głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Shelly
c z ę ś ć p i e r w s z a
Nie odpisał. Nie oddzwonił. Shelly zerknęła przez okno w samochodzie. Wiszący nad wejściem szyld potwierdzał, że znalazła się w dobrym miejscu. U Roba. Kto by pomyślał, że kontakty ze staruszkami z domów opieki mogą skończyć się odziedziczeniem baru? Historia niczym z filmu. Ciekawe jaki to gatunek... dramat czy komedia? Póki co w głowie pani Stern wyglądało to raczej na łamiącą serca tragedię.
Albert nigdy tak po prostu nie znikał. Jasne, zapominał odpisywać albo spędzał poza domem większą część dnia nawet; kiedy byli jeszcze razem, aczkolwiek teraz sytuacja wyglądała inaczej. Dziewczyna lubiła myśleć, iż zna swojego (wciąż) męża i umie prześwietlić mu myśli. Miała złe przeczucia.
Wysiadłszy z auta ruszyła przez ulicę bezwiednie marszcząc brwi. Zawsze podczas skupiania się na własnym, wewnętrznym świecie kobieta zaczynała prezentować się niczym zezłoszczona, mała dziewczynka. W rzeczywistości głowa pękała jej od wymysłów, domysłów i drobnych przemyśleń.
Dzyń. Uwieszony przy drzwiach dzwoneczek obwieścił czyjeś przybycie. Pub nie robił wielkiego wrażenia. Nie na niej. Standardowe miejsce, które po dwudziestej staje się zapewne czymś na kształt sportowej meliny z gwardią wiernych bywalców oraz grupkami fanów piłki nożnej. Rozejrzała się dokoła, łapiąc się na tym; że z niecierpliwością poszukuje wzrokiem znajomej sylwetki. Nie wiedziała tylko czy niecierpliwość wynika ze złości, że została pozostawiona bez odpowiedzi przez długi czas czy raczej z troski. Chyba z obydwu emocji na raz.
Jedyną osobą w zasięgu wzroku była stojąca za barową ladą kobieta. Nachylała się nad stosem papierów, raz po raz mówiąc coś (zapewne przeklinając wnioskując po jej minie) do siebie pod nosem. - Przepraszam? - Stern podeszła niepewnie, lecz "niepewność" wynikała z uprzejmości. Szatynka uniosła dłoń; a gdy oczy Reverie skupiły na niej uwagę Shells zbliżyła się i oparła przedramiona na czystej ladzie. - Szukam właściciela. Alberta Sterna. - mówiła pewnym, sympatycznym tonem wlepiając w rozmówczynię żywe oczy. Oczy wpatrujące się tak intensywnie, jak gdyby miały wmontowany w źrenice rentgen zdolny do wyłapania każdej tajemnicy.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
010.
the other woman
will never have his
love to keep
[outfit]
Jesień zdążyła zapukać do Lorne Bay.
Bywało trochę chłodniej, lecz nie na tyle - iż promyki słońca zaciskały się usilnie na karkach przechodniów. Ubiegły tydzień jawił się dla Reverie jako wyczerpujący, tysiące klientów - próba połączenia dwóch prac. Tfu. Bycie szefem dla zupełnie różnych od siebie środowisk - posiadało swoje granice. Gdy wychodziła z biura Queensland's arch-Development, wsiadała w samochodu - i po kwadransie znajdowała się na zapleczu baru „U Boba.” Czuła, że musi zwolnić - że na dłuższą metę poruszanie się w tym tempie doprowadzi ją do jeszcze większej katastrofy.
Niestety, z niczego nie mogła zrezygnować - poza tym odpuszczenie nie znajdowało się na liście obowiązków kobiety. Zawsze była uparta, silna - kochała ten stan niezależności, pozwolenie podupaść jednemu ze swoich dzieci opisywałoby ją jako przegraną. Nie było tu złotego środka.
W czasie tych siedmiu dni, zdążyła zauważyć jak jej relacja z Alberta ewoluowała w niespodziewanym dla żadnego z nich kierunku. Z rzucanych w jego stronę sarkastycznych uwag pozostały same okruchy. Zmieniło się zbyt wiele, a żadne z nich nie umiało tego we właściwy sposób poukładać albo nie chcieli - może ona sama nie chciała. Kilkukrotnie próby Sterna w kwestii pracowniczych pogawędek zmniejszała do minimum - odpowiadała pół-zdaniami - starając się nie wychodzić w tym na wredną jędzę. Za dużo miała na głowie, a rozmowy o jednodniowym romansie ze wspólnikiem wolała zrzucić na ostatni punkt do zrealizowania.
Nie unikała go, przynajmniej nieświadomie - oboje byli dorośli, i choć ten wieczór zamroczył ich dużą ilością trunków - seks uważała za kurewsko dobry. Możliwe, że nawet by to powtórzyła - gdyby nie kiełkująca w jej umyślę obawa przed tym co nastanie później. Od razu widać, że Albert Stern nie znajdował się grupie mężczyzn na jednorazowe zbliżenie. Z kimś takim się związujesz, w kimś takim się zakochujesz, z kimś takim bierzesz ślub i płodzisz dzieci.
A to było ostatnie czego Reverie Beardsley potrzebowała.
Raz spróbowała, sparzyła się - nie planowała kolejnych życiowych zawodzeń.
Z rozmyślań i wciskania nosa w dokumenty wyrwał ją kobiecy głos - w pierwszym odruchu zerknęła na zegar znajdujący się tuż nad drzwiami. Pierwsza w południe, o tej porze ładne kobiety prawdopodobnie po trzydziestce nie zjawiają się starych jak świat barach.
Na słowa nieznajomej brew Verie automatycznie poruszyła się ku górze. Wszystko było jasne. Niespodziewane ukłucie w żołądku wstrząsnęło Beardsley. - Dzień dobry. - szaro-zielone tęczówki przemknęły po twarzy kobiety. - Przed kwadransem wyszedł. - pamiętała gdy wgapiał w nią swe czarne oczy, pospiesznie wychodząc - chyba czekał jak go zatrzyma. Po raz pierwszy od tygodnia byli tutaj sami. - Powinien za chwilę wrócić, może Pani zaczekać przy stoliku. - rzuciła z wymuszonym uśmiechem i jakby nic wróciła wzrokiem do białych kartek.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Prawa brew drgnęła również dziewczynie. Nieznacznie, ledwo zauważalnie. Skanując stojącą za ladą kobietę starała się wyrysować w umyśle jej profil psychologiczny. Nieznajoma nie zachowywała się jak pracownica ani barmanka. Pojedynczy, nienachalny rzut oka na dokumenty wystarczał; aby Shelly zorientowała się, że nieznajoma pełni tu jakąś znacznie bardziej wyrafinowaną funkcję. Z pewnością niedrugorzędną. Mikro ruchy na ładnej buzi zdawały się zdradzać więcej niż Reverie by tego chciała. A może to tylko nadinterpretacja?
Na samym początku znajomości z Albertem młoda (wtedy jeszcze) Gallbary uwielbiała słuchać o synergologii. Mogła godzinami siedzieć partnerowi na kolanach, przeglądać kolorowe pisma i wskazywać palcem na zdjęcia gwiazd, polityków, dziennikarzy.. - A ona? - Jest wściekła. - Naprawdę? Skąd wiesz... Czy to dlatego, że tak dziwnie otwiera prawe oko? - czasy sprzed opętania Berty'ego przez pracę na rzecz społeczeństwa. Beztroskie chwile do których Shells bez zastanowienia by powróciła.
Ale słuchanie pseudo-wykładów wypełnionych ciekawostkami o ściągniętych brwiach, zaciśniętych wargach oraz napięciach w ciele nie oznaczało posiadania dyplomu z czytania ludzkich manier, gestów oraz mimiki. A dodatkowa zazdrość oraz wrodzona podejrzliwość pani Stern wcale nie pomagały a wręcz działały na niekorzyść. - Dziękuję. - z uśmiechem usiadła... na wysokim hokerze. Tak gdzie stała. Nie zamierzała odchodzić. - Pracujecie razem? Oh, Shelly. Shelly Stern. Miło mi. - szczuplutka, nieduża dłoń wyfrunęła do przodu. Shelly mówiła te słowa lekko i choć bezustannie czekała na dokumenty od Alby'ego - w pewien sposób zaznaczała tym samym teren. Stern. Pani Stern. A Ty, to kto?
Była psem ogrodnika. Niby pragnęła iść dalej, nie wyobrażała sobie powrotu do starej codzienności; ale idea męża kontynującego życie bez niej kuła ją w serce. Równocześnie sama szatynka nie miała żadnych skrupułów i bawiła się relacją z młodszym kolegą z pracy. Wiedziała, że chłopak jest w niej po uszy zauroczony; niekiedy zachowywali się niczym para, lecz balansując na krawędzi nigdy jej nie przekraczała. Gdyby Jean wyleciał jak Filip z Konopii z tekstem ...bo właściwie to jesteśmy razem, nie? bez problemu mogłaby uśmiechnąć się kwaśno, zmarszczyć czoło i w udawanym zmartwieniu wymruczeć: - Oh, ale przecież... jesteśmy przyjaciółmi? Czy kiedykolwiek sugerowałam coś innego? Jean mógłby myśleć i myśleć; siedzieć i siedzieć - prędzej by zniósł jajo a i tak nie znalazłby odpowiednich przykładów potwierdzających manipulacje koleżanki.
- Nie chciałabym rozmawiać o nim z osobami trzecimi , ale... jak sobie radzi? W tej nowej roli? Jak sobie radzi z odejściem... Roba? - szukając właściwego imienia musiała rzucić okiem na leżące przed nią menu z wielką nazwą lokalu wypisaną na szczycie. Z drugiej strony... czy zobowiązana była znać wszystkie imiona?

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Spięte nieco wyżej włosy niesforny kok złotą spinką, co jakiś czas uwalniały kosmyki, w taki sposób, że twarz kobiety wydawała się bardziej ludzka. Może, nawet przyjazna - zwłaszcza, kiedy nie czuło się bezustannego ciągnięcia, ale to wcale nie oznaczało, że taka była. Ta sama płeć wprawiała w Reverie niewątpliwe powiewy nudy; kobiety zwykle za nią nie przepadały - a niektóre niejednokrotnie próbowały konkurować. Właściwie nie wiedziała po co - i w zasadzie wcale jej to nie obchodziło. Miała jedną przyjaciółkę, która zarazem była jej siostrą - Clacy Beardsley nigdy nie wykonała żadnych złowieszczych ruchów w kierunku Verie; obydwie o siebie dbały - kochały się, mogły bezustannie spędzać ze sobą czas - i to było wystarczające.
Może przez ten brak innych pięknych kobiet w swoim życiu sprawiał, że nie potrafiła z nimi rozmawiać. Rzecz jasna, nie obawiała się - czasami świadomie je unikała. Zawsze jej się wydawało, że tak zwane small-talk z obu stron było wymuszone, sztuczne - wciśnięte na siłę, by w oczach innych nie wykreować się na zimną sukę. Revie nie podobały się takie zachowania, wolała nie mieć nikogo - niż nieustannie nakładać na swą twarzyczkę przyjacielską maskę - a jednak, gdzieś w głębi swojej podświadomości nie raz brakowało w jej egzystencji przepięknej dziewczyny (i nie byłaby to wiecznie stojąca po jej stronie Clancy), która poprowadziłaby ją w stronę rozsądku. Powiedziała parę słów więcej, niekoniecznie tych miłych, przycisnęła metaforycznie do muru - by wiecznie przepracowana Reverie wycisnęła z siebie więcej, niż nieustanne skrywać się samotnie w czterech ścianach.
Ponownie uniosła spojrzenie, a dostrzegając kobiecą sylwetkę siedząc na przeciwko niej, poczuła jak jej szczęka zaciska się w irytacji. Nienawidziła gdy jej przerywano - szczególnie gdy poświęcała wiele godzin nad dokładnym rozliczeniem wszystkich niedopilnowanych od śmierci Roberta dokumentów. Językiem nawilżyła wargę, niebieski długopis odkładając w charakterystycznym dźwięku na blat. - Jesteśmy partnerami. - wyrzuciła od niechcenia, kątem oka zerkając w stronę drzwi od zaplecza; cicho westchnęła doskonale zdając sobie sprawę, że za późno było już na ucieczkę. - Znaczy wspólnikami. - poprawiła się, ale nie nieśmiało, wręcz pewnym - mocnym tonem. - Bob przepisał nam to miejsce. - wcale nie musiała się tłumaczyć, lecz nieustępliwe spojrzenie nieznajomej podpowiadało Beardsley, że nie raczy odpuścić. - Oh... - z pomiędzy ust wydobyło się lekko zaskoczone mruknięcie, niczym jak lisica przeskanowała twarz rozmówczyni. Normalnie inna kochanka w takich okolicznościach poczułaby się głupio, nie na miejscu - jednak Reverie jak mało kto potrafiła kontrolować sytuację. Skoro mityczna (a teraz już prawdziwa) Shelly zagościła w ich progach i w ciągu pięciu sekund od wizyty nie rzuciła się jej na szyję - to znaczyło, że Albert Stern nie pochwalił się prawie-ex-małżonce o upojnej nocy sprzed tygodnia. - Reverie Beardsley. - chwyciła za dłoń szatynki delikatnie ją potrząsając. - Wydaję mi się, że sobie radzi. - jedno proste niewyjawiające właściwe nic zdanie, było to niezmiernie dziwne - że ukochana woli zapytać o emocjonalny stan zupełnie obcej dla siebie kobiety, niż własnego męża.
Niezłe ziółko z tej żoneczki. Kąciki ust Vie drgnęły.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
- Domyśliłam się, że chodzi o partnerów biznesowych. - grzecznie przekręciła głowę na bok i zaśmiała się lekko jakby siedziała na sycylijskim tarasie popijając wino z najlepszą przyjaciółką. Nie wydawało się to jednak fałszywe. Dziewczyna rzeczywiście była uprzejma względem nieznajomych. Ostrożna, niekiedy nawet przesadnie; acz zawsze miła i z uśmiechem na twarzy. Dlatego Albert się w niej zakochał. Choć była znerwicowanym, zazdrosnym nerwusem miała serce ze złota.
Ponadto, z łatwością wprowadzała ludzi w komfort. Przy niej czuli się słuchani i widzeni. Otrzymując odpowiedź sprawiała wrażenie niesamowicie przejętej każdym słowem. Spijała zdania z warg w odpowiednich momentach otwierając lekko usta w zamyśleniu, wywracając oczyma bądź kręcąc łepetyną. Ktoś mógłby uznać taki poziom animowania dyskusji amatorskim aktorstwem, acz wystarczyło przyjrzeć się Stern; aby dostrzec, że i to nie należało do teatrzyku. Shelly nie kontrolowała emocji, które wypływały na jej buzię. W związku z tym pojawiało się na niej wszystko. Teraz, oblicze kobiety rozbłysnęło autentyczną troską. - Ah, to Ty. Przykro mi z powodu Twojego dziadka. Albert nieco o Tobie wspominał. Znaczy... o grzebaniu w poczcie, sądzie i organizowaniu pożegnania... - pomachała ręką, niby przypadkowo wymieniając większość negatywnych sytuacji. Po prawdzie, właśnie tymi głównie dzielił się Bert co dotychczas nie wprowadzało Shells w konsternację. - Nie chciałam przychodzić na stypę nie znając... Boba. Poza tym, pewnie jako gospodarze mieliście dużo do roboty. - z westchnieniem zerknęła na stojące na plecami Revie szklanki. - Mogę prosić szklankę wody? - brązowe ślepia roziskrzyło nowe uczucie.
Kiedy Vie odwróciła się tyłem kontynuowała. Połowicznie, aby wypełnić ciszę; połowicznie, czując potrzebę mówienia. - Od tamtego wieczora się nie odzywał. To do niego niepodobne, a zapewne zdążyłaś go poznać. Bywa skryty. Uznałam, że lepiej sprawdzić czy wszystko w porządku. Wciąż jesteśmy małżeństwem. - ostatnie zdanie było rzucone na tym samym tonie co inne. Symultanicznie jawiło się niczym wbita w szczyt flaga. - Martwię się. - to akurat prawda.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Od Shelby Stern biła aura uprzejmości. Sternowie obydwoje byli tacy... przyjacielscy, aż irytująco przyjaźni. Była pewna, żeby się nie polubiły (odrzucając całą tą sytuację pieprzenia jej męża) - całkowicie się od siebie różniły. Shelly prezentowała się jako te idealne dziewczę, śliczne - skromne, nieśmiała - a zarazem całą sobą pomocne. Książkowy przykład „girl in next door” czy jak to aktualnie wybrzmiewa „pick me girl.” Na samą myśl Reverie odczuła odruchy wymiotne, nie zazdrościła jej - zwyczajnie nie mogła pojąć - co takie dziewczęta mogą sobą zaprezentować.
W tym świecie, nowym - większość kobiet zarzynało się by stawić czoło - jednemu z wielu uprzywilejowanym mężczyzn; a jednak wciąż nie były wystarczająco dobre, by spełniać wszystkie wymagania na wyznaczonym stanowisku. Dla dziewczyn pokroju Stern wszystko było dawane na tacy, nie musiały nawet ruszyć palcem - by dostać upatrzoną przez siebie zabawkę.
Normalnie by prychnęła, wywróciła oczami i odwróciła się na pięcie pozostawiając ją w samotności, aczkolwiek wiedziała, że to niegrzeczne - niekulturalnie zostawiać małżonkę wspólnika na pastwę losu. Eh, te popieprzone społeczne wymagania. - Cóż, na szczęście ostatecznie doszliśmy do porozumienia. - gdybyś tylko wiedziała w jaki sposób; przez moment poczuła żal, a nawet odrobinę wstydu - oczywiście, nie sądziła że popełnili wtedy błąd; choć z drugiej strony obcowanie ze wspólnikiem, by później prowadzić interesy nie było najodpowiedzialniejszym wyborem. Nie-mniej-jednak była pewna, że ten ułamek słabości nie przysłoni oczu, by rozsądnie sprostać wyzwaniom - na tyle, by bar pod ich okiem ostatecznie nie upadł; i tak było już słabo - na tą chwilę (nim Shelly jej przerwała) naliczyła się więcej strat niż zysków. Oh, będą musieli porozmawiać - tylko, że sytuacja pomiędzy nimi jeszcze nie ochłonęła. - Dziękuję. - odpowiedziała, tym razem starając z siebie wyrzucić ciepły uśmiech; wspomnienia o Robercie zawsze koiły jej serce - cóż, dziadek tak na nią wpływał - nieważne jak bardzo było źle wielu negatywnym emocjom potrafił zapobiec. - To prawda, sporo się działo. - jeszcze zanim mocowali się ze sobą na zimnej posadzce. Nieznośna matka, próbujący ją zaczepić Charles. Wszystko się wtedy pieprzyło nie tylko oni. - Jednak nie miałaby nic przeciwko gdybyś dołączyła do męża, Albert tym bardziej nie. - wtedy to co stało się później; nie miałoby miejsca - Stern powróciłby bezpiecznie do domu - a ona zachlałaby się w samotności - ewentualnie zadzwoniłaby po Jamesa - było to jednak mniej niż prawdopodobne.
Podała jej szklankę zapełnioną wodą, sobie jednak serwując drinka. Kij, że było po pierwszej - skoro ma tu przetrwać z dwójką Sternów - to się jej należy. Ukłucie w żołądku powróciło. Dlaczego się nie odezwał, skoro miał tak w zwyczaju? Zrozumiała, że była tego powodem - zamoczyła usta w trunku odstawiając go na blat. - Nie mi to oceniać, nadal dobrze się nie znamy. - to akurat była prawda, zamienili zaledwie dwie niezwiązane z pracą rozmowy; to jednak nie było wystarczające, aby nauczyć się go czytać. Z ich dwójki to Alby był znawcą. - Rozumiem i przykro mi, ale ja naprawdę nic nie wiem. - dla Beardsley kłamstwo nie stanowiło trudności, przechodziło jej przez gardło jak kilkuprocentowy trunek. Z zamiłowaną łatwością.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Albert
Zastanawiał się jak długo to potrwa. Był prostym facetem, lubił mieć wszystko wyłożone. Nienawidził domysłów oraz gierek. Nie podejrzewał Reverie o te drugie, aczkolwiek okoliczności w jakich aktualnie się znaleźli przypominały właśnie jakąś wyjątkowo trudną, wyrafinowaną partię szachów (do której nie czuł się kompletnie przygotowany). Wykonali swoje ruchy a jedyne spośród ich pionków tkwiły po przeciwnych stronach planszy. Rozmawiali, żartowali, zerkali na pole bitwy unikając podejmowania jakichkolwiek konkretnych kroków. Stern nie był przekonany czy jest o czym rozmawiać. Breadsley chyba postawiła kropkę nad niewidzialnym i - ...i zamknęła sprawę wraz z pójściem pod pamiętny prysznic. Najdłuższy przysznic świata.
Niemniej, jeżeli w ogóle rodził się w jego głowie pomysł dyskusji - zasadniczo świadczyło to o istnieniu tematu. Socjolog nie przepadał za poważnymi dysputami, uciekał od nich. Jeśli więc teraz odczuwał nie tyle chęć co potrzebę domknięcia kilku kwestii zapewne powini...
Przeszedłszy kolejną przecznicę w oddali dostrzegł szyld baru. Upił jeden z ostatnich łyków czarnej kawy a papierowy kubek wyrzucił do kosza. Czy naprawdę potrzebował pogadanki o seksie? Pasowało mu takie rozłożenie sił. Wiedzieli co się stało, nie komplikowali spraw. Usiłowali ich nie komplikować. Choć wszystko troszkę się już pogmatwało.
Zwykle kobiety "łapią uczucia". Po stosunku narasta w nich pragnienie poznania seksualnego partnera, zbliżenia się do niego. Po tej pojedynczej, wyrwanej z życiorysu nocy Alby poczuł jak fascynacja względem Vie w nim dojrzewa. Myślał o niej częściej niż by się do tego przyznał; w sytuacjach znacznie odbiegających od sfery biznesowej. Niekiedy zagadywał ją podczas pracy. Czasem próbował rozbawić i doświadczał dzikiej satysfakcji widząc cień uśmiech na jej ustach. Robił to zapewne z nudów. Wykorzystywał okazję na doznawanie rzeczy leżących poza jego zasięgiem.
Nie zauważył stojącego po przeciwnej stronie auta. Wszedł do środka; w pierwszej kolejności jego ciemne, intensywne ślepia dosięgły uwagą Revie. - ... ja naprawdę nic nie wiem. - ich spojrzenia się skrzyżowały. Siedząca tyłem kobieta obróciła się ku niemu - na buzi Shelly pojawiły się pojedyncze plamy. Wpatrywała się w niego, jakby niepewna czy postawić na złość czy zatroskanie. - Sheila. - uśmiechnęła się niemrawo, nadal niezbyt przekonana; ale wstała z hokera i wtuliła się w klatkę piersiową męża. W końcu brunet tak zachęcająco wyciągnął ku niej otwarte ramię. Jak gdyby witał ją, przygarniał do domu... - Czego nie wiesz? - uważne oczy wpatrywały się w Vie. - Podpytywałam Twoją partnerkę biznesową o Twoje samopoczucie. - nikt inny a Shells wyrwała się do odpowiedzi jak nagorliwa uczennica. Zwykle winą za takie zrywy obarczała ADHD. -Dzwoniłam... Tydzień temu. Trzy dni temu. Czemu nie odbierasz telefonu? - w środku wypowiedzi kątem oka zerknęła na Breadsley niby w poszukiwaniu kobiecego wsparcia. - Byliśmy zajęci. Poza tym... Możesz na moment? - kiwnąwszy porozumiewawczo do Rev przeszedł z Shelly do jednego ze stolików-boksów. Shells nie chciała siadać. Skrzyżowała ręce na piersi. Słuchała.
Słuchała ze zmarszczonym czołem, niemalże ciskając iskrami na podłogę. Pod koniec wypowiedzi Alberta rzuciła Reverie prędkie zerknięcie. Już nie tak pewne. Niemalże ukradkowe. Kiwnęła łepetyną. Z piersi wydała głębokie westchnienie. - Tak. Od dawna mówili nam, że lepiej się nie kontaktować; ale mówili też o prędkim załatwieniu formalności. Nigdy nie trzymaliśmy się tych instrukcji. Szczególnie Ty. Co się zmieniło? - powoli docierało do niej co. Dalsza rozmowa nie była długa. Bert zapewnił ją, że czuje się dobrze. Ona niechętnie wpomniała o pracy i zgodziła się nie zamartwiać. Znowu się do siebie przytulili i pani Stern z egoistyczną satysfakcją chłonęła fakt; iż przyciskał ją do siebie tak mocno jak zwykle. Niedługo potem ruszyła do wyjścia a Alby przeszedł za ladę (po drodze zabierając wciąż wypełnioną szklankę małżonki). Przecisnął się obok szatynki i nalał sobie whisky. "Kij, że było po pierwszej".

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Miała wrażenie, że znajduję się w małym pomieszczeniu - z lustrem weneckim po prawej stronie - przez które ogląda ją kilkoro funkcjonariuszy. Shellby pod osłoną ciepłego promiennego uśmiechu, wykonywała w tej chwili ckliwe przesłuchanie. Na szczęście Rie nie łatwo było rozszyfrować, kłamanie - manipulowanie, obchodzenie się z prawdą stanowiło dla niej normalność.
Przedstawiając dom potencjalnym klientom niejednokrotnie ukrywała te najmniej widoczne utrudnienia względem posiadłości. Z łatwością wychodziło jej owianie ludzi wokół palca, wymijanie w rozkoszny sposób prawdziwych odpowiedzi. Shelly nie była trudną przeciwniczką, a jeżeli Beardsley miałaby przyznać - daleko jej było to własnego męża.
Albert nie mówił, nie wypytywał - zwyczajnie obserwował, w gładki sposób docierał do prawdy. W sumie pomagały mu te wielkie sarnie oczy; po prostu był w tym fachu doskonały, wiedział jak podejść - jak sprawić, że drugi człowiek sam rozkładał się przed nim na łopatki.
I o to nagle się zjawił Wielki człowiek (dosłownie) wybawca.
Odetchnęła z ulgą, naprawdę poczuła się lepiej - gdy zielone tęczówki ujrzały jego sylwetkę przed sobą. Kiwnęła głową, a buzię dziewczyny ozdobił cień delikatnego uśmiechu. Shellby zniknęła, nie na tyle by nie znajdować się w zasięgu wzroku Vie, ale w taki sposób by nie skupiać na niej własnej uwagi.
Nie chciała cieszyć się ich konwersacją, to była sprawa dwójki ex-małżeństwa; nie słyszała wiele - jedynie niektóre ze słów dochodziły do elfich uszów. Dlatego nie podnosiła głowy znad kartek, przez cały czas przesuwała wzorkiem z jednego rachunku, na drugi - nie podobały jej się żadne z wyliczeń. Nie sądziła, że odziedziczając bar będzie musiała włożyć w niego o wiele więcej niż w rzeczywistości zarobi. Dobrze, że obydwoje byli kasiaści; jednakże nie miała pojęcia jak Stern zareaguję na te nowe - niekoniecznie pozytywne nowinki.
Usłyszała zatrzaskujące się drzwi, zero znaku po drobnej sylwetce - automatycznie zmarszczyła brwi, żadnego pożegnania - choć jeszcze nie tak dawno, gdyby mogła to najchętniej weszłaby do jej głowy. Coś zirytować - a raczej ktoś; wielki chłop przeciskający pomiędzy blatem a ciałem szatynki.
Oczy powróciły do papierów, tym razem sztucznie, trochę na siłę - wcale nie mogła się skupić - dostrzegając, że wisi nad nimi aura nieporozumień. - Powinniśmy zacząć oszczęd... - nie dokończyła obracając się na pięcie, a plecy opierając o blat. Ponowne zmarszczenie brwi, lecz nie w irytacji, nie w zaskoczeniu... a raczej odczuciu delikatnego zmartwienia(?) Trudna sprawa, na tyle że zaschło kobiecie w gardle. - Wszystko w porządku? - wiedziała, że nie. Przecież stał przed nią taki bezbronny, lekko zdystansowany - zupełnie tak jak sprzed miesiąca na sali sądowej. Niestety, Reva nie była najlepszym kompanem do pocieszania - w ogóle nie znała się na rodzinnych dramatach, zwłaszcza nie na takich - gdy nie wybuchały wojny, a każdy uciekał z tonącego statku. - Chcesz porozmawiać? - tak, o tym porozmawiajmy, o wszystkim - byle nie o nocy w której oboje doprowadziliśmy się do spełnienia.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Zaciekawienie Reverie było czymś nowym. Skupiłby się na nim, gdyby nie to; że myśli błądziły mu wokół Shelly. Dwie kobiety z którymi się pieprzył w jednym pomieszczeniu. Dwie pary oczu, wpatrujące się w niego w tym samym momencie. Zrobiło się tłoczno. I dopiero w tym tłoku poczuł się... źle. Nie był taki jak one. Seks na złość pasował mu dopóki nie zobaczył buzi małżonki - przecież wszystko nadal byli małżeństwem. Czuł się jak drań rozmawiając z nią i wiedząc jak smakują usta Revy. Budowanie nowych relacji podobnego sortu, gdy fundamenty starych wciąż tkwiły w ziemi nie wydawało się w jego stylu. Może Sheila nie miała problemu ze spaniem w łóżku z innym facetem wciąż nosząc nazwisko Alby'ego; ale sam Stern chyba jednak miał z tym większy problem niż sądził. Z puszczeniem hamulców. Po nocy (a raczej kilku godzinach) spędzonych z Beardsley wyrwał się z monotonii własnych rytuałów i zasad. Odwiedziny Shellz wybiły go z nowego rytmu i brutalnie sprowadziły na ziemię. Przypomniały mu kim jest.
- Tak, w porządku. - Vie miała rację. Uniósł gardę. Wrócił mężczyzna z uprzejmym, lecz nieco kamiennym i niemalże oziębłym obliczem. Ten, który stał pod sądem. - Nie. A Ty? - przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią wyczekująco. Cisza mu nie ciążyła. Stawała się niezwykle wymownym narzędziem. Sugerowała, że mógłby zadać jej dokładnie to samo pytanie. Czy jest coś o czym powinni porozmawiać?
- Mówiłaś coś o oszczędzaniu? Pokaż. - nie czekając na odpowiedź (być może 'okienko' zostało zamknięte; chwilka minęła i aktualnie to brunet nie widział już sensu w dyskutowaniu o jednorazowym wyskoku?) zniwelował dzielący go od papierów dystans i wbił w nie ślepia; które nagle zaczęły wydawać się zmęczone. Podmarszczone czoło świadczyło o dezorientacji tymi wszystkimi liczbami. - Nic z tego nie rozumiem. Daj znać ile potrzebujemy; przeleję pieniądze na konto firmy. - jak gdyby nigdy nic wrócił do swojej szklanki z której upił duży łyk.
Niby napomniał o trzymanej w banku fortunie, ale nie wchodził w szczegóły. Bo po co? Nie lubił o niej mówić. Rozdawana na prawo i lewo pewnie szybko się skończy; ale póki co nie wisiało nad Albertem ryzyko bankructwa. - Mam nadzieję, że spotkanie nie było zbyt niezręczne. Shell potrafi być przytłaczająca. Jest intensywną osobowością. - nie brzmiało to ani jak komplement ani jak skarga. Przestroga? - To moja wina. Zapowiadała się, ale nie odsłuchałem wiadomości.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Sama czuła się zaskoczona, skąd wzięło się w niej nagle zainteresowanie drugim człowiekiem - zwykle nie wchodziła w sytuację, które mogłyby rozproszyć jej umysł, sprawić, aby stała się bardziej melancholijna. Z drugiej zaś strony samopoczucie Sterna w ich relacji(?) odgrywało dużą rolę. Prowadzenie wspólnego interesu powinni stawiać na górnej półce, a skoro humor uległ zmianie - a dystans pomiędzy dwójką zaczął być wręcz namacalny - część kobiety odnosiła wrażenie, że była tego powodem.
Rzecz jasna, nic nie powiedziała niespodziewanemu gościowi - nie gryzła się nawet w język. Beardsley mogłaby być przez nią torturowana, a i tak nie wydusiłaby z siebie żadnych tajemnic. Była idealnym kompanem do powierzania sekretów. Wychodziło jej to naturalnie.
Zmarszczone brwi wygięły się w charakterystyczny łuk; zawsze był taki rozgadany, a w wypowiedzianych przez mężczyznę słowach było czuć nieśmiałe ciepło. Teraz jakby powrócili do korzeni - do pierwszych niezręcznych rozmów z początku ich znajomości, kiedy nic nie było jeszcze takie oczywiste. Myślała, że przebrnęli przez tą niewidzialną barierę złośliwości, widocznie jedno wydarzenie wszystko rozmywało.
- Nie. - odpowiedziała cichym, lekko zdezorientowanym tonem, wciąż nie chciała rozmawiać o wspólnej nocy, nadal w jej głowie pojawiało się pytanie „po co?” Zaspokoili się, Alby przeszedł swój „pierwszy raz” w postaci urokliwego seksu na złość. Revie nie czuła się wykorzystana, nie przeszkadzał jej tym bardziej fakt bycia osobą na pocieszenie. Poczuli się bardzo dobrze w swoim towarzystwie, a dalsza część nocy skoczyła do ciekawych rozmiarów. Dla niej wszystko było jasne; nawet to co nie zostało wypowiedziane.
Przynajmniej z pozoru; bo kiedy się zbliżył, czujne oko kobiety nieznacznie obserwowało męską sylwetkę. Nie był sobą, co czyniło w Verie niezręczność, delikatnie pogubienie. Wolała go sprzed wizyty Shelly. - Potrzebujemy z 30k. - rzuciła w lekkim niedowierzaniu, ponownie przesuwając jasnymi tęczówkami po buzi rozmówcy. - Powinniśmy się na to złożyć... - pół-na-pół jak prawdziwi biznesowi partnerzy - choć Vie nie uśmiechało się przelewanie latami zbieranymi oszczędności na konto firmy (może i miała kasę, ale na własne wydatki); wiedziała, że ostatecznie czułaby się źle z porzucaniem metaforycznego „tonącego statku” prosto w ramiona Sterna. Oboje w tym tkwili, także oboje powinni się poświęcać. - Nie martw się, było w porządku. - może nie do końca, zarzucanie pytaniami przez Shell wprawiało w stan braku swobody, aczkolwiek Beardsley potrafiła sobie z tym radzić. - To nie moja sprawa, nie musisz jej zapowiadać. - te miejsce było tak samo jego jak i jej; mógł zapraszać kogo chciał i vice-versa. - Wyjeżdżam na weekend. - rzuciła w końcu, uciekając wzrokiem by po chwili powrócić do papierów, które zaczęła wkładać w odpowiednie teczki. - Mark weźmie na siebie więcej zmian, aby nie zostawiać Cię z tym wszystkim zupełnie samym. - dodała, wolną dłonią łapiąc za szklankę, która przechyliła na raz.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Skoro nie chciała o niczym rozmawiać kiwnął łepetyną i od razu przeszedł do tematów biznesowych. - Nie przejmuj się tym. - właśnie tak załatwiał sprawy związane z pieniędzmi. Przynajmniej odkąd dorobił się na giełdzie. Szybka piłka. - Następnym razem Ty opłacisz... coś... na pewno... Tym się nie przejmuj. - powtórzywszy kiwnął brodą w kierunku papierów.
...nie musisz jej zapowiadać - Jakby nie patrzeć jesteśmy w pracy. - niemal wszedł rozmówczyni w słowo. - Nie uważam, żeby spontaniczne odwiedziny bliskich były na miejscu. W tym przypadku winą obarczam jednak siebie. Zapomniałem się. - w więcej niż jednym wypadku. Zapomniał nie tylko o oddzwonieniu, ale również o przyzwoitości. Zapomniał się wybrzmiało mocno i niejednoznacznie biorąc pod uwagę pauzę jaka nastąpiła po wypowiedzeniu owych słów. Jakby sam Albert zastanawiał się nad ich rzeczywistym znaczeniem.
- Oh? Niespodziewane wakacje? - z zamyślenia wyrwała go dopiero następna informacja. Prędko sprawdzając grafik w głowie doszedł do dosyć niewygodnych wniosków. - Planowałem wziąć sobotnie popołudnie wolne. Wizyta rodzinna. - nie chciał mówić o ojcu siedzącym w więzieniu. Nie wstydził się go ani specjalnie nie ukrywał, ale znał na pamięć wachlarz osobliwych spojrzeń po otrzymaniu tej informacji i żadne spośród nich nie pozostawało na tacie suchej nitki. Ludzie z góry zakładali, że Stern Senior jest absolutnym zwyrolem. Bo kto, jak nie rasowy degenerat, ląduje za kratkami na dwadzieścia pięć lat a później dokłada do wyroku kolejnych parę wiosen za spowodowanie trwałych obrażeń na koledze z celi? Stern wciąż nie pogodził się z myślą, iż ojciec może nigdy nie wyjść na wolność. Nie ze swoim niereformowalnym zachowaniem oraz nieustępliwymi problemami z gniewem. - Powinniśmy jeszcze raz rozliczyć cały miesiąc i zrobić odrobinę miejsca na kolejny etat. Nie możemy tak żyć. Żadne z nas. Ty jeździsz z jednej roboty do drugiej; ja za moment zacznę zaniedbywać uczelnię i Oak Tree. Nie po to odrzuciłem Cambridge; żeby teraz lekceważyć rzeczy na których najbardziej mi zależy. - odrobinę się uniósł. Oczy rozbłysły mu irytacją. Ścięrkę którą wycierał szklankę odrzucił na bok. Podparty na dłoniach wpatrywał się przed siebie.
Dzyń. - Zamknięte! - oj, chyba stracili klientów ponieważ wesoła para wciskająca się do wnętrza natychmiastowo zamarła; a przy wyjściu obejmujący ukochaną mężczyzna mówił pod nosem coś o nienormalnym pojebie.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Reverie nie cierpiała kwestii finansowych, w ogólnie nie lubiła rozmawiać o pieniądzach. To jakie kwoty ludzie posiadali na kontach było wyłącznie ich sprawą, mimo to w tonie Alberta odczuła lekceważenie - nie jej; a samej kwintesencji problemu. Nie po to odziedziczyli bar, aby go teraz utrzymywać - niestety owe zdanie zawisło w jej ustach, zamiast odpowiedzieć jedynie kiwnęła twierdząco głową - decydując się nie wchodzić w kolejną grę słowną - jeżeli tak bardzo tego chciał, pomogą wymieniać się kosztami.
- Okay. - rzuciła, kątem oka zerkając w stronę mężczyzny. Odczuła odrobinę ulgi, gdy ich umysły skupiły się na prowadzeniu biznesu - wspólna noc sprzed tygodnia odlatywała w zapomnienie. Tak było lepiej. Tak było wygodniej - otwieranie „Puszki Pandory” skomplikowałoby o wiele więcej, niż było teraz w rzeczywistości. Sprawa została zamknięta. - Mamy to ustalone. - dodała, znowu marszcząc nieznacznie brwi - wzrok nadal jej uciekał, patrzenie w stronę Sterna wydawało się w tej chwili dla kobiety nieprzyzwoite. Dziwnie uderzające.
- Planowałam to od miesięcy, ale w międzyczasie wydarzyło się to wszystko. - śmierć Roberta, walka o lokal - a aktualnie próba uratowania lokalu. - Wyleciało mi z głowy. - wzruszyła ramionami, właściwie nie zamierzała się tłumaczyć - lecz cichy głosik podpowiadał Verie, iż tak było dojrzalej; odpowiedzialnie - pozostawianie go tutaj bez żadnego uprzedzenia, lub po zaledwie krótkim komunikacie nie klarowało się ze słowem wspólnik. Choć byli w tym nowi - a Beardsley nigdy wcześniej nie musiała dzielić się władzą - uznała, że należał mu się szacunek. - Okay. - ponownie, lecz tym razem w zamyśleniu rzucone stwierdzenie, po raz kolejny oparła się plecami o blat - spoglądając w stronę kredowej tablicy, na której charakterem pisma Boba były wypisane specjały lokalu. Westchnęła, wierzchem dłoni przesuwając po włosach - palcami łapiąc za złotą spinkę, którą ostatecznie zsunęła - a lekko rudawe kosmyki opadły na kobiecie ramiona. - Mamy kolejną komplikację. - zmarszczyła nosek, z teczki wyciągając kilka białych kartek. - Masz rację. - właściwie miał rację w każdej kwestii - co jednocześnie ją zaskoczyło i uradowało - złapała za hoker przysuwając go do blatu, a następnie umieściła na nim swój zgrabny tyłek. - Powinniśmy kogoś zatrudnić. To działało, gdy bar był chwilowo zamknięty. Teraz co weekend mamy niezły tu Sajgon. - skwitowała wyrzucając z siebie kolejne głośne westchnięcie - by zaraz gwałtownie drgnąć usłyszawszy nieopodal głośniejszy ton wspólnika.
Coś tu się odpierdalało. I to kurwa ewidentnie. Wielkie oczy automatycznie zogniskowały się na tęczówkach Sterna, twarz zmieniła się w niczym ogromny znak zapytania.
Nie bała się go. Raczej jakby bardziej zapragnęła.
Spodobało się jej te nowe porywczo-władcze oblicze Alberta Sterna.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
ODPOWIEDZ