sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
ZIMNE:
- przegrzebki serwowane w muszlach + trawa cytrynowa + czarny kawior + szampan
- zielone szparagi + żółtko + pistacje + woskówka
- strojnik + fermentowane habanero + palone ziemniaki + orzechy makadamia
- papryka + avocado + wędzony bakłażan + nasturcja ogórecznik


Dawno się tak nie czuł, i nie mógł zdecydować, czy to dobrze, czy źle. W zasadzie nie potrafił zidentyfikować w pamięci żadnej konkretnej sytuacji: wiedział tylko, że ten rodzaj lekkości nie jest mu wcale obcy, że już kiedyś go w sobie miał, w palcach, w skroniach rozgrzanych od środka rozbuzowaną żywo krwią, w stopach, które nie chciały się zatrzymać, nakazując mu krążyć po kuchni w Beach, długo po godzinach pracy restauracji, po nierównych, euforycznych ósemkach.
Nie mógł się zatrzymać, choćby chciał (nie chciał), gnany w kilku kierunkach jednocześnie odśrodkową siłą, popychany ku lodówce, do spiżarni, ku palnikom i zaworom, ku patelniom, garnkom, nożom, i z powrotem do kopczyka nagromadzonych na blacie kartek - bazgrołów czytelnych tylko dla niego, zaszyfrowanych kulinarnymi skrótami.
Prawie nie spał od trzech dni, ale gdy otworzył oczy tego ranka - po krótkiej drzemce, uciętej sobie zresztą nigdzie indziej, jak na kuchennym zapleczu, z nigdy nieotworzonymi, ziołowymi patches od Sabato gryzącymi okruszki zbożowego batonika na dnie brightowej torby - czuł się może nie tyle spełniony, co przynajmniej względnie usatysfakcjonowany efektami swojej manii pracy.
Miał to.
A jeśli nie "to", to przynajmniej miał "coś", co mógł zleceniodawcy przynieść bez większego wstydu.

CIEPŁE:
- świeża barramundi + krewetki + bisque w kokilkach + koper włoski
- tasmański homar skalny + ziemniaki puree + sambal + pieczony czosnek
- makaron ze szpikiem + trufle + masło koji + młode migdały ?


Umył się nad zlewem, sprawnie i systematycznie - w końcu przecież: a) nie robił tego pierwszy raz, i b) ablucji dokonywał już i w bardziej absurdalnych miejscach i okolicznościach. Przemydlił pachy szarym mydłem, obmył wodą i przetarł ręcznikiem. To samo zrobił z trójkątem pachwin, i skrawkiem skóry między pośladkami. Długo tarł twarz, szorstkim, grubym ręcznikiem; potem poczekał, aż zejdzie z niej zaczerwienienie, jednocześnie pijąc trzecią kawę, dodającą oczom przytomności, i łagodzącą buchający z nich błysk czystego szaleństwa. Włosy wysuszył na słońcu, przed knajpą. Miał dziś wolne, ale nie miał za to czasu, żeby wrócić do domu - poza tym posiadana tam przez Brighta lodówka w życiu nie pomieściłaby tego, co teraz niósł do samochodu w dwóch błękitnych, przenośnych chłodziarkach.
Jechał wolno, z przyjemną świadomością, że u Sabato znajdzie się zgodnie z umówionym wcześniej czasem. Na lunch. Na sprawdzian (przynajmniej w przeświadczeniu Starra) obiecywanych blondynowi, kuchennych umiejętności, które poddane miały zostać dwustopniowej weryfikacji. Najpierw tutaj, w intymnym, dwuosobowym kontekście. A potem na tym towarzyskim spędzie, który - wbrew jego woli - od paru dni spędzał dwudziestosiedmiolatkowi z powiek ostatnie reszteczki snu i ulgi.

SŁODKIE:
- sorbet z lychee + róża + wanilia! + nektaryna
- sorbet z mango + czarny bez + pyłek pszczeli
- wiśnie w amaro + krem z czarnego sezamu + biszkopt
- suflet czekoladowy serwowany z lodami, serwowany w billycans


Front domostwa zaszedł tym razem pewniej, niż ostatnio - stopy wiodły go żwirowaną ścieżką same, raz nauczone już tej drogi, i jakoś niechętne, by ją zapomnieć. Wydawało mu się, że jest jeszcze goręcej niż kiedy był tu po raz pierwszy - choć, racjonalnie rzecz biorąc, Bright nie był pewności, czy w ogóle było to możliwe. Temperatury i tak osiągały już jakiś absolutny zenit, chłoszcząc ciało nieznośnym, paraliżującym upałem. W kuchni - oczywiście - było jeszcze goręcej, więc szatyn miał notoryczne poczucie, że z jednego piekła zwyczajnie przenosi się w ciągu dnia w następne. Jedyna różnica była taka, że jedno, to w Beach Restaurant, miało dach - zawieszony nad głową nisko, i w dodatku obwarowany rzędem okapów, a drugie nie, bo rozpościerał się nad nim po prostu bezkres australijskiego nieba.
Zanim zapukał, w dzielącej go od wnętrza willi szybie niechętnie podchwycił własne odbicie: wzrost, który co i rusz okazywał się być przekleństwem w kuchni, i błogosławieństwem, kiedy szło się na dupy; lnianą koszulę z krótkim rękawem, odsłaniającym pobojowisko przedramion: kilka oparzeń, kilka tatuaży, parę blizn jakich genezę sam Starr już dawno wyparł z pamięci; spodnie o podwiniętych nogawkach i krótkie, sterczące spod nich śmiesznie trampki. Westchnął, zaciskając dłonie mocniej na pałąku tej z transportowych lodówek, której nie odstawił akurat na ziemię.


Sabato Blackaller
ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

W jednym z paralelnych wszechświatów, Sabato stanowczo był reżyserem filmowym. Lub ekwiwalentem tego zawodu z tamtejszej rzeczywistości. Lubił wyobrażać sobie własne życie jako film, scena po scenie. Dodając do nich perspektywę obserwatora, ramę kadru, a nawet muzykę. Ich dzisiejsze poranki byłby świetnym zestawieniem. Gdy Bright szorował skórę szarym mydłem, Sabato pewnie wychodził spod prysznica, gdzie wyłożona lustrem ściana była gęsto pokryta para wodną. Przetarł ledwie mały jej fragment dłonią, odsłaniając odbicie własnej twarzy. I chociaż obie sceny, obu bohaterów, były radykalnie różne, cel był jeden: przygotować się na spotkanie. Może w pewnym sensie zaimponować drugiej stronie. Nabrać pewności, że nie zawiodą siebie nawzajem.

Wytarł twarz małym ręcznikiem, a potem przemył ją wodą różaną. Nakładał starannie serum z kwasem hialuronowym, wklepując przeźroczystą, mazistą substancje opuszkami palców. Nawet nie zauważył, gdy z głośników zaczęła dobiegać fortepianowa, niefrasobliwa muzyka Ballerina skomponowana przez Yehezkela Raz. Olejek noni, nim natarł delikatną skórę pod oczami i dwie bruzdy, zmarszczki mimiczne.

Zawsze przywiązywał dużą wagę do zapachu. Tej niewerbalnej wiadomości wysyłanej w świat. Rozumianej na transcendentnej płaszczyźnie, poza językiem i słowami. To czego nie można wyrazić werbalnie, szukało ujścia w innych zmysłach. Sabato czasami unikał prostych perfum. Zamiast nich pokrywał ciało olejkami, mieszankami znalezionymi we włoskich klasztorach, ulicznych jarmarkach Marakeszu czy Istambułu. Rozcierał krople olejku sandałowego, neroli i mirry na dłoni. Rozgrzał go, a potem uważnie wcierał w węzły za uszami, w zagłębienie między obojczykami, a następnie bok szyi i kark. Nadgarstki zostawiał na później. Jakieś nikłe pozostałości uporczywie wcierał w ramiona.

Tego dnia w domu unosił się bardzo orientalny zapach, suszonych ziół i przypraw. Kadzidła, które udało mu się zdobyć w Marakeszu. Uspokajały, nadawały ciemnemu pomieszczeniu dodatkowej kurtyny mistycyzmu. Drobne stróżki dymu unosiły się nad nimi, tańcząc wbrew dźwiękom muzyki. Rysowały abstrakcyjne linie w powietrzu, łącząc się na koniec w niewidzialny zapach. W wazonach stały świeże kwiaty, o intensywnie pomarańczowych płatkach, trytomy. Ogniste maczugi, prawie jarzące się ciepłym, intensywnym kolorem. Na niskim stole w salonie leżały rozłożone karty tarota, stare, z pomiętymi rogami, rysami, a nawet niektórym brakowało małych fragmentów.

– Cześć! – ucieszył się na widok Brighta, a nawet go objął. Nie miał tym razem szans by przeciwstawić się blondynowi, z dłońmi zajętymi przez przenośne lodówki. Włosy Sabato wciąż były wilgotne, a kilka kropel wody spadło na biały materiał koszuli. Wyglądał swobodnie, ale koszula była idealnie wyprasowana. Kołnierzyk sztywny, choć rozłożony na boki przez niezapięte pod szyją guziki. Mankiety z podwójnymi dziurkami na spinki, podwinięte wysoko, odsłaniając nadgarstki i zegarek na skórzanym, zużytym pasku.

– Mogę Ci jakoś pomóc? – zapytał, uciekając wzrokiem w dół na przenośne lodówki.

– Wolisz zjeść w domu czy ogrodzie? Chociaż pogoda jest nieco dobijająca. – zaśmiał się uroczo. W domu z pewnością mogli łatwo kontrolować temperaturę klimatyzacji. Przesunął się zaraz, robiąc miejsce Brightowi. Znał ją mapę parteru, a przynajmniej jego część.

– Jestem bardzo ciekaw co stworzyłeś. – kiedy przepuszczał go w drzwiach, ułożył nawet dłoń na jego plecach. Kompletnie nieświadom, że niektórzy mogą wręcz czuć się nieswojo z taką ilością dotyku. Szczególnie na drugim spotkaniu. Salon wyglądał bardzo podobnie. Może bardziej uporządkowany. Tylko tuż przy drzwiach prowadzących do ogrodu, stało rozstawione łóżko do masażu z kilkoma białymi ręcznikami niestarannie rzuconymi i przewieszonymi przez oparcie na głowę.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Jedynym, czym Bright kiedykolwiek faktycznie czuł, że może zaimponować światu, było to, czego w odpowiednich warunkach potrafił dokonać w kuchni. Jasne, zdawał sobie sprawę, że na loterii genetycznej nie ominęła go jakaś nagroda - może nie pierwsza, ale też nie pocieszenia (miał przystojną twarz, choć jej rysy uważał za dość nużące - brakowało w nich czegoś ciekawego, czegoś, czym odróżniłby się od reszty względnie urodziwych dzieciaków z White Rock; wyróżniał się wzrostem; sprawny, i dodatkowo podkręcany stresem metabolizm, skutecznie chronił go przed nabywaniem ciała w miejscach, w których zazwyczaj było ono nieproszone), że, trochę z przymusu, na ogół wykazuje się życiowym sprytem, że jest wytrwały, a do tego względnie dobry w łóżku (no, a już z pewnością lepszy, niż w konwersacjach), ale żadna z tych cech, czy umiejętności, nie dawała mu poczucia faktycznego spełnienia, albo dumy. Dopiero rzeczy, jakie zdarzało mu się osiągnąć gdy pod ręką miał właściwe noże i patelnie, a w policzek żaden pieprzony Jethro Vermont nie dyszał mu gorącym oddechem, i nie pluł, przy okazji, jadem, zapewniało Starrowi krótkie momenty cudownego poczucia, że jest tutaj po coś. Że nie urodził się wyłącznie w tym celu, aby przecierpieć parędziesiąt lat pod bezwzględnym słońcem zawieszonym nad Queensland, a potem umrzeć. Że może - m o ż e - nawet zostawi po sobie coś trwalszego, coś ważniejszego, niźli tylko kilka zabawnych anegdotek, jakie jego znajomi wymienią sobie nad butelką piwa na jego własnej stypie, zanim zupełnie o nim zapomną.

Jednym słowem: jeżeli Bright miał dziś zamiar czymkolwiek zrobić na Sabato wrażenie, to z pewnością nie zamierzał osiągnąć tego celu za sprawą tego, jak wyglądał. I tak nawet przez sekundę nie miałby czelności łudzić się, że ze swoimi skromnymi możliwościami, i imponującym, wrodzonym chyba tumiwisizmem, dorówna blondynowi, który znów wyglądał jakby go wycięto z jednego z tych plastyfikowanych magazynów o okładkach okraszonych prostą, oszczędną w formie czcionką, i niebotyczną ceną, które sprzedawano na lotniskach i w kioskach ekskluzywnych hoteli (nie, żeby Bright często bywał na jednych, albo w drugich - widywał to raczej na filmach). Gdy Blackaller go obejmował, szatyn zwyczajnie nie mógł (chyba, że planowałby się udusić, powietrze zatrzymawszy w płucach o chwilę za długo) nie zaciągnąć się głębią jego zapachu. Rozpoznał mirrę i olej sandałowy - w końcu znał je z przyziemnych, kuchenno-restauracyjnych kontekstów; tylko neroli wprawiło go w krótką konsternację, marszcząc mu brwi w dwa poziome znaki zapytania.
- Chyba nie da mi się pomóc - Uśmiechnął się mimowolnie, z niedowierzaniem konstatując, że chyba właśnie zażartował, może niekoniecznie górnolotnie, i prawdopodobnie też tylko średnio-zabawnie, ale liczyły się chęci. Potem pokręcił głową na znak, że nie, nie ma potrzeby - i ruszył we wskazanym mu przez Sabato kierunku, dwa ciężkawe pudła niosąc z taką łatwością, jakby wypełniało je wyłącznie powietrze.

Trzydziestodwulatek rzeczywiście nie kłamał, przy ostatnim spotkaniu uprzedziwszy Brighta, że cechuje go bałaganiarstwo. Sposobowi, w jaki blondyn roztaczał naokoło siebie chaos, nie dało się jednak odmówić jakiegoś specyficznego uroku.
- A co z tym słynnym tarasem na dachu? - Bright przekrzywił głowę, nawiązawszy do ich ostatniej rozmowy. Najwyraźniej wzmianka o tarasie nie dawała mu od tamtej pory spokoju, drażniąc wyobraźnię wizjami o tym, jak miejsce to mogłoby wyglądać - Chyba, że myślisz, że tam słońce już naprawdę spali nas żywcem? - W areałach jak ten zakątek Queensland, operacja słoneczna to nie były żarty. Bright zbyt dobrze znał przypowieści o udarach i niegojących się przez wiele miesięcy, paskudnych oparzeniach, żeby żartować z bijących z zenitu promieni - Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, Sabato - Dorzucił jeszcze, po części skromnie, a po części zwyczajnie samokrytycznie - To dopiero przymiarki. Nie wiem czego się spodziewasz po zawartości tych dwóch panienek - Ruchem głowy wymownie wskazał przenośne lodówki - Ale w gruncie rzeczy zawierają w sobie głównie półprodukty.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Widzę, że komuś humor dzisiaj dopisuje. – zaśmiał się pod nosem, przepuszczając mężczyznę przodem w stronę salonu. Z jednej strony to tylko uprzejmy gest ze strony gospodarza. Z drugiej, Sabato chyba lubił obserwować, oglądać, podziwiać. I chociaż Bright uznawał siebie za przeciętnego, w oczach blondyna pojawiały się radosne iskierki na jego widok. Być może to tylko zbieg okoliczności. Albo kokaina, którą ostatnio nieco zbyt namiętnie dozował w mikroskopijnych dawkach. Z drugiej strony, jego wzrok mimowolnie krążył po silnie zarysowanych mięśniach ramion, po ładnie wycyrklowanym łuku pleców czy pośladkach. Złapał się nawet na lekkim przygryzieniu dolnej wargi. I szczerze, miał nadzieję, że brunet tego nie dostrzegł. Po serii pytań jaką zadawał mu ostatnim razem, nie potrzebował kolejnej odznaki harcerza: zboczeniec.

– Może zaczekajmy aż słońce się nieco schowa. Ale możemy tam później wypić lemoniadę, co Ty na to? – to wręcz urocze. Wypić lemoniadę.

– Zaproponowałbym Ci wino, ale prowadzisz samochód. – przyznał od razu. Mógłby zaoferować mu nocleg lub taksówkę. Ale był pewien, że Bright nie przystanie na żadną z tych ofert. O ile sam nie zaśnie na jego sofie, znużony kosztowaniem kolejnych dań i wyczerpany trzema nieprzespanymi nocami.

Zastanawiał się przez wiele godzin, po ich ostatnim spotkaniu, jaką historię kryje za sobą Bright. Co widział w życiu, przez co musiał przejść. Czasami żałował, że nikt nie znalazł metody odmłodzenia człowieka jak drzewa. Ściąć z niego złe wspomnienia, zeskrobać cały ból, wszelkie rozczarowania, jak martwą korę lub uschłe gałęzie. Poobcinać błędy i głupie decyzje, wszystkie pomyłki, prześwietlić myśli. Wtedy życie dawałoby nam drugą szansę. Tymczasem to był jakiś taniec, które nie mógł się już powtórzyć. Jednorazowe zaproszenie na parkiet.

– Musisz przestać z tą skromnością. Wierzę w Ciebie. – odpowiedział, opadając wygodnie na dużą sofę.

– Przymiarki w moim zawodzie są najciekawszym etapem. Kreatywnym. Z odkrywaniem nowego potencjału. Myślę, że to będzie podobne. – uśmiechnął się, a po chwili lekko wyprostował, rozglądając.

– Przepraszam, znów koszmarny ze mnie gospodarz. Napijesz się czegoś? – zapytał od razu, niemal podchodząc z miękkiego siedziska obitego ciemnozielonym aksamitem. Naszprycowana nitami sofa była dzisiaj w innym ułożeniu. Włoski projekt z lat siedemdziesiątych był niczym zabawka. Złożony z ruchomych elementów pozwalał na wieczne tworzenie nowych kompozycji. W salonie pojawiła się jeszcze jedna nowa rzecz, duże drewniane pudło, z wieczkiem opartym tuż obok. W środku znajdował się opakowany w folię obraz. Częściowo zasłonięty papierami. Sabato chyba nie próżnował, a bałagan tworzył w iście artystycznym stylu.

– Może zjemy tutaj? Jadalnia brzmi strasznie oficjalnie. – rozejrzał się, ale na sofie mogli rozłożyć się niemal podobnie jak na pikniku. Z tą różnica, że ostre australijskie słońce nie będzie przypalać ich skóry.

– Wierzy w karty tarota? – skinął podbródek na przypadkowo rozłożone na stole karty. Sabato sam nie był przekonany czy w nie wierzył. Ale rzadko się z nimi rozstawał i czasami zadawał im pytania. Układał konstelacje, kompozycje i skomplikowane zdania. Jeden karty wciąż mu brakowało, ale pewnie niedługo znajdzie dla niej nowe zastępstwo.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Nie, nie dostrzegł - zbyt zaaferowany lustrowaniem imponujących kwiatostanów wstydlin, smukłych, kłosokształtnych, rozpłomienionych żywym oranżem i czerwienią, ale nawet gdyby tak się stało, nie uznałby Sabato za dewianta; zdziwiłby się tylko, że to on, Bright - i jego sylwetka, jego ciało, ruch jego mięśni i ścięgien, ciasno przyległych do kostnego rusztowania - z taką mocą potrafiły ściągnąć ku sobie atencję blondyna. Sabato, z dziełami sztuki wypełniającymi willę po brzeg, i niezaprzeczalnym okiem do detali, których nawet najbardziej przypadkowa, z pozoru, zbieranina, pod dłonią trzydziestodwulatka zdawała się nabierać jakiejś bizarnej, wewnętrznej logiki, nie wyglądał Starrowi na kogoś z gustem do rzeczy przaśnych i nieociosanych (a taki właśnie czuł się przez zdecydowaną większość czasu: zbyt prosty, plebejski, jak nieskończona rzeźba z drzewa tekowego, albo niewypalona glina). Ale może się mylił. Może właśnie tego brakowało jeszcze w kolekcji Blackallera.
- Owszem, prowadzę - Przytaknął, skinąwszy głową, choć nie powstrzymał się od posłania rozmówcy rozbawionego spojrzenia. Sabato musiał być niesłychanie naiwny ( n i e w i n n y ?), jeśli naprawdę zakładał, że Brightowi nigdy nie zdarzyło się prowadzić po procentach. No, przynajmniej do czasu, gdy pijany kierowca o mało nie zabił mu siostry - i to "o mało", myślał czasem Starr, było chyba momentami gorsze, niż byłaby śmierć, w całej swojej nieodwracalności - Ale sam się nie krępuj. Coś białego do zimnych, i coś słodkiego do deserów - Zasugerował, myślą wybiegając już ku zawartości przywiezionych przez siebie pakunków. Wyobrażał sobie, może błędnie, w rzucie jakiejś niemal dziecięcej fantazji, że Sabato ma w domu całą kolekcję butelek: białe, czerwone, różowe, półwytrawne i słodkie, musujące i płaskie, coś na każdą możliwą okazję. Przelotnie pomyślał o Willu; o tym, jak brunet poddał pod wątpliwość jego własną zdolność do parowania alkoholu i jedzenia. Pokręcił lekko głową - Mnie wystarczy kawa. Jeśli to nie problem.
Łapał się na tym, że wiele rzeczy - jakich nie widzi - sobie dopowiada. Piwniczkę z winami. Ekspres do kawy, wyposażony we wszelkie możliwe funkcje i opcje, jakich zapragnęłaby dusza. Jacuzzi i saunę. Domową siłownię. Garderobę pełną najdroższych tkanin, pewnie z gablotką na muszki i krawaty, spinki do mankietów i gawroszki, i jeszcze z małym, obitym pluszem stołeczkiem na środku. Jak na filmach. Styl życia Sabato - z całym tym jego niewymuszonym blichtrem - stawał się powoli dla Brighta rodzajem jakiejś gry, fantazji. Tak cudownie było na moment zapomnieć o własnych realiach, w wyobraźni wyposażając dom blondyna we wszelkie atrakcje, o jakich sam kucharz mógłby co najwyżej pośnić przez pięć minut, w przerwie między jedną wykańczającą zmianą w pracy, a kolejną - Lemoniadę zostawię sobie na deser - Uśmiechnął się, i jeśli Sabato akurat spojrzał na niego, i to spojrzał pod odpowiednim, ostrym kątem, mógł w tym grymasie dostrzec cień szelmowskiej nuty - trywialny, ulotny, wyraz mimiczny jak dotyk motylich skrzydeł. Prysnął, zanim ktoś mógłby zrobić mu zdjęcie - choćby metaforyczne, takie, do przetrzymywania następnie jedynie w potylicy, w pamięci.
- Pewnie, może być i tutaj - Zgodził się ze wzruszeniem ramion, nie przemyślawszy w porę tego, w jakim ułożeniu mieliby niby konsumować przyniesione przez niego specjały - Pozwolisz, że się najpierw trochę rozpanoszę w twojej kuchni? - Wymownie łypnął w stronę wspomnianej przestrzeni: blatów, szafek, zlewu - wszystkiego, czego było mu potrzeba aby pół-produkty zaaranżować prędko w pełne dania. Nie łudził się, że efekt będzie taki sam, jak ten, którego oczekiwał już podczas właściwej imprezy, ale nie to było także jego celem. Prezencją mogli zająć się później, teraz chodziło wyłącznie o sam smak.
Jeśli Sabato się zgodził, Bright przeszedł do kuchni, ostrożnie, ale jednocześnie bez skrępowania poszukując odpowiednich talerzy. Przechylił się przez blat w stronę miejsca, z którego dochodził głos blondyna.
- Chyba wolałbym nie! - Odkrzyknął, a potem, stanąwszy z powrotem w niedużej odległości od tej kameleonicznej kanapy, wyjaśnił: - To znaczy, wolałbym nie wierzyć w karty tarota. Nie przeraża cię sama myśl, że jakaś... tekturka mogłaby wiedzieć o nas, i naszym losie, więcej niż my sami?
Jeśli faktycznie byłoby to prawdą, Bright chyba za naczelną, życiową misję uznałby spalenie wszystkich tych magicznych talii kart na świecie.

Sabato Blackaller
ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– To może zaczniemy od wyboru wina? Chodź, pomożesz mi. – nawet lekko machnął dłonią, na znak żeby zostawił te przenośne panienki. Cieszył się, że Bright był w dobrym nastroju. Lekkie poczucie humoru, a nawet szelmowskie uśmiechy? To niemal napędzało blondyna, w jego głowie otwierało całkiem nowe rozdziały. Nowe możliwości.

– Lubisz psy? Koty? – zapytał, gdy kierował swoje kroki w stronę kuchni. Jednak tuż przed nią zatrzymał się, otwierając szklane drzwi. Bright nie mylił się aż nadto. Przeszklona, wydzielona część kuchni stanowiła osobny kabinet win. Ułożone starannie butelki, oznaczone i posegregowane według daty produkcji.

– Białe, białe… – mruczał pod nosem, przeszukując butelki. – Może 2009? Cháteau Haut-Brion? – wyciągnął pękatą, zieloną butelkę z białą etykietą. Starannie wyrysowany dworek na papierze tylko dodawał jej klasy.

– Albo Domaine de la Romanée-Conti? – tym razem sięgnął po szklaną butelkę mieniącą się złotem. Etykieta nie była niczym ozdobiona, jeśli nie liczyć kaligraficznej czcionki z nazwą winiarni. – To ma lekki posmak zielonego jabłka i orzechów laskowych. Zbyt figlarne do zimnych? – zaśmiał się pod nosem i podniósł dwie butelki, przeważając raz jedną, raz drugą. Był niemal wagą, czekając aż to Bright podejmie ostateczną decyzję. Zdawał się przecież na jego gust i wiedzę, co znajdowało się w dwóch panienkach. Podobało mu się to określenie.

– Jaki poziom alkoholu we krwi jest dopuszczalny u kierowców? – zapytał, gdy już podjęli wspólnie decyzję o winie. Zabrał butelkę, wracając w towarzystwie bruneta do kuchni. Zapewne tam mogli znaleźć kolejne spełnienie fantazji Brighta: ekspres do kawy. Szczerze mówiąc Sabato miał zaraz stanąć oko w oko z demonem codzienności. Ale nie dawał tego po sobie poznać. Z uśmiechem tylko stwierdził, że kawa to żaden problem.

– No tak, to mamy ekspres. – przyznał, gdy stanęli przed dwudrzwiową szafką. Blondyn otworzył ją, a im oczom ukazał się srebrzysty, jarzący się demon. Ekspres o wysokim poziomie, przeznaczony dla profesjonalistów. Ironio, Sabato ledwie rozpoznawał kawy. Właściwie ich nie rozróżniał. Pijał tylko czarną, kiedy naprawdę musiał. Gdy jego organizm wołał o pomoc. Kawy dzielił na: smaczne i te obrzydliwe. Nie było nic pomiędzy.

– Ostatni raz korzystałem z niego pod okiem Heleny. – przyznał, nie nazywają jej “gosposią”. Czasami nazywał ją “opiekunką domu”. Ale zwykle zwracał się do niej po imieniu. I to właśnie starsza kobieta o silnych ramionach i zmarszczkach zarysowanych w kącikach oczu, próbowała nauczyć go obsługi tej maszyny. Z marnym skutkiem, skoro nigdy jej nie włączył. Rozpoznał tylko przycisk uruchamiający, z dumą naciskając go lewym palcem wskazującym.

– To chyba muszę przekręcić, żeby zaczęło mielić kawę… – mruknął, a potem stwierdził, że nic się nie zmieniło. Nie było słychać ani młynka, ani nawet cichego burknięcia. Po pewnym czasie pewnie oboje doszli do tego jak powinni użyć maszyny, a porcelanowy kubek napełniał się czarną, zaparzoną kawą. Dajmy na to, że pierwsza okazała się niepowodzeniem. Zamiast kawy poleciała ciurkiem woda płuczącą orurowanie.

– Cieszę się, że nie mam strony Google. Zostawiłbyś mi pewnie kiepską recenzję. – zaśmiał się pod nosem, podając mu czarną kawę. Z przyzwyczajenia. Nie wpadł na to, że niektórzy mogli dolewać do niej mleko, albo nawet je spieniać i posypywać słodkim kakao czy czekoladą.

– Zaczekam w salonie. Nie chcę żebyś czuł się jakbym patrzył Ci na ręce. – dodał, a mijając Brighta, po raz kolejny przesunął dłonią po jego plecach. W salonie opadł na zieloną, miękka poduchę, patrząc przez pewien czas w sufit. Wtedy też padło pytanie o karty tarota.

– Chciałbym żeby ktoś mógł odpowiedzieć na dręczące mnie pytania. Ale jak dotąd Tarot mnie zawodzi. – wzruszył lekko ramionami, odchylając głowę do tyłu, za wezgłowie sofy. Oglądał teraz Brighta do góry nogami, gdy mężczyzna wracał z kuchni.

– Bright Starr. Od czego dzisiaj zaczynamy? – zapytał z uśmiechem, a nawet klasnął w dłonie i usiadł prosto. Jak grzeczny chłopiec, któremu rodzice mieli serwować obiad.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Jakiś czas temu, podczas któregoś z tych niewdzięcznych pobytów w szpitalnej poczekalni, parę chwil przed spotkaniem z lekarzem Faith, niemającym mu oczywiście absolutnie nic nowego do powiedzenia, Bright natknął się w jednej z wyświechtanych, tanich gazetek o zdrowiu i dobrostanie (wolałby już choćby jakiegoś marnego świerszczyka, ale na te w placówce opieki zdrowotnej oczywiście nie było co liczyć) na garść porad o tym, jak rozwinąć i podtrzymać dobry nastrój i jeszcze lepsze samopoczucie. Spędził dwadzieścia minut, zobojętniałym wzrokiem śledząc rządki literek mówiących mu, że należy pić dużo wody (minimum dwa litry, a przy jego wzroście, i przy panujących w Australii temperaturach, najlepiej i dwa razy tyle), jeść mnóstwo warzyw i owoców, nie palić, nie pić, nie wciągać kokainowych kresek - w łazience na zapleczu, i w pośpiechu, między jedną kwartą podwójnej zmiany, a następną - nie stresować się, a przede wszystkim spać ile tylko się da, najlepiej osiem godzin z potężnym hakiem.
Coraz częściej dochodził do wniosku, że musi być wyjątkiem - tego typu zabiegi, próby wiedzenia stabilnego, rozsądnego trybu życia (do pary z dzienniczkiem wdzięczności, który udało mu się raz prowadzić przez całe t r z y dni), na dłuższą metę przysparzały mu nic innego, jak tylko irytację.
Najlepiej Bright czuł się kiedy był w ciągu, i wcale nie chodziło tu o alkohol - choć tym, jeśli było trzeba, napędzał się jak paliwem, do pary z redbullem i kawą, dla wydajności, nie dla frajdy. Kwitł wówczas, kiedy nie miał czasu na zbyt wiele przemyśleń, i kiedy - wróciwszy do domu - padał twarzą w szorstkie, krepowe poduszki tak gwałtownie, jakby ktoś zwyczajnie wyciągnął zeń baterie. Teraz też, motywowany pierwszym od nie wiedzieć jak dawna, ambitniejszym zleceniem, wyraźne wpadał w kołowrotek własnej obsesji. No, i dobrze. Przynajmniej dzięki temu czuł, że (jeszcze) żyje, a nie wyłącznie spala się na bezsensownych, dzień w dzień takich samych czynnościach pod okiem człowieka, który spod nosa podebrał mu wymarzony awans.
- Psy - Odparł szybko, choć zważywszy na jego samotnictwo, logiczniejszym byłoby być może dokładnie przeciwne skojarzenie. Nigdy nie miał własnego zwierzęcia, choć oczywiście po White Rock Caravan Park notorycznie kręciły się całe bandy zarówno bezpańskich kundli, jak i bezdomnych dachowców, ale wyobrażał sobie, że to z psem dogadałby się, finalnie, lepiej. Jak przystało na Brighta, nie odbił pytania. Może w porę zorientowałby się, że wypada - ot, dla podtrzymania konwersacji - gdyby nie był zajęty lustrowaniem niedowierzającym wzrokiem prezentowanych mu przez Sabato trunków. Każda z tych butelek kosztowała mniej więcej tyle, ile jego dwutygodniowy czynsz, jeśli nie więcej. Blondyn tymczasem balansował nimi z taką beztroską, jakby nie przejmował się zupełnie, że jedną z nich mógłby upuścić na ziemię. Bright kłapnął wargami, na chwilę kompletnie pozbawiony rezonu. Świadomym wysiłkiem musiał przypomnieć sobie treść pytania, zawartość panienek, i właściwy cel swojego pobytu u Blackallera - Cháteau Haut-Brion - Odparł wreszcie. Orzechy laskowe gryzły się z pistacjami i bakłażanem.

Kolejne pytanie wzbudziło w szatynie natychmiastową odpowiedź - udzieloną zbyt szybko, automatycznie, kompletnie poza kontrolą wolnej woli.
- 0.05% - Powiedział. Przeszło dwa, prawie trzy promile mniej niż to, co znajdowało się w krwioobiegu Makayli w tamtą noc. Pewnych liczb się nie zapominało, jakkolwiek człowiek nie chciał.

Gdy już uporali się z ekspresem, Bright, sącząc pierwsze łyki czarnej (i całe szczęście - jasne, Sabato mógł zapytać, ale i tak się nie pomylił: Starr należał do tej grupy kawoszy, które wszelkie syropy, posypki i inne dodatki traktują jak personalny afront) kawy, z pewną wdzięcznością powitał chwilową samotność. Obecność Blackallera była przyjemną nowością, dystrakcją. Bright nie nawykł jednak do tego, aby ktoś poświęcał mu tyle atencji, choć zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nie jest to ani odrobinę personalne. Wyobrażał sobie, że blondyn z taką samą uwagą traktuje wszystkie inne osoby w swoim życiu. Rozmówców na bankietach. Praktykantów w pracy. Helenę.
Ani się waż roić sobie, że jesteś dla niego jakimkolwiek wyjątkiem, przypomniał sobie. Potem wypchnął powietrze przez nozdrza i zatarł ręce.

Kiedy z powrotem znalazł się w towarzystwie Sabato, wzmocniony o pełną porcję kofeinowego napoju, niósł w dłoniach znalezioną w kuchni deskę w drzewa oliwnego, dużą, o nieregularnych kształtach, wypełnioną, ale nie przeładowaną porcyjkami przystawek. Różowo-białą muszlę pociętą bordowymi pręgami wypełniał piegowaty kawiorem przegrzebek o orzeźwiającym smaku. Obok prężyły się trzy zielone szparagi ubrane w białe i różowe kwiatki woskówki. Ukośnie cięty filet ze strojnika, Bright rozłożył na warstwie chrupiących ziemniaków o dymnym smaku, korespondującym z ostrą, wyrazistą nutą papryki habanero. W końcu, jako ostatni, na swoją kolej czekał bakłażan z cząstkami awokado, i wiankiem drobniutkich, fioletowych płatków.
- Jakie na przykład? - Zdążył jeszcze spytać, nawiązując do dręczących Sabato pytań, zanim całkowicie skupili się na głównym punkcie programu. Sabato, oczekujący na prezentację jak rozpieszczone, ale jednocześnie dobrze wychowane dziecko, miał w sobie niezrozumiały dla Brighta urok. Szatyn się uśmiechnął.
- Od morza, oczywiście. Wszystkie produkty pochodzą z lokalnych źródeł. Znam dostawców osobiście - Rzucił, ruchem głowy wskazując pierwszą z potraw. Sam nie spieszył się do degustacji, trochę jak aktor niechętny by oglądać film z własnym udziałem. Zamiast tego, usadowił się na brzegu kanapy, oczekując męskiej reakcji - I, wiesz co... Możesz jeść palcami.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Chyba potrafię wyobrazić sobie Ciebie z psem. – przyznał. Sabato nie miał zbyt wielu możliwości na adoptowanie czy nabycie czworonoga. Zarówno kot jak i pies, obie opcje wydawały mu się okrutne. Nie chciał skazywać zwierzęcia na ciągłą samotność albo niewygodne podróże. Z kotem byłoby łatwiej, to powtarzali mu znajomi. Ale kot też cierpiałby w pustym mieszkaniu. Pies? Nie był fanem małych i jazgotliwych, wolałby stereotypowego psiego psa. Niekoniecznie konkretną rasę, ale przynajmniej sięgającego kolan. A im większy, tym trudniej z nim podróżować. Czy szczerze potrzebował czworonoga? To chyba tylko kolejna próba zabicia samotności.

Pewnie uda mu się zaskoczyć Brighta podczas spędu znajomych. Sabato cierpiał na brak umiejętności zrzeszania się, tworzenia wspólnoty. Czuł się jak neurotyczny indywidualista, który gdy tylko znajdzie się wśród innych, zaczyna okazywać im swoją niewątpliwość wyższość. To taki mechanizm obronny, z którego nie potrafił się wyleczyć. Bo lepiej rozmawia się samemu z sobą. Przynajmniej nie dochodzi do nieporozumień.

– A w przeliczeniu na kieliszki? Zastanawiam się czy mogę Cię rozpić chociaż odrobinę. – a mówiąc odrobinę, pokazał wyjątkowo małą przestrzeń pomiędzy palcem wskazującym, a kciukiem. Oczywiście wciąż nie chciał ryzykować, że Bright będzie prowadził pojazd pod wpływem alkoholu. Ale w tym domu było wiele sypialni, zasługujących na przymiotnik gościnną.

– Dobrze, zostawiam Cię. Czuj się jak u siebie w domu. – zachęcił, wymykając z kuchni. Gdy przechodził przez przeszklone drzwi zamknięte w czarnych, metalowych ramach, obejrzał się przez ramię. Nie szukał kontaktu wzrokowego, ale raczej satysfakcjonującego obrazu. Podobało mu się, że ktoś w końcu odnalazł to pomieszczenie. Do tej pory służące mu pewnie tylko do obcinania kwiatów.

Wpadł na sofę, dosłownie opadł na nią z cichym plaśnięciem. Ułożył się na niej wygodnie, tak by z odchyloną do tyłu głową wciąż sięgać wzrokiem w stronę kuchni. Tylko co pewien czas widział wyłaniającego się Brighta, część kuchni pozostała w kompletnym ukryciu. Sabato uśmiechał się wtedy, choć nie odzywał nawet sylabą. Wolał mu nie przeszkadzać. Ale kto nie zwróciłby uwagi na napinające się mięśnie ramion, na jego silnie zarysowaną linię szczęki.


– Jakie pytania? – powtórzył, lekko przygryzając dolną wargę.

– Ugh, jest ich całkiem sporo. Od bardzo filozoficznych: czy spędzę starość samotnie, aż po idiotyczne: czy potrzebuję odwyku. – zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową. Powiedział to w taj niefrasobliwym, swobodnym tonie, że trudno rozpoznać czy to był tylko żart. Odwyk? Od alkoholu? Od narkotyków? Od seksu? Sabato miał chyba skłonności do popadania w nałogi. Mikro dawki kokainy, przygodny seks i ciągłe myślenie o nim, alkohol zdawał się wręcz najmniejszym problemem. I dobrze, bo właśnie podniósł kieliszek z winem w ramach toastu.

– Podobno wznoszenie toastu bez alkoholu przynosi pecha. – zauważył niewinnie.

– Ale dobrze, już przestaje zawracać Ci głowę, jemy… – uznał, ale po chwili spojrzał na Brighta, gdy ten wcale nie wyglądał na gotowego do próbowania własnych dań.

– Ty nie jesz? – uniósł brwi z lekkim zdziwieniu, ale też nie czekał. Poczuł pod palcami lekko chropowatą, ostrą teksturę muszli. Kiedy tylko przełknął, wyrwało mu się dłuże, rozkoszne mruknięcie. Pokiwał głową, rozglądając się po zawartości deski.

– Nie obrazisz się jeśli zadam Ci bardzo zawodowe pytanie? – zapytał, choć rzucał pytaniami na prawo i lewo. Jakby znak zapytania był jego ulubionym znakiem interpunkcyjnym. – W jaki sposób wymyślasz potrawy? Albo komponujesz smaki… – z lekkim niedowierzaniem pokręcił głową, gdy z nieregularnej, organicznie ukształtowanej drewnianej deski zniknął strojnik.

– Okej. Możesz ze mną zamieszkać jeśli przysięgniesz gotować przynajmniej jednej posiłek dziennie. – przyznał, a nawet oblizał kciuk, próbując uratować z niego choćby ostatnie drobiny dymnego smaku przełamanego agresywną papryką habanero.

– Wciąż wyglądasz na niewyspanego. To przez to? – skinął na zawartość deski. Miał wyrzuty sumienia, że rzuca na ramiona Brighta dodatkowe zadania, dodatkową pracę, która odciąga do od snu.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Doprawdy?!
Boże, Bright zatem chętnie nauczyłby się od blondyna sztuki prowadzenia bardziej pokojowych, wewnętrznych konwersacji - sam bowiem, ilekroć z samym sobą próbował uciąć sobie choćby błahą, pojednawczą pogawędkę, i tak kończył w stanie wojny. Chwile ciszy, gdy w jego wnętrzu panował pozorny spokój, zawsze finalnie okazywały się tylko przelotnym zawieszeniem broni, nigdy prawdziwym rozejmem - jakby największego adwersarza dzień w dzień nosił nigdzie indziej jak właśnie w środku, beznadziejnie niezdolny by uwolnić się od jego towarzystwa.
- Około dwóch - Odpowiedział. Zbyt długo pracował w restauracji, żeby takiego przelicznika nie nosić zawsze gdzieś u tyłu głowy. Jakby się nad tym zastanowić, dwa kieliszki wina to wcale nie było tak mało, zwłaszcza w porze lunchu, a już z pewnością przy okazji tej krótkiej degustacji. Tyle wystarczyłoby, żeby Bright mógł spokojnie skosztować własnych dzieł w akompaniamencie właściwie dobranych pod nie trunków, jednocześnie czując przyjemne mrowienie w spiętych do tej pory, a teraz rozluźniających się z wolna mięśniach, nie ryzykując przy tym pijaństwem, albo kacem. Dwa kieliszki niosły ze sobą jednak ryzyko, że jego organizm rozpręży się aż zanadto. Że ogarnie go senność. Rozleniwienie, które - na ogół wyostrzone adrenaliną zmysły - omiecie przyjemną mgiełką relaksu. Każe mu zostać. Być może podjąć o jedną, mało rozsądną decyzję za dużo - Ale mimo wszystko podziękuję.

Ponownie dołączywszy do Sabato, Bright mógł zatem wznieść co najwyżej metaforyczny kieliszek - filiżankę kawy dawno już osuszył, opłukawszy ją w zlewie i zostawiwszy nieopodal na pastwę gorącego, letniego powietrza. Zakładał, że doschnie w jednym mgnieniu oka.
- Wyobraź sobie zatem, że trzymam w dłoni porządną porcję wytrawnego, białego wina - Poruszył uniesionymi palcami tak, jakby zamykał między nimi nie powietrze, a nóżkę kieliszka - Na zdrowie.
Bright uśmiechnął się może trochę kwaśno, ale mimo wszystko nie bez sympatii - tej, z jakiejś przyczyny, czuł pod adresem Sabato coraz więcej, choć najtrafniej byłoby przyrównać ją do uczuć żywionych względem uroczych, nieporadnych szczeniaków (Bright wiedział o czym mówi: w White Rock parotygodniowych piesków zawsze zdawało się być całe zatrzęsienie - czyjś kundel wiecznie wychowywał potomstwo, tylko po to, by jedna jego połowa straciła potem życie pod kołami przejeżdżających nieopodal ciężarówek, a druga mogła wieść żałosną, zapchloną egzystencję skupioną na permanentnej walce o przetrwanie, jakiś kąsek ze śmietnika, i łaskawe podrapanie za uchem przez przypadkowego przechodnia). Na trzydziestodwulatka rozpanoszonego na kanapie z manierą godną kilkuletniego chłopca, Starr patrzył z dozą pożałowania. Ale, jednocześnie, jakoś nie mógł odwrócić od niego wzroku.
- Już sam fakt, że zastanawiasz się nad odwykiem, może być dobrą wskazówką, że go potrzebujesz - Mrugnął. Nie oceniał. Nie pytał też od czego - szczerze mówiąc, mało go to interesowało. Zakładał, że od czegokolwiek Blackaller nie czuje się uzależniony, z pewnością ma fundusze, by pokryć tak swój nałóg, jak i potencjalny odwyk - To ci powiem i bez kart tarota.
A wiedział, o czym mówi. Sam niejednokroć zadawał sobie podobne pytanie, i dochodził do jednoznacznego wniosku: podczas, gdy wielu uzależnionych mówiło, że mogą przestać kiedy tylko będą chcieli, Bright czuł, że przestałby, gdyby tylko mógł. Rytm jego pracy miał jednak swoje wymogi, a czynsz, koszty opieki medycznej Faith i podatki nie płaciły się same. Praca. Kawa. Seks. Narkotyki. Alkohol. Hector. Jeden nałóg napędzał drugi.
- Spokojnie - Zachichotał - Nie jest zatrute. Uwierz mi, pracując w kuchni rzadko kiedy chodzę głodny - Zapewnił, choć było to kłamstwo. Fakt jednak, że jeśli Bright nie dojadał, to raczej z braku motywacji i czasu, niż dostępnych środków.
Patrzył, jak Sabato rozpływa się pod wpływem jego potraw; rysy blondyna łagodniały przy każdym kęsie, rozmiękczone rozkoszą, i Starr nie mógł odmówić sobie na ten widok satysfakcji. To on się do tego przyczynił. On, i jego cholerny strojnik, i jego nieprzespane noce. Przynajmniej w ten sposób brightowa insomnia nie szła na marne tak zupełnie.
Przełknął, ruchem głowy zachęcając Sabato do kontynuowania.
- A jeśli się obrażę, to co? - Wygodniej wsparł się o zagłówek kanapy na łokciu, już po fakcie zdając sobie sprawę, że zaczyna flirtować. Wyprostował się, usiadł sztywniej. Dobrze, rozmowy o kuchni, rozmowy o jego pracy były bezpieczniejszym tematem, mniej grząskim gruntem. Odchrząknął. Zastanawiał się krótko, wbijając wzrok we własne, splatane i rozplatane z sobą na podołku, palce - Jakieś dziesięć procent tego procesu zależy od inspiracji. Muszę mieć pomysł. Jakiś punkt zaczepienia... - Zaczął - Dwadzieścia to praktyka. Jak spieprzysz przepis trzysta razy, to przy następnym będziesz już wiedział, co do czego pasuje, a co się z czym gryzie - Uśmiechnął się niewinnie- Kolejne dwadzieścia procent to czysta kradzież. Lubię myśleć, że pożyczam pomysły od najlepszych. A potem je tylko usprawniam - Wzruszył ramionami. Prawdą dzielił się z Sabato może nieskromnie, ale przynajmniej szczerze. Jak kocimiętka działał na niego fakt, że mężczyzna go słucha. Że poświęca mu uwagę, której Starr był głodny bardziej niż jakiejkolwiek potrawy ma świecie - Reszta to instynkt, tak myślę. I może - Roześmiał się - Jakaś skromna krztynka talentu.
Obserwował ruch trzydziestodwuletnich warg, domykających się wokół opuszka kciuka.
- To dzięki temu - Poprawił go - Nie martw się - "O mnie", dodał w myślach - "nie warto" - I tak bym nie spał. A za sprawą twojego zlecenia przynajmniej miałem jakieś cenne zajęcie.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Na zdrowie. – uśmiechnął się, a nawet zbliżył kieliszek do niewidzialnej, wyimaginowanej czarki w dłoni Brighta. W jego wyobraźni, po tym delikatnym stuknięciu dwóch kryształów szkła, po salonie rozległ się bajecznie czysty dźwięk. Nadludzki, nierealny, niesiony echem wypełnił na moment całą przestrzeń.

– Wtedy będę musiał Cię przeprosić. A nie przychodzi mi to łatwo, o ile nie angażuje w to wszystkich perwersyjnych fantazji. – niewinnie wzruszył ramionami, lekko nawet przygryzając kącik dolnej wargi. Zabawne, dlaczego usta mają kącik? A nie kąt. Kącik pokoju brzmi niepoważnie. Może dlatego, że wysłanie kogoś do kąta brzmiało jak surowsza kara niż wysłanie do kącika. Niemniej, Sabato tylko roześmiał się po chwili. – To był bardzo niepoprawny żart. Udajmy, że wcale tego nie powiedziałem, a wina leży po stronie nielegalnych substancji. – trudno było mu pojąć dlaczego przyznał się do uzależnienia. Bright wciąż pozostawał raczej wycofany, od czasu do czasu wręcz sztywny. Takie zachowanie, szczególnie biorąc pod uwagę, że to dopiero ich drugie spotkanie, nie powinno budzić zaufania. Mimo to, blondyn czuł się przy nim swobodnie. Nawet teraz, z przechyloną głową przyglądał mu się uważnie. Jego wyraźnie zarysowanym kościom policzkowym, napiętej na nich skórze. Zmrużył lekko oczy, próbując wyrysować w wyobraźni konstelację piegów na twarzy Brighta. Uśmiechnął się lekko do własnych myśli, bezczelnie wpatrując w jego twarz. Sabato nie czuł ani odrobiny zawstydzenia, zero konsternacji. Bardzo swobodnie przyglądał się mężczyźnie, nawet po nieco niewybrednym żarcie. Całkiem możliwe, że wino tylko wzmocniło działanie narkotyków, ale Sabato czuł się odprężony, bardzo swobodny.

– Talent to ważny element. Bez talentu byłbyś świetnym kucharzem, z talentem… tworzysz magię. – na poparcie swoich słów, zaprezentował zebrane w zagłębieniach oliwnej deski zimne dania.

– Powinieneś być dumny ze swojego talentu. Nie umniejszaj go. – nawet żartobliwie pogroził mu palcem, a zaraz po tym usiadł prosto. Zorientował się, że zawartość jego kieliszka wyparowała. W tajemniczych okolicznościach zmieniła się z wytrawnego płynu w niedotleniającą dla oka pustą przestrzeń kieliszka.

– Dach to pewnie kiepski pomysł. Ale możemy usiąść nad basenem? Jeśli zrobi się za gorąco, wepchnę Cię do wody. – liczył na to. W końcu musiał przyznać się przed sobą, że niewinnie chciał cieszyć oczy widokiem Brighta skąpanego w słońcu. Zdjąć z niego t-shirt i obejrzeć wszystkie znamiona i blizny.

– Mogę Ci znaleźć szorty kąpielowe. I błagam, nie odmawiaj. – od razu pokręcił głową na znak, że nie zaakceptuje żadnej formy odmowy. Zresztą nie czekając na aprobatę ze strony Brighta, Sabato pognał czym prędzej by zorganizować im ręczniki, kremem z filtrem, a nawet parę dodatków. Krzątał się, zbierał najpotrzebniejsze rzeczy, hałasując w pomieszczeniach na piętrze.

– Potrzebujesz okulary przeciwsłoneczne? – zawołał, ale dosłownie w tej samej sekundzie pojawił się w salonie, zeskakując z dwóch ostatnich stopni szerokich schodów. Na ramionach miał dwie duże torby plażowe, starannie zaplecione kosze na skórzanych paskach. Nic nie było w stanie wyrwać go z tych przygotowań. Rzucił na jeden z leżaków rozstawionych na tarasie dwa olbrzymie ręczniki. Śnieżnobiałe, miękkie i puszyste. Krem z filtrem do twarzy, do ciała, a nawet olejek zapachowy. Okulary przeciwsłoneczne, dwie pary klasycznych awiatorów.

– Mam coś dla Ciebie! – zawołał, machając bawełnianym kawałkiem tkaniny. Pozornie. Był to mały kapelusz rybacki, ot, by chronić głowę przed zbyt intensywnym słońcem. Sabato pomyślał o każdym aspekcie, zostawiając katering po stronie tego, kto świetnie się w nim orientował. W między czasie naciągnął czarne, krótkie szorty kąpielowe i lnianą, białą koszulę.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Sabato miał rację. Talent był jak ziarnko czerwonego pieprzu w sorbecie z porzeczki. Jak kropla mirinu wtarta w mięso. Był jak drobinka soli ostała w kącie kąciku warg po ostatnim łyku doskonałej chłodnej, mocnej margarity i cienki jak tiul płatek białej trufli, rzucony na sam szczyt koktajlowej tartinki. To talent - nie chęci, nie wprawa, nie zasoby, i nie pomoc nastu kuchcików dobre danie czyniło wybitnym, dodając mu niepowtarzalności, ulotności, do której potem obsesyjnie wraca się w snach, wspomnieniach, marzeniach i desperackich, spisanych na niepowodzenie próbach odtworzenia tego samego doświadczenia własnymi rękami.
Tę samą regułę zastosować można było chyba do wielu innych kontekstów, a Sabato, parając się tym, czym zajmował się zawodowo, zapewne by się zgodził. Bez szczypty zuchwałości i szaleństwa, które najczęściej w jakimś sensie składały się na geniusz, dzieła wychodzące spod ręki twórcy były poprawne, zadowalające, ale z wirtuozerią mijały się w progu.
- Dziękuję - Odpowiedział po prostu, mimo pierwszemu impulsowi nakazującemu mu nader skromnie, trochę sztucznie, się z Blackallerem nie zgodzić. Mało było jednak takich rzeczy, których Bright nie cierpiał równie mocno jak fałszywej pokory. Przecież wiedział ile czasu spędził nad marynatą do strojnika, i ile obrotów moździerza zajęło mu utarcie pasty z pistacji. Nie łasił się, nie prosił o komplementy, nie szukał podziwu - poradziłby sobie bez nich, zadowalając się samą wypłatą (jak to robił przecież na co dzień w pracy, jeśli w ogóle, za swoje kuchenne starania dostając co najwyżej dwadzieścia dolarów bonusu i rzucone mu jakby od niechcenia "dziękuję"). Wysiłku włożonego przez siebie w spożywane teraz przez blondyna potrawy nie zamierzał się jednak wypierać - Poczekaj aż spróbujesz dań głównych.

Sprawy potoczyły się szybko, i w kompletnie nieplanowanym, choć też niezupełnie nieprzyjemnym dla Starra kierunku. Sabato już któryś raz zaskakiwał go sposobem, w jaki zwyczajnie nie przyjmował odmowy - w pewności, z jaką komenderował Starrem, zapraszając go do czynności, które z pewnością nie były pracą, było coś rozbrajającego i łobuzerskiego. Na dłuższą metę, wyobrażał sobie Bright, maniera ta mogła pewnie irytować - trudno było mu zrozumieć jak ktoś przez większość czasu może priorytetyzować przyjemności. Z drugiej strony, przy poziomie zamożności cechującej blondyna, realia życia musiały wyglądać zupełnie inaczej niż realia tego, jakie zwykli zjadacze chleba wiedli w Sapphire River i White Rock. Kąpiel w prywatnym basenie, w środku dnia, z napoczętą butelką wina za k i l k a s e t dolarów czekającą w kuchni? Jak najbardziej! Zapasowy komplet kąpielówek dla gości i krem z filtrem, którego jedna tubka kosztowała zapewne tyle, ile Bright przeznaczał na pięć obiadów w tygodni? Oczywiście! Ręczniki tak miękkie, że równie dobrze mogłyby być anielskim skrzydłem lub czymś równie, niedorzecznie idyllicznym? Jasna sprawa.
Bright nie potrafił się nie roześmiać - pod nosem, kręcąc głową, z wargami wygiętymi absurdalnością całej sytuacji. Nawet nie chciał się zastanawiać, co pomyślałaby o tym wszystkim większość kumpli, z którymi prowadzał się na co dzień - obierając sterty ziemniaków w tym nieszczęsnym prepie, zjadając zęby na utyskiwaniu się z szefostwem Beach (i, od niedawna, niejakim Jethro Vermontem...), i wypalając kubki smakowe cienkim, żałosnym piwem. Zaczynał doceniać fakt, że od spojrzeń jakiejkolwiek gawiedzi willę Sabato oddzielał wysoki płot. Całe szczęście.
- Daj spokój, od odrobiny słońca chyba nie oślepnę! - Żachnął się, ale było za późno. Chwilę potem stał nad krawędzią basenu, bez koszuli, za to z awiatorami na drażnionym słońcem nosie. Bright zwykle stronił od kremu przeciwsłonecznego - wydawało mu się to zarówno zbytecznym wysiłkiem, jak i wydatkiem. Teraz zarówno opalenizna na szczytach kości jarzmowych jak i jej smugi na karku i przedramionach zdradzały, jaki typ koszulki nosi najczęściej. Dół pleców szatyna i przestrzeń między jego łopatkami, na co dzień zazwyczaj chronione żebrowaną bawełną podkoszulków, były jaśniejsze - pokryte tylko mgiełką złotych włosków, i nieregularnymi miriadami piegów i pieprzyków.
Połowiczny negliż odsłonił kilka sekretów, których Bright zwykle nie ujawniał gościom restauracji, albo klientom jacy zlecali mu indywidualne zadania: podłużną, biegnącą żebrami bliznę po upadku z jakiegoś płotu, kilka mniej i bardziej udanych tatuaży mieszkających na męskich bicepsach, prawym boku i piersi, nabity sobie niedawno siniak na łopatce, z jakiego istnienia Starr mógł nawet nie zdawać sobie sprawy. Stał pod słońce, mrużąc oczy pod ostrą operacją jego promieni - nawet stylowe okulary nie załatwiały sprawy całkowicie. Zmienił pozycję, przestąpiwszy parę kroków dalej, i dopiero teraz zerknął na Sabato, rozbawiony tym ostatnim podarunkiem.
- Opiekujesz się mną lepiej niż... - Moja własna matka, rwało mu się na wargi, ale posiadał złotą zasadę, by o swojej rodzicielce rozmawiać tylko z wybrańcami, a najlepiej wcale - Nie przesadzasz trochę, Sabato? Udaru nie dostaje się tak od razu! - Być może bagatelizował wagę upału. A może na własnym zdrowiu nie zależało mu aż tak bardzo jak Blackallerowi.

Bright zanurzył duży palec stopy w wodzie, zagarniając nim orzeźwiający chłód.
- Rozpieszczasz tak wszystkich, którzy dla ciebie pracują? - Rzucił przez ramię, zastanawiając się jak, do cholery, ma to wyglądać - czyżby miał zdjąć spodnie tak, jak stał, i potem co? W planach była wspólna pluskanina z tym nonszalanckim, młodym bogaczem? - Jeśli tak, to CV muszą spływać setkami.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

Sabato zapobiegawczo przyniósł też metalowe wiaderko, wypełnione kostkami lodu i butelką wina. Usadowił się wygodnie na jednym z drewnianych leżaków, włączając muzykę. Tym razem były to pewnie nieco luźniejsze rytmy. Nic szczególnie imprezowego, Hotel California. Szczerze miał ochotę wsłuchać się w słowa piosenki, ale Bright zdejmujący koszulkę skutecznie odwrócił jego uwagę.

– Jeśli zmienisz zdanie co do wina. – podniósł dłoń, w której trzymał dwa kieliszki, wiszące do góry nogami między jego palcami. Postawił je zaraz na blacie niskiego, drewnianego stolika pomiędzy leżakami. Cicho nawet nucił pojedyncze słowa piosenki, kompletnie wyrwane z kontekstu zdań. Całej sytuacji przyglądał się ktoś. Natrętny sąsiad, z którym Sabato niemal dzielił przestrzeń życiową. Mała, szara pliszka. Ten sam drobny ptak, które nie tak dawno był świadkiem spotkań pomiędzy Williamem, a Sabato. To perwersyjny podglądacz czerpiący przyjemność z cudzych historii? Czy jakiś dziwny wysłannik losu, niewinne stworzenie, cichy świadek smutnych relacji? Tym razem usiadła na skraju tarasu. Na swoich drobnych, niemal niewidocznych nóżkach przeskakiwała kolejne centymetry, zbliżając się do basenu. Z każdym uderzeniem serca unosiła wyżej swój mały łebek, upewniając się, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Blondyn chyba przywykł do jej obecności, nawet jej nie zauważał.

– Przeceniasz mnie. – uśmiechnął się zawadiacko, ledwie kącikiem ust. – Po prostu chciałem zobaczyć jak wyglądasz w kapeluszu rybackim. I oceniam efekty na plus. – podniósł nawet dłoń z kciukiem uniesionym w górę. Niczym Oktawian lub inny cesarz Imperium Rzymskiego. Zresztą, Sabato wygodnie siedział na leżaku, czując pod plecami puszysty, biały ręcznik. On w przeciwieństwie do Brighta, pewnie używał kremu z filtrem jeszcze przed opuszczeniem domu. Od samego rana nakładał cienką warstwę, by niewidzialna powłoka chroniła skórę przed szkodliwym słońcem. Co więcej, nosił małą tubkę przy sobie. Miała specjalne miejsce w niezbyt zorganizowanym bałaganie torby.

– Nie. Mam bardzo konsekwentne i restrykcyjne wymagania odnośnie osób, o które dbam. – uśmiechnął się, delikatnie. Było wiele osób w jego otoczeniu, o które z pewnością nie dbał. I chociaż w tym konkretnym momencie wciąż był to żartobliwy flirt, Sabato głównie dbał o osoby, na których mu zależało. Była to między innymi Helena, jego pomoc domowa. A także jego młody asystent, na stałe mieszkający pomiędzy Mediolanem, a Rzymem. Chłopak wykonywał wyjątkowo ciężką i żmudną pracę, łącząc Sabato z resztą świata. Jednak Bright miał wiele innych zalet, począwszy od braku koszulki, a kończąc po wszystkich znamionach i bliznach.

– Woda jest zimna? – zapytał, choć było to wręcz niedorzeczne pytanie biorąc pod uwagę panującą od dłuższego czasu pogodę. Żar niemal bił z nieba. Jakby słońce chciało im przypomnieć o swoim destrukcyjnym potencjalne, niszczycielskiej sile. Sabato podszedł nieco bliżej, jakby spodziewał się, że w środku basenu znajdzie conajmniej unoszące się na tafli wody kostki lodu.

– Okej. – pokiwał głową, gdy nagle po prostu wepchnął Brighta do wody. Nawet klasnął dłońmi o siebie, jakby zadowolony z siebie i wykonanej pracy.


bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
ODPOWIEDZ