Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Uśmiech nie schodził z ust panienki Clark od momentu gdy przyszło jej brązowe oczęta i uświadomić sobie, że oto nadszedł dzień, w którym z czystym sumieniem będą mogli pojechać na upragnione wakacje. Wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich tygodni i Audrey była przekonana, że właśnie tego im potrzeba - odpoczynku, z daleka od znanego im otoczenia; chwili wytchnienia, w której będą mogli skupić się na sobie pozostawiając problemy w domu. Cieszyła się bardzo na ten wyjazd spragniona właśnie chwili odpoczynku od wszystkiego, co działo się wokół nich i nie dało się tego ukryć - spakowana była już od dobrych dwóch dni, a ekscytacja jaka ją wypełniała objawiała się jeszcze większą nadpobudliwością w jej ruchach, o ile było to w ogóle możliwym. Ćwierkała radośnie, odliczając już nie tylko godziny ale i minuty do wyjazdu, po kilku rozmowach zwyczajnie pozwalając Jebbediahowi zaplanować to, na co tylko miał ochotę - sama byłaby zadowolona nawet gdyby wywiózł ją gdzieś na jakieś pustkowie i nie opuszczaliby by łóżka przez kilka kolejnych dni.
I dopiero gdy znaleźli się na lotniku, uśmiech zniknął z ust dziewczęcia zastąpiony zwyczajnym stresem - o ile nic nie miała do latania, tak przerażały ją wysokości, nawet jeśli po ostatniej próbie przełamania jej lęku czuła się odrobinę pewniej. Nie puściła jego dłoni gdy wsiadali na pokład samolotu (na szczęście nie przypadło jej miejsce przy oknie) mocno zaciskając swoje palce na jego skórze, by z głową wtuloną w jego ramię jakoś przetrwać krótki lot. Mięśnie dziewczęcia rozluźniły się dopiero, gdy podsunięto jej jakiś słodki drink, zaprawiony mocnym alkoholem - nawet to jednak nie potrafiło powstrzymać oddechu pełnego ulgi, jaki wyrwał się z jej piersi gdy ponownie znaleźli się na stałym lądzie.
- Nie wierzę, że udało ci się wsadzić mnie w samolot… Byłeś kiedyś wcześniej gdzieś po za Australią? - Rzuciła z cieniem rozbawienia w delikatnym głosie tuż po tym jak cmoknęła go w nos, spojrzenie brązowych ocząt kierując na jego buzię. Jeśli kiedykolwiek zwątpi w jej uczucie, z pewnością to będzie jeden z tych momentów (tuż obok postrzału) które wytknęłaby mu, aby rozwiać wątpliwość - do tej pory, nawet dziadek Vincent nie potrafił sprawić, aby panienka Clark wsiadła do samolotu i chyba nikomu innemu nie ufała na tyle, aby zaufać mu w tak przerażającej rzeczy powiązanej z paskudną wysokością. Radosnym krokiem ruszyła w kierunku wyjścia z nowozelandzkiego lotniska…. To, co zobaczyła za wielką przeszkloną ścianą sprawiało jednak, że część zapału z niej uleciała, a pełne wargi wygięły się w podkówkę.
- Chyba nie trafiliśmy z pogodą, leje jeszcze gorzej, niż u nas. - Rzuciła do ukochanego z cichym westchnieniem, jakie wyrwało się z jej ust. Och, marzyła o tym urlopie! Obfity deszcz charakterystyczny dla pory deszczowej (i zapewne powtarzający się w regularnych interwałach) znacząco ograniczał wszelkie, możliwe okazje, a skoro już wyrwali się gdzieś dalej, szkoda było odpuścić sobie zwiedzanie. - Szkoda, liczyłam, że uda nam się trochę pozwiedzać. - Przyznała, a brązowe spojrzenie powędrowało po wielkiej hali. Nie chciała wyjść na niewdzięczną, zwyczajnie miały to być ich pierwsze wspólne wakacje, w dodatku po paskudnych przeżyciach i panna Clark niezwykle chciała, aby wszystko szło gładko, tak jak sobie zaplanowali. A to krzyżowała pogoda, jak na złość będąca tą, niezwykle nie udaną - a nadawany komunikat zapowiadał, że ponoć przez cały tydzień nie zanosiło się na poprawę. I to właśnie wtedy jej uwaga skupiła się na jakiejś reklamie innej destynacji.
- Wiesz, jak byłam mała byłam święcie przekonana, że zimą w tych wszystkich krajach gdzie jest śnieg, po prostu rozkładają wielkie płachty z waty, którą co wiosnę piorą, żeby nadal była biała. - Przyznała, rozbawiona wspomnieniem jakie wywołała w niej reklama. - Nigdy nie mogłam pojąć, jak coś takiego może istnieć, już bardziej logicznymi wydawały mi się potwory spod łóżka. - Dodała, zerkając na swojego ukochanego rozbawionym spojrzeniem brązowych ocząt, by chwilę później pokręcić z dezaprobatą głową względem własnych przekonań - nadal nie miała pojęcia, jak tak naprawdę wygląda śnieg.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie pamiętał kiedy tak naprawdę był na wakacjach. Owszem, ludzie, którzy farmy widzieli tylko na filmach bądź czytali o nich w książkach, uważali, że to sielanka i wręcz wczasy pod gruszą, która daje upragniony cień, ale faktycznie była to wręcz orka na ugorze i nie znał przez to odpoczynku. Nawet jeśli udawało mu się wyjechać na kilka dni, po powrocie czekała go masa spraw do załatwienia, a z przykrością musiał stwierdzić, że obecnie trudno było o pracownika, któremu mógłby na tyle zaufać, by zostawić w jego rękach jego ukochane zwierzęta. Nic więc dziwnego, że pomimo zaledwie czterdziestki na karku postarzał się niesamowicie, a jego podróże poślubne kończyły się fiaskiem. Oczywiście, głównie z przyczyny, jaką był jego sprzeciw przy ołtarzu, ale i tak nie wyobrażał sobie zupełnie jego siorbiącego drinki przy basenie podczas ciężkiego okresu żniw bądź strzyżenia alpak.
Z tego też powodu sama myśl o wakacjach stresowała go tak bardzo, że przez ostatnie tygodnie był zalatany jak nigdy, starając się dopiąć wszystko na ostatni guzik.
Zależało mu na Audrey i jej poczuciu szczęścia, a przeczuwał, że dziewczyna ma już po dziurki w nosie aktualnych historii (słyszał o wizycie matki, ale nie poruszał tego tematu), więc odległe destynacje wydawały się całkiem kuszącą perspektywą. Na dodatek to właśnie Euphemia zmusiła go do zarezerwowania tego pobytu, obiecując, że wszystkim się zajmie. Z taką osobą na pokładzie farmie nie groziło żadne zagrożenie, więc spakował się i wyruszył.
A raczej wyruszyli, bo choć wiedział o lęku panny Clark przed lataniem i choć mógł wybrać coś bliższego… Stchórzył. Z prostej przyczyny, gdyby znaleźli się w okolicy to w każdej chwili ktoś mógłby wezwać ich do niecierpiącego zwłoki problemu, a wówczas wakacje mogłyby im znowu pomachać ręką na pożegnanie. Jeśli mieli odpocząć i nacieszyć się sobą (dla Jeba dalej na stole była propozycja niewychodzenia z łóżka i wykorzystania wreszcie w odpowiedni sposób jej rekonwalescencji bez szwów), to musieli to zrobić odpowiednio daleko. Stąd lot, a raczej krótka przebieżka, którą sponsorowały drinki dla Audrey (nadal bez absyntu) i ubłaganie pani obsługującej lotnisko, żeby to jemu przypadło miejsce przy oknie. Przez całą ekspedycję nie puścił jej dłoni i pilnował, by czuła się komfortowo.
Tylko po to, by obserwować po lądowaniu jej smutną minę na widok deszczu. Cholera jasna.
- Tak, kiedyś tak – nie chciał wspominać okoliczności tych podróży małych i dużych, zwłaszcza że widział smutek na jej drobnej twarzyczce. Westchnął i objął ją ramieniem. – Ta Nowa Zelandia to kiepski pomysł był – przyznał, ale mieli ograniczone możliwości, głównie przez fakt, że bała się latać i wszelkie ciekawsze destynacje odpadały. Przez moment jednak myślał, że uda im się to wszystko uratować (wszak NAPRAWDĘ mogli nie wychodzić z łóżka), ale wtedy zerknął na reklamę i przyszedł mu do głowy całkiem szatański pomysł.
- Nigdy nie widziałaś śniegu? – zaskoczyło go to, bo sam kiedyś był w krainie wiecznej zimy, choć nie sądził, że tak można powiedzieć o Syberii, położonej głęboko w Azji. Nie przypominało to ani trochę wizji z Disneya, ale przynajmniej miał do czynienia z tym białym puchem. Westchnął. To po pierwsze, będzie drogie i będzie dla Audrey męką. Po drugie zaś… Mieli już tu rezerwację i to wymagało dużo rozwagi, a nie spontanicznej decyzji, a po trzecie… Jebbediah jednak zrozumiał, że mógłby tak wymieniać wręcz w kółko, ale decyzję już podjął i teraz należało ją wcielić w życiu.
- Ufasz mi? – zapytał, unosząc jej podbródek do góry. – Bo potrzebuję twojej zgody na bardzo długi lot – i spojrzał ponownie na tablicę, na której miała pojawić się Alaska.
Tam będzie śnieg i dużo zwierząt i… parszywe zimno, więc oby mieli otwarty jakiś dobry sklep na lotnisku.
Albo dobre leki dla ludzi, którzy postradali zupełnie swój rozum.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey Bree Clark doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak wiele pracy pochłaniało posiadanie własnej farmy. Co prawda sama własnej nigdy nie posiadała, lecz lwią część życia spędziła na tej należącej do jej rodziców, każdego dnia pojawiając się w stodole aby pomóc przy zwierzakach, w okresie żniw chętnie wyrywając się do traktora ku przestrachu jej rodziny (gdyż na tej maszynie stanowiła nie małe zagrożenie, zwłaszcza dla okolicznych płotów). Świadomość ogromu obowiązków sprawiała, że chociaż odrobinę starała pomóc się swojemu partnerowi, nawet jeśli niedawny uraz sprawiał, że nadal musiała uważać na podnoszone ciężary, nie wyobrażała sobie jednak, aby nie dorzucić swoich dwóch groszy do miejsca w którym wspólnie mieszkali. Niejednokrotnie również rozmasowywała spięte od ciężkiej pracy ramiona swojego chłopaka i zapewne gdyby uznał, że to nieodpowiedni moment na wakacje nie miałaby większego problemu z zaakceptowaniem podobnej decyzji. Czuła jednak, że oboje potrzebują trochę odpoczynku, gdyż od jej wypadku wszystko zdawało się iść nie tak, jak powinno i nie potrafiła ukryć swojej radości faktem, że wyjazd będzie możliwy…
Przynajmniej do momentu, gdy Nowa Zelandia powitała ich paskudnym deszczem charakterystycznym dla pory deszczowej. Audrey zwykle lubiła deszcz - ten delikatny, ciepły, zachęcający do wyjścia spod ukrycia i nacieszenie się chwilą. Deszcz, jaki miał miejsce tutaj był jego przeciwnością - nieprzyjemny, zapewne cholernie zimny, połączony z wiatrem, który zapewne nieprzyjemnie wdzierał się pod ubrania wywołując gęsią skórkę nie oferując nic do polubienia, zwłaszcza gdy mało się na sobie zwiewną sukienkę, nie oferującą większego wsparcia w walce z zimnym powietrzem.
Bezwiednie przylgnęła do jego boku, dłoń owijając wokół męskiego biodra.
- Nie no, po prostu pogoda robi nam na złość... - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie wątłym ramieniem, bo na pogodę, niestety nie mieli wpływu. Kiedyś co prawda czytała w jakiejś książce o tańcach, potrafiących zmienić pogodę, była jednak niemal pewna, że był to blef, nawet jeśli podobna propozycja obijała się po jej głowie. Wtedy jednak zauważyła reklamę, pozwalając sobie na małą, sentymentalną podróż do dziecięcych wspomnień by na chwilę uciec spojrzeniem gdzieś na bok, gdy radiowy głos przyniósł zaskoczone pytanie.
- No… nie. Wiesz, nigdy wcześniej nie byłam nigdzie po za Australią. Dziadek parę razy chciał mnie gdzieś zabrać, ale nie udało mu się wpakować mnie do samolotu.... - Przyznała z delikatnym rumieńcem zawstydzenia. Nie raz chciała się gdzieś wybrać ze zwykłej ciekawości, zawsze jednak plan spalał na panewce gdy dochodziło do planowania podróży - wycieczki statkiem były szalenie długie, a wrodzony strach przed wysokością nie pozwalał jej wybrać lotu samolotem. I tak panienka Clark nigdy nie wyściubiła nosa po za ojczysty kraj, o wszelkich innych czytając sporadycznie w książkach.
Zaciekawienie pojawiło się w brązowych oczętach gdy tylko zadał pytanie które pytaniem w jej opinii być nie powinno.
- Oczywiście. - Odparowała niemal od razu, odpowiedź na to pytanie uznając za jedną z najprostszych bo przecież ufała mu i co do tego nie miała żadnych, nawet najmniejszych wątpliwości. Brązowe oczy powędrowały za jego spojrzeniem w kierunku tablicy, ponownie do jego twarzy, znów do tablicy… I dopiero w tym momencie zrozumiała, jak nagle zmieniły się ich plany. - Naprawdę?! - Spytała podekscytowana, chociaż miała wrażenie, że nie musi pytać. Widziała w jego spojrzeniu, że klamka już zapadła, szeroki uśmiech rozświetlił więc jej delikatną buzię, a panienka Clark zwyczajnie, bez uprzedzenia wskoczyła w ramiona ukochanego, ciasno owijając się kończynami wokół jego torsu. Na chwilę, nie przejmując się tym, że znajdują się w miejscu publicznym. Jej usta bardzo szybko odnalazły doskonale znaną drogę do jego ust, by złożyć na nich zachłanny pocałunek. - Mówiłam już panu, że jest pan cudowny panie Ashworth? - Wymruczała, wlepiając w niego zakochane i podekscytowane spojrzenie brązowych ocząt. Bo był, nie było co do tego wątpliwości, a spontaniczny plan niezwykle przypadł jej do gustu. Panienka Clark posiadała niezwykłe zdolności do rzucania się w wiry spontanicznych idei, o czym Jebbediah parę razy miał okazję się przekonać. Dziwny, zniekształcony głośnikiem głos oznajmił, że do lotu na Alaskę pozostawało niewiele czasu - a to oznaczało, że powinni zacząć działać, nawet jeśli nie miała ochoty wypuszczać go ze swoich rączek. - To co? Ty ogarniesz nam nowe bilety, a ja w tym czasie odwołam rezerwację? - Zaproponowała, woląc skupić się na tym, niż na fakcie że czekał ich bardzo długi lot, a ona zwyczajnie nie wiedziała jak go przetrwa nie tylko ze swoim lękiem wysokości ale i wrodzoną nadpobudliwością.
Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie przemyślał tego dostatecznie. Najwyraźniej było coś w tym, że ludzie zakochani bardzo łatwo tracili rozum, bo gdy przyszło co do czego to zamiast przestudiować dokładnie prognozę pogody, by nie dać się właśnie zaskoczyć tego typu anomaliom, Jebbediah po prostu stwierdził, że Nowa Zelandia będzie całkiem w porządku. Wynikało to głównie z faktu, że Audrey panicznie bała się wsiąść do samolotu i już miał wyrzuty sumienia, że ją do tego zmusza, a tu proszę, nie dość, że musiała wytrzymać w tanich liniach lotniczych, to na dodatek Bóg chyba – jak mówiła jego ukochana mamusia – postanowił ukarać ich za życie w grzechu i sprowadzić potop. Wprawdzie nie mieli czterdziestu dni i nocy urlopu, a on nie zabrał narzędzi, by zbudować arkę, ale był przekonany, że wystarczy im tydzień tego ulewnego deszczu i na dodatek przenikliwego zimna, które właśnie ich owiewało, by wybić im z głowy wszelkie wyjazdy aż do podróży poślubnej.
Wiedział, że może i mogliby ten czas wykorzystać w odpowiedni (dla niego) sposób, ale wrodzona nadpobudliwość Audrey wreszcie zakończy się karczemną awanturą, bo nie wytrzymają razem aż tak długo w zamknięciu. Z tej prostej przyczyny, prognozy (nie tylko te pogodowe) były wściekłe złe, a on już był o krok od walnięcia się na płytę lotniska w pozycji krzyżowej i płaczu razem z prośbą o wybaczenie do Wszechmocnego, który mógł odwrócić losy ich podróży i sprowadzić słoneczko.
Albo dać im perspektywę na coś innego.
Wystarczył impuls, widok zaśnieżonych stoków i w umyśle Jebbediaha zaświtał pomysł na ferie, nie zaś na wakacje. Na coś co przynajmniej miało szansę wypalić, bo pogoda była gwarantowana i może kosztowałoby ich to masę pieniędzy i wyrzeczeń (zwłaszcza ze strony Audrey), ale musieli spróbować. Stąd niechętnie – bo uwielbiał się o niej dowiadywać nowych rzeczy – porzucił temat jej podróży małych i dużych z dziadkiem i zadał pytanie, które brzmiało raczej dość poważne jak na scenerię lotniska w deszczu. Na sekundę nawet przemknęło mu przez myśl, że prawdopodobnie w którymś filmie padały takie słowa przed uprowadzeniem dziewczyny i już miał ją uświadamiać, że to nie tak, nie planuje żadnego skoku i nie jest żadnym porywaczem niewinnych dziewcząt, ale nie docenił jej przenikliwości. Zaśmiał się szczerze, gdy wtuliła się w niego i z chęcią dał się jej pocałować, stwierdzając jednocześnie, że jest trochę jednak kretynem. Mógł już teraz zabrał ją do hotelu, a nie włóczyć kolejne godziny w poszukiwaniu idealnej pogody. Jej entuzjazm jednak był na tyle zaraźliwy i tak mocno wchodził mu do głowy, że faktycznie, decyzja zapadła i nikt ani nic nie mogło go od niej odwieść.
Trochę jak z ich związkiem.
Złapał ją jednak za rękę, bo oczywiście, że jej wrodzone ADHD dochodziło do głosu i nakazywało jej już ogarniać masę spraw.
- Audrey, rezerwacja jest na mnie. Idź do sklepu i kup sobie możliwie jak najwięcej czegoś, co sprawi, że usiedzisz na jednym miejscu – parsknął, w tyle szczęścia to nawet Ashworth nie wierzył. Takich cudów nie było nawet w ofercie jego protestanckiego kościoła, ale chciał spróbować. – Ja się zajmę biletami i wszystkim, a ty po prostu zrelaksuj się – starał się brzmieć bardzo spokojnie i rzeczowo, ale przypuszczał, że zaraz zacznie mu tańczyć na lotnisku i może mówić sobie co chce, bo ta dziewczyna nie umiała zachować spokoju i zapewne gdzieś nad oceanem pożałuje, że zaproponował jej Alaskę i naraził się na tyle godzin ciągłego ruchu w samolocie, ale zrobiłby wszystko, by uśmiechała się tak jak przed chwilą, więc podszedł do kasy biletowej i gdy wreszcie usłyszał cenę bez zawahania przyłożył kartę do terminala.
Najwyżej opchnie komuś własną matkę albo swoje usługi jak stolarza.. albo nerkę. Niesamowite, że sama perspektywa tak dalekiej podróży i to związanej ze śniegiem również u niego powodowała szeroki uśmiech.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie było na tym świecie drugiej osoby, przy której Audrey czułaby się tak bezpiecznie jak w towarzystwie Jebbediaha, choć nie była w stanie powiedzieć, co też za tym stało. Ich uczucie? Fakt, że gdy pojawiło się zagrożenie od razu stanął w jej obronie? A może troskliwa opieka, jaką otoczył ją po wypadku? Zapewne to wszystko połączone razem wywołało w niej przekonanie, że nic złego nie mogło się wydarzyć gdy ten był obok, które sprawiało, że nawet przez myśl jej nie przeszedł jakikolwiek czarny scenariusz powiązany ze zmianą wakacyjnych planów. Ekscytacja przepełniała jej drobne ciałko, skrytymi marzeniami panienki Clark było zobaczenie śniegu oraz wycieczka gdzieś do dalekiego kraju, a teraz oto jedynie godziny dzieliły ją od spełnienia obu marzeń jednocześnie. Nic więc też dziwnego, że nadpobudliwość dziewczyny uruchomiła się (wszak nigdy nie potrzebowała wielu bodźców), napędzana tymi wszystkimi emocjami, zupełnie jakby oddanie się działaniu miało magicznie skrócić czas paskudnego lotu i przyspieszyć lądowanie w nowej destynacji, zapewne pełnej atrakcji.
- Ale… - Wtrąciła po pierwszym, wypowiedzianym przez niego zdaniu, nie dokończyła jednak odpowiedzi która kryła się w jej brązowych oczętach. Ja tylko chciałam pomóc… Zdawało się mówić jej oczy, raczące go spojrzeniem godnym skarconego szczeniaczka. Na próżno było próbować uspokoić jej chęć bycia wszędzie oraz robienia wszystkiego, zwłaszcza teraz, gdy jeszcze nie nacieszyła się wolnością, jaka wiązała się z brakiem szwów na przestrzelonym boku. Ponoć taki właśnie był jej urok, pozwoliła jednak dokończyć wypowiedź ukochanemu, tylko po to, aby pod jej koniec posłać mu psotny uśmiech. - Zawsze mogę wpakować ci się na kolana. - Rzuciła z rozbawieniem, puszczając mu oczko i zupełnym przypadkiem przesuwając dłonią wzdłuż jego boku. Kolana pana Ashworth były jedynym miejscem, na którym potrafiła grzecznie wysiedzieć, wiedziała jednak, że zapewne nie byłoby to dla niego wygodnym. Usta dziewczęcia spotkały się z jego policzkiem, a po tym geście, charakterystycznym dla siebie pospiesznym krokiem Audrey skierowała się w stronę lotniskowego sklepu.
Przez chwilę kluczyła po alejkach, by w pierwszej kolejności zaopatrzyć ich w gotowe kanapki, przekąski, wodę, przejściówkę do ładowarek oraz podróżne poduszki, bo skoro lot miał być długi prędzej czy później któreś z nich mogło zmóc zmęczenie. Dopiero będąc pewną, że mają wszystko, czego mogli potrzebować podczas lotu ruszyła w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby ją zająć choćby przez ułamek czasu. Nie była jednak pewna, czy taka możliwość w ogóle istnieje, nigdy wcześniej nie musząc zmagać się z siedzeniem przez długie godziny w jednym miejscu. W końcu wybrała kilka czasopism zarówno dla siebie jak i Jeba, książkę która zaciekawiła ją okładką, przewodnik po Alasce oraz talię kart by ledwie kilkanaście minut później przekraczać już bramki, kurczowo ściskając dłoń ukochanego. Entuzjazm na chwilę opuścił jej ciało i chyba jedynie upór sprawiał, że zmuszała się do stawiania kolejnych kroków, regularnie wędrując spojrzeniem w stronę buzi ukochanego jakby jej widok miałby ukoić nerwy. W tym jednym momencie wkradła się do jej głowy myśl, że może to nie był najlepszy pomysł… Byli jednak za blisko jego realizacji, aby teraz się wycofać - a przynajmniej tak sobie wmawiała, gdy cała spięta zajmowała miejsce obok Jebbediaha, coraz mocniej zaciskając palce na jego dłoni. Nie bała się tak bardzo, gdy samolot unosił się na wysokości, gdyż przy zasłoniętym okienku nie była w stanie tego dostrzec, lecz moment startu wydawał jej się przerażający przez to dziwne wrażenie unoszenia się coraz wyżej i wyżej. - Zagadaj mnie, proszę… - Wymamrotała cicho, na chwilę krzyżując przestraszone spojrzenie z jego oczami, by zaraz wtulić głowę w jego ramię, aby nie oglądać momentu startowania. Pozostawało jej mieć nadzieję, że ten bardzo długi lot, wcale nie będzie bardzo długim.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Może i nie powinien tak bezpośrednio i nieco bezczelnie delegować ją do innych zadań, ale wiedział, że wówczas domyśliłaby się, ile ich taka spontaniczna decyzja będzie kosztować, a przecież nie chciał, by czuła się zmuszona do jakichkolwiek kosztów. Wręcz przeciwnie, Jebbediah potrzebował być mężczyzną, a ostatnio tak bardzo ją zawiódł, że musiał przynajmniej spróbować zachować się tak, by jej wakacji nie zakłóciło nic. Może i to było impulsywne działanie, które mógłby niebawem pożałować, ale do cholery, należało im się!
Tego się trzymał, gdy bukował lot na Alaskę i choć ta spontaniczność nigdy nie była mu droga – a raczej wielbił ją tylko w stanie mocnego, alkoholowego upojenia – to obecnie mógł na nią przystać i nim się obejrzeli, znaleźli się znowu w samolocie. Mimo jego pozornego spokoju fanem latania nie bywał, ale to raczej nie chodziło o żaden strach przed wysokością bądź rozbiciem się. Taki mężczyzna jak Ashworth bardzo trudno przyzwyczajał się do myśli, że ktoś inny steruje jego życiem i jest zupełnie od tej osoby zależny. Fakt, zazwyczaj w tej konfiguracji widział wszechmocnego Boga i raczej mu to wówczas nie przeszkadzało, ale było powiedziane, że Jezus go kocha i chce jego dobra, a tego samego nie mógł powiedzieć o pilocie, którego widział przelotnie i który nie wyglądał na fana wiejskich chłopów z lamami i alpakami.
Nic więc dziwnego, że wizja kilkunastu godzin lotu wydawała mu się abstrakcyjna jak nigdy, ale nie chciał nawet myśleć, co czuje jego dziewczyna. Zmuszona przez niego do zajęcia miejsca obok niego i przeżycia kolejnej traumy. Mogła mówić co chce, ale w tym momencie nie czuł się wcale jak dobry chłopak, tylko jak najgorszy prześladowca.
Westchnął więc, gdy zwróciła się do niego ze strachem w oczach. Przycisnął jej głowę do swojego ramienia w czułym geście.
- Posłuchaj… - mruczał na ucho, bo pani z naprzeciwka już przysłuchiwała się ciekawie, pewnie przekonana, że ma do czynienia z ojcem i córką. – Śnieg jest tak biały, że wszystko wokół się świeci. Wydaje ci się, że taka pokrywa musi być ciężka, ale okazuje się, że to zupełny puch, w którym możesz bez końca wirować i robić aniołki. Będziemy pół dnia wygłupiać się i uderzać w siebie śnieżkami, a potem wezmę cię na najlepszego grzańca. Zrozumiesz jak smakuje coś takiego, gdy temperatura na zewnątrz jest paraliżująco niska. Zrobi ci się ciepło… - uśmiechnął się i zatrzymał dłonią stewardessę, która chciała zapytać czy wszystko w porządku. – Będziesz lekko wstawiona jak wtedy, gdy spałaś przy mnie, ale tym razem nie dam ci zasnąć w moim łóżku – zaśmiał się i ściszył głos. – Będę się z tobą kochać do rana, wiesz? I nie będziemy mieli zasięgu, spraw na głowie, będę tylko ty, jak i zwierzęta. Wiesz, że chcę zobaczyć łosie? A ty? Opowiedz… - i nie patrz, że startujemy.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey nie miałaby nic przeciwko, aby dorzucić się do wspólnych wakacji. Wychowana w rodzinie ceniącej sobie niezależność zwyczajnie nie przywykła do brania. W końcu całkiem nieźle zarabiała w pracy, posiadała konto oszczędnościowe na którym skrupulatnie rosły te wszystkie pieniądze, jakie otrzymała od dziadka po studiach na “nowy start”, na wszelki wypadek posiadając dostęp do jego konta. Nie śmiała jednak złożyć podobnej propozycji wiedząc, że mogło to zasmucić jej partnera i jednocześnie, całkiem zwyczajnie będąc niezaprzeczalnie, stuprocentowo przejętą zbliżającą się wycieczką, pochłaniającą wszystkie jej myśli. Bo czy spodoba im się nowe miejsce? Czy nie rzucali się na zbyt głęboką wodę ze wspólnym wyjazdem? Owszem, od jakiegoś czasu mieszkali ze sobą, w domu jednak pochłaniały ich najróżniejsze sprawy oraz sprawunki różnego kalibru. Teraz zaś mieli być skazani na tylko i wyłącznie swoje towarzystwo, bez niczego, co mogłoby ich od siebie odciągnąć. I mimo delikatnego stresu pojawiającego się gdzieś na obrzeżach umysłu fakt, że oto przyjdzie jej spełnić swoje marzenia w towarzystwie swojego pana Ashworth był dlań słodszy niż najlepszy wiśniowy placek Euphemii.
Nic więc też dziwnego, że próbowała walczyć z paskudnym strachem coraz mocniej owijającym się wokół jej umysłu. Dla niego… myślała, a ta myśl dodawała jej sił gdy wkraczała na pokład samolotu. Sama dla siebie chyba nie byłaby gotowa na podobne poświęcenie, lecz dla niego gotowa była dać się ponownie postrzelić i wpakować jeszcze do dziesiątek samolotów, byleby częściej słyszeć jego śmiech oraz widzieć uśmiech na jego ustach. Bo właśnie tego dla nich chciała - zwykłego, prostego szczęścia.
Ufnie więc wtulała głowę w męskie ramię, wdychając kojący zapach jego perfum. Przyjemny dreszcz przesunął się gdzieś wzdłuż jej kręgosłupa gdy przyjemne mruczando radiowego głosu rozległo się gdzieś koło jej ucha, skupiając na sobie jej uwagę. Uwielbiała, gdy ściszał tony swojego głosu snując opowieści do jej ucha i nie sądziła, aby kiedykolwiek przyszło jej inaczej na nie reagować. - Świeci? Bardziej jak klata Edwarda czy ważki w słońcu? - Dopytała, próbując wyobrazić sobie podobny widok pod zaciśniętymi mocno oczami, nie należała chyba jednak do osób o wielkiej wyobraźni, zwyczajnie chyba nie potrafiąc sobie wyobrazić podobnej scenerii. Ta, dla dziewczyny która znała jedynie klimat Australii, wydawała jej się zwyczajnie aż nazbyt abstrakcyjna oraz fantastyczna, zupełnie jakby winter wonderland istniał jedynie w barwnych filmach. Kąciki jej ust uniosły się delikatnie ku górze, lecz jedynie na chwilę, szybko opadając gdy samolot zaczął jechać po pasie. Uścisk jej dłoni przybrał na sile, tak samo jak nacisk jej głowy na ramię ukochanego.
- To brzmi jak bardzo dobry plan… - Odpowiedziała równie cicho, wolną dłoń zupełnym przypadkiem układając na męskim udzie gdy wspominał o tych nocnych planach. Cichy, odrobinę nerwowy śmiech uleciał z jej ust. - Chociaż wolałabym być mniej wstawiona niż wtedy, naprawdę nie wiem jak udało mi się dojść od drogi do twojego domu. - Przyznała, niezwykle rozbawiona wspomnieniem dnia w którym przyszło jej poznać Jebbediaha. Już wtedy wiedziała, że jest jednostką niezwykle wyjątkową, nie sądziła jednak, że kiedyś stanie się dla niej najważniejszą osobą na tym świecie. - Dlaczego akurat łosie? - Spytała zaciekawiona, dając sobie chwilę aby zastanowić się nad tym, co też najbardziej chciała zobaczyć, w tym czasie wsłuchując się w jego odpowiedź. - Dobrze wiesz głuptasie, że zwierzaki chciałabym zobaczyć wszystkie… - Zaczęła więc z cieniem rozbawienia, nie wyobrażając sobie innej odpowiedzi. - Na ostatnim roku studiów miałam praktyki, wiesz? Bez nich nie otrzymuje się dyplomu. Udało mi się dostać kliniki, która leczyła zwierzaki z ZOO. Uwielbiałam dni, kiedy jeździliśmy na kontrole, zwłaszcza u drapieżników. Często podawaliśmy im narkozę, aby uchronić je od niepotrzebnych nerwów, a wtedy z bliska mogłam oglądać okazy, które do tej pory znałam tylko z książek; dotknąć ich. Mieli tam takiego niedźwiedzia brunatnego, który był absolutnie przecudowny! - Zachwyt wybrzmiał w jej głosie. - Ich sierść w dotyku przypomina dziwną mieszankę szorstkiej psiej sierści i miękkiej, alpaczej wełny. Chciałabym ponownie ją poczuć pod palcami… Nigdy jednak nie miałam okazji zobaczyć piżmowoła, a bardzo bym chciała. I rysia, mają cudownie urocze łapki! - Wysnuła i zdawać by się mogło, że rozmowa pomagała jej się uspokoić, gdyż oddech Audrey stał się głębszy, a uścisk jej palców zelżał odrobinę. - A po za tym… Słyszałam w kiosku, że ponoć można tam zobaczyć zorzę polarną, wiesz? Byłoby cudownie, gdyby nam się udało. Ponoć mają również gorące źródła w których woda jest ciepła mimo niskiej temperatury, to mógłby być nasz dzień drugi… Albo trzeci. - Zależy od tego, czy będziemy chcieli wyjść z łóżka - zdawały się mówić dziewczęce palce, pozornie niewinnie tańczące gdzieś po jego nodze, próbując ukryć tęsknotę za dotykiem jego skóry. A głos panienki Clark nadal wybrzmiewał cicho, gdy próbowała zachować jak największą prywatność rozmowy mimo nie sprzyjających temu warunków.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Bał się cały czas, że dziewczyna w końcu oprzytomnieje, spojrzy na niego i zrozumie, że przyszło jej dzielić życie i łóżko z mężczyzną starszym od siebie i nie tak bardzo czarującym. Nie wynikało to z kompleksów, bo akurat Jebbediah miał bardzo wysokie poczucie własnej wartości, ale głównie z faktu, że był osobą rozsądną i racjonalnie patrzył na otaczający go świat. W tejże krainie zaś tak piękne i szalone dziewczyny jak Audrey nie umawiały się z sąsiadami, którzy nie wylewali sobie za kołnierz. Nic więc dziwnego, że postanowił wykorzystać tę baśń w stu procentach i już był pewien, że jeśli kiedykolwiek będzie miał wnuki to będzie im cichaczem opowiadać o tym, że spotykał się kiedyś z młodziutką panną Clark i tak zawróciła mu w głowie, że z tej parnej i dusznej Australii przeniósł się wprost w stalowe objęcia zimowej Alaski, której oddech mroził niejednego śmiałka.
Zapewne będzie to dla nich brzmiało jak droga ojca do szkoły przez zaspy, dżungle i po stoczeniu walki z najgorszym przeciwnikiem, ale przecież to nie była konfabulacja, a rzetelny zapis wydarzeń, które obecnie były rzeczywistością. I sprawiały mu radość. Tę drobną, przyćmioną zmartwieniem o jej lot i o fakt, że jeszcze wiele mogło się wydarzyć, ale niebawem miał poczuć to jedno zupełnie paraliżujące szczęście, gdy okaże, że wszystko będzie dobrze i będą zasypiać otuleni grubym pledem, bo w życiu tak nie zmarzną.
Nie mógł się tego doczekać i nawet jego doświadczony umysł gnał, hen daleko właśnie do tych chwil absolutnego szczęścia i bezkresu marzeń, choć na razie ciało osiadło na zbyt ciasnym fotelu, zostało przybite do miejsca punktowymi pasami i musiało udawać, że wysłuchuje porad jak wydostać się z samolotu na wypadek spadania. Idioci. Jasnym było, że jeśli zaczną lecieć z takiej wysokości to jak coś wyleci z tego rupiecia to będą to tylko i wyłącznie jego prochy. Gdy podjął tą heroiczną i zabawną decyzją to poczuł się jakoś bardziej lekko na sercu i mógł skupić się na Audrey, której wcale tak przyjemnie nie było. Zaśmiał się, gdy próbowała porównać śnieg do czegoś bliskiego swojemu otoczeniu, choć ostatnie o czym obecnie chciał myśleć to klata Roberta, nawet jeśli błyszczała w słońcu.
- Jeszcze inaczej. Bardziej ostro. Zobaczysz – bo i on nie miał w sobie za grosz plastycznej wyobraźni, by nagle sypać porównaniami i metaforami jak z rękawa, więc pozostała mu tylko świadomość tego, że jak dobrze pójdzie to już niedługo sama dziewczyna zobaczy jak wygląda śnieg. Może i dzięki temu będzie miała na co czekać i przestanie myśleć o locie? Gdyby to miało pomóc Audrey to zapewne nawet byłby w stanie uwiązać się do skrzydła, żeby tylko zapomniała, więc dalej kontynuował ich rozmowę. Tyle, że zacisnął rękę na jej dłoni i stanowczo przeniósł je obie na stolik, nie chciał przecież zaliczyć wpadki roku, zwłaszcza że staruszka z siedzenia obok wydawała się bardzo podejrzliwie na nich zerkać.
- Och, nie byłaś taka pijana. Wiedziałaś przynajmniej w kim się zakochać! – aż przewrócił oczami, gdy uświadomił sobie, że mogła zabłądzić na zupełnie inną farmę i choć wtedy tej przeklętej nie zamieszkiwał jeszcze upiorny sąsiad, który kojarzył im się z wampirem to i tak przejęło to grozą i pocałował ją delikatnie w czubek głowy. – Lubię łosie – odpowiedział po prostu na jej pytanie, bo tak naprawdę nie było żadnej dobrej historii. – Jako dorosły uwielbiałem tę bajkę o Rockym Łosiu – parsknął cicho, nie zwierzał się nikomu z takiego zamiłowania do kreskówek, ale przecież Audrey nie była nikim. A gdy mówiła o zwierzętach oczy zaczynały jej błyszczeć niecodziennym blaskiem i nie mógł tego nie podziwiać, choć pokręcił głową stanowczo.
- Żadnego dotykania niedźwiedzi – to był kategoryczny zakaz, ale znając jej sympatie to mógł się założyć, że w drogę powrotną będzie chciała upchnąć jakiegoś do walizki i jeszcze pokłóci się z celnikiem, że tak można. Za to on chciał jedynie wiedzieć, że jest bezpieczna i zrelaksowana. Jeśli zaś tak będzie to pozwoli jej biegać do tylu zwierząt do ilu dziewczyna będzie chciała.
- Zorza byłaby cudowna i jeziora też! – nieco podniósł głos, ale na widok starszej pani natychmiast przyłożył palec do ust. – Spróbujesz się zdrzemnąć jak wystartujemy? Tak chyba szybciej przeleci – musiał być tym twardym i racjonalnym Ashworthem jak zawsze, choć jej bliskość sprawiała, że jego myśli wędrowały w zupełnie innych kierunkach niż czysty sen.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciężko było zapomnieć o locie gdy siedziała na niezbyt wygodnym fotelu, z pasem przyciskającym jej biodra do jego oparcia oraz coraz większym, niepokojącym ją hukiem, jaki dobiegał zza metalowych ścian kabiny samolotu. Starała się skupiać na przyjemnym głosie swojego partnera, lecz ten paskudny lęk wysokości co chwila nieprzyjemnie podszeptywał gdzieś do jej ucha, że oto zaraz, już za chwilę znajdą się gdzieś wysoko, wysoko w przestworzach, kilometry od poczciwej, stabilnej ziemi… A te myśli zwyczajnie nie pomagały jej w pełni się zrelaksować - mięśnie panienki Clark były napięte, buzia ciągle schowana w ramieniu Jebbediaha, a palce mocno zaciskały się na jego skórze, zupełnie jakby to właśnie jego bliskość miała zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa w tej, jakże nieprzyjemnej chwili. Wiedziała, że gdyby cokolwiek jej zagrażało jako pierwszy stanąłby w jej obronie, jednak mimo całej swojej wiary w jego osobę zwyczajnie nie sądziła, aby był w stanie zmieniać prawa tej paskudnej fizyki.
-Nie mogę się doczekać, aż ten lot się skończy i go zobaczę. - Przyznała zupełnie szczerze, co dało się zauważyć w brązowych oczętach, które na chwilę skrzyżowały swoje spojrzenie z wzrokiem Jeba. Nie mogła doczekać się tych wszystkich atrakcji jakie miały stanąć na ich drodze, nawet jeśli prowadziła do nich podróż, niezwykle dla niej uciążliwa. Starała się ze wszystkich sił zapanować nad lękiem powiązanym z wysokością oraz dziwnymi dźwiękami wydawanymi przez wzbijający się w powietrze samolot, od których odciągały ją słowa ukochanego.
Który teraz zdejmował jej dłoń z jego uda, wywołując cień niewinnego uśmiechu, jaki zamajaczył na jej ustach w towarzystwie psotnego spojrzenia. Nic nie była w stanie poradzić na to, że pan Ashworth niezwykle się jej podobał, a drobne dłonie same wyrywały się w jego stronę. Zwłaszcza teraz, gdy siedział tak bliziutko obok niej, przemawiając do niej głosem wywołującym przyjemne dreszcze gdzieś wzdłuż kręgosłupa.
- Aha, zaraz pomyślę, że to był jakiś pomysł i specjalnie zamieniłeś domy miejscami. - Zachichotała cichutko, zupełnie nie zwracając uwagi na siedzącą nieopodal staruszkę. Oto wybierali się na pierwszy, wspólny urlop z dala od codziennych problemów i tych wszystkich ludzi, wmawiających jej, że robią coś niesamowicie niedobrego - i Audrey nie miała zamiaru pozwolić, aby cokolwiek popsuło im ten wyjazd. Zaciekawienie błysnęło w brązowych oczętach gdy wspomniał o kreskówkach. Mieszkali ze sobą od kilku tygodni, z przyjemnością zauważyła, że mimo tego nadal są w nim rzeczy, których nie przyszło jej do tej pory poznać. - No no, nie wiedziałam, że lubisz kreskówki… Ja z animowanych filmów najbardziej lubię Rogate Ranczo i ten o dzikim mustangu, ale Rockyego nigdy nie widziałam. - Przyznała z cieniem rozbawienia. Nigdy nie była chętną, aby opowiadać dużo o sobie, zwyczajnie w większości przypadków uważając się za całkiem przeciętną, gdy jednak Jeb otwierał się na nią, tak Audrey otwierała się na niego, zdradzając kolejne detale - a tych, których nie miał jeszcze okazji poznać z pewnością posiadała całkiem sporą listę. Wygięła na chwilę usta w podkówkę, gdy ten kategorycznie zakazał jej choćby najmniejszych prób zanurzenia palców w niedźwiedzim futrze i zapewne próbowałaby go do tego namówić, gdyby nie dziwne uczucie wbijające ją w fotel, gdy dziób samolotu uniósł się ku górze. Palce dziewczęcia mocniej zacisnęły się na jego dłoni, a jej nie pozostawało nic innego jak przytaknąć na propozycję z nadzieją, że lot minie całkiem szybko…
Były to jednak nadzieje ściętej głowy, gdyż lot, przynajmniej w perspektywie panienki Audrey trwał miliardy wieków. Starała się zachować spokój, jej ciało jednak przyzwyczajone było do ciągłego ruchu, na zmianę przysypiała płytkim snem, by za chwilę już wiercić się na swoim miejscu przerzucając kolejne strony magazynów bądź zagadując swojego partnera, a gdy jemu przymykały się oczy zagadywała obsługę, po kilkunastu godzinach znając już wszystkich z imienia. Kilka razy nawet urządziła sobie spacer przez cały samolot pod pretekstem, którego zapomniała w połowie drogi. Najgorsze były jednak ostatnie dwie godziny, podczas których nerwowo wierciła się na siedzeniu co chwila zmieniając pozycję bądź równie nerwowo przebierając w miejscu nogami.
A gdy lot dobiegł końca odetchnęła z ulgą.
- Dzisiejszy dzień ogłaszam świętem narodowym, nigdy w życiu nie siedziałam przez tyle godzin z rzędu. - Mruknęła z rozbawieniem do swojego partnera gdy przechodzili przez halę przylotów, a zaciekawione spojrzenie rozglądało się po otoczeniu. I nie kłamała, Jebbediah jedynie mógł domyślać się, że przez kolejne kilka godzin ciężko będzie ją zatrzymać, gdyż zgromadzona w niej energia w końcu musiała znaleźć ujście. Lekkie kroki panienki Clark od razu skierowały się w stronę wyjścia, przed czym nie mógł zatrzymać jej nawet Jebbediah - musiała zobaczyć na własne oczy biały puch, dopiero po tym będzie w stanie posłużyć się choćby odrobiną rozsądku. Z szerokim uśmiechem na ustach, ubrana jedynie w zwiewną sukienkę oraz trampki wypadła więc na zewnątrz, wprost na alaskańskie zimno. Śnieg prószył delikatnie, płatki śniegu osiadały na jej włosach a para uciekała z ust przy każdym oddechu, to zimno jednak w pierwszej chwili nie zraziło panienki Clark, która niemal od razu zanurzyła dłonie w śniegowej zaspie, spoczywającej na oparciu jednej z ławek. Śnieżne drobinki mieniły się w promieniach słońca przedzierającego się przez grube chmury, jednocześnie szczypiąc w nieprzyzwyczajone do podobnego zimna palce. Audrey, w wyrazie zupełnej, przepełniającej ją radości obróciła się wokół własnej osi, a gdy mignęła jej buzia pana Ashworth w kilku krokach doskoczyła do niego ze skórą zaróżowioną od zimna i roziskrzonym spojrzeniem.
- Och Jeb, tu jest cudownie! - Wyćwierkała w zachwycie i nawet nie zauważając, że przebiera w miejscu nogami, aż palącymi się aby ruszyć zwiedzać. - Od czego zaczynamy? Musimy koniecznie zobaczyć wszystko albo chociaż większą część i czytałam w przewodniku, że… - Już, już chciała ruszyć na odkrywanie tej krainy, gdy podmuch wiatru sprawił, że mięśnie dziewczyny zatrząsały się z zimna - nic z resztą dziwnego, materiałowe trampki zdążyły namoknąć gdy chodziła po wysokim śniegu, a zwiewna sukienka nie stanowiła najmniejszego zabezpieczenia przed zimnem. - ooo tu naprawdę jest zimno… - Dodała, owijając się ramionami wokół swojego ciała z zaskoczeniem wypisanym na buzi - przyzwyczajony do wysokich temperatur umysł zwyczajnie potrzebował chwili, aby zaakceptować istnienie niskich temperatur. Nawet zimno jednak nie było w stanie zetrzeć z jej ust szerokiego uśmiechu bądź pozbyć się ekscytacji, błyszczącej w jej spojrzeniu.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie zdradził jej najważniejszego – że ten lot może wprawdzie odbić się na jej zdrowiu psychicznym, ale również (i może w gorszym stopniu) na jego fizycznym, bo tak duże różnice ciśnienia nie były zbyt mile widziane przez jego rozklekotane serce, które już raz doprowadził do zawału poprzez nieco hulaszczy tryb życia. Nie sądził jednak, że to pozwoliłoby jej na spokojną podróż, więc przemilczał to i próbował zająć się głównie nią. Z marnym skutkiem, bo po kilku godzinach w samolocie jej ADHD dało o sobie znać i był tym absolutnie zirytowany. Nie nią, ale faktem, że nie potrafi na trochę się uspokoić i dać mu odpocząć, bo padał już dosłownie z nóg i nie potrzebował zawierać z nikim znajomości.
Chciał jedynie (świętego) spokoju i to dosłownie, bo chętnie pomodliłby się za to, żeby dolecieli w jednym kawałku, a potem zasnąłby beztrosko na swoim wygodnym fotelu, ale nie dało się i był zdenerwowany. Z ulgą powitał Alaskę i choć nawet brak klimatyzacji sprawiał, że na lotnisku panowała kiepska temperatura, to nie wyobrażał sobie co będzie, gdy po prostu stąd wyjdą.
Może i widział śnieg i czuł kiedyś to przenikliwe zimno, które osiada nawet na kościach, ale nic nie mogło się równać permanentnemu odczuciu mrozu, którego tutaj mieli doświadczyć.
Nic więc dziwnego, że gdy Audrey bez żadnego przygotowania wybiegła przed lotnisko poczuł, że jego wściekłość sięga zenitu. Tego chciała? Przeziębić się w pierwszym dniu po przylocie czy może narazić ich na przyjemności, gdy jeszcze nie zabrali walizek, a ochrona im bacznie się przyglądała?
Dlatego pokręcił głową z niedowierzaniem – bo tak naprawdę nawet nie przeszło mu przez myśli, że ktoś może być tak lekkomyślny – i ruszył za nią, łapiąc ją za nadgarstek.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz?! Tu jest minus piętnaście stopni – wysyczał, dawno nie czuł się tak stary, zmęczony i zniechęcony, a jej dziecinne wręcz zachowanie wcale mu nie pomogło. Zaczął się trząść – już nie wiedział czy z zimna czy z nerwów – i bez słowa ruszył z powrotem do środka. Potrzebował czasu, jakiejś grubej kurtki i partnerki, która będzie trochę bardziej odpowiedzialna. Sądził, że różnica wieku nigdy nie da o sobie znać, ale teraz czuł się trochę jak z dzieckiem, którego musi na każdym kroku ochraniać i pilnować, bo zrobi sobie krzywdę. To odkrycie zaś nie spodobało mu się wcale, więc westchnął i usiadł na murku w oczekiwaniu na swoją walizkę. Teraz najchętniej by zapalił, ale nie wiedział, czy ma siłę szukać jego palarni czy też Audrey od razu zacznie się denerwować.
Chyba po raz pierwszy zwątpił w ten cały wyjazd, skoro nie dało się zrobić tego powoli i odpowiedzialnie, a musiała od początku zachowywać się jak na wariackich papierach. Odetchnął głęboko i pozwolił sobie na moment zadumy, dopiero potem podniósł głowę i spojrzał na nią. Nie chciał jednak z nią rozmawiać (jeszcze nie), a już na pewno nie zamierzał rozglądać się za taksówką póki nie byli ubrani, więc ruszył przed siebie do najbliższego sklepu po kurtkę, żeby przynajmniej spróbować się ogrzać w ten sposób, skoro galopujące serce i wysokie ciśnienie wcale mu nie pomagały.
Wiedział, że nie zachowuje się również jak powinien, ale dawno nie był tak zwyczajnie wściekły i zirytowany, a zmęczenie po locie wcale mu nie pomagało i po cichu spodziewał się, że przynajmniej na nią będzie mógł liczyć, ale obecnie czuł, że srogo się na tym myśleniu zawiódł i że śnieg jej całkowicie wybił z głowy resztki zdroworozsądkowego podejścia do życia, którego (mimo wszystko) Jebbediah był fanem.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nadpobudliwość Audrey miała to do siebie, że tym bardziej dawała się we znaki, im bardziej dziewczynę zjadał stres… A tak się składało, że mimo usilnych prób jej partnera, Audrey przez te kilkanaście godzin przesiąknięta była stresem oraz nerwami, spowodowanymi nie tylko pierwszym, tak długim lotem samolotem ale i wysokością na której ciągle się znajdowali. Niestety nie posiadała na tyle mocy sprawczej aby zamknąć wszystkie, samolotowe okienka odcinając ich od widoków puchatych obłoków chmur, nic więc też dziwnego, że niezwykle trudnym było dla niej zapanowanie nad tymi wszystkimi emocjami wymieszanymi ze strachem oraz ekscytacją. I choć starała się okrutnie, aby w jak najmniejszym stopniu naprzykrzać się podczas lotu swojemu partnerowi, najwidoczniej nie do końca jej się to udało.
- Ale… - Zaczęła, widząc złość wypisaną na jego twarzy, chcąc wyjaśnić, że przecież nigdy, w całym swoim krótkim życiu nie miała okazji czuć czegoś takiego jak przejmujące, alaskańskie zimno ( w końcu w ojczystej Australii przez cały rok chodziła w zwiewnych, krótkich sukienkach). Nim jednak wypowiedziała te wszystkie słowa, jej nadgarstek został uwięziony w jego uścisku który, połączony z jego złością przywoływał do głowy te, niezbyt przyjemne wspomnienia. A pośród nich królowało to najświeższe, w którym jej ojciec w podobny sposób szarpał nią chwilę przed tym, jak kula z jego dubeltówki. Audrey zacisnęła usta w cienką linię, gdy nieprzyjemny dreszcz przeszedł gdzieś wzdłuż jej kręgosłupa, powlokła się więc za nim, dziwnie cicha i nieobecna. Wiele słów cisnęło jej się na usta, w nietypowym dla siebie odruchu nie wypowiedziała jednak ani jednego z nich, unikając męskiego spojrzenia. Nie zwykła wybierać milczenia, teraz jednak czuła, że to nieodpowiedni moment na przerwanie nieprzyjemnej ciszy, jaka między nimi zaległa. Jeszcze nie, zwłaszcza gdy miała dziwne wrażenie, że ochrona kierowała w ich stronę swoje spojrzenia. A może jej się tylko wydawało? Nie była pewna, nigdy nie czując się w pełni spokojnie w towarzystwie mundurowych. A gdy Jebbediah ruszył do pierwszego, lepszego sklepu Audrey poszła za jego śladem, wybierając jednak inny sklep chcąc ułożyć słowa w swojej głowie… I potrzebując znacznie większego zaopatrzenia, gdyż zwiewna, lekka sukienka nie stanowiła dobrej izolacji przed chłodem. Z pomocą ekspedientki (miejscowa osoba z pewnością będzie wiedziała, jak radzić sobie z takim zimnem) zaopatrzyła się w ciepłe spodnie, skarpety, sweter, kurtkę, buty, rękawiczki, czapkę a nawet bieliznę termiczną, nie zapominając o podobnym zaopatrzeniu dla swojego partnera. Była na niego zła, przez chwilę miała go nawet za zwykłego osła, to jednak nie zmieniało faktu, że był jej osłem, a gdy złość minie wyrzucałaby sobie, że nie zadbała o to, by i on nie zmarzł podczas tej wyprawy. Dopiero gdy przebrała się w przebieralni w nowo zakupione rzeczy, ruszyła na poszukiwanie swojego partnera. Na jego widok przygryzła delikatnie dolną wargę, tracąc na chwilę pewność, co do ułożonych przez siebie słów.
- Czemu się na mnie pieklisz? - Zaczęła więc poważnie, jednocześnie wciskając mu w dłoń rękawiczki oraz czapkę, jakie dla niego kupiła. Odrobinę smutne spojrzenie niepewnie przyglądało się jego twarzy, zupełnie jakby miała odnaleźć w niej jakieś wskazówki. - Zdajesz sobie sprawę, że jedyne zimno jakie do tej pory znałam pochodziło z zamrażalki, prawda? Nigdy wcześniej go nie czułam i nie miałam pojęcia, jak to jest... - Przyznała zgodnie z prawdą, w końcu nie kryła przed nim, że była to jej pierwsza zagraniczna przebieżka. Ciche westchnienie wyrwało się z piersi panienki Clark, która przestąpiła z nogi na nogę. - Chcę się cieszyć życiem, Jeb. Każdą jego chwilą… - Przyznała, a brązowe oczy błysnęły. Audrey potrafiła być odpowiedzialna i umiała poradzić sobie na własną rękę, w tym wszystkim jednak chciała cieszyć się życiem, by nie obudzić się za kilkanaście lat z poczuciem pustki. -Tym, że jesteś tylko ty i ja, bez problemów i tych wszystkich ludzi którzy ciągle próbują wmówić mi, że jestem dla ciebie nikim. Nie możesz mieć mi tego za złe. - Dodała, krzyżując ramiona na swojej piersi. Nigdy nie skrywała przed nim swojego charakteru, nigdy nie maskowała entuzjazmu ani spontanicznych zapędów doskonale wiedząc, że nie tędy prowadzi droga. I do tej pory miała wrażenie, że jej partner zaakceptował ją taką, jaka jest.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nigdy nie był typem człowieka spokojnego i do rany przyłóż. Fakt, gdy się poznało go bliżej to okazywało się, że ma dobre serce i dość twardy kręgosłup moralny, który wyginał na wszystkie strony, jeśli brać pod uwagę jego podboje uczuciowe. Mimo wszystko jednak trudno było zachować mu stoicką cierpliwość, a gdy wpadał w gniew to robił to właśnie tak popisowo jak przed chwilą. Sam nie do końca zdawał sobie sprawę co spowodowało u niego taką falę irytacji, ale był jednocześnie głodny i zmęczony, a na dodatek wydarzenia sprzed kilku miesięcy odbijały się na nim, sprawiając, że nawet tutaj, daleko poza spojrzeniami wrogich ludzi i jej rodziny czuł się napiętnowany. Chyba powinien sam zacząć częściej zaglądać do kieliszka i się wyluzować, choć zapewne takiego scenariusza Audrey by mu nie wybaczyła.
Na razie jednak nade wszystko pragnął się uspokoić. Z tego też powodu nie zamierzał zajmować się obecnie wyjaśnieniami tej całej nietypowej sytuacji (chyba pierwszy raz tak gwałtownie i bez powodu wybuchnął w jej obecności), a praktycznym przygotowaniem do wycieczki. Zdążył już zadzwonić i potwierdzić przybycie do hotelu, a potem z rozwagą wybierał poszczególne rzeczy (dla niej również, bo znając jej charakter to najchętniej biegałaby w letnich sukienkach) i uspokajał zszargane nerwy, które najwyraźniej ostatnio dawały mu się we znaki.
Mimo wszystko jednak nie chciał, by Audrey odchodziła. Ba, strzeliłby sobie sam w łeb, gdyby podjęła taką decyzję, nawet jeśli przed chwilą zwykła troska i strach o nią wzięły górę nad spontaniczną ochotą, by pobawić się z nią w śniegu. Nie mogła również zmienić tego kim był jej partner, a był już człowiekiem starszym i na tyle doświadczonym, że przewidywał jak taka zabawa mogła być się skończyć. Zaś ostatnie czego chciał na ich wyjeździe to jej zapalenie płuc. Już raz przez niego znalazła się w szpitalu i on również nie mógł poradzić nic na to, że od tamtej chwili stał się znacznie bardziej zaborczy i opiekuńczy niż zazwyczaj.
Westchnął więc, gdy spotkali się znowu na lotnisku, a on musiał jej to wyjaśnić za pomocą słów. Których tak naprawdę nie znał, bo cały ten podświadomy strach siedział raczej głęboko pod skórą i nie do końca nawet zdawał sobie z niego sprawę. Ta samcza ochrona jej przed całym złem była silniejsza niż jej chęć zabawy.
- Wiesz jak jest? – zapytał więc spokojnie. – Po kilku minutach zaczęłabyś się telepać z zimna tak ogromnego, że nie rozgrzałabyś się przez następną godzinę. A jeśli nawet… Szok termiczny mógłby skończyć się dla ciebie przeziębieniem, grypą, nawet zapaleniem płuc. Właśnie tak wyglądałby nasz wyjazd – pokręcił głową, bo nie czuł, że wyjaśnia jej to składnie, więc delikatnie wyciągnął w jej stronę dłoń. – Przepraszam, nie powinienem. Jesteś dorosła, masz swój rozum – a on musiał wyzbyć się tego paranoicznego strachu, że ją straci.
Nie chciał tego i nie dopuści do tego. Powtórzył sobie to w myślach, a potem spojrzał na nią. – Jesteś moją dziewczyną. Reszta ludzi mnie nie interesuje – stwierdził stanowczo i nie wytrzymał, sam delikatnie przyciągnął ją do siebie. – Ale do cholery, Audrey, cieszenie się życiem nie może się odbywać kosztem twojego zdrowia bądź bezpieczeństwa. Przerabialiśmy to już – i tak znosił naprawdę dużo, bo nigdy się nie zająknął na temat jej sympatii do drapieżnych zwierzątek, która mogła skończyć się tragicznie.
Nic więc dziwnego, że w końcu stracił cierpliwość.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ