yo — cm
about
Koniec tygodnia dla Johna Weavera na ogół oznaczał staczanie się na dno w odmętach wielkomiejskich kasyn, w których przepuszczał zarobioną wypłatę, zapożyczając kolejne niespłacone długi na zakrapiane karciane rozgrywki. Wracał wtedy do domu, na ogół robiąc po drodze weekendowe zapasy tanich trunków i zamykał się w nim na cztery spusty, wyciszając telefon i pijąc w samotności. Strach przed narażeniem bliskich na destrukcyjny wpływ swoich problemów wprawił go w stan, z którym jego rodzina nie chciała mieć już nic wspólnego. Pozostawiony sam sobie uzależnił się od używek i hazardu, zachowując resztki zdrowego rozsądku, by w niedzielę zapuścić detoks w gotowości do poniedziałku - czasu służby, która była niejako wytchnieniem od weekendowych libacji. No i okazją do spotkania z tali rutherford, młodym dziewczęciem pod opieką AFP National Witness Protection Program. Kobieta trafiła pod jego skrzydła z wyboru; jako koordynator agentów sprawujących pieczę nad programem ochrony świadków koronnych w Queensland, facet wyznaczał opiekunów do określonych spraw. Nie sposób przewidzieć, dlaczego zainteresował się sprawą panny Rutherford; chyba tylko z potrzeby aktywnej pracy w terenie, która nie byłaby zbyt angażująca, jak sprawy bardziej istotnych podopiecznych.
Tali pozostawała pod uważną kontrolą policji federalnej, która miała baczenie na jej bezpieczeństwo i potencjalne naruszenia umowy zawartej z organami ścigania. John z początku odwiedzał ją nieregularnie, ale przeważnie z początkiem lub właśnie końcem tygodnia; nie wiedzieć czemu sprawa tej młodej kobiety zaangażowała go ciut za bardzo, bo jego obecność zaczęła odczuwać w swoim życiu coraz częściej. Doszło nawet do tego, że czasami spędzał z nią wolne popołudnia czy nieznaczące wieczory, by pomóc odnaleźć się jej w małomiasteczkowej rzeczywistości Lorne Bay - a zdecydowanie nie należało to do jego kompetencji.
Na pozór formalne spotkania, jak dzisiejsza wizyta, potrafiły przybrać prywatny wydźwięk - i wiele wskazywało na to, że i tego poniedziałku federalny glina w ten sposób spędzi resztę dnia.
- Kto, jeśli nie florystka lepiej zadbałby o tak zapuszczony ogródek, co? - federalna własność zyskała właśnie nową opiekunkę, która zdawała się idealnie wchodzić w przybraną rolę. Zadbała przy tym o kawałek nieurodziwej kupy desek, którą otrzymała na przydział mieszkalny pod protekcją agentury i uczyniła to miejsce ciut przystępniejszym do życia. - Wpadłem się upewnić, że wszystko gra. To ważne, żebyś trzymała się reguł, jeśli nie chcesz wpaść w kłopoty. - to dla wielu wielki cios, ale najmniejsza publikacja na social mediach w obecnej sytuacji mogła sprowadzić na nią ogon gangu, do którego przynależał jej zamordowany chłopak. Posiadała na ich temat informację, więc była jakkolwiek cenna, a oni chcieli się jej pozbyć; służyła dla AFP jako przynęta, do której sierżant Weaver nieco za bardzo się przywiązał.
lorne bay — lorne bay
23 yo — 159 cm
Awatar użytkownika
about
sprzedaje kwiatki, udając kogoś, kim nie jest i próbuje ułożyć swoje życie od nowa, chociaż jest trudno, gdyż w Lorne nie ma nikogo, oprócz policjanta, który został przypisany jako jej opiekun w programie ochrony świadków, w którym na dodatek się zauroczyła
1
Ostatnie miesiące były dla niej koszmarem. Nie mówiąc o tym, że czasem wciąż ma wrażenie, że to wszystko — całe jej nowe życie — to tylko jeden, wielki sen, z którego nie może się wybudzić. Niestety doskonale wie, że to prawda; przykra i bolesna rzeczywistość, której musi stawić czoła, co robi każdego dnia, próbując przyzwyczaić się do myśli, że prawdopodobnie utknęła w Lorne na wiele, wiele lat. Dlatego, zamiast rozpamiętując to, co było, stara się zadomowić w swoim niewielkim domku, a także poznać kilku ludzi, aby nie czuć się w tym miasteczku samotna — bo wciąż ma takie wrażenie, choć minęły już trzy miesiące i zdążyła kilka osób poznać. Zbliżyła się nawet odrobinę do Johna, choć zdecydowanie nie może go nazywać swoim przyjacielem, szczególnie że w ostatnich tygodniach poczuła do niego coś więcej — coś, co jednak stara się ignorować, bo wie, że nie powinna. W swoim życiu nie ma więc nikogo, kogo mogłaby nazwać osobą bliską; nie ma nikogo, komu mogłaby opowiedzieć o swoich kłopotach, o tym, co jej chodzi po głowie, ani nawet o drobnych marzeniach.
Ma tylko swoje obrazy. Obrazy i niewielki ogródek przed swoim nowym domem, który postanowiła przywrócić do życia, bo kilka smętnych, dawno niepodlewanych roślin nie prezentowało się najlepiej. Przynajmniej będzie miała jakieś zajęcie — coś innego niż praca i malowanie, coś nowego i ekscytującego. Z samego rana, zaraz po śniadaniu, przebrała się więc w jakieś stare, acz wygodne jeansy oraz luźną koszulkę, po czym wyszła przed dom z kilkoma narzędziami, które dzień wcześniej kupiła w sklepie ogrodniczym. Na szczęście miała już kiedyś okazję babrać się w ziemi, wtedy, gdy dalsza rodzina przygarnęła ją po śmierci matki, a ciotka kilka razy poprosiła ją o pomoc w ogrodzie. Właśnie stąd wie, że to bardzo odprężająca robota, choć z drugiej strony dość męcząca. Spodobało jej się to wtedy, więc teraz, korzystając z tego, że ma w czym kopać, postanowiła do tego wrócić. Szczególnie że ten niewielki ogródek naprawdę wygląda paskudnie, a odkąd tu przyjechała, stara się nieco ogarnąć ten domek, w którym przyszło jej zamieszkać.
Nie wie, ile dokładnie mija, gdy nagle tuż obok niej pojawia się John, ale nie jest nawet w jednej trzeciej swojej pracy. Jest to jednak idealna chwila na krótką przerwę, dlatego odkłada narzędzia na bok i wstaje z klęczek, zdejmując z dłoni rękawiczki.
Tyle mam wspólnego z florystką, co kura z krową — prycha, choć z lekkim rozbawieniem, odgarniając z czoła grzywkę. — Kwiatki jedynie sprzedaję, nie za bardzo się na nich znam. Aczkolwiek kiedyś już kopałam w ogródku i było to dość przyjemne, więc stwierdziłam, że spróbuję swoich sił — dodaje, wzruszając lekko ramionami, po czym zerka na rozkopany ogród, aby zbyt długo nie przyglądać się Johnowi. Zawsze to robi — obserwuje go z rumieńcami na policzkach, a kiedy on zauważa, że się na niego gapi, ona pali jeszcze większego buraka i odwraca wzrok. Dlatego tym razem odwraca wzrok od razu, choć zaraz wywraca oczami, słysząc powód jego przyjazdu.
Wiem, nie musisz mi o tym przypominać — mruczy z lekkim niezadowoleniem, bo wystarczyła chwila, aby przypomniał jej o wszystkim. Nie jego wina jednak, jego obowiązkiem jest sprawdzanie, jak się ma i czy nie robi głupot. — Jestem grzeczna, od wszystkich kłopotów trzymam się z daleka, obiecuję — rzuca szybko, aby nie pomyślał, że jest dla niego niemiła. Poza tym to prawda, naprawdę jest grzeczna. Od social mediów trzyma się z daleka, szczególnie że nie przepadała za nimi jeszcze przed tym wszystkim. Dodatkowo zawsze przedstawia się jako Tali Rutherford, powoli już zapominając, że nazywa się zupełnie inaczej. A ludziom, których poznaje, zawsze powtarza to samo — przyjechała z niewielkiego miasta spod Sydney, chcąc poznać rodzinną miejscowość swojego ojca, którego nigdy nie miała okazji poznać, bo zmarł przed jej narodzinami. Stek kłamstw i bzdur, ale bezpieczniej, gdy nie opowiada swojej prawdziwej historii.
Masz ochotę wejść do środka? Zrobiłam lemoniadę — mówi po chwili, wskazując na drzwi wejściowe. Ma nadzieję, że zostanie chwilę dłużej, a nie zniknie po pięciu minutach, woląc robić coś innego, niż rozmawiać z nią, co przecież nie jest jego obowiązkiem. A jednak ma wrażenie, że czasem spędza z nią odrobinę więcej czasu, niż powinien.

John Weaver
powitalny kokos
nonsens#5543
yo — cm
about
Panna Renshaw miała wielkie szczęście, że program ochrony świadków zaoferował jej tak dogodne warunki. Mogła wszak skończyć uwięziona w apartamencie pod stałą obserwacją, z którego nie wyszłaby na krok dla własnego bezpieczeństwa, intensywnie składając zeznania przez długie miesiące. Jej prawnik, waga występku obrony koniecznej i posiadane informacje kwalifikowały ją znacznie niżej w hierarchii wartości AFP, dlatego zaoferowano jej protekcję na lżejszych warunkach. Dziesiątki stron dokumentów regulujących jej obecne jestestwo miało wzmóc jej bezpieczeństwo przez egzekwowanie określonych norm pod surową groźba kary, a przydzielony lokal tejże nie był obserwowany całodobowo. Wciąż jednak musiała liczyć się z namiarem stale monitorującym jej pozycję. Posiadała nawet ukryte urządzenie do wezwania wsparcia agentów na wypadek skrajnych niebezpieczeństw. Pozostawała wszak cennym zasobem w rękach biura terenowego, któremu zależało na zachowaniu jej żywej.
John starał się zapewnić tej dziewczynie należyte wsparcie, tłumacząc to sobie empatią, ale prawdę mówiąc, zajmowanie się cudzym problemem pomagało zapomnieć o szeregu własnych. Nadprogramowe wizyty stały się przyjemną rutyną i chyba dlatego, że podejmował je z własnej inicjatywy, kobieta poczuła jego szczerą troskę. Martwił się o nią, bo wiedział, że dla kogoś niewprawionego trzy miesiące to zdecydowanie za mało, by wejść w skórę nowej tożsamości. Wypełniał więc lżejsze służby spotkaniami u panny teraz już Rutherford, na ogół z początkiem i końcem roboczego tygodnia, a więź między nimi wzrastała, do czego nie powinien był dopuścić. Pewnie dlatego formalizował tak charakter tych spotkań, ostrzegając dziewczynę przed konsekwencjami nieroztropnych zachowań, ale ten profesjonalizm przepadał gdzieś w toni konwersacji bezpowrotnie.
- W ogrodniczkach byłoby Ci do twarzy. Nie myślałaś, żeby sobie jedne sprawić? - rzekł z uśmiechem, schodząc z formalnego tonu. Umorusana w ziemi Tali wyglądała przeuroczo, ale przede wszystkim dowodziła, że potrafi spożytkować czas bez odstawiania głupot. To połowa sukcesu w zapewnieniu jej bezpieczeństwa. - Kiedyś też pracowałem w ogrodzie, wiele lat temu w domu rodzinnym ze swoją matką. Plewienie chwastów nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć, ale kiedy przyszło do spędzania słonecznego lata w ogródku, byłem pierwszy do korzystania z jego uroków. - ciepłe wspomnienia rozgrzały jego serce, ale tylko na chwilę. Po nich nastąpił ból, wyrażony jedynie w słowach, w których nie było wylewnych emocji. - Chyba nigdy nie doceniałem jej wkładu w to miejsce. - westchnął jedynie, a na twarzy znów zagościł uśmiech, który posłał kobiecie z wyrazem otuchy. - Dobrze, że znalazłaś sobie bezpieczne zajęcie. Nawet tak brzydkie miejsce z odrobiną chęci można przystroić w coś ładnego.
Nawet tak brzydkie miejsce wyglądało lepiej, niżeli jego nowy dom. Niżeli puste ściany, w których nie było już żony, ni dzieci, były tylko walające się pod nogami puste butelki i sterta śmieci, których nie chciało mu się sprzątać. Ten przybytek był niczym w porównaniu do mieszkania, na które wymienił kochany rodzinny dom w pieprzonym kasynie.
- Chętnie wejdę. Na lemoniadę. - podkreślił zbytecznie, ale prawdą było, że intencje jego wizyty wcale nie zamierzały go od niej zdystansować, a wręcz przeciwnie - skrócić tą przepaść.
Podążał za dziewczyną wąskim przedpokojem do salonu, w którym się rozgościł, choć poniekąd był u siebie. Formalnie dokumentacja wskazywała na własność rządu federalnego, którego prawo egzekwował; miał też szereg zapasowych kluczy do drzwi. Można było więc uznać, że to ona była tu gościem... a jednak starał się nie dawać jej tego tak odczuć.
- Radzisz sobie świetnie, ale wiem, że nie jest Ci łatwo odnaleźć się w tej sytuacji. Pomyślałem, że gdybyś chciała o tym pogadać... czasem tu wpadam. Na przykład dzisiaj. Możemy rozmawiać. - w wykonywaniu swojej pracy ewidentnie radził sobie lepiej, niż w relacjach międzyludzkich, bo bardzo niezgrabnie zabierał się za prywatny wątek tej relacji. - Miałaś trzymać się bezpiecznej strefy komfortu - domu i kwiaciarni, ale mogę poświęcić wolny wieczór i zabrać Cię do jakiegoś lokalu. Inaczej jeszcze sama zapuścisz tu korzenie. - zażartował i skorzystał z oferty lemoniady, upijając kilka łyków z wręczonej szklaneczki.

tali rutherford
ODPOWIEDZ