lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Zbliżał się wyjazd do Indonezji, a co za tym idzie opuszczenie przez Isaaca ośrodka zamkniętego, w którym przyjmował chemię. Miał się na nowo pojednać ze swoim przyjacielem i wylecieć razem z nią i Gaią na wyspę, która miała przynieść im wybawienie od zmartwień, problemów, pracy. Dla każdego ten wyjazd był trochę czym innym, ale każdy go równie mocno potrzebował. Dla Evy miał to być swoisty rytuał oczyszczenia.
Ostatnie miesiące spędziła w cierpieniu spowodowanym nagłym wypadkiem samochodowym Orchid. Tygodniami nie wychodziła z przyczepy, była o krok od powrotu do kokainy, odwróciła się od rodziny i przyjaciół, a jej, już i tak chude, ciało uszczupliło się jeszcze mocniej. Na fragmentach jej ciała malowały się kolorowe wykwity po długim spaniu i leżeniu na podłodze, bo przecież łóżko było zbyt przesiąknięte Nią. Utopiła się we własnym smutku sięgając najgłębszego ze wszystkich den, nie liczyła nawet, że nadejdzie dzień, w którym będzie gotowa wypłynąć na powierzchnię. Potrzebowała pomocy w doprowadzeniu przyczepy do ładu i składu, w przygotowaniu posiłków czy umyciu się. Doskonale pamiętała ciepłe dłonie Gai na jej ciele pomagające jej zmyć pianę. Wkurzoną Viper zmywającą plamy brudu z blatu kuchennego. Adama z zakupami przed jej domem. I tego felernego smsa wysłanego na rodzinnym chacie. Wiadomość po indonezyjsku mająca być pożegnaniem z rodziną, tym ostatnim.
W tamtym momencie była pewna, że zdobędzie pieniądze by wylecieć do Indonezji, tam znajdzie jakieś gościa spod ciemnej latarni, który sprzedałby jej trochę kokainy, odnajdzie najpiękniejszą z możliwych plaż, poczeka na zachód słońca i obserwując jak niebo pokrywa się pomarańczą zażyje śmiertelną dawkę białego proszku. Odejdzie w iluzji szczęścia, na narkotycznym haju, który miał jej oszczędzić bólu, a tam, po drugiej stronie tego cholernego mostu, będzie czekała na nią jej piękna, kolumbijska miłość, dla której gotowa była wskoczyć w ogień. Gdyby tylko miała świadomość jak skończy się kupno samochodu przez Orchid to nigdy by jej na to nie pozwoliła. Albo sama by prowadziła. To Amalia powinna być po drugiej stronie, to ona na to zasłużyła, a nie dziewczyna, która nie miała światu do zaoferowania nic innego niż dobroć, ciepło i miłość. Do tej pory Eva była pewna, że na nią nie zasługiwała. Wyrządziła światu zbyt wiele krzywdy by Los mógł jej zaoferować tak cudowną istotę. I, może właśnie dlatego ją otrzymała, by poczuć jak bardzo będzie bolała strata.
Nie była pewna w tamtej chwili czy w ogóle chce słyszeć jeszcze z ust wszystkich słowo "Amalia". To imię nadała jej Orchid tego słonecznego dnia pośrodku pola koki. Przechrzciła ją z Evy na Amalię jako dowód na to, że Monroe na zawsze pożegnała się z piętnem swojej rodziny. Nie była pewna czy Eva nadal istniała, bardzo mało osób znało ją pod tym imieniem, ledwie ludzie ze szkoły, którzy już pewnie nawet nie pamiętali jak ona wyglądała. Ci, których spotkała po powrocie z Ameryki Południowej, nigdy nie znali jej pod imieniem Eva, a jedynie Amalia. A teraz, ona nie była pewna czy jest którąkolwiek z nich.
Jutro miała lecieć do Indonezji. Dostała już potwierdzenie od szpitala, że Isaac następnego dnia opuści jego mury, dała już znać Gai i Casperowi. Była spakowana i gotowa do drogi. Jednak czuła, że nie zrobiła jednej bardzo ważnej rzeczy. Moment, w którym postanowiła przerobić wyprawę samobójczą na wycieczkę odżywczą wiązał się z tym, że jednak nie zobaczy na nowo Orchid. A bardzo chciała się z nią pojednać, dokładnie tak jak pojednać miał się Isaac z Casperem. Może i nie będzie miała okazji przytulić jej do siebie i poczuć ciepła jej ciała, bo ta już na zawsze pozostanie zimna, ale była inna droga do zobaczenia się z nią na nowo.
Stała w przyczepie wgapiając się w swoje odbicie w lustrze. Była chudziutka, chudsza niż za czasów narkotykowych, jej włosy opadały smętnie na zmęczoną twarz. Miała na sobie sukienkę, którą widziała na Orchid w dniu jej poznania, a na palcu mienił się pierścionek zaręczynowy, który znalazła w jej ubraniach. Nasunęła na ramiona swoją skórzaną kurtkę, sięgnęła po paczkę kolumbijskich papierosów, zapalniczkę kupioną na którejś z podróży i wyszła na spacer. Długi spacer.
Nie miała blisko do cmentarza, ale nie chciała wsiadać w auto. To miała być jej wyprawa, jej czas na refleksję, jej możliwość połączenia się z utęsknioną duszą. Nie chciała przyśpieszać tego procesu. Powolnie dopalała papierosa, gdy zamalowało się przed nią ogrodzenie cmentarza. Stanęła przed bramą jak wryta po raz kolejny analizując czy jest gotowa zrobić ten krok. Kilkukrotnie obróciła pierścionek zaręczynowy w koło palca.
Byłaby z ciebie dumna.
Wzięła głęboki oddech, wyrzuciła niedopałek do kosza i przekroczyła próg miejsca pochówku. Do ściany z urnami sunęła jak w śnie. Była tu jedynie dwa razy- po śmierci Penny, jej nastoletniej przyjaciółki, i na pogrzebie Orchid. Mimo że, przy obu tych sytuacjach była jak w transie, to doskonale pamiętała trasę. Całkiem szybko namalowała się przed nią tabliczka z tymi okrutnymi słowami:
Orchid Castellar.
Amalia uniosła dłoń kładąc ją na zimnej powierzchni nagrobnej płyty.
-Cześć, słońce. -wyszeptała przymykając oczy i próbując poczuć jakiekolwiek ciepło zza lodowatej płyty. Nie wiedziała co chciała powiedzieć. Nie była przygotowana. Ale przecież przez tyle lat rozumiały się bez słów, więc czy były one potrzebne właśnie teraz?

halston marlowe
amalia
lachmaniara
kelnerka — sushi house
22 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
zrobiła sobie przerwę od studiów i uciekła od nadopiekuńczych rodziców
007.

Odwaga, którą posiadania w sobie, kiedy pakowała walizkę, leżącą na podłodze jej pokoju w Sydney, wyparowała odrobinę za szybko. Dotarła na jej oparach do Lorne Bay i zdołała nawet znaleźć dla siebie jakiś kąt, dzięki którym nie musiała odszukiwać w zakamarkach pamięci desperacko nazwisk osób, które i tak nie były jej aż tak bliskie. A jednak mogłyby użyczyć jej skrawka kanapy.
Skoro brakło jej odrobinę za szybko, nic dziwnego, że potrzebowała kilku długich tygodni na to, by zjawić się tuż przed murami cmentarza. Gdyby nie przekonanie, że dzień pogrzebu faktycznie się wydarzył, kwestionowałaby swoją własną pamięć — urywki, kolory, smutne twarze i niemy krzyk, który rozdzierał jej wtedy serce. Nic, co składałoby się na pełne wspomnienie, potwierdzające, że tamtego dnia tu była. Pięć tabletek uspokajających — może sześć? — które łykała od poprzedniego wieczoru, pomogło Halston pozbyć się ze wspomnień obrazu trumny i zapłakanych rodziców Penny. Tych samych, którzy prawdopodobnie chętnie wytknęliby jej samej winę, gdyby tylko mieli taką okazję.
Gdyby państwo Marlowe nie zabrali jej z miasteczka, niczym winnego tchórza, niegotowego stawić czoła konsekwencjom nastoletnich czynów. Ale przecież Penny zapewniała je, że może prowadzić.
Stała przed bramą kilka długich minut, podczas których — co dotarło do jej umysłu z lekkim opóźnieniem — nerwowo zaciskała pięści. Słońce mogło ogrzewać jej twarz, ale nie chroniło jej przed poczuciem przejmującego chłodu, wywołującym lekkie wzdrygnięcie się, które ostatecznie stało się metaforycznym kubłem zimnej wody. To po nim wykonała kilka kroków w stronę wejścia. W lekkim odrętwieniu, po opacku, pokonywała kolejne alejki, w poszukiwaniu nazwiska, które wryło się w jej pamięć boleśnie. Bo nie powinno tutaj widnieć.
Znalazła jej nazwisko kilka chwil później. A kiedy przystanęła nad grobem Penny, czas zaczął upływać w zupełnie innym tempie, pozbawiając ją możliwości określenia, ile dokładnie go poświęciła, wgapiając się w wygrawerowane litery. Jakby w nadziei, że rozpłyną się w którymś momencie, dowodząc, że te urywki wspomnień z pogrzebu należały do jednego z sennych koszmarów, które wciąż wybudzały Halston w środku nocy. Lekki wiatr, wybudził ją z amoku, przypominając, że chyba powinna już iść. Położyła jedną, pojedynczą różę, a potem ruszyła w stronę wyjścia, wciąż walcząc z nieprzyjemnym odrętwieniem, które ją dopadło.
— Eva — padło z ust Halston, nim głowa na dobre zarejestrowała, że profil dziewczyny, stojącej nad jednym z grobów faktycznie należał do dawnej przyjaciółki.
Wizyta na cmentarzu nie była jedynym, na co brakło jej odwagi. Spotkanie jej stanowiło formę prywatnej terapii, która miała pomóc jej przepracować traumę, która wciąż niszczyła jej życie. Brak możliwości zamknięcia tematu w Lorne Bay, stanowiło wygodne uzasadnienie, dlaczego Halston nigdy nie zdołała ruszyć naprawdę do przodu. I kiedy zobaczyła jej profil, pochylony nad jednym z grobów, w przypływie nagłej odwagi wykonała cztery śmiałe kroki w jej stronę.
— Eva? — zapytała, już śmielej, rzucając to odrobinę w eter. I w momencie, w którym te słowa padły z jej ust, odwaga nagle wyparowała, sprawiając, że jednak przystanęła. Zatrzymała się i przyglądała jej się zagubiona, nie wiedząc, co teraz. Czy powinna, czy był to dobry moment? Czy w ogóle chciała? Czy dziś…?

Amalia e. Monroe
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Odwaga, którą miała w sobie jeszcze w drodze na cmentarz uleciała z momentem, w którym zauważyła imię ukochanej na nagrobnej płycie. Była tutaj pierwszy raz od pogrzebu, który odbył się przecież w zeszłym roku. Nie potrafiła się przemóc do tej pory, nie potrafiła zmusić się do przekroczenia progu cmentarza. Bała się, że gdy zobaczy nazwisko Castellar na płycie, to dotrze do niej, że Orchid nigdy nie powróci. A póki Monroe nie pojawiała się na cmentarzu, dopóty mogła żyć nadzieją, że któregoś dnia zobaczy w drzwiach oliwkową cerę i piękne, długie, brązowe włosy, wyciągnięte do niej ręce i szczery uśmiech na twarzy. Naiwnie w to wierzyła, aż do dzisiaj, aż do teraz. Orchid nie mogła jej odwiedzić.
Orchid nie żyła.
-Przepraszam, że dopiero teraz przychodzę.- mówiła zupełnie tak, jakby ktoś miał jej odpowiedzieć. Tak, jakby mówiła do kogoś kogo zostawiła na kilka miesięcy, a kto ciągle na nią czekał. Tak, jakby stała przed nią żywa istota, a nie sproszkowane ciało ukochanej.
Czuła, że powinna zjawić się tu wcześniej, że powinna była odwiedzić ją od razu, że powinna, jak te wszystkie kobiety w żałobie po miłości swoje życia, przesiadywać długie godziny przed nagrobkiem opowiadając o wszystkich zdarzeniach ze swojego życia. Jednak ona nie potrafiła, czuła blokadę tak silną, że przekroczenie progu cmentarza wydawało się absolutnie niewykonalne. Żałowała, że pozostawiła Orchid tutaj zupełnie samą, choć przecież jej już było to obojętne...
-Nie miałam siły, nie potrafiłam.- głos jej się łamał, ale starała się z całych sił powstrzymać łzy napływające do oczu. To nie był moment na płacz, to był moment na pojednanie. Na powiedzenie wszystkiego co zostało jeszcze niewypowiedziane, na oczyszczenie atmosfery i zrozumienie, że nie ważne co by się działo to Orchid będzie czekała na Evę, w jednym i tym samy miejscu, gotowa jej wysłuchać.-Ale teraz jest już lepiej, wiesz? Zaczęłam wychodzić z przyczepy, odwiedzać znajomych, nawet wróciłam do pracy. I chyba... pogodziłam się z Viper? Nie jestem pewna.- chłód przechodził jej dłoń na wskroś, ale Amalia o to nie dbała. Nie zdejmowała ręki z płyty zupełnie tak jakby cały czas czekała, aż ktoś ją za nią złapie.
-Odcięłam się od Saula i Olivera, pewnie się z tego cieszysz. Mi też jest jakoś lepiej bez nich.-to właśnie dzięki rozmowie z Castellar zrozumiała, że relacje, które ją łączyły z dwójką braci były całkowicie nieodpowiednie, zakrawały o manipulację i, choć wtedy nie była tego świadoma, niszczyły ją. Od kiedy bracia zniknęli gdzieś, Los jeden wiedział gdzie, była spokojniejsza. Nie rozumiała jak doszło do tego co ją z nimi łączyło, ale wiedziała, że to był błąd. Nie powinna się w to nigdy uwikłać i teraz, grubo po czasie, rozumiała dlaczego Kolumbijka zareagowała z taką agresją, gdy się wszystkiego dowiedziała.
-Lecę jutro z Isaaciem do Indonezji. Chce, żeby to był nowy początek wszystkiego. Odcięcie się od starego i zaczęcie nowego. Nie wiem czy mi się uda, ale lubię ten plan.- wymawiające te słowa usłyszała coś co jej przerwało. Z początku nie reagowała na dochodzący do niej głos, dopiero, gdy imię rozbrzmiało głośniej i bliżej niej, Eva zrozumiała, że to do niej zwraca się jakaś kobieta.
Eva?
Praktycznie nikt już tak na nią nie mówił. Od kiedy wróciła z Ameryki Południowej wszyscy znali ją pod imieniem Amalia. Nawet rodzina już nie używała jej prawdziwego imienia. Pod tym imieniem znała ją ledwie garstka osób i to głównie ze szkoły. Ludzie, którzy byli odległą przeszłością, z którymi nie widziała się od długich, długich lat. Zmarszczyła brwi zastanawiając się kto mógł by ją zobaczyć na cmentarzu. Nie połączyła faktów, że całkiem niedaleko znajdował się grób jej przyjaciółki, która zginęła równie tragicznie co Orchid. Odwróciła głowę i świadomość spłynęła na nią dopiero, gdy rozpoznała dziewczynę, która znała jej prawdziwe imię.
-Hal?-zdjęła rękę z nagrobka wbijając wzrok w dawną przyjaciółkę. Jej serce momentalnie szybciej zabiło, gdy zrozumiała jak dawno nie odwiedzała Penny, jak zakopała informację o jej śmierci w odmętach umysłu czując, że to odpowiedniejsze niż wieczne rozgrzebywanie bolesnych wydarzeń. Nie pamiętała, kiedy ostatnio zostawiła głupi kwiatek na grobie Penny, kiedy wspominała swoje czasy nastoletnie. Tyle działo się w jej dorosłości, że coraz ciężej było jej wracać do czasów dorastania.
Z Halston nie miała kontaktu już od długiego czasu. Jej wyjazd do Ameryki Południowej był przyczyną rozpadu prawie wszystkich jej relacji, gdy zamiast poinformować kogokolwiek o swoich zamiarach po prostu pocięła kartę sim. A po powrocie... Miała zbyt wiele na głowie by odkopywać stare kontakty.
-Jezu, nie pamiętam, kiedy ostatni raz cię widziałam.- miała ochotę ją przytulić, ale nie wiedziała czy jeszcze miała do tego prawo, czy powinna. Tkwiła więc przed nią niczym słup zastanawiając się co powinna ze sobą zrobić. Czując, że musi coś zrobić z rękoma wyciągnęła z kieszeni paczkę kolumbijskich fajek, wyjęła jedną i wyciągnęła rękę w kierunku kogoś, kogo kiedyś zwała przyjaciółką:-Zapalisz?

halston marlowe
amalia
lachmaniara
ODPOWIEDZ