przyznał się do tego tylko w myślach, czy naprawdę - głosem skulonym i cichym, muskającym oddechem wyboistość jego warg. Żeby zatuszować moc tego wyznania, pocałował go znowu - tym razem mocniej i bardziej łapczywie, przywierając do niego ciasno swoimi ustami. Dłonie wspięły się znowu po policzkach do jego włosów, kiedy wargi wyznaczały drogę na około, po brodzie i linii żuchwy do płatka jego ucha, żeby na nim też złożyć krótki pocałunek. - Przepraszać na kolanach, czy bóg woli inaczej?

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Gdy nachodziły go chwile braku trzeźwości – a te ostatnie wręcz stały się jego tradycją, niezależnie od dnia tygodnia czy też pory dnia – to idealizował sobie Hectora w swojej wyniszczonej brukiem głowie. Myślał o nim jak o swoim ulubionym misiu, który był nie dość że brudny, miał niemodne gacie na szelkach i brakowało mu guzikowego oczka (do tego mogli jeszcze dojść), ale i tak kochał go najbardziej na świecie. To jest lubił z nim spać i bardzo pomstował na matkę, gdy postanowiła wrzucić go do zsypu. Za karę nawet wcisnął jej bujdę o tym, że ukrył tam prochy i z satysfakcją patrzył jak naćpana do granic możliwości próbuje wepchnąć sobie watę do nosa. Właśnie tak w dorosłym życie widział swój stosunek do chłopaka, który postanowił pojawić się w jego życiu.
Wcześniej uznałby to za przeznaczenie, teraz jednak jako świeżo nawrócony na jakąś wiarę sądził, że to jest kwestia łaski Pana, który zsyłał mu biedaka, żeby docenił swoje rozpustne i hulaszcze życie, mimo że pewnie Bozia patrzyła krzywym okiem na podobne harce w łóżku, których się dopuszczali. Nikt jednak nie był idealny (nawet Dickowi nieco brakowało), więc był przekonany, że Bóg w swej nieskończonej mądrości mu wybaczy, a przynajmniej popatrzy na palce na fakt, że ostatnio znowu trochę za bardzo ćpał i Hectorowi groziło całkiem serio powtórzenie historii z matką, tyle, że najchętniej teraz sam rozsupłałby go w poszukiwaniu straconych narkotyków.
Albo miłości, bo ta choć buzowała w jego żyłach wcale nie sprawiała, że tracił swój sznyt i przemieniał się w chłopaka do rany przyłóż. Wręcz przeciwnie, im bardziej pogrążał się w ciele tego fanatyka damskiej odzieży i konserwy z podrobów, tym w sposób bardziej jawny kpił z niego i dopuszczał się bluźnierstw. Jeśli jego bożkiem miał być ten autostopowicz to na pewno nie zamierzał składać mu ofiary inne niż te ciał(i)opalne, a modlitwy, jakie miał kierować do niego, zdawały się być jedynie smakiem języka na jego wargach i nie tylko.
I mógł jednak być dumny, że jeszcze nie był aż tak tępy, by nie odgadnąć ironii, z którą najwyraźniej Hector niedawno się pożenił. Chyba, że zawsze taki był, a Dick jak ten rażony piorunem miłości Michael Corleone tego nie zauważał.
- Dobrze więc nie dostaniesz playstation. Kupię wam chleb, nie ciastka – uprzedził. – Tak na serio mówię. Gdybyście potrzebowali jakiejś pomocy to zawsze możesz trochę pokupczyć swoim ciałem. To uczciwa transakcja – i obrzydliwa, okrutna, gorsząca jak cholera, ale było w tym coś absolutnie pociągającego, w fakcie, że mógłby po wszystkim po prostu rzucać pieniędzmi w jego stronę i udawać w nieskończoność, że wcale nie chodzi o to, że on jego też. Nie, to było dobre dla nastolatków, którzy wzdychali do siebie, a nie dla dwójki dorosłych mężczyzn, z których jeden bardzo chciał zerżnąć drugiego, niezależnie od tego, że znaleźli się w miejscu pracy i powinni zachowywać zgodnie ze swoją metryką.
Albo świeżo rozpoznaną wiarą, która pewnie już go usunęła z grona swoich znajomych na niebańskim portalu, bo rozsuwał nogi dla chłopca, który stawiał na baczność wszystko co grzeszne w jego ciele i sprawiał, że żadna sekretarka nie mogła się z tym pragnieniem równać.
- Pieprzysz. Każda religia nas wyklucza – zauważył mimochodem, chyba tylko po to, by cokolwiek powiedzieć, bo wcale nie chciał wyjść na taką spragnioną i stęsknioną ciotę, a najwyraźniej miał ku temu zadatki, bo mógł tylko miażdżyć jego wargi i zastanawiać się czemu wcześniej nie napisał.
Albo czy jak znowu zerzyga mu się na buty to zostanie. Hector w tym momencie wydawał się zdesperowany i stęskniony jak diabli i może była to jakaś czerwona flaga, na którą Remington powinien zwrócić uwagę, ale nie w momencie, gdy ich zęby uderzały o siebie, a on nie przestawał od niego zachłannie brać i jedynie o czym mógł myśleć to właśnie pragnienie, które skrystalizowało się w przeklętych ustach chłopca.
Wprawdzie mamrotał coś również o tęsknocie, ale na nią Dick nie zwykł zwracać uwagi. Teraz liczyły się absolutnie przeprosiny, które sprawiły, że popchnął go prosto na kolana, a sam rozpiął rozporek.
- Zaraz mam telekonferencję ze sztabem. Masz się dławić cicho – pouczył go jak gdyby nigdy nic i dał sobie chwilę na złapanie oddechu, podczas gdy on dotykał go ustami.
Chciał być jego sekretarką to będzie.
A dla siebie samego pozostawił prosty przekaz, że tak, on też tęsknił.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Zdawało się, że obaj mieli ten problem; dziwnym byłoby, gdyby go uniknęli, mimo wszystkich tych wymienionych pocałunków i przekazywanych z ust do ust, pospiesznych oddechów, skoro tak naprawdę nie znali się zupełnie, skoro nie potrafili rozmawiać w sposób inny niż tak nieznośnie kłujący i zmuszający do szybkiego przejścia w linię ofensywną, jeśli nie chciało się zostać zmiażdżonym. Jak mieli mieć możliwość przywiązania się do czegokolwiek innego niż własna projekcja, niż faktycznie realne przyciąganie jedynie na tym fizycznym poziomie, do stopnia, w którym Hector był w stanie w każdym, najmniej nawet adekwatnym momencie przypomnieć sobie zapowiedź zarostu na jego podbródku, zarys mięśni brzucha, delikatną opaleniznę, typową dla wczesnej jesieni, kiedy słońce wciąż było bezwzględne i bezlitosne jak ostry język Richarda, którym pozwalał kaleczyć się w najlepsze, w zakłamanym zobojętnieniu wobec jego kwaśnych słów. Być może znosił to dlatego tylko, że potrafił obłudnie wyłączyć świadome poczucie własnego ego, odsunąć się gdzieś w cień, zepchnąć na bok - we własnym fałszu nazywał to sobie w głowie dystansem do siebie, ale to nie był żaden pierdolony dystans, to było odłączanie się od tej upartej dumy, która na co dzień powstrzymywała go od robienia tak wielu rzeczy.
Jak dotąd jednak nie miała okazji, żeby prawdziwie przeciwstawić się richardowym obelgom. Wszystkim utrzymanym przecież w tak kąśliwie zaczepnym tonie, przez który ten kawał chłopa w ułamku sekundy wydawał się powracać do swojej formy napalonego gimnazjalisty. Jasne, czasem nawet go to bawiło (tak mu się przynajmniej wydawało), ale przy większości okazji jedyne, na co było go stać, to krótkie westchnięcie, względem przewrócenie oczami. Tym razem, na ułamek sekundy, ale nadal, spojrzał na niego z czymś, co mogłoby zakrawać o powagę. Krótkie ukłucie, odbite ostrym spojrzeniem, które równie dobrze mogło okazać się jedynie majaką - bo przecież zaraz uśmiechnął się kpiąco, unosząc brwi.
- Pierdol się, Richard - powiedział po prostu, co i tak było zagraniem lepszym niż rzucenie głupim „twoja stara”, które przyszło mu na myśl jako pierwsze - nie chcieli przecież zejść na rozmowę o matkach, prawda? Zresztą, co znaczyło jego głupie pierdol się, skoro już chwilę później był w stanie myśleć o tym, jak bardzo lubił go całować, nawet tak grzecznie, nawet w ubraniach, nawet z rączkami przy sobie - a może tak nawet bardziej? Grzeczność, oczywiście, odgrywana była jedynie na pokaz, ale to nie miała w ogóle znaczenia - ważne były te krótkie chwile, kiedy mógł się skupić tylko i wyłącznie na tym, jak ich języki przeplatały się ze sobą, jak idealnie ich wargi potrafiły ze sobą współgrać, a potem też - na zastanawianiu jak to możliwe, że chociaż tak blisko i mocno, to wciąż wydawało się, że było za daleko i za słabo; że te uderzające się o siebie zęby, które były chyba ich jedyną przeszkodą przed wejściem nawzajem wgłąb swoich przełyków, w istocie lepiej byłoby teraz usunąć, wybić i zobaczyć, co stałoby się wtedy. Dlaczego przy całowaniu przez umysł przepływało tylko irracjonalnych myśli? I dlaczego, do cholery, w obecności Richarda zawsze bliżej mu było do bezmyślnego, rozemocjonowanego gówniarza, niż kiedykolwiek wcześniej w życiu - dojrzewał wstecznie czy może dojrzewał ponownie? A może dojrzewał to złe słowo; może r ó s ł, nawet jeśli w tym wzroście paradoksalnie dominowało bycie kurczonym przez nieustanne, pieprzone docinki mężczyzny, przez którego właśnie tak mu odbijało.
Choć trzeba było przyznać, że fakt, że po tej całej kościelnej gadce użył zaimka nas, był przyjemny. Tak jakby faktycznie stanowili jakąś całość, jakiś zespół. Jakby to krótki, uszczypliwe słowo było tak samo adekwatne dla nich obu, jakby byli zupełnie równi i nie miało tu miejsce żadne wartościowane - a tego u Richarda szukać można było ze świecą. I to było miłe: ta osobliwa czułość, której Hector doszukiwał się na siłę, którą dobudowywał sobie do pustych słów, do przypadkowych gestów i przydługich spojrzeń, które same w sobie były przecież pieszczotą.
- Przeszkadza ci to? - zapytał więc, być może nakierowując ich rozmowę na przesadnie filozoficzny tor, ale to przecież on zaczął, wyskakując bez ostrzeżenia z krzyżem wysadzanym rubinami (nie, żeby Silva znał się na kamieniach szlachetnych) i religijną gadką o roli pedałów we wierzeniach. Gdyby Hector miał ochotę, mógłby puścić mu gadkę o starożytnych Grekach i Rzymianach, o różnych formach politeistycznych wyznań, w których albo nikogo nie interesowało, co kto z kim robił pod kołdrą, albo nawet mocniej - podobne relacje były warte równie wiele, co heteronormatywne. Mógłby, jasne, że mógłby - ale wolał milczeć, wolał go całować, wolał siłą myśli być już półtora kroku do przodu.
I być może tę całą tęsknotę też sobie wyśnił, wymyślił, wyświetlił projektorem na beżowej ścianie, ale to nic, bo przecież dławił się nią - nie czymkolwiek innym - i wcale nie robił tego cicho, bo w środku wszystko drżało z pragnienia czegoś więcej: więcej ciała, więcej skóry, więcej mokrych ust i spojrzeń, więcej chwili dla nich tylko, nie dla tego pieprzonego biurka, ani dla żadnej telekonferencji. A jednak pozwolił mu pchnąć się na kolana i pozwolił rozpiąć spodnie; sobie zaś pozwolił oprzeć na moment policzek o jego udo i przyglądać się jego twarzy.
- O piątej rano? - zapytał z powątpiewaniem, ale nie miał zamiaru podważać dziwnych zwyczajów strażaków z Lorne Bay. Wystarczająco podważał istotę własnego pragnienia - bo chociaż każda forma bliskości z Richardem gorała teraz ognistym pożądaniem, to Hector, wciąż jeszcze zaspany, z podkrążonymi oczami i rozczochraną czupryną, trzymał w sobie poczucie śnienia na jawie. Jakiś czas temu śniło mu się, że ktoś bez znieczulenia wycinał mu serce, unosił je ponad klatkę piersiową, trzymał ciasno wciąż bijące i przerażająco żywe, tylko po to, żeby zaraz wcisnąć je z powrotem między żebra, a palącą ranę zakryć starannie kawałkiem materiału, wyciętym w kształcie tego bardziej popkulturowego serca, niebieskim w duże, białe grochy. Miał wrażenie, że tą osobą był Richard, że to on przeprowadza ten chory zabieg w kółko i w kółko, i bawi się przy tym znakomicie, a Hector zgadza się na to za każdym razem, bo podobają mu się zmieniające się wzorki na tym kawałku szmaty, który ma chronić jego ciało przed zainfekowaniem.
Prawda była taka, że miał dość dostawania ochłapów.
- Jednak nie chcę - oznajmił po prostu, zostawiając ledwie parę pocałunków na odsłoniętych fragmentach richardowej skóry. Z kolan przeniósł się do siadu. Odchylił się lekko do tyłu i wsparł na dłoniach, patrząc na niego uważnie. - Nie widziałem cię tak kurewsko długo. Chcę cię zobaczyć całego, wszędzie pocałować, a nie tak na odpierdol - stwierdził, balansując na granicy rozbawienia, które pewnie było tylko maską, a zupełnej powagi. - Nie będę cicho - dodał jeszcze, patrząc na niego uważnie i zastanawiając się czy z pragnienia można było oszaleć. Jeśli tak, on był naprawdę blisko stracenia rozumu,

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nie należał do ludzi przesadnie mądrych. Co za tym idzie (naturalna kolej rzeczy), daleko mu było do ludzi, którzy zostali wyposażeni przez naturę Boga w empatię. Należało mieć pokłady jakiejś inteligencji, by móc postawić się w czyjejś sytuacji i spojrzeć na świat jego oczami, zaś u Dicka Remingtona występowały mocne niedobry, jeśli chodzi o bystrość umysłu. Dotąd jednak nie wadziło mu to zupełnie, bo przecież tam gdzie mógł, załatwiał wszystko za pomocą karty. Tam, gdzie nie było to możliwe to po prostu obrażał się jak rozpuszczony gówniarz, zakładając ręce na piersi i wychodząc. Nie był osobą, którą środowisko bądź życie drastycznie zmusiło do zmiany poglądów. Podczas gdy każdy weryfikował prędzej czy później swoją drogę życiową – dla Richarda nie było żadnej zmiennej.
Fakt, utrata dziecka i kobiety, którą kochał (znowu tylko w jakiś sposób, bo nie umiał inaczej) może i sprawiła, że się zatrzymał i dał nawet zamknąć się w luksusowym ośrodku dla trudnej młodzieży po trzydziestce, ale na niewiele się to w końcu zdało.
Może z powodu utraty miłości do końca, a może dlatego, że nie była dla niego aż tak ważna czy dominująca. Nie umiał się zmienić i nie wierzył w potrzebę wgryzienia się w czyjeś życie na tyle, by zacząć zauważać kolosalne błędy, jakie popełnia w każdej znajomości. Rozlatującej się prędzej czy później, bo o zgrozo, tak naprawdę nikt nie mógł znieść Remingtona na dłużej i mało brakowało, a czułby się z tego powodu dziwnie nieszczęśliwy. Za wiele jednak białego proszku sypał na stolik, a z taką fortuną do wchłonięcia nikt nie mógł marudzić, więc i on, strażak, gotowy nieść pomoc pozostawał dzielnym i wcale nie przejmował się tym, że szybciej traci niż zyskuje.
W chwilach umiarkowanego optymizmu mawiał nawet, że taki płodozmian bliskich jest całkiem ożywczy. W gniewie i w rozpaczy łapał się na tym, że nie ma nawet do kogo zadzwonić i co gorsza, żaden z jego imprezowych ziomków nie rozumie co on do niego pierdoli i powinien przestać, bo zaraz pęknie mu głowa.
Był nieszczęśliwy, ale pozornie wydzierała się z niego pewność siebie i swoistego rodzaju afazja polegająca na możności zrozumienia, ale nie, nie siebie, a innych, do których również zaliczał się Hector. Gdyby umiał zeskoczyć z poziomu obrzydliwie bogatego chłopca, którego stać na tę chudą lalkę w maminych retro ciuchach to zapewne łatwiej zrozumiałby jak karygodna była jego propozycja, ale Remington nie miał wcale aż tak złych intencji. Chciał pomóc, nieudolnie i bardzo na zasadzie ofiarowania ryby, a nie wędki, ale nadal okazywał altruizm, który (rzecz oczywista) został zduszony w zarodku i jak zawsze był człowiekiem absolutnie nieszanującym nikogo na tyle, by się przejmować, obecnie poczuł coś w rodzaju żalu.
- Dobra, jak wolisz skazywać brata na cierpienie z powodu dumy to spoko – odgryzł się raz, poważnie i bardzo na serio, bo dla niego właśnie tym było odrzucenie tej (nie)moralnej propozycji, która przecież nie była taka zła.
Kochali się, nieidealnie, raczej na etapie wzajemnego pieprzenia i okładania się pięściami, ale wciąż to nie byłby układ bez miłości, więc co poza dumą tego chudego wyrostka stało na przeszkodzie?
Dlatego pokręcił głową, gdy zaczął rozmowę na temat jego wierzeń bądź faktu, że obaj nie zachowują się zgodnie z nimi. Gdyby przeszkadzała mu ta cała otoczka pedalskiego światka to by go nie zapraszał i nie nakazywał mu pójścia na dywan, by uczcić ich… powrót do siebie? Znowu pojawiało się sporo znaków zapytania, które Dick absolutnie nieudolnie próbował zamienić w wykrzyknik, sprowadzając ich relację do mechanicznego wręcz aktu kopulacji podczas meetingu ze strażakami.
Ktoś kiedyś mówił, że nazywa się to multitasking i sam wiedział, że w tego typu zabawach nie jest dobry, ale chyba poraziło go jedno – bał się, że podczas seksu za dużo mu się wymknie, że gdy rozluźni ciało, jego psychika zacznie wywierać na niego presję i skończy się jakimś ciotowatym wyznaniem uczuć, na które nie mógł sobie pozwolić, bo przecież nie był taki.
I cholernie nie rozumiał, czemu Hectorowi nagle to zaczęło przeszkadzać. Gdy tylko odsunął się od niego, a Dick wyłączył kamerkę i całe spotkanie (i komendanci z innej części globu przepadli na łączach), by przewrócić malowniczo oczami.
- A więc tak. Najpierw przychodzisz tutaj, całujesz mnie, a potem stwierdzasz, że nie chcesz. Co ty jesteś żona, którą boli głowa? Potrzebujesz czułości? Serio? – wyrzucał z siebie słowa jak karabin maszynowy i zaciskał palce na rubinowym krzyżu, próbując się uspokoić. Na próżno, raz wpędzony w spiralę czystej agresji, nigdy nie mógł przestać się na niej kręcić, zwłaszcza że na końcu języka miał te najpodlejsze, a zaraz ludzkie uczucia względem chłopaka ze stopu.
- Wytłumacz mi o co ci chodzi – dodał zamiast tego, bo chyba pierwszy raz poczuł, że nie spełnia jakichś jego oczekiwań i to nie dość, że zbiło go z tropu to jeszcze sprawiło, że poczuł rosnącą gulę gdzieś w okolicy gardła i myśl, że wcale nie jest im dane szczęśliwe zakończenie.
A to nawet tak wioskowego głupka jak Dick zabolało.
hector silva
ODPOWIEDZ