rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
011.
If you want to overcome the whole world, overcome yourself
Od zawsze lubiła pomagać, być może była egoistyczna kwestia dbania o własne uczucia (nigdy nad tym bardziej się nie zastanawiała), lecz Candela Fitzgerald potrafiła porzucić wszystko - by pognać na pomoc bliźniemu. Zwłaszcza teraz, kiedy przed sobą miała wolne dni - niczym wyrwane puste kartki z książki. Odchodząc od wszystkiego co było jej znane (tydzień temu rzuciła studia) - doby dłużyły się niewyobrażalnie, jednocześnie przelatując jej przez palce w nicości. Nie umiała odnaleźć zajęcia, skupić się na czymś istotniejszym - wynaleźć hobby, lub przynajmniej spotkać się z przyjaciółmi.
Było to zarazem irytujące, ale również odżywcze - w końcu mogła przestać gnać, wyrywać się przed szereg - znaleźć czas na odpoczynek i zastanowienie się, czego naprawdę chciała od życia. Właściwie to od samego początku swojego istnienia wiedziała co jest jej pasją - oddałaby własne życie za taniec - niegdyś mówiono, że szybciej nauczyła się tańczyć niż chodzić. Muzyka, ruchy - idealne układy - były tym co naprawdę czuła - co sprawiało dziewczynie przyjemność. Oczywiście, nigdy z tego nie zrezygnowała - ale w całym tym chaosie własnej egzystencji, w pewnym momencie zrzuciła to na dalszy plan. Skupiona na nauce, na budowaniu przeróżnych relacji - zupełnie zapomniała dzięki czemu mogła złapać oddech.
Ośrodek jeździecki kojarzył się młodej Fitzgerald głównie z niedzielnymi popołudniami, gdy za młodu jeszcze jako dziecko odwiedzali to miejsce rodzinnie. Zanim zmarła mama, a tata wpadł w niekończący się cug alkoholowy. Wspominała te chwilę naprawdę dobrze, spokojnie - z niezmiernym ciepłem i miłością. Chyba dlatego tu przyszła, chyba tego właśnie potrzebowała. Reminiscencji tego jak niegdyś wyglądało jej życie - kiedy nie odczuwała takiej samotności; albowiem „samotność” była dla Candie zarazem największym wrogiem, a najlepszą przyjaciółką.
Z początku stała gdzieś nieopodal, obserwowała innych - szczęśliwych ludzi, niektórzy dopiero co uczyli się jeździć, zaś inni - współgrali z końmi; jakby byli do tego stworzeni. Zazdrościła im, nigdy nie była w tym dobra - poza tym przestała odwiedzać ośrodek jeździecki ponad dekadę temu. Może dlatego bała się odważyć, pójść za głosem serca - i zrealizować plan, przez który tutaj przybyła. Stres przekraczał jej granicę, póki nie dostrzegła jak jedna z małych dziewczynek puściła lejce - a młody (prawdopodobnie roczny) koń odczuwając swobodę przeskoczył przez ogrodzenie i szybkim tempem znikał z pola widzenia wszystkich zebranych. Krzyki, płacz i chaos odegrały w tym momencie największą rolę - Candie nie mając pojęcia co w nią wstąpiło, ruszyła za zwierzęciem - starając się (właściwie dzięki długim nogom!) je dogonić. Możliwe, że na marne.
ambitny krab
nick autora
brak multikont
olimpijka w jeździectwie — właścicielka ośrodka jeździeckiego — hodowca koni
33 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
dotychczasowa królowa świata, której niczym jakieś upiorne domino sypie się wszystko - od niej samej zaczynając, przez zdrowie i spektakularną karierę, po najważniejsze małżeństwo. mimo wszystko kocha dicka (za) bardzo i oddałaby wszystko, by znowu go nie stracić.

Powinna odczuwać pewien rodzaj niechęci do samej siebie. Większość ludzi bowiem z całą możliwą stanowczością uznawałaby właśnie, że od tego całego dobrobytu najwyraźniej poprzewracało się jej w czterech literach. Remington miała w końcu niemożliwie cudowne życie. Miała niedorzecznie przystojnego męża z którym kochali się jak wariaci. Nigdy nie musiała martwić się o pieniądze, interesy szły jej świetnie, sportowa karierę wieńczyło olimpijskie złoto, sponsorzy zdawali się znajdować sami, najlepsi projektanci szyli jej ubrania, trafiała na listy tych najbardziej wpływowych. To wszystko powinno wręcz nosić ją na wysokiej chmurze własnej cudowności, a zamiast tego coraz mocniej odczuwała to jak mocno zaczyna się zakopywać w jakieś stagnacji. Beznadziei. Niechęć stawała się słowem klucz dla właściwie każdego aspektu jej życia - nie chciało się jej już ani trenować, ani pracować, nie chciało jej się dalej słuchać co, kiedy i jak ma robić. Nawet do własnego małżeństwa odczuwała pewien rodzaj tej popieprzonej niechęci - choćby niewiadomo jak mocno tłumaczyła sobie, że to wszystko co teraz robią, że to że Dick chce żeby wyjechała, że to świadczyło jedynie o tym, że mu na niej zależy (popieprzone, ale najwyraźniej odnajdywali się w takich zabawach) - i tak chyba przestała się odnajdywać w swojej ostatniej roli. Miała być najlepszą z możliwych żon, a okazywało się że nie dość, że jej wiecznie nie ma, to nawet nie umie docenić takich rzeczy.
Wzdychała właśnie głośno, próbując skupić się na pracy. Gary wcisnął jej sterty jakiś papierów, z którymi miała zapoznać się jeszcze przed wylotem do Dubaju, a ona nawet na tyle nie umiała opanować własnej uwagi. Australijski gorąc wcale nie pomagał, od klimatyzacji miała już i tak chore gardło, pieprznęła więc tym w końcu i poszła się całkowicie niezobowiązująco po ośrodku pokręcić. Gdyby wiedziała, że w ten sposób znajdzie sobie zajęcie wymagające aktywności fizycznej, zapewne z premedytacją raczej zapakowałaby swój zgrabny zadek do samochodu i pojechała hen, hen daleko.
Westchnęła raz jeszcze, obserwując jakby w zwolnionym tempie jak jeden z koni wyczuwając błąd wykonany przez młodą dziewczynę (dziewczynkę wręcz chyba), bierze nogi za pas i odnajduje drogę w ciemno by wybrać się i odczuć wolność na gigancie. Kiedyś już w tym momencie panikowałaby wręcz niemożliwie, teraz jedynie przekręciła lekko głowę, jak zaciekawiony szczeniaczek i sama do siebie mruknęła tylko pod nosem coś o tym, że przynajmniej tyle dobrego, że będzie z niego materiał na następnego konia do skoków. Czemu tylko zachciało mu się tych wycieczek, kiedy z nieba prażył taki żar, że tu przy ziemi było jakieś milion stopni? Tyle dobrego, że mogła liczyć na lepiej znoszący te niedogodności personel, który zorganizował się w czasie tak krótkim, że ona sama nie zdążyła nawet zorientować się w jakim dokładnie kierunku zwierzę pobiegło.
W oczy rzuciła się jej za to jedna z młodych dziewczyn, która jak gdyby nigdy nic pobiegła w tą samą stronę. Cudownie. Przecież jeszcze coś się jej stanie. Wezwała w myślach wszystkich świętych, odsądzając od czci i wiary wszystkie jeździeckie bóstwa. I zupełnie jakby odruchowo przeskoczyła przez to całe nieszczęsne ogrodzenie i ruszyła za nią. W innych okolicznościach przyrody pewnie chciałaby domagać się podwyżki. Żeby zresztą dogonienie konia było takie łatwe... Cóż, jeśli przychodziło do człowieka na szczęście było dużo łatwiejsze. Za dobry znak uznała więc moment, w którym dziewczyna się zatrzymała. Wyrównała do drugiej blondynki.
- Ten plan - odwróciła się lekko w tył i gestem dłoni wskazała drogę, którą przyszło im przebiec. - Był kompletnie szalony - i owszem, w uniwersum Ainsley Remington można to uznać za całkiem serdeczne dzień dobry.
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
Chyba po prostu musiała się odstresować. Odnaleźć zajęcie, dzięki któremu w jej umyślę przestaną się roić głupie odbiegające od rzeczywistości myśli. Była młoda, niektórzy przyjęli przeświadczenie, że mając zaledwie dwadzieścia dwa lata oznacza, że nie wiele się jeszcze wie o prawdziwym, dorosłym życiu. Niestety, musieli nie mieć styczności z Fitzgeraldami; nie dość, że w Lorne Bay się od nich roiło, to zawsze o tej rodzinie było aż nadto głośno.
Plotki, ploteczki - niedomówienia, z palca wyssane historię - idealnie odwzorowywały niezbyt pozytywną opinię o całym rodzie.
Ojciec - pijak, parę lat temu jego organizm nie wytrzymał, zachlał się przy miejscowym stawku; odnalazła go najmłodsza córka - był już purpurowy, w półleżącej pozycji. Taki widok rozpętał wojnę, wytworzył traumę aktualnie bazującą głęboko w samej podświadomości dziewczęcego umysłu. Niekiedy wydawało się jej, że się z tym uporała, iż poczucie winy - samotność, odizolowały prowadzącą się w egzystencji Candeli tragedię - ale wtedy nadchodziły dni, te gorsze - wprowadzające w beznadzieje - najczęściej w takich chwilach miała wrażenie, jakby znajdowała się w potrzasku. Nieuchronnym dole, co i rusz będąc przysypywana czarnym, mokrym piaskiem - aż w końcu zabraknie jej tchu.
Bo czasem o tym myślała.
Co by było gdyby zniknęła, nie na chwilę (tak jak miała w zwyczaju); lecz na zawsze; wieki wieków. Świat byłby skończony - odgrodziłaby się od niego potężną kreską; aby nie mylić - nie były to myśli samobójcze, lubiła żyć - kochała egzystować w falach ciepła, morza - gdy niebo przybierało barwy pomarańczy, jak woda nagrzana od porannego słońca - paliła stopy gdy wchodziło się do niej późnego wieczora. Jak pływała na łódce, desce - śmiała się z przyjaciółmi, wcinała pizzę - lub tańczyła do pełni księżyca.
Zniknięcie nie było metaforą śmierci, a ucieczki. Ucieczki w nieznane; tam gdzie stopy Fitzgerald nigdy się nie odnalazły. Tam gdzie mogłaby zacząć od nowa i nie być rozpoznana - gdy pokazałaby siebie, nie tajemnice rodzinne. Wielokrotnie wyjeżdżała, lecz nie daleko - nie w miejsca, o których marzyła. Ograniczały ją środki i brak odwagi, aby nie wrócić. Bo zawsze wracała; niezależnie czy opalenizna była ciemniejsza, a poznana kultura zachłysnęła jej serce. Lorne Bay było jej domem, choć tak bardzo pragnęła to zmienić.
Biegnąc nie myślała, biegnąc czuła narastającą w swym ciele euforię - w pewnym sensie zazdrościła koniowi, wystarczyło by tylko poczuł wolność - a wtedy całą siłę jaką posiadał wyzwolił aby by tylko ją uzyskać. Niekiedy zwierzęta, było o wiele mądrzejsze niż ludzie, nie kierowały nimi wszelakie przemyślenia - podążały instynktem, i gnały do wyznaczonego przez siebie celu. To oczywiste, że nie była tak szybka - codzienne treningi, wysiłek - zalewanie się łzami potem nie sprawiły, aby nagle mogła dogonić zwierzę, które biologicznie było dostosowane do biegów. To chyba nawet nie była próba, ani kwestia pomocy. Zadziałała emocjonalnie, niczym jakby goniła siebie z przeszłości.
Nagłe zatrzymanie, zgięcie się w pół i kilka głębszych oddechów nieco oczyszczały organizm blondynki - koń zwiał, a ona podświadomie zaczęła mu kibicować. Głos kobiety wyrwał dziewczynę z zadumy, automatycznie odwróciła głowę, a na buzi Candie zagościł cień ciepłego uśmiechu. - Czasem jestem niepoważna. - skwitowała, dłonią przecierając swe spocone czoło. Kolejne mocniejsze wdechy, trudno złapać powietrze - szczególnie w taki upał. - Na pewno się znajdzie. - dodała, wzrokiem ponownie wędrując na drogę, którą jeszcze kilka sekund temu przecinało zwierzę. - Ale chyba ktoś powinien pojechać po niego samochodem. - rzuciła - w końcu po to auta miały w sobie tyle koni mechanicznych. - A ja chyba potrzebuję wody. - klatka piersiowa Fitzgerald powoli się uspokajała, lecz pragnienie z każdą sekundą narastało. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz użyła tyle swojej siły.
ambitny krab
nick autora
brak multikont
ODPOWIEDZ