pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
There are some people trying to find out who
There are some people trying to find out why
There's some people who aren't trying to find anything
But that kingdom in the sky

Grube, kamienne ściany kościoła dawały schronienie przed palącym, australijskim słońcem i coroczną falą upałów, niby cyklicznie powracających, a z roku na rok jakby coraz bardziej doskwierały mieszkańcom. Kościelne posadzki pozostawały niezmiennie chłodne, odkąd był tutaj ostatni raz z Hawkinsami. Miał czternaście lat i to był jeden z weekendów, które spędzał na farmie, jeden z tych przypadków, kiedy próbował odroczyć wyrok ciężkiej, ojcowskiej ręki o kilkanaście godzin. Niedziele na farmie były zawsze leniwe, w porównaniu do całego tygodnia. Spało się dłużej, śniadanie było gotowe później, a po posiłku wybierali się do kościoła. Czy z gorliwej pobożności, czy z przyzwyczajenia, nawyku lub tradycji - tego Elijah nie wiedział. Zabierał się z nimi, bo przecież wszystko było lepsze od tej zapyziałej chaty, wiecznie pijanego ojca i matki, która usilnie udawała, że wszystko jest w porządku. Cooper nigdy tego nie rozumiał, nie wychował się w wierze, chłonął przypadkowe jej skrawki przez samo przebywanie w domu Hawkinsów. Wieczorna modlitwa przed kolacją, Cecile obracająca czasem w palcach drewniane koraliki różańca i niedzielne msze. Zawsze czuł się tam nie na miejscu, rozglądając się po wnętrzu, bo tych bogatych zdobieniach i naściennych freskach, przedstawiających sceny z życia Jezusa. Wielu z nich nie był w stanie odczytać, pozbawiony kulturowego kontekstu i znaczenia powtarzającej się w malunkach ikonografii. Patrzył też na wiernych, którzy dokładnie wiedzieli kiedy wstać, kiedy klęknąć i kiedy (i w którą stronę) się przeżegnać. Obserwował i nie rozumiał, zarzucił więc te wyprawy na kolejne prawie-dwadzieścia lat.

Do dzisiaj.

Od tego pierwszego spotkania z Diviną, w dość osobliwych okolicznościach, bo w jednym z dark roomów w Shadow, nie mógł przestać myśleć o tych wszystkich rzeczach, o których tak ładnie wtedy mówiła, choć nie pamiętał wiele, zamroczony kokainą i kilkoma drinkami. Opowiadała mu o wybaczeniu, o wierze, o tym, że Bóg zsyłał na zwykłych śmiertelników próby i najwidoczniej utrudniał im życie z powodu tych wszystkich grzechów, jakie popełniali na porządku dziennym. Siedziało mu to wciąż z tyłu głowy, ten gniew, a zarazem bezsilność. Nie rozumiał, dlaczego spotkały go te wszystkie złe rzeczy, dlaczego musiał przecierpieć dzieciństwo, by potem spieprzyć sobie dorosłe życie na własne życzenie, uwiązany do kokainowej kreski. Nie rozumiał jak ludzie potrafili wiązać cały ból istnienia z jakąś personą, gdzieś w Niebie, obserwującą ich i wymyślającą jakieś kary czy inne zadania, by sprawdzić poziom ich wiary. Nie miało to sensu, a jednak bardzo chciałby umieć powierzyć swoje problemy jakiejś sile wyższej. Chrześcijańskiemu Bogu? Może, paradoksalnie był mu najbliższy, a przynajmniej miał jakieś nikłe pojęcie o zasadach tego wierzenia. I wiedział, gdzie stał kościół.

Ostatnimi czasy nie bywał całkowicie trzeźwy, zwykle napędzany jakąś pół-kreską, tego dnia poszedł w stronę psychodelików, w desperackiej próbie otwarcia tego trzeciego, mistycznego oka. Wziął więc niewielką dawkę magicznych grzybków, jeśli wierzyć dilerowi, wystarczającą, by otworzyć umysł, ale nie wyruszyć jeszcze na przygodę z halucynacjami. Swoje kroki skierował do tego domu bożego, popchnął ciężkie, dębowe drzwi i wszedł do środka.

Było tu pusto, a huk zamykającego się za nim skrzydła, opatrzonego żelaznymi zdobieniami wydawał się rozpościerać po całym Sapphire River. Rozejrzał się po pustym pomieszczeniu, stojąc u szczytu chłodnego korytarza, przestrzeni pomiędzy rzędami ławek. Nie było tu nikogo, żadnej żywej duszy. Tylko Elijah i Jezus na krzyżu, wiszący za ołtarzem. Za sprawą psychodelików, wszystko wydawało mu się wyraźniejsze, kolory jakby żywsze. Podszedł do trzeciego rzędu zajął miejsce na twardej ławce, bacznie obserwując krucyfiks, ciosany w drewnie czyimiś zdolnymi dłońmi, jakby zaraz miała się poruszyć. Ciekawe, ile lat temu go tutaj powiesili? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Może sto? Czy ten kościół tutaj w ogóle stał tyle czasu? Westchnął i pochylił się do przodu, krzyżując przedramiona na oparciu ławy w poprzedzającym rzędzie i oparł o nie podbródek, zwracając oczy ku górze. Podróżował spojrzeniem przez fakturę lakierowanego drewna, przez te wszystkie wyrzeźbione rany, wystające żebra (zupełnie jak te cooperowe) i przez cierpiącą ekspresję twarzy. Zastanawiał się przy tym, co było takiego w tej osobie, że tak wielu ludzi zdawało się powierzać mu swoje własne decyzje i cokolwiek, co im się przytrafiało.
Nie jest Ci tu smutno? – mruknął do rzeźby. – Pewnie jest, wyglądasz. To musi być beznadziejne, tak wisieć. Ile tu wisisz? – w tej chwili, ta jednostronna konwersacja miała bardzo dużo sensu dla blondyna.

Leonard Williams
death by overthinking
mvximov.
Jethro
ksiądz — lokalna parafia
45 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Od września mieszka w Lorne Bay i wciąż uparcie bawi się w księdza, próbując udawać przed samym sobą, że wcale nie ma wielkiego kryzysu wiary. Od niedawna coraz częściej spotyka się z pewnym przystojnym jubilerem, a jego mała córeczka jest jego iskierką nadziei w tym paskudnym świecie.
002.
Always, everywhere God is present,
nd always He seeks to discover Himself to each one.
{outfit}

Leonard ostatnimi czasy czuł się zagubiony. Wciąż powracał myślami do swojego kochanka, którego bez słowa zostawił w innym mieście, wciąż zadręczał się tym co zrobił, nie bardzo potrafiąc przejść do porządku dziennego z tym wszystkim. Powiedzieć, że żałował podjętej decyzji, to tak naprawdę nic nie powiedzieć. Wciąż na nowo rozpamiętywał to, co zrobił, wspominał jak dobrze im było ze sobą, wspominał wszystkie miłe chwile, które ze sobą spędzili... i czuł się jak pieprzony kretyn. Nie potrafił spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie, że to będzie dobry dzień, że wszystko się ułoży. Czuł, że coś w nim pękło i że zrywając znajomość i wyjeżdżając bez słowa pożegnania zostawił za sobą coś, jakiś fragment siebie, którego już nie będzie w stanie odzyskać.

Swoje smutki topił w alkoholu, sięgając po whisky coraz częściej i coraz chętniej, praktycznie nie widząc możliwości, żeby zasnąć bez wypicia przynajmniej odrobiny alkoholu. Jasne, nie było to zdrowe i z całą pewnością prostą drogą zmierzał w ten sposób do uzależnienia, ale w tym momencie nie był w stanie się nad tym zastanowić, nie był też w stanie przestać i odstawić whisky, bo gdyby to zrobił, to czekałoby go wiele nieprzespanych i niespokojnych nocy. Cóż, prawdopodobnie każdy alkoholik był w stanie przed sobą i innymi tłumaczyć swoje uzależnienie jakimiś problemami i szukać w ten sposób rozgrzeszenia. Być może Leonard również szukał rozgrzeszenia.

Kto jednak miałby dać mu rozgrzeszenie, skoro sam sobie nie potrafił tego wszystkiego wybaczyć? Bóg? O ile w ogóle istniał, co Williams ostatnio coraz częściej podważał. Został księdzem dlatego, że wierzył i dlatego, że faktycznie uważał, że ścieżka wiary jest jego ścieżką, natomiast od ponad roku coraz częściej przechodziło mu przez myśl, że w ten sposób zmarnował sobie życie. Coraz częściej też zastanawiał się nad istnieniem "tego na górze", dochodząc do nieprzyjemnych wniosków, że najprawdopodobniej na górze nikogo nie ma; nikt nie pilnuje ludzi, nikt nie sprawia, że jest im lżej, nikt nie łagodzi ich bólu i cierpienia. Ludzie wymyślili Boga, bo potrzebowali wiary w to, że nie są sami i że ktoś nad nimi czuwa. Nie przyznałby tego na głos, nie mógł, w końcu był księdzem, ale nosił sutannę i koloratkę z coraz większym ciężarem i... bólem?


Wychodził właśnie z zakrystii, jakieś pół godziny po ostatniej mszy, przebrany już w swoje "cywilne" ciuchy, gdy usłyszał coś na wzór rozmowy i wyrzucane z siebie przez jakiegoś chłopaka słowa. Zatrzymał się w pobliżu ambony, nieco zaskoczony, przysłuchując się "rozmowie" z Chrystusem (najwyraźniej, skoro nikogo poza nim i chłopakiem nie było w kościele, a o jego obecności młodzieniec jeszcze zapewne nie wiedział). Trochę go ten dialog monolog rozbawił, więc w kącikach jego ust zagościł uśmiech, a zanim się odezwał splótł jeszcze ręce za plecami.

- Mam wrażenie, że Ci nie odpowie - zachichotał pod nosem, podchodząc powoli do chłopaka. - On rzadko odpowiada. Ze mną też nie chce gadać.

Elijah Cooper

pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Byli podobni, jeśli nie tacy sami, chociaż trochę inni. Oboje trawieni żalem własnych decyzji, oboje w żałobie po miłości, zniszczonej na własne życzenie, ze strachu, z tchórzostwa, a w przypadku Elijah, z głupiej chęci ratowania własnego tyłka przed węszącymi w okolicy gliniarzami. Miłość utracona, nie-do-odzyskania, myśli kłębiące się w głowie każdego dnia - bo co jeśli postąpiłoby się inaczej? Gdyby nie podążył ścieżką, wyznaczaną mu przez kokainowe kreski, gdyby miał w sobie choć trochę odwagi i honoru, by wziąć winę na siebie (lub chociażby rozdzielić ją porówno), wszystko byłoby inaczej. Trwał jednak w pewnej stagnacji, nie mogąc pogodzić się ze sobą, snując się po farmie Hawkinsów jak duch przeszłości. Już nawet nie do końca przydatny, na zmianę trawiony głodem lub porannym zjazdem, z tygodnia na tydzień coraz mniej użyteczny i mniej punktualny.

Oświecenia szukał w substancjach psychoaktywnych, zapomnienia w kokainie i alkoholu, swoje uzależnienie tłumacząc ciężkim dzieciństwem życiem i szczerą chęcią ucieczki od rzeczywistości. Dlaczego więc zawędrował do Domu Bożego, skoro całkiem nieopodal miał swoją mekkę, swój krąg piekelny czy jakkolwiek to mógł zwać? Szukał czegoś, nie do końca pewien czego, na pewno nie wybaczenia. To mógł dostać tylko od jednej osoby, jednak mimo tych wszystkich pięknych kazań o przebaczeniu, o staraniach, jakie mógł włożyć w tę relację, z każdym tygodniem zapadał się coraz bardziej w ramiona błogiego zapomnienia, osnutego mgiełką narkotyzacji. Tym samym, znów na własne życzenie, oddalał się coraz bardziej od jakichkolwiek szans na wybaczenie.

Zostało mu szukać rozgrzeszenia.

Rozgrzeszenia, zaserwowanego mu przez hipotetycznego Boga, w którego sam nie wierzył? Przekazanego od tej figury boskiej, obraz której wisiał nad ołtarzem, przez usta nieznajomego księdza, kaznodziei, który mimo swojego śmiertelnego człowieczeństwa upoważniony był do wykonywania tych zadań, do odpuszczania wszelkich życiowych potknięć i zadawania pokuty. Jakby paciorek, wypowiedziany pięć, dziesięć czy piętnaście razy miałby cokolwiek zmienić i wymazać każdą winę. Cooper usilnie wierzył w to, że swoją pokutę przeżywał każdego dnia, przez te ostatnie pięć lat. Cierpiał na brak tej jednej osoby, na jego nieobecność i na ciężar własnej winy, zamiecionej jakby pod dywan, jakby od niechcenia, przyklepanej odruchowo, by nikt nie zauważył. Cierpiał na własną potrzebę pokutowania, biorąc kolejną działkę, wypijając kolejną porcję alkoholu - czy to w kolorowym, zbyt słodkim drinku, czy w formie najtańszej whisky, podawanej w shocie, bez lodu lub coli do rozcieńczenia. Paląco-rozgrzewający smak trunku, gorzki, piołunowy posmak z tyłu gardła, palce zaciskające się wokół jego szyi; co noc, niczym w powtarzalnym rytuale, z cichymi prośbami o krzywdę, szeptanymi spomiędzy wilgotnych warg, bądź cedzonymi przez zaciśnięte zęby. Ból był pokutą, oczyszczeniem za każdy, najmniejszy błąd. Ciężka, ojcowska ręka dobitnie pokazywała mu, gdzie jego miejsce. Zarządzała cierpienie, w pijackim szale pozbawionym kontroli. Ból towarzyszył mu zawsze, kokaina wyniosła go na zupełnie nowe poziomy i w dorosłym życiu, pozbawionym agresywnego ojca, Elijah sam tego bólu poszukiwał. Bez niego jakby nie istniał, lgnął do tej sensacji, zadawanej przez obce dłonie.

Teraz jednak siedział na tej twardej, niezbyt wygodnej ławce z drewna przesiąkniętego kadziłem i wpatrywał się w tą ogromną figurę Chrystusową. Chciał go zrozumieć i nawet wydawało mu się, jakby Jezus szykował się do odpowiedzi, jakby liczył każdy rok z osobna i każdy moment, kiedy nie był tutaj sam. Przekrzywił głowę, zupełnie jak zaciekawiony szczeniak, trochę jakby próbował dostrzec to nieznaczne, niezauważalne wręcz drgnięcie warg nieruchomej figury. Już wydawało mu się, że Chrystus mu odpowie, jednak czyjś głos zupełnie wybił go z tego skupienia, odrywając od rzeźbionej, zimnej twarzy. Zmarszczył brwi i zmrużył oczy nieco nieufnie, mierząc mężczyznę spojrzeniem. Sprawiał wrażenie, jakby wiedział, co mówi, pomijając już fakt, że pojawił się jakby znikąd, materializując się w pomieszczeniu, chociaż każdy jego krok odbijał się echem od kamiennych posadzek i malowanych ścian.
Może po prostu nie chce z Tobą rozmawiać. – mruknął i wrócił spojrzeniem do wiszącej, smutnej figury. – Może Cię nie lubi. – czy lubił Elijah? Blondyn nie był w stanie tego stwierdzić na tak wczesnym etapie znajomości, chociaż gdyby posłużył się chrześcijańską filozofią, to mogłoby wychodzić na to, że niekoniecznie przepadał za Cooperem, zsyłając mu to całe cierpienie. Bardzo chciał skupić się na Jezusie, jednak obecność mężczyzny nie dawała mu spokoju, zaburzając tę ciszę i spokój, jaka panowała w kościele jeszcze przed chwilą. Spojrzał na niego znowu. Przyjrzał się mu.
A Ty skąd się tu wziąłeś? – zapytał z nutą oskarżycielskiego tonu. Zaburzał mu przecież ten błogi, boski wręcz moment.

Leonard Williams
death by overthinking
mvximov.
Jethro
ODPOWIEDZ