właściciel sklepu jubilerskiego — Ruby Drops
37 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Niedojrzały emocjonalnie narwaniec, który chce cię ustatkować, ale jeszcze niedawno dealował, ćpał, był panem do towarzystwa, paserem i złodziejem. Born and raised in Lorne Bay. Trzeci syn wielodzietnej patologicznej rodziny, zapewne znanej w mieście z tej patologii.
trigger warning
wspomnienie o kazirodztwie i myślach samobójczych
zmarnowany Saul

Było źle. Było wręcz fatalnie. Saul chciał umieć cofnąć czas, żeby tylko móc wrócić do okresu sprzed grudnia, kiedy jeszcze wszystko wydawało się być w porządku, wydawało się być piękne i na najlepszej drodze do tak upragnionego szczęścia. Kiedy jeszcze miał rodzinę, kochającego (tak mu się wydawało) partnera, kiedy myślał, że w końcu udaje mu się wyjść na prostą i stać normalnym obywatelem. Cholernie się starał, nie ćpał od dawna, wychowywał córkę, o której się niedawno dowiedział i praktycznie bez namysłu wziął do siebie mimo, że to wszystko było tak nagłe... Właściwie, to chyba od tego momentu wszystko zaczęło mu się sypać, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedział. To wtedy Klaus zaczął się od niego odsuwać, zaczął być coraz bardziej sfrustrowany, choć nie dawał tego po sobie poznać i udawał, że wszystko jest w porządku. Nic nie powiedział, nie porozmawiał z Saulem, nic nie wyjaśnili, a Werner czuł się coraz gorzej. Ale nie, Saul nie cofnąłby czasu aż tak daleko, by Isla nigdy nie zaistniała w jego życiu - mimo, że nie uważał się za dobrego ojca, to kochał swoją córkę i naprawdę starał się być dla niej jak najlepszy. Obecnie to wyłącznie ona trzymała go przy życiu po wszystkim, co się nagle i niespodziewanie wydarzyło, po tym, jak w jednej chwili stracił dosłownie wszystkich ludzi ze swojego życia. Oczywiście - byli tacy, z którymi się nie pożarł, którzy go nie skreślili, ale ci z kolei nie byli odpowiednimi ludźmi do tego, by przyjść do nich po wsparcie. Ollie miał swoje problemy, swoją rodzinę, a poza tym czuł się odsunięty przez to, że Saul zakochał się w Klausie i nie chciał uprawiać już seksu z nikim innym. Ollie miał swoją dziewczynę, miał dziecko w drodze i ostatnio odciął się od rodziny, a poza tym był młodszym bratem, więc Saul nie zamierzał zarzucać go jeszcze swoimi problemami. Tym bardziej nie po tym, jak ledwo udało mu się z nim dogadać i wytłumaczyć, że wcale nie kocha go mniej.
Był Arthur, ale przecież jemu Saul nie będzie się żalił ze swoich problemów, tym bardziej, że ten pewnie próbował właśnie wszystko poukładać we własnym domu po tej pieprzonej wigilii. Od tamtego czasu Saul nie miał z nim kontaktu - nieraz myślał, żeby chociażby napisać do niego z podziękowaniem za obronę tamtego wieczoru, ale jakoś nie miał na to odwagi. Miał przeświadczenie, że może mu coś tym zepsuć, skoro Sam ewidentnie nie chciał mieć żadnej styczności ze swoim bratem. Poza tym mimo, że się przyjaźnili, to Saul nie czuł, żeby Arthur był odpowiednią osobą, do której mógłby pójść i poprosić o wsparcie. Nie, kiedy to jego narzeczony wyrzucił swojego brata z życia.
Ray? Stanowczo nie był odpowiednią osobą do żalenia się, że Saul właśnie stracił swój związek, że znowu mu nie wyszło, że nie potrafił porozumieć się z partnerem, że go cholernie kochał, ale wszystko się spierdoliło. Ray nie chciałby wysłuchiwać o tym, jaką to miłością Saul obdarzył kogoś innego.
Nikogo innego nie było. Nikogo. Saul został nagle kompletnie sam i gdyby nie Isla - już by go nie było na tym świecie. Kilka razy miał ochotę to zakończyć, ale hamował się wyłącznie dlatego, że ciążyła na nim odpowiedzialność za człowieka, który nie był w stanie przeżyć bez osoby dorosłej przy sobie. Kończąc ze sobą pociągnąłby za sobą jeszcze jedno, niczemu nie winne istnienie, które też przecież kochał. To dla niego teraz żył, dla tego istnienia sam istniał i dla niego codziennie podnosił się z łóżka. Całą swoją uwagę skupił na Isli, zabierając ją teraz do pracy i próbując tam jakoś przetrwać, jakoś funkcjonować. Przestał tworzyć - teraz jedynie sprzedawał to, co miał wcześniej, ale nic nowego nie pojawiało się na półkach. Stracił wszystkie chęci do tworzenia czegokolwiek, do zajmowania się czymkolwiek - jedynie Isla wciąż zwracała jego uwagę, tylko ona jeszcze była jego kotwicą, trzymającą go w rzeczywistości. Tylko dzięki niej nie ćpał, nie chał na umór i nie zatracił się całkowicie w swoim żalu i poczuciu beznadziejności. Co prawda zdarzyło mu się kilka razy trzymać żyletkę przy nadgarstkach, kilka razy zastanawiał się, czy wziąć jeszcze kilka tabletek albo czy na pewno nie wziąć w żyłę takiej dawki, żeby wszystkie problemy już odeszły na zawsze. Zrobiłby to bez zastanowienia, gdyby nie mała. Nie widział poza nią sensu dalszej egzystencji. Często płakał, cały świat wydawał mu się nierzeczywisty, jakby oglądał go zza szyby, jego oczy były wiecznie zaczerwienione i załzawione, a kiedy tylko nie zajmował się małą albo nie siedział w sklepie - spał. Nie chciał funkcjonować, chciał przespać cały czas, kiedy tylko nie musiał się zająć dzieckiem albo sklepem (tym interesował się tylko dlatego, że miał poczucie, że skoro już jego marzenie z młodości się spełniło, to musi coś z tym zrobić i nie zaprzepaścić tej szansy, póki żyje).
Musiał jednak z kimś porozmawiać, potrzebował choćby cienia wsparcia - choćby były to po prostu uszy, które go wysłuchają bez słowa. Niech to będzie ktokolwiek, byle mógł zwyczajnie komuś się wygadać. Nie widział wokół siebie nikogo takiego, nie zamierzał iść do psychologa ani psychiatry: nie ufał im. Zresztą psychiatra nie był od tego, żeby wysłuchiwać o dokładnych problemach - jedynie o objawach, na które może przepisać odpowiednie leki. Psychiatra to nie terapeuta, a psychologowie - z doświadczenia Saula - często bywali idiotami, którzy bardziej krzywdzili, niż pomagali, nie znając się na ludzkiej psychice. Nie ufał im i bał się, że jeśli trafiłby do kogoś nieodpowiedniego w tym stanie, to ten ktoś mógłby go jednak doprowadzić do samobójstwa chociażby obwinianiem go za kłopoty.
Poszedł więc w jedyne miejsce, jakie mu przyszło do głowy: do kościoła. Nie był tu od lat, unikał takich miejsc jak ognia, zwłaszcza od kiedy wyrwał się z domu rodzinnego. Dziś jednak Bóg wydawał mu się jedyną osobą, ostatnią deską ratunku: nie odpowie, pewnie nawet nie istnieje, ale w zaciszu pustych ławek można było usiąść i porozmawiać, wyrzucić z siebie wszystko w nadziei, że przynajmniej Ten Na Górze wysłucha.
Nie przeżegnał się, wchodząc, nie dotknął wody święconej. Po prostu wszedł i skierował się w jedną z ław, jak najdalej od innych ludzi, którzy tu teraz byli. Usiadł na twardym drewnie, złożył dłonie, opierając je o ławę przed sobą i zapatrzył się w obraz nad ołtarzem. Nie potrafił wydusić z siebie słowa. W głowie kłębiło mu się mnóstwo myśli, słowa, obrazy, ale nic nie chciało mu przejść przez usta - a on tak bardzo potrzebował się odezwać, porozmawiać, wyrzucić z siebie wszystko, co mu ciążyło.
Nie potrafił.
Kątem oka dostrzegł, że ksiądz zmierza do konfesjonału i po chwili znika w drewnianej budce w głębi nawy bocznej. Saul wpatrywał się w tę budkę przez jakiś czas, bijąc się z myślami: księżom też nie ufał, miał ich - jako ogół - za złych ludzi, łasych na kasę. Wiedział jednak, że nie wszyscy tacy są, że są i księża z powołania, którzy faktycznie interesują się swoimi owieczkami, którzy wysłuchają, starają się wesprzeć. Może więc to nie Bóg, a ksiądz był ostatnia deską ratunku...? Czy zmuszanie go do wysłuchiwania jęków idioty było dobrym pomysłem? Właściwym? Moralnym?
A czy Saul kiedykolwiek był moralny? Sądził teraz, że nie, ani trochę. Był zgniły, był nic nie wartym śmieciem. A wysłuchiwanie śmieci należało do zawodowych obowiązków księży. Wreszcie więc Monroe podniósł się z ławy i niepewnym krokiem, wciąż z wiecznymi łzami w oczach udał się w stronę konfesjonału. Zajął miejsce za drewnianym przepierzeniem, zwijając się w kłębek na podłodze i objął kolana ramionami.
- Dawano nie byłem w kościele i jestem niewierzący - zaczął - Nie przyszedłem po rozgrzeszenie, bo nie sądzę, żeby można było mi je dać. Przyszedłem po pomoc, bo jeśli z kimś nie porozmawiam, to niedługo umrę. Czy mogę tej pomocy poszukać tutaj? Nie wyrzuci mnie ksiądz? Chcę po prostu z kimś porozmawiać, a nie mam z kim.

Leonard Williams
ksiądz — lokalna parafia
45 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Od września mieszka w Lorne Bay i wciąż uparcie bawi się w księdza, próbując udawać przed samym sobą, że wcale nie ma wielkiego kryzysu wiary. Od niedawna coraz częściej spotyka się z pewnym przystojnym jubilerem, a jego mała córeczka jest jego iskierką nadziei w tym paskudnym świecie.
003.
Faith is not belief without proof,
but trust without reservation.
{sutanna + okularki}

Leo nie uważał się za dobrego księdza, chociaż bardzo starał się nim być. Nigdy nie negował problemów swoich parafian, niezależnie od tego gdzie służył, nigdy też nie puszczał mimo uszu tego, co mu mówili. Zawsze starał się im pomóc, wesprzeć ich, na tyle, na ile potrafił samą rozmową; działał też charytatywnie, pomagając w domach dziecka czy schroniskach, ale wciąż miał wrażenie, że robi za mało - czy inaczej: że mimo wszystkiego, co robił i tego jak bardzo się starał, nic nie zmyje jego win.

Ostatnio coraz częściej zastanawiał się nad tym, że kościół faktycznie był dobrą drogą. W młodości był tego pewien, wiedział, że wybrał dobrze i że pisane mu było zostać księdzem i głosić słowo Boże. Przez wiele lat spełniał się w swojej roli, doradzał wszystkim potrzebującym wsparcia, a jeśli nie doradzał, to przynajmniej był w stanie ich wysłuchać. Od tego był. Ostatnio jednak zaczął negować swój wybór. Nie był już taki pewien tego czy ścieżka wiary faktycznie była właściwą ścieżką. Nie był tego pewien od momentu, w którym poznał Neala i w którym ten zagościł w jego życiu. Od tamtej pory coraz częściej zastanawiał się czy aby na pewno dobrze wybrał, zastanawiał się co by było, gdyby nie zdecydował się na seminarium i co by było, gdyby od tak po prostu zrzucił sutannę. Dla Neala był w stanie to zrobić, był tego pewien, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali, nigdy mu o tym nie mówił, a ten nigdy tego od niego nie wymagał. Nigdy też nie wyznał Nealowi swoich uczuć, nigdy nie powiedział mu o tym, że go kocha, mimo że sam to od niego słyszał i mimo że parę razy cisnęło mu się to na usta.

A potem po prostu zniknął. Dostał informację o tym, że przenoszą go do innej parafii, że od teraz ma zacząć służyć w Lorne Bay i zamiast jak człowiek porozmawiać ze swoim partnerem (bo chyba mógł go tak nazwać, nawet mimo skomplikowanej sytuacji, w której byli), powiedzieć mu o wszystkim, to po prostu wyjechał. Zniknął bez słowa, bez żadnego pożegnania, bez choćby słowa wyjaśnienia. Zachował się jak skończony kretyn i mimo że w Lorne Bay wylądował we wrześniu, to wyrzucał to sobie od tych kilku miesięcy, co chwilę powracając do tego myślami i przerabiając tysiące możliwych scenariuszy, w których jednak mogliby być razem, w których nie zachowałby się tak, jak się zachował i w których po prostu mógłby być szczęśliwy u boku kogoś, kto go uszczęśliwiał i komu na nim zależało. Nie pomagało mu to jednak, bo rozpamiętywanie tego w kółko nie przynosiło niczego dobrego, a wręcz przeciwnie, coraz bardziej go dołowało i koniec końców sprawiło, że Leonard nie wyobrażał sobie już dnia bez kilku szklanek whisky. Bez whisky nie był też w stanie zasnąć, spokojnie przespać nocy i nie zadręczać się myślami. Musiał pić, żeby jakkolwiek uspokoić swoje myśli i wyrzuty sumienia, które nie chciały go opuścić.

Nie zasłużył na to, żeby go opuściły.

Od jakiegoś czasu kościół traktował po prostu jako miejsce swojej pracy, tracąc gdzieś po drodze wiarę i pewność tego, że na górze jest ktoś, kto zawsze go wysłucha. Nadal starał się brzmieć tak samo na kazaniach, nadal słuchał tych, którzy do niego przychodzili i nadal sprawiał wrażenie, że jest takim samym księdzem jak tysiące innych, ale nie był; z całą pewnością nie był taki jak inni. Nie wierzył już w to, że na górze jest ktoś, kto obserwuje te wszystkie wojny, te wszystkie ludzkie zmagania i rozterki, ten ból, to cierpienie... Nie wierzył, że po śmierci czeka go cokolwiek dobrego. Musiał jednak udawać, przybierać maskę pasterza swoich owieczek i spowiednika grzeszników, bo tego się od niego wymagało. A wymagania musiał spełniać.

Gdy tego dnia tak jak zwykle zasiadł w konfesjonale przewieszając stułę przez okienko nie spodziewał się tego, co zaraz nastąpi. Nie spodziewał się tak szczerych słów na samym początku i tego, że ktoś od razu przyzna się do tego, że jest niewierzący i po prostu potrzebuje porozmawiać. Ludzie zwykle tego nie robili, nawet jeśli Williams doskonale wiedział, że połowa obecnych w kościele wcale nie była wierząca i prawdopodobnie przychodzili tam tylko i wyłącznie po to, że kazała im rodzina i ewentualnie "bo co ludzie powiedzą". Zachowanie nieznajomego było więc miłym zaskoczeniem.

- Dlaczego miałbym Cię wyrzucić? - zapytał szczerze zdumiony, spoglądając na smutną twarz nieznajomego przez typowe dla konfesjonałów kratki. - Nie zamierzam tego robić. Możemy po prostu porozmawiać, nie musisz do tego znać formułek, wcale tego od Ciebie nie wymagam. Śmiało, nie gryzę.

Pozwolił sobie na ten lekki żart, uśmiechając się nawet kącikiem ust, czego Saul prawdopodobnie nie widział, ale zapewne było to słyszalne w jego głosie. Rozsiadł się nieco wygodniej niż zwykle, opierając łokieć o półkę/parapet pod okienkiem konfesjonału i przybliżając głowę do krat. Nie chciał siedzieć daleko, bo chciał dobrze słyszeć nieznajomego, który najwidoczniej przyszedł tutaj z jakimś sporym problemem, skoro nawet rozważał samobójstwo. Jego żart i lekki uśmiech w żaden sposób nie były próbą negowania jego problemów, co najwyżej zachętą do mówienia i miał nadzieję, że mężczyzna tego w ten sposób nie odbierze.


Saul Monroe

właściciel sklepu jubilerskiego — Ruby Drops
37 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Niedojrzały emocjonalnie narwaniec, który chce cię ustatkować, ale jeszcze niedawno dealował, ćpał, był panem do towarzystwa, paserem i złodziejem. Born and raised in Lorne Bay. Trzeci syn wielodzietnej patologicznej rodziny, zapewne znanej w mieście z tej patologii.
trigger warning
toksyczna męskość/mizoginia, zinternalizowana homofobia, myśli s
Saul był w takim stanie, że żadne żarty do niego nie trafiały. Zauważał je, ale one przepływały gdzieś obok, nie docierając do jego serca, nie będąc w stanie wywołać choćby lekkiego uśmiechu - a jeśli wywoływały, to wyłącznie z grzeczności, kiedy rozmówca mógł go zobaczyć; nie wypływały z serca i nie były wynikiem rozbawienia. Teraz więc Monroe nie zareagował na żart w żaden sposób, patrząc jedynie tępo przed siebie i tuląc swoje kolana. Nie bardzo było tu miejsce, by siedzieć na podłodze: Saul wcisnął się między ławeczkę i deskę, na której się klęczało, więc był powyginany, ale nie przeszkadzało mu to - nie odczuwał dyskomfortu, który w normalnych okolicznościach byłby dla niego dość spory.
Sam właściwie nie wiedział, jak ma porozmawiać, od czego zacząć? I czy właściwym było faktycznie wyżalanie się obcemu człowiekowi? Robienie z siebie ofiary, pokazywanie, jaki jest słaby i beznadziejny? Przecież przez lata był wychowywany w poczuciu, że ma być silny, bo jest mężczyzną, a mężczyzna nie beczy jak baba, nie maże się, radzi sobie sam z problemami i nie wywala ich na zewnątrz, bo to oznaka słabości. Mężczyzna ma być twardy, a jeśli zachowuje się tak, jak Saul teraz, to nie ma prawa nazywać siebie facetem. Te zasady były w niego wmuszane wręcz siłą, więc doskonale je zapamiętał - i dlatego nie korzystał z pomocy żadnych terapeutów, nie ufał im i miał wewnętrzne opory przed rozmawianiem z kimś o swoich problemach. W dodatku kiedy zrobił to ostatnim razem - gdy próbował porozmawiać ze starszym bratem, ten w pewnym sensie kazał mu trzymać gębę na kłódkę i radzić sobie samemu. Z pomocą specjalistów, a nie bliskich.
Starszy brat, którego Saul kochał i podziwiał, nawet mimo wielu pretensji, które do niego miał i mimo tego, że po części obwiniał go o swoje problemy z narkotykami - bo zabrakło go w najtrudniejszym momencie życia Saula, kiedy ten najbardziej go potrzebował. Brat, który nagle zupełnie wyrzucił młodszego ze swojego życia.
- Zjebałem, księdzu - powiedział wreszcie, po dłuższym milczeniu - Zjebałem całe swoje życie. Tak, wiem: nie mówi się "księdzu", nie przeklina się w domu Bożym, ale szczerze mówiąc mam to teraz w dupie; chyba, że miałbym to przypłacić tym, że mnie jednak ksiądz wywali z kościoła za takie odzywki... Tak, wtedy faktycznie spróbuję być grzeczny, bo cholernie potrzebuję z kimś porozmawiać i się wygadać, a ksiądz jest moją ostatnią deską ratunku.
Pociągnął nosem i otarł go wierzchem dłoni czując, że jednocześnie do jego oczu znów napływają łzy, które usilnie starał się powstrzymywać - było je jednak słychać w jego lekko drżącym głosie.
- Nawet nie wiem, od czego mam zacząć - zwiesił głowę - ale... właśnie straciłem praktycznie wszystko. Pewnie tak naprawdę to tylko moja wina, bo jestem śmieciem udającym człowieka, ale nie wszystko w ogóle rozumiem, co się stało... Kilka dni temu mój chłopak... Tak, jestem pedałem - dodał, wypluwając ostatnie słowo, choć sam nie był pewien, czy było to z pogardą dla samego siebie, czy raczej był to nie do końca intencjonalny wyraz obrony przez atak, na wypadek, gdyby ksiądz zechciał go oceniać - Mój chłopak ode mnie odszedł po tym, jak mi wygarnął, że miałem go w dupie według niego - to nieprawda, że miałem, ale prawdopodobnie faktycznie mu to za mało okazywałem, za mało go kochałem. Nie tak, jak on tego potrzebował.
Zamilkł, bo łzy pociekły mu w końcu niepowstrzymanie po policzkach, więc zacisnął zęby i wstrzymał oddech, nie chcąc, żeby ksiądz zorientował się, co się z nim teraz dzieje: okazywanie słabości było złe. Faceci nie płaczą. Musial się powstrzymać, musiał się ogarnąć. Kiedy wreszcie mu się to udało, odetchnął głęboko i podjął znowu.
- Pierdolę głupoty, wiem, użalam się nad sobą, ale trudno: niech będzie i tak. Skoro wszystko zjebałem, to mogę i to, niech będzie po całości. Jestem jebanym ćpunem i chociaż nie dawałem w żyłę od wielu miesięcy, to i tak nikt mi w to nie wierzy - i wcale się nie dziwię, skoro nadal często mam gdzieś w domu skitrane działki i strzykawki. Mam. Tak. Bo czuję się wtedy bezpieczniej, bo daje mi to poczucie, że jak będzie naprawdę źle, to mam ten ratunek, to wtedy mogę tę jedną działkę wziąć i sobie pomóc; a jednocześnie z drugiej strony to, że to gdzieś jest w moim zasięgu, a ja tego nie biorę, daje mi jakąś popieprzoną siłę i dumę, że jestem tak silny, tak dobry, że mam, a nie korzystam. Pokręcone, wiem, ale tak jest. Głównie to jednak jest na czarną godzinę - tylko, że od momentu, kiedy ostatni raz dałem w palnik, tych czarnych godzin już trochę było, a ja wtedy też nie wziąłem. Moje najmłodsze rodzeństwo trafiło do szpitala po ciężkim pobiciu przez naszego kochanego tatusia, który teraz siedzi za kratami za to. Bałem się o życie dzieciaków, nie byłem pewien, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę ich żywych. Przeżyli, ale przy okazji lekarze u jednego z nich wykryli raka mózgu. Starałem się być dla niego silny, próbowałem być dobrym bratem nareszcie, takim, jakim powinienem być od początku. Przemyślałem parę spraw, poukładałem sobie, myślałem, że będzie dobrze, że dam radę i odzyskam kiedyś zaufanie rodziny... Bo nigdy nie byłem dobry. Zawsze, przez całe życie, byłem chujem, bo myślałem, że tak będzie lepiej, że po pierwsze tak powinien mężczyzna: nie rozklejać się, nie okazywać uczuć, nie roztkliwiać się nad dzieciakami - czyli młodszym rodzeństwem - a po drugie bałem się, że jeśli będę się opiekować nimi, to nie dam sobie rady ani z tym, ani z samym sobą. I tak przez całe życie ledwo się trzymałem i bałem się, że jeśli spróbuję trzymać kogoś jeszcze, to nie starczy mi na to sił. Ale to było chujowe z mojej strony, bo zrobiłem dokładnie to, o co mam cholerny żal do mojego najstarszego brata: odcinałem się od reszty czasami, wyjeżdżałem i znikałem na nie wiadomo ile miesięcy, a potem wracałem, kiedy już uznałem, że dałem sobie radę ze sobą, że się zresetowałem i mogę jakoś funkcjonować. I skoro zrobił to on, to ja też mogę. Skoro on zostawił mnie, to znaczy, że tak można. Tylko, że to właśnie przez to, że nie miałem go przy sobie, kiedy dorastałem i nie radziłem sobie z całym tym syfem wokół siebie, to zacząłem ćpać: bo nagle zniknął mi z horyzontu ktoś, kto dawał mi oparcie i bezpieczeństwo. I nieważne, czy robił to świadomie, czy nie - po prostu póki był w domu, ja łaziłem za nim jak pies, próbowałem być taki, jak on i kiedy nawet dostawałem wciry od starego, to było to jakieś lżejsze, kiedy wiedziałem, że on jest gdzieś w pobliżu. W jakimś sensie traktowałem go chyba jak ojca, skoro nasz stary był przemocową gnidą; bo Sam zawsze miał mądre rzeczy do powiedzenia, bo czułem, że mogę z nim porozmawiać, bo był dla mnie takim nieosiągalnym wzorem, jakąś nienazwaną opoką. A on wyjechał na studia i nagle straciłem z nim kontakt poza jego sporadycznymi wizytami w domu i jakimiś zdawkowymi telefonami. Odciął się, a ja zostałem sam. I to nie tak, że tylko jego obwiniam o całe gówno, w jakim pływam, ale... no, niedawno zrozumiałem, że tak, jest on jednym z powodów, dla których jest ono tak głębokie i śmierdzące. Chociaż gdybym mu to kiedyś śmiał powiedzieć, to by mnie zjechał od góry do dołu i powiedział, że sam jestem wyłączną przyczyną wszystkich swoich niepowodzeń, bo to ja podejmowałem decyzje. On jest, kurwa, święty. On żyje swoim życiem i jakoś zdołał się ogarnąć, więc niech ja nie pierdolę, jaki to jestem biedny - a już zwłaszcza nie jemu. On ma dość swoich problemów, żeby jeszcze wysłuchiwać innych.
Westchnął ciężko, trąc dłonią swoje czoło. Rozgadał się i zdawał sobie z tego sprawę: prowadził teraz porządnej długości monolog, ale tak naprawdę w tym celu przyszedł: żeby wywalić z siebie to, co w nim siedziało. Obecny słowotok był wynikiem strumienia myśli i emocji, które w nim siedziały i gdy już Saul dał im drogę ujścia, to skorzystały z tego z pełną mocą.
- Tak, to ja podejmowałem decyzje. Ja sobie to wszystko zrobiłem - sobie i innym. Ja zacząłem ćpać, żeby odciąć myślenie o tym, w jakim świętym domu dorastałem: z rodzicami ganiającymi codziennie do kościółka, a w domu znęcającymi się nad nami psychicznie i fizycznie. Ja zacząłem się szmacić, żeby zarobić na życie, kiedy wyprowadziłem się z domu i biorąc każde zlecenie, bo było mi wszystko jedno: bo i tak nie jestem nic warty, więc nie ma problemu, niech inni robią ze mną, co chcą.
Pomyślał, że w tym wszystkim chodziło o coś jeszcze: o próby zagłuszenia wspomnień z dzieciństwa. Nigdy nikomu o tym nie mówił, poza Isaakiem - a i jemu powiedział bardzo mało. Nie był pewien, czy kiedykolwiek komuś w ogóle opowie, co się tam naprawdę stało, ale był już obecnie przekonany, że całe jego zachowanie było między innymi wynikiem tamtej traumy. Czuł też coraz większą potrzebę wywalenia z siebie i tego, ale nie sądził, żeby to był ten moment. Chociaż może...? Teraz ulało mu się tak mocno, że niewykluczone, że opowie księdzu o wszystkim, po czym rzeczywiście spełni wreszcie to, co chciał zrobić już kilka razy. Tylko tym razem skutecznie. Isla była z opiekunką - dziewczyna z pewnością zajmie się nią w jakiś sposób, nie da jej umrzeć. Mała była bezpieczna.

Leonard Williams
ksiądz — lokalna parafia
45 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Od września mieszka w Lorne Bay i wciąż uparcie bawi się w księdza, próbując udawać przed samym sobą, że wcale nie ma wielkiego kryzysu wiary. Od niedawna coraz częściej spotyka się z pewnym przystojnym jubilerem, a jego mała córeczka jest jego iskierką nadziei w tym paskudnym świecie.

Milczenie mężczyzny mu nie przeszkadzało - ludzie często nie wiedzieli do końca od czego zacząć, zwłaszcza gdy przychodzili do kościoła po jakiejś dłuższej przerwie od wiary albo - tak jak Saul - byli osobami niewierzącymi. Nie przyznawali się zwykle do tego, chociaż często dało się to w jakiś sposób zauważyć; podobnie jak w przypadku Saula, który pozwalał sobie na trochę zbyt wiele wulgaryzmów, gdy już się odezwał, ale najwidoczniej akurat tego w tym momencie potrzebował. Leonard go nie znał, nie mieli przyjemności poznać się wcześniej, a przynajmniej nie przypominał sobie tego, jednak z całej postawy Saula (nawet bez jego wstępu i deklaracji wprost) łatwo byłoby wyczytać, że jest osobą, która nie ma z kościołem po drodze. Ale czy tak naprawdę był to jakiś problem? Ostatecznie Dom Boży powinien być miejscem dla każdego, nawet dla tych, którzy teoretycznie nie są osobami wierzącymi i nie praktykują coniedzielnych wędrówek do kościoła. Ksiądz natomiast powinien być powiernikiem dla wszystkich, nie tylko dla katolików. Leo w to wierzył z całego serca, nawet jeśli być może nieczęsto zdarzał się ksiądz, który podzielałby jego opinię na ten temat. Bądźmy jednak szczerzy, Williams nie był typowym księdzem i do typowego księdza było mu raczej daleko.

Spiął się nieco - być może zauważalnie dla Saula - na dźwięk słowa "pedał". Nie lubił tego określenia, miało bardzo pejoratywne znaczenie, a teraz dodatkowo miał wrażenie, że mężczyzna uważa to za swoją wadę, o ile można to tak nazwać. Nie przerywał mu jednak, jedynie minimalnie zacisnął palce na swoim kolanie, słuchając całego monologu. Uznał, że przerywanie mu w tym momencie będzie najzwyczajniej w świecie karygodnym posunięciem. Widział, że chłopak (bo jednak młodszy od niego o ładnych parę tak, tak na oko) potrzebował wszystko z siebie wyrzucić i w pełni to rozumiał.

- Co z tego wszystkiego najbardziej Cię boli? - zapytał w końcu, gdy Saul najwidoczniej w końcu potrzebował przerwy na oddech. Miał wrażenie, że nie opowiedział jeszcze wszystkiego, co leżało mu na sercu, ale najwidoczniej skończyło mu się powietrze w płucach. Nic zresztą dziwnego, po takim natłoku słów było to w pełni normalne. - Sytuacja z bratem, z rodzicami, narkotyki, prostytucja czy utrata chłopaka? - dopytał ostrożnie, dość cicho. - I co to znaczy Twoim zdaniem, że kochałeś go za mało i nie tak, jak on tego potrzebował? Zaniedbywałeś go, nie rozmawiałeś z nim...? Jest coś, co mogłeś zrobić inaczej, żeby go - według siebie - przy sobie zatrzymać?

Saul Monroe

właściciel sklepu jubilerskiego — Ruby Drops
37 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Niedojrzały emocjonalnie narwaniec, który chce cię ustatkować, ale jeszcze niedawno dealował, ćpał, był panem do towarzystwa, paserem i złodziejem. Born and raised in Lorne Bay. Trzeci syn wielodzietnej patologicznej rodziny, zapewne znanej w mieście z tej patologii.
Zastanowił się nad pytaniem księdza, przeanalizował po kolei wszystko, co ten wymienił, aż wreszcie ponownie łzy uderzyły do jego oczu falą, którą - tak, jak wcześniej - próbował powstrzymać zaciśnięciem zębów i wstrzymaniem oddechu, póki nie poczuł, że ciśnienie w gardle maleje. Dopiero wtedy wciągnął ze świstem powietrze w płuca i odchylił głowę do tyłu, opierając potylicę o ściankę konfesjonału.
- Wszystko - wyrzucił z siebie - Wszystko to mnie boli, mimo, że narkotyki i... - słowo "prostytucja" jakoś nie chciało mu przejść przez gardło - No, mimo, że to był mój wybór. Po części. Ja zdecydowałem, że wezmę po raz pierwszy, ja zdecydowałem, że taka droga zarobku jest najlepsza dla mnie. Ja zdecydowałem, że w ten sposób będę się resetował, kiedy wszystkiego będzie za dużo, że w ten sposób będę zarabiał na życie, bo nie widziałem wtedy dla siebie innej perspektywy. Ale jedno i drugie doprowadziło mnie tu, gdzie jestem. Rodzice i sytuacja z bratem doprowadziła mnie do takich wyborów. A chłopaka... nie wiem, powiedział mi, że kochałem go za mało, że nie poświęcałem mu uwagi, że myślałem wyłącznie o sobie mimo, że wydawało mi się, że jest zupełnie inaczej. Niedawno dowiedziałem się, że mam dziecko - kobieta, która je urodziła, nie mówiła mi, że jest w ciąży, nie powiedziała mi przez wszystkie miesiące jej życia. Aż nagle stwierdziła, że już nie chce się nią zajmować, że ją to przerosło i oddała mi ją. Tak po prostu. A ja zdecydowałem się wziąć Islę do siebie mimo, że Klaus mówił mi, że to zły pomysł, że mogę sobie nie poradzić, żebym to przemyślał... Teraz wiem, że tak naprawdę chodziło mu o to, że on sobie z tym nie poradzi i że powinienem wziąć pod uwagę jego uczucia i potrzeby. Nie wziąłem. Myślałem tylko o tym, że mała zostałaby porzucona przez oboje rodziców, gdybym jej nie wziął, że trafiłaby do obcych ludzi... Ale może, kurwa, z nimi byłoby jej lepiej. Pewnie tak. Okazałem się egocentrycznym kretynem... Kiedy ona u nas zamieszkała, Klaus się nią zajmował, myślałem, że wszystko jest dobrze, nie dostrzegałem, że on wcale nie jest szczęśliwy - widziałem tylko powierzchowność, to, że dobrze się z nią dogaduje, że się z nią bawi, że ją przewija, opiekuje się nią, rozmawia lepiej, niż ja potrafię. Był dla niej tak naprawdę lepszym ojcem, niż ja, ale nie dostrzegałem, że jest w tym wszystkim nieszczęśliwy i coraz bardziej sfrustrowany, że czuje się przeze mnie porzucony, że nie zajmuję się nim, tylko małą. Ona ma pół roku, potrzebuje dużo uwagi, płacze w nocy, nie daje spać, często trzeba ją przewinąć, nakarmić, pobawić się z nią, patrzyć na nią cały czas. Wykańcza mnie to fizycznie i nie mam siły na nic więcej, tym bardziej, że pracuję. On mi kupił zakład jubilerski, żebym mógł wyjść na prostą i wreszcie zająć się czymś legalnym i normalnym. Bycie jubilerem to moje marzenie z dzieciństwa, a on pomógł mi je spełnić, jednak przy małej i pracy nie miałem sił na nic innego. Poprosiłem go - jeszcze przed tym, jak wziąłem małą - żeby nie sypiał z innymi. Odchodząc wykrzyczał mi, że w związku z tym przestał się z kimkolwiek spotykać, że siedział albo w domu, albo u mnie, urwał wszelkie kontakty, żeby być ze mną. Nigdy tego nie wymagałem, ale on tak zrobił, żeby spełnić moją prośbę o to, żebym był jedyny.
Zamilkł na chwilę. przecierając twarz dłonią. Już kilka razy przez cały ten czas przewijał mu się przez głowę Ray. Jego pierwsza i wciąż nie miniona miłość - pierwszy mężczyzna, który zwrócił na niego uwagę, który był jego przyjacielem, który otoczył go miłością, który był dla niego za dobry. Któremu również Saul nie dawał wystarczająco z siebie, dlatego w końcu na jego drodze pojawił się Christian.
- Nie umiem być w związku, wszystkie spieprzyłem. Nigdy nie wiązałem się na dłużej z kobietami, ale miałem trzech chłopaków i z żadnym mi nie wyszło. Zawsze, kiedy się zaangażowałem, zawsze, kiedy kogoś pokochałem, to coś spierdoliłem. Pierwszemu też nie wystarczałem, nie umiałem być dość dobry - wtedy cholernie się bałem swojej orientacji, nie przyjmowałem jej zupełnie do wiadomości i nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, że jesteśmy razem. Z nim byłem najdłużej: siedem lat, cholernie go kochałem... Kocham. Ale on w końcu nie wytrzymał tego, że ja jestem takim tchórzem, a dodatkowo jak jeszcze spadłem na samo dno, to... nie byłem go wart. On założył zespół, zaczął jeździć w trasy, spędzał dużo czasu z chłopakami z zespołu, otwarcie mówił o tym, kim jest, machał wszędzie tęczową flagą, a Christianowi to nie przeszkadzało. Christian nie był dziwką. Nie był ćpunem. Był kimś znacznie lepszym i bardziej dla niego odpowiednim, a ja widziałem, że dobrze im ze sobą, że przy nim Ray promienieje, że przy nim nie musi się ukrywać, że nie musi uważać na to, czy nie urazi przypadkiem uczuć biednego, małego, zestrachanego sukinsyna. Z nim było mu lepiej. Zerwałem z Rayem, bo chciałem jego szczęścia, a widziałem, że ze mną nie będzie go miał - zresztą on i tak w końcu sam by mnie zostawił, bo kto wytrzyma z ćpunem, dziwką i złodziejem? Myślałem, że oddaję go w dobre ręce kogoś, kto jest go warty. Oni też się później rozstali, ale... no, ja i tak się dla niego nie nadawałem. Potem był Amo, z którym byłem szczęśliwy... przez chwilę. Myślałem - jak w każdym przypadku - że teraz nareszcie mam kogoś, kogo mogę kochać i kto kocha mnie. Ale on ze mną zerwał. Chyba dla niego z kolei ja się za bardzo zaangażowałem. Tak czy inaczej: nie nadaję się wyraźnie do związków, nie potrafię odpowiednio kochać, nie potrafię być odpowiednim człowiekiem. Nie potrafię nawet być odpowiednim bratem. W Wigilię ten sam starszy brat, którego też tak bardzo kocham i którego stawiałem zawsze na piedestale, wywalił mnie z domu. Zaprosił mnie na kolację, tak, jak resztę rodzeństwa. Zapytałem, czy mogę przyjść z osobą towarzyszącą i przyszedłem z Klausem. Kiedy drugi w kolejności starszeństwa brat go zobaczył, to jego nazwał kurwą, moje dziecko bękartem, a mnie... nie pamiętam, chyba żałosnym pośmiewiskiem. Jakoś tak. Wkurzyłem się i powiedziałem Samowi, że albo Adam, albo ja - bo zostałem zaatakowany bez powodu, moje dziecko i mój chłopak zostali zbluzgani. Sam jednak powiedział, że nie będę mu wydawał rozkazów w jego własnym domu i mam się wynosić. Nie wiem, co się stało. Chyba kiedyś Klaus dobierał się do jego faceta, ale do niczego nie doszło, z tego, co rozumiem, więc... nie wiem, no. Z całej tej sytuacji wywnioskowałem, że przespał się z Adamem - ale wszystko to miało miejsce, kiedy nie był jeszcze w związku ze mną i nie wiedział, że to mój brat i chłopak mojego drugiego brata. Poza tym jeśli Klaus jest kurwą, bo przespał się z Adamem, to kim jest Adam? W każdym razie tamtego wieczoru straciłem rodzinę. Zostało mi jeszcze dwóch młodszych braci, ale oni mają swoje problemy, nie mam prawa ich zarzucać moimi. No i najmłodsi, którym z chyba zrozumiałych powodów nie będę się zwierzał: to dzieci. Dla całego młodszego rodzeństwa to ja powinienem być podporą, a nie oni dla mnie, poza tym mam poczucie, że ich też straciłem, tylko już bardzo dawno. Tylko Ollie i Zah się do mnie czasem odzywają. Ale naprawdę: dla nich to ja powinienem być silny, to ja jestem ich starszym bratem, ja powinienem być dorosły i odpowiedzialny. Ja powinienem pomagać im, a nie oni mnie. A teraz nie jestem w stanie pomóc nawet sobie. A chwilę po Wigilii... w styczniu, kilka tygodni po tym spektakularnym wypierdoleniu mnie z życia przez rodzinę, Klaus dostał od ojca film, na którym jestem nieprzytomny w towarzystwie kilku gości. Nie wiedziałem o istnieniu tego filmu, ale kiedy go zobaczyłem, porzygałem się i... i wyciągnąłem prochy. Nie wziąłem, ale Klaus je zobaczył i stwierdził, że na pewno ćpam mimo, że obiecywałem, że nie. Nie ćpałem, naprawdę... Ale on mi nie uwierzył. Nie dziwię mu się.
Wczepił się palcami w swoje włosy, drżąc lekko.
- Zjebałem wszystko. Od samego urodzenia jestem ludzką spierdoliną i nie powinienem nigdy istnieć.

Leonard Williams
ksiądz — lokalna parafia
45 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Od września mieszka w Lorne Bay i wciąż uparcie bawi się w księdza, próbując udawać przed samym sobą, że wcale nie ma wielkiego kryzysu wiary. Od niedawna coraz częściej spotyka się z pewnym przystojnym jubilerem, a jego mała córeczka jest jego iskierką nadziei w tym paskudnym świecie.

Milczał nadal, słuchając go uważnie, ale w pewnym momencie jednak nie wytrzymał - słuchanie tego wszystkiego, to jak mężczyzna przedstawiał sam siebie jako tego najgorszego, wyjątkowo mocno go uderzyło, więc postanowił się odezwać, mimo że może powinien pozwolić mu najpierw skończyć swój monolog.

- Nic nie jest nigdy czarno-białe i nigdy nie jest tak, że winna jest tylko jedna strona - głos mu lekko zadrżał, w dużej mierze dlatego, że pomyślał w tym momencie o sobie i Nealu; akurat w ich relacji to Leo był jedynym winnym jej rozpadu i doskonale o tym wiedział, ale wszystko co robił, tak naprawdę robił dla jego dobra. Święcie w to wierzył, chociaż nie łagodziło to jego win; i tak czuł się odpowiedzialny za rozpad tego związku, nawet jeśli zrobił to "dla jego dobra".

- Dzieckiem trzeba się zająć. Przypuszczam, że nie mógłbyś spojrzeć w lustro, gdybyś nie wziął jej do siebie - wzruszył lekko ramionami, obserwując twarz mężczyzny przez kraty. Nie znał całej sytuacji, jasne, wiedział tylko tyle ile opowiadał mu Saul, więc jedynie do tego wszystkiego mógł się odnieść, ale i tak zrobiło mu się z tym wszystkim... dziwnie. - Nie znam go, więc nie wiem jak to wszystko wyglądało z jego perspektywy, ale z tego co mówisz, to nie mówił ci o tym, że czuje się zaniedbywany; o ile faktycznie był zaniedbywany, nie wiem, nie zaglądałem wam do domu. Ale to, że zajmował się dzieckiem, gdy ty byłeś w pracy, a jednocześnie nie dawał ci znać, że czegoś od ciebie potrzebuje nie sprawia, że ty jesteś winny rozpadowi tego związku. - znów ściszył głos, bo przez moment chyba go nieco podniósł, a też nie chciał, żeby ktokolwiek poza nimi słyszał tą rozmowę. Niezależnie od tego czy była to faktycznie spowiedź czy zwykła rozmowa o rozterkach tego młodego człowieka, to wiedział, że nie powinna ona dotrzeć do obcych uszu. - W związku trzeba ze sobą rozmawiać, bo nikt nie czyta sobie w myślach. Wielu ludzi tego nie rozumie i stąd wynikają wszelkie kłótnie i nieporozumienia.

Westchnął krótko i przetarł twarz dłonią. Znów przed jego oczami pojawił się Neal, jego nieco arogancki uśmiech i błysk w oku, który z miejsca pokochał. Odpędził od siebie tą wizję; przecież miał teraz inne zajęcia, nie powinien się skupiać na swój wspomnieniach przeszłości.

- Twój facet dobierał się do innych facetów i z nimi sypiał...? - to wyjątkowo go zaskoczyło i poczuł jakieś dziwne ukłucie gdzieś w piersi. Współczuł mężczyźnie i choć nie do końca znał wszystkie aspekty ich związku, to jednak z tego co Saul mówił nie wynikało mu, żeby na to przyzwalał; raczej wręcz przeciwnie, jakby prosił go, żeby nie sypiał z innymi ludźmi. Najwyraźniej do niektórych można było mówić i mówić, a odbijało się to od nich jak od ściany.

- Nie zjebałeś - wyszeptał, żeby na pewno nikt poza Saulem nie słyszał tych słów. Jako ksiądz nie powinien raczej przeklinać, prawda? - Z tego co opowiadasz, to jeśli jest jakaś wina w tym wszystkim, to rozkłada się na obie strony waszego związku. A co do Twojego brata... czy raczej braci i ich zachowania, to cóż, rodziny się nie wybiera, ale zawsze można się od niej odciąć, jeśli jest toksyczna. Zwykle jednak wychodzi się na tym znacznie lepiej. - uśmiechnął się łagodnie i pewnie było to słychać w jego głosie.

- Po kolejnej mszy jestem wolny, jeśli potrzebujesz pogadać w bardziej... neutralnych okolicznościach. O ile nie uważasz mnie za natręta - dodał jeszcze po chwili, uznając, że to chyba najbardziej korzystne rozwiązanie. Jednak rozmowa w kościele a rozmowa przy piwie choćby to zupełnie inna sprawa.

Saul Monroe

właściciel sklepu jubilerskiego — Ruby Drops
37 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Niedojrzały emocjonalnie narwaniec, który chce cię ustatkować, ale jeszcze niedawno dealował, ćpał, był panem do towarzystwa, paserem i złodziejem. Born and raised in Lorne Bay. Trzeci syn wielodzietnej patologicznej rodziny, zapewne znanej w mieście z tej patologii.
Zamilkł na chwilę, gdy ksiądz mu przerwał. Zastanowił się nad tymi słowami i niby dotarły do niego, niby teoretycznie wiedział, że to nie tak, że wyłącznie on spieprzył ten związek, ale mimo wszystko nie bardzo to chciało dotrzeć do jego serca.
- Nie, nie mógłbym spojrzeć w lustro, gdybym jej nie wziął. To moje dziecko, nie mogłem go porzucić i radośnie hasać po świecie dalej, mając je w dupie - nie mógłbym żyć ze świadomością, że gdzieś tam na świecie jest moja córka, której nawet nie chciałem poznać, którą porzuciłem tak, jak jej matka, a ona albo będzie dorastać w przekonaniu, że oboje rodzice jej nie chcieli, albo - co gorsza - dowie się tego nagle, mając kilkanaście lub kilkadziesiąt lat i wtedy jeszcze się okaże, że rodzice adopcyjni ją okłamywali całe życie. Zresztą wtedy uwierzyłem na słowo, że to faktycznie moje dziecko, ale później zrobiłem testy na ojcostwo i... i ona nie kłamała. A mała ma moje oczy...
Wreszcie udało mu się uśmiechnąć, gdy przywołał w pamięci obraz swojej córeczki, patrzącej na niego z uśmiechem tymi wielkimi niebieskimi ślepiami.
- Nie mówił. Nie miałem o tym pojęcia. Czasem narzekał, że znów Isla idzie gdzieś z nami, na przykład na tę Wigilię do Sama, czasami widziałem, że jest zmęczony. Ale jak dowiedziałem się, że mam dziecko, a on zaczął mi perswadować, żebym się zastanowił, czy to dobry pomysł: brać ja do siebie, to powiedziałem, że nie musi się nią zajmować, że to moje dziecko, że on nie musi uczestniczyć w ojcostwie. To był praktycznie sam początek naszego związku, więc rozumiałem, że może tego nie chcieć, że to za wcześnie dla niego, nie mieszkaliśmy razem... Przecież nie musiał. Ale kiedy mu to powiedziałem, kiedy wybuchł, to zaczął krzyczeć, że jak niby to sobie wyobrażałem: że ja będę się zajmować dzieckiem, a on będzie miał na to wywalone? Ale szczerze mówiąc - tak, tak to sobie wyobrażałem, biorąc pod uwagę całą sytuację. Ale kiedy zaczął mi to wszystko wyrzucać, że jest nieszczęśliwy, że ma dość tego wszystkiego, że jestem ćpunem, że go okłamuję, a on tyle dla mnie poświęcił, to mu powiedziałem, że jak mu nie pasuje, to może odejść. Że nic takiego mi nie mówił, teraz na mnie krzyczy, bo mu się ulało, ale zachowywał się tak, jakby tam już nie było czego zbierać. Zarzucał mi egocentryzm, to, że nie zapytałem nawet o jego urodziny i nie dałem mu prezentu, a on w ramach prezentu na moje urodziny zabrał mnie do swojego kraju. To wtedy dowiedziałem się, że jego matka, która była bardzo ważną osobą w jego życiu i widać to było w jego wypowiedziach - że ona nie żyje. Nie mówił mi tego wcześniej, pozwolił przyjechać do swojej rodzinnej posiadłości z myślą, że poznam jego rodziców, mówiłem o nich zawsze w liczbie mnogiej, pozwolił mi usiąść do stołu tylko z nim i jego ojcem i nadal myśleć, że po prostu jego matki nie ma w tym momencie w domu, ale że ją poznam później. Jego ojciec, który mnie nienawidzi, też mi tego nie powiedział, ale dopiero następnego dnia zrozumiałem jego minę, kiedy powiedziałem coś o tym, że czekam, aż poznam jego żonę. Klaus zabrał mnie następnego dnia na jej grób. Przy stole się nie zająknął o jej śmierci, kiedy ja nieświadomy niczego, mówiłem o niej, jakby zaraz miała wejść do tego domu i zjeść z nami kolację. Zrobiłem mu kilka sztuk biżuterii, takiej od serca... wydawało mi się, że jest to z mojej strony oznaka miłości.
Zamilkł znowu, gdy ksiądz z wyraźnym (przynajmniej w uszach Saula) oburzeniem zapytał, czy Klaus sypiał z innymi będąc z nim w związku. Tak, sypiał. Tak, Saul się na to nie zgadzał. Saul prosił. Klaus obiecał.
- Obiecał, że postara się nie spać z innymi. Przyjąłem to jako deklarację, że nie będzie. Później dowiedziałem się, że wcale nie przestał, a w całej tej kłótni wypluł, że przecież mówił, że się postara, a nie - że nie będzie. Że ja jestem głupi, bo przyjąłem, że tego nie robi, sam to sobie wmówiłem. Ale ja przez jakiś czas, jeszcze będąc z nim w związku, zarabiałem. Przestałem, kiedy mnie poprosił, żebym tego nie robił. Ale to hipokryzja z mojej strony, prawda? Miałem do niego pretensje, że pieprzy się na lewo i prawo, a sam robiłem to samo, tylko za pieniądze, uważając, że to co innego. Bo przecież ja nie robię tego, bo chcę, bo ktoś mi się podoba, bo potrzebuję obcego fiuta w dupie, tylko dlatego, że potrzebuję pieniędzy na życie. Ale to wcale nie jest co innego.
Westchnął znowu i spojrzał w oczy księdza, a na jego twarzy odbijał się cień kratownicy konfesjonału.
- Ja też jestem toksyczny. Wszyscy o nazwisku Monroe są przeklęci. To oni odcięli mnie od siebie, nie ja od nich. I moja siostra... Siostra, którą do tamtego wieczora miałem za kogoś cholernie mi bliskiego, z którą spędziłem kilka miesięcy w Ameryce Południowej, którą wspierałem po tym, kiedy dowiedziała się, że ma HIV, kiedy się załamała, kiedy zmarła jej dziewczyna... Ta siostra chwilę później, na tej Wigilii zachowywała się jak trzynastoletnie dziecko. Nie wiem, co konkretnie zrobiła, bo nie widziałem, ale po jej głupiej minie, kiedy wszedłem do pomieszczenia, w którym była, sądzę, że dobrze się bawiła, ciesząc się tym, jak bracia napadają na mnie i moją rodzinę. Sądzę, że podsłuchiwała albo moją rozmowę z Klausem, kiedy ten mnie wyprowadził za drzwi, żeby mnie uspokoić; albo pod drugimi drzwiami, gdzie Sam wyszedł z Adamem i Arthurem. I ona, i Viper wyglądały, jakby miały najlepszy ubaw życia, ale o ile Viper zawsze taka była, tak Amalia mnie zaskoczyła i mocno zawiodła. I na odchodne jeszcze też pojechała Klausowi. Zacząłem żałować, że próbowałem ratować jej życie, kiedy groziła kilka razy, że się zabije. Niechby zdechła.
Nie, tak naprawdę wcale tak nie myślał - mimo wszystko kochał całe swoje rodzeństwo i strasznie cierpiał z powodu tego, co się stało. Gdyby jeszcze rozumiał, o co właściwie poszło, co się tam wydarzyło... Gdyby chociaż ktoś mu wytłumaczył, dlaczego Saul został tak potraktowany - wtedy być może łatwiej byłoby mu to przełknąć, być może dałby też radę jakoś to naprawić. Ale nie - nikt nie pokusił się o wytłumaczenie, o co te wszystkie pretensje, skąd te napaści i zachowanie, które w oczach Saula było całkowicie nielogiczne.
Zastanowił się nad propozycją księdza. Z jednej strony być może faktycznie chciałby tej rozmowy, chciałby jakichś innych okoliczności. Ale też wtedy jego twarz byłaby dla tego człowieka bardziej widoczna, a on w tym momencie się jej wstydził, nie chciał, żeby ktoś go oglądał - zwłaszcza ktoś, komu własnie wywalił wiele z tego, co było nie tak z nim i jego życiem. Poza tym nie chciał się narzucać - i tak uważał, że zabrał księdzu sporo czasu, że tu też wykazał się egocentryzmem, bo przylazł tutaj i wyrzucał z siebie opowieść o swoim życiu, nie zwracając uwagi na to, czy ten człowiek w ogóle chce tego słuchać. Samolubnie stwierdził, że skoro to ksiądz i teraz jest w pracy, to jest to część jego pracy. Nie musiał jednak poświęcać mu swojego czasu prywatnego. Teoretycznie to też mogło się wpisywać w jego zawód: niesienie wsparcia wiernym w potrzebie, nawet poza murami kościoła. Ale przecież Saul nie był wiernym.
- Nie chcę zabierać księdzu czasu prywatnego. A za ile ta msza? Mam się już wynosić?

Leonard Williams
ksiądz — lokalna parafia
45 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Od września mieszka w Lorne Bay i wciąż uparcie bawi się w księdza, próbując udawać przed samym sobą, że wcale nie ma wielkiego kryzysu wiary. Od niedawna coraz częściej spotyka się z pewnym przystojnym jubilerem, a jego mała córeczka jest jego iskierką nadziei w tym paskudnym świecie.

Przyjrzał się mężczyźnie przez kraty, wciąż uważnie słuchając jego wyznań. W pełni rozumiał to, że musiał się wygadać i czuł też, że jest to mu potrzebne; ważnym też było, żeby faktycznie go słuchać, a nie tylko potakiwać głową.

- No więc właśnie: nie mógłbyś spojrzeć w lustro, gdybyś jej nie wziął. A to, że Twój chłopak miał problem z Twoim dzieckiem, to cóż... chyba po prostu nie było wam pisane być razem. Nie zrozum mnie źle, nie chcę też się mądrzyć, bo sam nie mam dzieci, ale gdybym je miał, to byłyby dla mnie najważniejsze. Więc... to dobrze, że dla Ciebie również mała była ważniejsza niż widzimisię faceta.

Uśmiechnął się ciepło, słysząc, że mała ma jego oczy i spojrzał w niebieskie ślepia mężczyzny, którego widział dość niewyraźnie ze względu na kraty, ale mimo wszystko te oczy dość mocno się przez nie przebijały i z łatwością był w stanie stwierdzić, że miały piękny, niespotykany i wręcz hipnotyzujący kolor. Nie chciał jednak za bardzo się w nie wgapiać, uznając, że byłoby to po prostu nie na miejscu, więc chwilę później po prostu popatrzył na twarz mężczyzny, słuchając jego dalszych opowieści.

Zaskoczyło go to, co usłyszał. Zmrużył oczy, słuchając historii o wyjeździe do rodzinnego domu chłopaka, o poznaniu jego ojca, o tym, że chłopak nawet nie zająknął się o tym, że jego matka nie żyje i przez to rozmawiający z nim jubiler, no, cóż dużo mówić, niechcący zrobił z siebie głupca przed jego ojcem. Ale tak naprawdę cóż miał na to poradzić, skoro nie znał prawdy?

Westchnął cicho. Historia z całą pewnością nadawała się na jakiś film albo serial, bo nie był to związek zdrowy i nie była to relacja, której utraty Saul powinien żałować. Domyślał się jednak, że było mu ciężko; nawet jeśli związek nie trwał długo, to Leonard doskonale widział, że Saul był w tą relację bardzo zaangażowany i najwidoczniej kochał chłopaka, który potraktował go jak... no, sami wiecie.

- To raczej hipokryzja z jego strony, śmiem twierdzić - westchnął cicho, słysząc kolejne rewelacje. Potem nastąpiła historia o siostrze, kolejnej osobie, zaraz po bracie i chłopaku, która go zawiodła. Słuchając tego Leo szczerze czuł jak krajało mu się serce. Przełknął ślinę, palcami ścisnął nasadę nosa i przymknął oczy, mimo wszystko jednak będąc cholernie wielkim empatą i niemalże dosłownie odczuwając ból, który czuł teraz Monroe.

- Przykro mi, naprawdę. Z powodu siostry, brata i chłopaka. - po jakimś czasie znów na niego spojrzał, w końcu uśmiechając się łagodnie, choć ze smutkiem w oczach. Opowieść Saula naprawdę robiła na nim wrażenie i chyba było to widoczne choćby po jego oczach, jeśli nie po całym zachowaniu księdza, które mężczyzna mógł obserwować - co prawda przez kraty, ale zawsze.

Słysząc pytanie pokręcił powoli głową i podwinął rękaw sutanny, żeby zerknąć na znajdujący się na jego nadgarstku zegarek.

- Za jakieś dwadzieścia minut, także możesz jeszcze przez chwilę zostać - odpowiedział w końcu, gdy już upewnił się co do tego która konkretnie jest godzina. - A jeśli chodzi o mój czas prywatny, cóż, dysponuję nim jak chcę i to ja proponuję, że możemy porozmawiać w innym miejscu. Także naprawdę, nie przejmuj się tym, nie zabierasz mi czasu.

Saul Monroe

właściciel sklepu jubilerskiego — Ruby Drops
37 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Niedojrzały emocjonalnie narwaniec, który chce cię ustatkować, ale jeszcze niedawno dealował, ćpał, był panem do towarzystwa, paserem i złodziejem. Born and raised in Lorne Bay. Trzeci syn wielodzietnej patologicznej rodziny, zapewne znanej w mieście z tej patologii.
Westchnął i zwiesił głowę, zastanawiając się nad tym, czy to rzeczywiście była hipokryzja ze strony Klausa: ostatecznie on nie miał pretensji o to, że Saul zarabiał tak, jak zarabiał. On tylko w pewnym momencie - gdy się o tym dowiedział - poprosił, żeby Monroe przestał to robić. Hipokrytą był Saul, który miał o to pretensje do partnera, a jednocześnie sam robił praktycznie to samo - z tą tylko różnicą, że jemu to nie sprawiało przyjemności, od kiedy się zakochał; wtedy też zaprzestał z własnej woli wszelkich kontaktów seksualnych z ludźmi, z którymi robił to dla seksu samego w sobie, a nie dla pieniędzy.
- Dziękuję - powiedział wreszcie - To dla mnie naprawdę dużo, że mnie ksiądz wysłuchał i nie wywalił od razu, kiedy powiedziałem, że jestem niewierzący i jeszcze zacząłem kląć. I że mnie ksiądz naprawdę słucha i odpowiada na to, co gadam mimo, że to nie jest nic, co by księdza interesowało, bo niby dlaczego? Ale... no, może ktoś zechce się wyspowiadać przed mszą, to... to ja zwolnię miejsce. Pójdę gdzieś sobie... Pomógł mi ksiądz, dziękuję. Mogłem przynajmniej wywalić to z siebie. I... i skoro nie będę księdzu przeszkadzał, to chyba chciałbym porozmawiać po mszy. W domu czeka na mnie córka, ale jest pod opieką dziewczyny, która się nią czasem zajmuje, kiedy potrzebuję wyjść i zapowiadałem jej, że dziś nie wiem, kiedy wrócę, więc no, zapłacę jej ekstra, gdyby to potrwało jakoś bardzo długo.
Rzeczywiście poczuł się lepiej, gdy to wszystko z siebie wypluł. Wciąż nie było dobrze, co zresztą chyba jest oczywiste: nadal go wszystko bolało, ale przynajmniej w tym momencie nie chciało mu się znowu ryczeć. Chciał zaćpać - bardzo, ale póki co udawało mu się przed tym powstrzymać. Wyciągnął już jednak kontakt do swojego dostawcy i kręcił się wokół tego kilka razy dziennie, tłumacząc sobie, że nie powinien, że ma być odpowiedzialny, ma się trzymać i nie odurzać się niczym, bo ma córkę, którą trzeba się zająć. Na razie to poczucie odpowiedzialności wygrywało.
Na razie.
- To przyjdę po mszy. Naprawdę dziękuję.
Zawahał się chwilę, nie będąc pewnym, czy teraz powinien się na przykład przeżegnać, jakoś pożegnać w konkretny sposób, czy po prostu wyjść. Ostatecznie jednak doszedł do wniosku, że ostatnia opcja będzie najbardziej odpowiednia, więc pozbierał się z trudem z podłogi i wyszedł z konfesjonału, a później z kościoła - nie chciał uczestniczyć w mszy, nie chciał być jedynym, który będzie się zachowywał jak idiota, nie wstając w odpowiednich momentach, nie śpiewając i w ogóle nie wykonując rytuałów. Nie miał ochoty na dowalanie sobie pełnymi zgrozy spojrzeniami starszych pań.
Poszedł powłóczyć się po okolicy bez większego celu. Usiadł w pewnym momencie w jakimś ogródku piwnym i wypił dwa kufelki, a gdy stwierdził, że msza powinna się już zakończyć, wrócił do kościoła.

/zt.
Leonard Williams
ODPOWIEDZ