that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Noc w niewielkim wykroju czterdziestu metrów kwadratowych skradała się pod szczelnie dociśniętymi, nieruchomymi (jeśli nie miało się żadnych snów) powiekami jak zwykle; szelestem przejeżdzających tylko od czasu do czasu pojazdów, wątłym i pomarańczowym światłem ulicznych latarni, głuchym domykaniem się drzwi; tych frontowych, wyznaczających wczesny początek, lub późny koniec zawodowego, a może imprezowego życia, lub tych położonych wewnątrz sąsiednich mieszkań. Rozłożony na wąskiej kanapie mężczyzna, po raz kolejny (szósty, a może już dwunasty) przewracał się z lewego ramienia na plecy, z pleców na klatkę piersiową; z niej, na prawy bok, wciskając twarz w miękkość oparcia. Brutus nauczył się lubić noce — ich leniwy spokój i ciemną mgiełkę, jaką okładała każdą sylwetkę, każdy budynek i trotuar; w niej łatwiej było zniknąć, łatwiej było segregować myśli i stać się kimś innym, lub wedle wyboru, w końcu stać się prawdziwym sobą. Dziś jednak nie potrafił jej przetrawić; odkładała się w jego przełyku chrząstką niestrawionej rozmowy, decyzji, której już począł żałować. Snuła się pod skrońmi pulsowaniem niewygody — nagle każda pozycja męczyła mięśnie i wbijała się w kości, żaden oddech nie przynosił ulgi, a wszystkie myśli uwierały w czubek głowy. Rękojeść noża, który wsunął pod puchatą poduszkę, zaczęła boleśnie odznaczać się na jego skórze; dopiero teraz, choć w podobny sposób spał już setki, o ile nie tysiące razy. Ostrze drugiego, przewiązanego przy kostce, paliło go z kolei do samej tkanki, do włókien mięśni, przechodziło przez twardość kości. Przez połowę ów naprzykrzającej się nocy sądził, że sen już nie nadejdzie; ale ten pojawił się jak zwykle, w najmniej odpowiednim czasie, wraz z katastrofą.
Dawniej, dekadę a może ledwie rok temu, zdiagnozowałby szmer zbliżającego się niebezpieczeństwa szybciej. Dziś z kolei — w nowej, nieznajomej mu cząstce wspólnego, niemal spokojnego życia, w którym scysja była ważniejsza od reszty otoczenia, a cudze emocje od trzeźwości umysłu — zapomniał, że noc bywa jednocześnie najbardziej nieprzewidywalna i zdradliwa. Że tak, jak on mógł ukryć samego siebie i wszystkie troski, tak inni mogli zakamuflować przeprowadzane zawsze nad ranem, zawsze z zaskoczenia — militarne, federalne, lub skrycie rządowe misje. Że to właśnie o tej godzinie, między drugą a czwartą przed wschodem słońca, wybrane sylwetki znikały niewytłumaczalnie z własnego mieszkania, i że kilka dni później zgłaszało się ich zaginięcie (jeśli miało się kogoś, kto by je zauważył), a potem skazywało na śmierć w policyjnych aktach, jako sprawa nierozwiązana.
Przecież orszak stawianych ku niemu kroków powinien był przedrzeć się przez kanaliki słuchowe wcześniej — kiedy odbijały się na korytarzu, albo jeszcze na klatce schodowej; nie kiedy te dźwięczały już za jego plecami.
Zdołał ledwie rozerwać powieki, szarpnąć ciało w zdumieniu i sięgnąć do kostki — ostrze kuchennego noża błysnęło, migocząc przez moment księżycowym, srebrnym światłem, a potem zanurzyło się w czyjejś miękkiej tkance, podobnie jak brutusowa dłoń; brzeg kciuka i wskazującego palca zwilgotniał czyjąś ciepłą krwią, poczuł chrząstki trzewi; ktoś krzyknął, ktoś wyciągnął jego sylwetkę do tyłu, ktoś odbił od jego czaszki jakiś tępy przedmiot. Rozpostarte powieki uległy, a noc chyba wreszcie się skończyła.

Głowa opadała w bolesnym zwisie, trąc koniuszkiem żuchwy o wierzch koszulki; podbródek pąsowiał, a kark jeżył się jak żywe zwierzę, uwypuklając nie sierść, a wypustki kręgosłupa; kiedyś pomyślałby, że przysnął podczas długiej, porannej jazdy autobusem lub pociągiem — wówczas jednak pasma palącej skórę, izolacyjnej taśmy nie przetrzymywały jego sylwetki, a ręce nie wyginały się nieznośnie do tyłu, skrępowane wrzynającym się, niezidentyfikowanym jeszcze tworzywem.
Nie otwierał oczu. Próbował pozbyć się suchości wyścielającej usta, stygnącej na języku i naciągającej połać wnętrza policzków. Rozwarte wargi zesztywniały bólem; rozpoczynającym się od nich, a przewleczonym aż do prawej kości policzkowej, napuchłej od pęknięcia, a może tylko uderzenia — przypadkowego (w coś) lub zamierzonego (od kogoś). Strużka lepkiej zawartości ust przykleiła się do skóry i napięła tkankę — zastanawiał się, jak długo był już nieprzytomny.
I dopiero później — czy Cassius był obok niego.
Czy może dopiero rozwierał powieki, tak jak i on, choć w bezpiecznej przestrzeni swojej sypialni; może na końcu miasta, a może na końcu całego stanu. Ale przecież tacy jak on — jak Brutus, jak lojalni agenci organizacji rządowych lub bardziej prywatnych, nigdy nie zostawiali świadków. Nie ryzykowali. Cassius musiał być albo niedaleko, albo już nie żyć.
To zmusiło go do spojrzenia w górę.

Ogołocone z bibelotów, mebli i estetycznej troski pomieszczenie wyglądało jak setka innych opuszczonych i zapomnianych pokoi. Mogło być wszędzie i nigdzie jednocześnie; mogło być (jakże paradoksalnie) opustoszałym hangarem sprzed kilkunastu dni, a także każdym pierwszym lepszym magazynem, z zaryglowanymi od kilku lat drzwiami i zabitymi deskami oknami. Było jednak starą fabryką; z niegdyś słonecznie żółtą, teraz rdzawo wyblakłą podłogą, układającą się w małe, wyszczerbione kafelki — między symetrycznymi odstępami których przełożone zostały stalowe szyny, wożące wózki z dużym balastem. Brama garażowa przyklejona do ściany naprzeciwko być może prowadziła do taśmy produkcyjnej; a może znajdowały się za nią szeregi najrozmaitszych urządzeń, gorących i wytwarzających toksyczne opary dla środowiska. Kraty pozaczepiane w miejscach, w których w każdym innym budynku znajdowałyby się okna, odgradzały ich od nieprzejrzystej czerni; podobnie jak surowe powierzchnie drewna zastępujące zdobienia tapet albo kolor połyskujących farb. Cassiusa nie dostrzegł pośród żadnych elementów dawnego życia znużonych, udręczonych pracowników fabryki; nozdrza drażniła stęchła wilgoć, źrenice chciały zwęzić się do rozmiarów główki od szpilki przez naprzykrzający się strumień i tak wątłego, choć dziennego światła, a uszy łapały pojedyncze nuty czyjejś rozmowy. Nie dało się nic zrobić (...) Przecież wiedział, gdzie trafić (...) Jebana krew nie chciała dać się zatamować, musiał trafić w tętnicę (...) Kilka minut i było po nim. Przełyk Coleridge’a napuchł dusznością, tętno na moment zamarło, później szarpnęło się tempem do serca, choć to coraz ciężej zdawało się pompować krew — przez ułamek sekundy uwierzył, że rozmawiają o nim; nie o mężczyźnie, którego nóż wcześniej wtopił się wraz z brutusową dłonią w kruchość nerwów, łamliwość tkanek i wrażliwość żył. Wierzył, że mówią o Knightleym.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
trigger warning
w poście pojawiają się opisy przemocy
Szemrzący świergot rozmów wybudził go z letargu; spoczywający na jego twarzy materiał drapał skórę i cuchnął stęchlizną. Czyjeś usta przeklęły, a jakaś para nóg wybiegła z pomieszczenia przez niewidzialne drzwi. Usiłował się poruszyć, ale dłonie miał skrępowane znów sznurem, tym razem mocniej i brutalniej (należało to odnotować, zachować w pamięci; Jonel nigdy nie zamierzał zrobić mu krzywdy), a nogi zbyt słabe, by zdołał się poruszyć. Leżał na zimnej i (mógł sobie jedynie wyobrażać) brudnej ziemi; panująca wokół nerwowość udowodniała mu, że nie zostało to wszystko przemyślane.

Dochodziła druga, kiedy zsunął nogi z łóżka i wbił spojrzenie w zamknięte drzwi, oddzielające go od salonu. Nie mógł zasnąć. Czekał. Kałuża herbaty zdążyła wsiąknąć w drewno. Wstał, cicho podszedł do wyjścia; wystarczyło pochwycić klamkę, by przekonać się, że Bruce także nie śpi i dręczą go podobne koszmary myśli. Zamiast jednak zmierzyć się z prawdą, po omacku odszukał leki nasenne i zażył jedną śnieżnobiałą tabletkę.
Kiedy był w FBI, jego profesorem był mężczyzna o nazwisku Leitner, do którego należało zwracać się jednak wyłącznie sir, pamiętając o tym, by nie patrzeć mu w oczy. Paranoik — tak o nim mówiono, gdy miało się pewność, że nie czai się gdzieś w pobliżu. Leitner, czy raczej, Sir Leitner, powtarzał im, by zawsze zachowywali czujność, co wszyscy, a Cas przede wszystkim, nagradzali uśmiechem przepełnionym kpiną i lekceważeniem. Ale gdyby go wówczas posłuchał, nie zbudziłby się wtedy, kiedy było już za późno; cudza dłoń przyciskała do jego twarzy coś, przez co zaczął się dusić, kaszleć, miotać, jedynie po to, by powrócić zaraz do bezpiecznego i niefrasobliwego snu.

Krztusił się z tą śmieszną szmatą na twarzy, wełnianym chropowatym workiem, w którym zbierał się jego niespokojny oddech. Ludzie wchodzili i wychodzili, nikt nie przejmował się leżącym na ziemi ciałem, chociaż Cas zdążył się podnieść i usiąść, opierając plecy o ciepłą ścianę. Aż w końcu ktoś zapytał to on?, a ktoś inny odpowiedział nie jestem pewien, i strach, który dotąd wygrywał melodie w jego sercu, zainfekował całe ciało. Pamiętał, że się wtedy zastanawiał, że poszukiwał w nieznanych oczach wyjaśnień, bo ktoś go rozpoznał, bo wiedział, czyim jest synem, choć niczego wówczas nie powiedziano. Ciężkie kroki czyichś butów zbliżyły się do niego, zatrzymały obok. Zagubienie. Cassius był pewien dwóch rzeczy: żył wyłącznie dlatego, że Harvey posiadał, mimo wszystko, wierne grono przyjaciół; jeśli debatowano nad jego tożsamością, jeśli nie traktowano go w sposób podły, musiał zawdzięczać to ojcu. Po drugie, musiał po prostu p o c z e k a ć; kilkanaście minut bądź godzin, bo wiedział, że Bruce — gdziekolwiek był, cokolwiek się stało — miał powstrzymać ciąg kolejnych wydarzeń. Cassius miał nadzieję, że zdążył uciec z mieszkania i czaił się teraz gdzieś w mroku — dlatego kiedy w końcu z jego twarzy ściągnięto materiał, odnalazł w sobie znamiona spokoju.
Jak się nazywasz? przecięło ciszę, ale zamiast odpowiedzieć przesunął spojrzeniem po zebranych w pomieszczeniu twarzach; nie rozpoznał ani kucającego przed nim mężczyzny, ani tego, który stał przy drzwiach z niepewnością. Nie kojarzył kobiecej sylwetki, która wpatrywała się w niego niecierpliwie. Męskie usta powtórzyły pytanie dwukrotnie. Worek znów wylądował na jego twarzy; nie spodobało się im to, że milczy. Wyszli. Zostawili go samego.
Ktoś wrócił po kilku minutach i dźwignął jego ciało do góry; nakazano mu iść, choć nogi plątały się mu między sobą i trzeba go było niekiedy podtrzymywać jak dziecko. Prowadzono go długim korytarzem, a on specjalnie potykał się, zahaczał o coś stopą i myślał tylko o tym, że ich niewiedza, niepewność, są jego jedyną szansą. W końcu czyjaś dłoń go zatrzymała, inna ściągnęła z twarzy materiał; Cas wstrzymał oddech, zamrugał, uśmiechnął się głupio, bo przecież była to potworna pora, a w dodatku zgubna — Bruce siedział przed nim, nie zdołał uciec, nie miał ułatwić mu ucieczki. Ale wtedy jeszcze nie myślał o śmierci; traktują mnie dobrze, mógłby mu powiedzieć i obiecać, że to on wyprowadzi ich spod jarzma destrukcji, zaraz jednak został pchnięty na ziemię, boleśnie upadł na kolana, a stojąca za nim osoba uderzyła go czubkiem buta w kręgosłup, wobec czego upadł jeszcze bardziej, może głównie za sprawą swej naiwności. A kiedy stojący nieopodal mężczyzna, którego do tej pory nie widział, zbliżył się i zapytał: jesteś synem Harvey’a?, Cas, choć nie potrafił pochwycić oddechu, odpowiedział: nie.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Chłód ciągnący z kafelków, wpełzający w szczeliny między sztywnym materiałem czarnych sztruksowych spodni, a miękkością wrażliwej skóry, przypomniał mu aż cztery inne sytuacje obtaczające jego ciało ciasnymi węzłami, a umysł brakiem rozpoznania w pomieszczeniach, w których zawsze budził się w ten sam sposób: z dmącym bólem głowy przesuwającym się po uszach urojonymi obłokami wiatru, a także palącą suchością przeciągającą się wzdłuż przełyku wraz z haustami śliny. Mogło być gorzej; było gorzej — nie raz, a nawet nie dwa razy. Nie odarto go bowiem w zawstydzeniu, narzucającym się braku pewności siebie i wychłodzeniu z komfortu ubrań; nie obmyto twarzy w zimnym kuble brudnej, cierpkiej wody, która wlewała się przez nos, uszy i gardło, i która wiciami mokrych włosów chłostała go w rozwarte zaskoczeniem oczy. Nie zakneblowano mu nawet ust, choć te i tak pozostawały od kilku lat nieruchome na słowa, o czym szereg skradających się za ścianami sylwetek mógł nie wiedzieć — a te wyswobodzone z niepotrzebnych dodatków wargi, dowodziły tylko o jednym: nie zależało im wyłącznie na śmierci Brutusa — zamierzano uzyskać od niego i n f o r m a c j e. Wiedział, kogo może spodziewać się w czarnych, profesjonalnych uniformach, które minionej nocy wdarły się do budynku mieszkalnego na Opal Moonlane i anonimowością kominiarek odarły go ze snu; może i niespokojnego, ale różniącego się całym rodzajem barw od ćmiącego braku przytomności zawieszonego dotychczas na niewygodnym krześle. Domyślił się, że ich zna, zna doskonale, bo w innym przypadku nie zaufaliby mu przekonaniem, że rozumiejąc impas swojej sytuacji, kurtuazyjnie i racjonalnie po prostu udzieli im potrzebnych odpowiedzi, a oni potem obiecają, że ból poprzedzający smierć nie potrwa długo.
Tylko że ponury orszak kroków wprowadził nie tylko potwierdzenie jego przypuszczeń, ale i ostatniego mężczyznę, którego Bruce pragnąłby oglądać chwilę przed — jak się okazywało: nie samotną, a teraz już wspólną egzekucją. Zdołał tylko uchwycić jeszcze wyostrzającym się z ogłuszenia wzrokiem ten niepoważny, ponury uśmiech, smugi kurzu przyklejone plamami do szortów i bluzki, które musiał wciągnąć na siebie już po prysznicu, po godzinach spędzonych na leniwych rozgrywkach mało wciągających planszówek. Nie odwzajemnił mało wymyślnego grymasu; nie ujął cassiusowej sylwetki ciepłem swojego wzroku. Odwrócił delikatnie twarz tężejącą niewzruszeniem, a potem usłyszał, jak Knightley upada na ziemię. Wymierzony w niego z niepotrzebnym okrucieństwem kopniak, nakazał Brutusowi jednak spojrzeć. Nie; nie był synem Harvey’a — Coleridge pomyślał, że w tym przypadku lepiej, kiedy nim będzie. Pytające spojrzenie rosnącego nad kulącym się dwudziestoparolatkiem mężczyzny skwitował kiwnięciem głowy. Tak, to jego syn, zdradzał Cassiusa, bo w innym razie zdawałby się im całkiem niepotrzebny.
Kurwa, Trish, najpierw prześladowałeś go, a teraz tego szczeniaka? Kiedy ty się nauczysz, że ta rodzina ma cię w dupie? — zaśmiał się chropowaty głos, na samym końcu odbijający się niezdrową chrypką, potrzebującą porządnego odkaszlnięcia. — Trzy lata próbowaliśmy cię dopaść, ty przeklęty skurczybyku. Myśleliśmy już, że ktoś nas po drodze uprzedził, albo że coś ci się niefortunnie przytrafiło, ale Rusty tłumaczył, że przecież nie jesteś taki głupi, że wystarczy ci najnędzniejsze minimum, bo przecież zawsze trzymałeś się tylko tych parszywych nizin — mówił i mówił, śmiał się i znowu chrząkał, kaszlał, urywał i przecierał szyję; walczył z potrzebą splunięcia, ale anonimowość tego miejsca surowo zakazała mu pozostawienia tu tak prywatnych śladów. — Nie odbieraj tego personalnie, Tristan — mruknął, jednym wysokim, podłużnym krokiem przechodząc nad wyłożoną na podłodze sylwetką Cassiusa. Oparł dłoń na brutusowym ramieniu, pochylił się ku niemu i promienny uśmiech rozświetlił jego twarz. — Nie obchodzi mnie, który z was zacznie mówić, ale któryś musi — wytłumaczył; po tonie jego głosu nie dało się wydedukować sadystycznego warunku postanowionego w zdaniu — Brutus mógłby niemal uwierzyć, że następnego ranka w przypadkowych punktach queenslandzkich miast, a także rozległości australijskiej rafy koralowej, nieprzenikliwości głębokiego morza, nie opadną maleńkie szczątki czegoś, co kiedyś było ich sylwetkami.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
trigger warning
w poście pojawiają się opisy przemocy
Pomyślał znów o dziewczynie z roztrzaskaną miednicą, krwotokiem, zapaścią, śmiercią wciśniętą w jej klatkę piersiową na kilka długich oddechów; mieszkała teraz chyba w Albuquerque, miała męża i dziecko, dziewczynkę, nie, jednak chłopca — wysłała mu jego zdjęcie trzy lata temu, odwiedź nas, napisała kierowana nostalgią, tak się cieszę, że ty też odszedłeś z agencji, chociaż przecież nie było to prawdą. Potrafiła się wtedy uśmiechnąć, a przecież było gorzej, dużo gorzej; nie wiedział, że jedno uderzenie może spowodować tyle bólu, że będzie czuć się jak tamta dziewczyna, pokonany, zneutralizowany, kruchy. Spazm bólu sparaliżował jego ciało — mógłby dumać nad tym, jakie to fascynujące: wiedzieć jak i gdzie uderzyć, by zatrzymać czyjeś ciało i oddech. Ale gorsza, być może, była brutusowa niewierność, obojętność, a może to, że Cas tak bardzo się łudził, bez przerwy, że go rozumie i że jest w stanie przewidzieć wszystko. Odkaszlnął dopiero wtedy, kiedy nie Brutus, a Trish bądź Tristan, i już nawet nie Jonel, został pouczony; podpierając się na łokciu uniósł obolałe ciało, wierzchem dłoni przetarł usta i wpatrywał się ze złością to w jednego, to drugiego, choć w niego samego wpatrywało się tak wiele par oczu. — Mówić o czym? — gniew zaszemrał w jego głosie, bo rozsądek upomniał go jeszcze, że stawianie tym ludziom wyzwań zakończy wszystko zbyt wcześnie. Jedyne jego posłuszeństwo zawarło się w pozostaniu bliżej ziemi niż wcześniej; w pewnym sensie klęczał, w innym siedział — wiedział, w każdym razie, że pierwsze uderzenie nie było ostatnim. Mężczyzna znajdujący się dotąd przy Brutusie podszedł do niego z uśmiechem, a potem ujął jego podbródek między palce i przez chwilę, z rozbawieniem, wpatrywał się w jego twarz. — Jakim cudem o tobie nie wiedzieliśmy? — zapytał z fascynacją, Cas milczał, a ten chłopak, który wcześniej wbijał w niego niepewność, krzyknął urażony m ó w i ł e m. Gadzi uśmiech się rozjaśnił, palce powędrowały wyżej, wplątały się między włosy i zacisnęły na nich w bolesny uścisk, a wtedy druga dłoń, zwinięta w pięść, zagłębiła się w klatce piersiowej; Cassius z głośnym świstem wydarł z siebie powietrze, zginając się w pół. — Będziesz grzeczny? — w pytaniu zakwitł uśmiech, a Cas pokiwał głową; dłoń znów uniosła go ku górze, cudza twarz na moment się odwróciła ku brutusowej, kwitnąc w wyrazie dumy, ale Cas splunął w jej przebrzydłość, gdy znowu się do niego zbliżyła. Pięść ponownie zatonęła w jego brzuchu, mocniej, ciężej, brutalniej; rozrywający ból płuc i żołądka wygiął jego ciało w łuk, ale powtórzył sobie, że wytrzyma, przetrwa wszystko, każdy afront, nawet jeśli ten pojawił się przedwcześnie, opadając ciężarem buta w okolice mostka.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
trigger warning
przemoc, agresja słowna
Wierzył, że da radę — że dadzą radę.
On — oblekając usta żelazną, chłodną powłoką niewzruszenia; takiego zobojętnienia, jakby na bladych, wypłowiałych upływem człowieczeństwa kafelkach mógł leżeć ktokolwiek inny; młodszy, czy skrajnie starszy, kobieta albo mężczyzna, ktoś o mniej lub nieco bardziej znanym mu imieniu, a nawet twarzy; mógłby kulić się tam i szarpać, a nawet wykrzykiwać jego personalia, raczej osobno niż łącznie, wyzywając go dodatkowo i prosząc, by coś zrobił; a on wciąż wpuszczałby w ciemną przestrzeń źrenic swoje zobojętnienie, a nawet znużenie, bo ten człowiek nie znaczyłby nic dla niego — a więc nic wyjątkowo ważnego dla nich, dla tych przyglądających im się w skupieniu rosłych, ocienionych sylwetek, będących sprawcami całego niefortunnego zdarzenia.
Przede wszystkim wierzył jednak, że to Cassius da radę. Że zdoła wytrzymać falisty napływ ciosów, które przecież nie miały trafiać zawsze, nie w tym samym natężeniu, a może już wcale nie miały go dosięgnąć, bo wówczas schwytały się najdalszego skrawka przestrzeni, na której pozostawiły tylko zasychający kontur swojej dawnej obecności.
Przekonanie to towarzyszyło mu nawet w momencie zdjęcia ze swojego pochylonego ciała wysokiego, kurczącego się, aż wreszcie dosięgającego wyłącznie podłogi, podłużnego cienia Lorcana.
Wierzył, kiedy Cassius wysyczał okrzyk zbyt szybko, zbyt brutalnie odebranego powietrza; wierzył, kiedy spazm uderzenia wsunął się poprzez żebra, tkanki i trzewia do ciągłości kręgosłupa, i kiedy wykrzywił go w pół, jak przełamany kawałek kruchego, łamliwego pieczywa albo innej konstrukcji o niezupełnie stabilnej materii.
Nie przewidział natomiast cassiusowej lekkomyślności, którą może i widział wcześniej, tak dokładnie, jak teraz był w stanie dostrzec zwoje srebrnej taśmy oplatające jego żebra i plecy, albo jak mógł dopatrzyć się w kącie pomieszczenia faktu, że któraś z sylwetek miała napuchły alergią, pąsowiejący koniuszek nosa (zapewne przeklinając fakt, że z amerykańskiej siedziby oddelegowano ją aż do Australii, a więc w całkiem odmienną porę roku) — bo właśnie tak wyraźnie dostrzegł ją w chwilach, w których Knightley zacisnął na brutusowym ramieniu swoje kościste palce, ciągnąc go w suchą ostrość wypalonej trawy, albo kiedy jednej z pierwszych nocy, impuls nakazał mu wykrzyczeć swoje oburzenie z taką mocą, że potem przez następną godzinę musieli wysłuchiwać, siedząc w ciemności i nienaruszonej ciszy, czy wezwany skargą sąsiadów radiowóz nie zatrzymał się pod ich budynkiem, a potem czy czyjeś kroki nie próbowały odnaleźć ich mieszkania.
Szarpnął całym ciałem, a lekko spróchniałe krzesło zatrzęsło się na swoich chudych, kruchych nóżkach — przez moment sądził, że wraz z nim roztrzaska się o okrutną twardość podłogi, ale wstrząsy ustały, a dwie pary czyichś rąk dopadły do niego w kilku skocznych krokach, wbijając mu swoje ostre koniuszki palców w kilka punktów na ramionach. Kiedy nadszedł kolejny z ciosów, oglądany z odległości połowy pomieszczenia, a płuca Cassiusa wydobyły z siebie już nie tylko powietrze, ale też świst przytłumionego głosu i strumień wydzierającej z ust przezroczystej, wodnistej cieczy, Bruce spróbował wykrzyczeć pierwsze słowo, jakie tylko natknęło mu się o myśl, ale zachłysnął się nim szybciej, niż melodyjność głosu zdążyła wspiąć się po przełyku — charczał i kasłał, i szarpał się na tym nędzniejącym krześle, które podtrzymywane szurało tylko czasem z zawodzeniem o kafelki — niezgrabność ów próby wydobycia z siebie prawdziwego słowa, przynajmniej skupiła na nim całą uwagę. — Cholera jasna, ostrożnie tam, tygrysku; udławisz się zanim zdołasz nam cokolwiek powiedzieć — niepohamowany, swobodnie ulatujący spomiędzy zszarzałych zębów śmiech odbił się od każdej drewnianej płyty przymocowanej do ściany, a potem zawtórowało mu kilka podobnych, choć cichszych, bo wyrażonych w półszepcie. — Tak myślałem, że ten tu znaczy więcej, niż próbujesz nam pokazać. Och Tristan, stałeś na moim miejscu już tyle kurwa razy, a Harv klepał cię później po plecach i chwalił, jaki to jesteś spostrzegawczy, przebiegły i cierpliwy! A teraz, cholera, przez tego szczeniaka, co, tak po prostu dajesz nam wszystko na tacy? — nie kłopotał się ze zmniejszeniem dzielącej ich przestrzeni, nawet jeśli głos nie toczył się przez to z właściwym przebiciem, a pogarda z dostrzegalnym zaostrzeniem wszystkich kątów. Jeszcze przez moment nie opuszczając na krok Cassiusa, rozłożył do boku przedramiona i zaśmiał się jeszcze jeden, szkaradny raz. — Jak dużo on wie, hm? Słuchaj, mogę zostawić go w spokoju, ale musisz wysilić się wtedy na coś więcej, niż te swoje charknięcia. Gdzie on to ukrył, Trish? Nagrania, raporty, zeznania pierdolonego Westfalla. Wiemy o nich wszystkich, więc nawet nie próbuj kłamać.
Klatka piersiowa przymocowanego do krzesła mężczyzny, unosiła się w mniej zgrabnych od swobodnych oddechach; powietrze opadało ciężko przez jego płuca, a jeszcze toporniej zdawało się je opuszczać — Bruce zadarł głowę daleko do tyłu, a wypukły sznur zgrubiałej skóry, zdobiący jego szyję w pociągłej bliźnie, ukazał się teraz wyraźniej niż zwykle; zaśmiał się chropowato, a drgająca grdyka jeszcze bardziej napięła tkankę. — A niech mnie, zupełnie, kurwa, zapomniałem! — Lorcan już przybliżał ich do siebie kolejno stawianymi krokami, a później przeciągnął palcem po szyi Brutusa jak po płótnie. — Co, że niby nie umiesz mówić? — spytawszy, prześlizgnął się spojrzeniem po stojących za nim sylwetkach. — Słuchaj, nie miej mi tego za złe, ale ci nie wierzę. Jakbyś wolał zmienić zdanie, teraz jest na to najlepszy moment; mamy jeszcze tamtego, więc ty nie jesteś już taki potrzebny — oznajmił mu uczciwym, szczerym tonem; jakby rzeczywiście tliły się w nim namiastki prawdziwego szacunku do jego osoby; jakby pozostał tam po latach, które zmuszeni byli niegdyś spędzić wspólne, choć w całkiem odmiennym od obecnego ułożeniu swojej hierarchii.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
trigger warning
w poście pojawiają się opisy przemocy
Nie potrafił się odezwać, pochłonięty bólem i strachem; prowizoryczny parkiet zdobiły drobiny kurzu i piasku, wśród których lśniły krople krwi. Wiedział, że należała do niego i zdążył tylko pomyśleć, że nie oznacza to nic dobrego: drżącą dłoń wbił w klatkę piersiową i jęknął cicho wskutek wstrząsającego nim uczucia. Śmiano się nad nim, a on żałował, że nie potrafi w żaden sposób zareagować; czuł się bardziej sparaliżowany niż tamtego dnia, gdy wraz z Brutusem natknął się na tych ludzi po raz pierwszy.
Przestań było jedynym, co mógł i chciał powiedzieć; odwrócił zrównaną z ziemią twarz do boku i chciał prosić, błagać, żeby Bruce przestał dławić się słowami, które nie miały nadejść. Męska dłoń wciąż zaciskała się na jego włosach, tracąc jednak nim zainteresowanie; palce się wyplątywały, jeden, drugi, a Cassius zamiast ulgi odczuł ponownie ból — wypowiadane przez mężczyznę słowa miażdżyły jego ciało dotkliwiej, niż wcześniejsze ciosy. Czy mógł być dla siedzącego na krześle mężczyzny na tyle ważny, by jego obecność w istocie — miała znaczenie? Żałował, że nie mogą ze sobą rozmawiać, że ich spojrzenia nie są w stanie spotkać się bezszelestnie i niezauważalnie; powiedziałby mu, że nie ma się przejmować i że wie, jak cenne są przetrzymywane przez niego informacje. Wiedział też, że przyjdzie mu umrzeć w przeciągu najbliższych godzin; zdążył to nie tylko pojąć, ale i zaakceptować. Nie poruszył się. Pozwolił, by uznano go za słabszego, niż był w rzeczywistości, choć nie posiadał w sobie cech równych nikomu z wrogiej jednostki. Nie był podobny ani do Brutusa, ani do ojca, który za sprawą nieznajomego zmaterializował się nagle gdzieś obok nich. Czy dlatego umarł? W imię danych, które z jakiegoś powodu musiał ukryć?
Na pewno walczył dłużej. Wytrwalej. Śmiał się śmierci w twarz, nie prosił o litość czy łaskę. Cassius rozejrzał się po skąpanych w cieniu twarzach i wiedział, że jeśli ludzie ci znali Harvey’a, jeśli kiedyś mu służyli, musieli tłumić śmiech i rozbawienie widząc, jakiego miał syna. Może za jakiego sprawą mieli wyzbyć się szacunku wobec człowieka, którego, mimo zabójstwa, podziwiali do samego końca.
On naprawdę nie mówi, ty pieprzony dupku — wymamrotał z trudem, po raz ostatni unosząc się znów znad ziemi na kolanach; odwrócony do niego plecami mężczyzna przykucnął obok Brutusa tak, by móc wraz z nim (choć tylko on z ich dwójki się uśmiechał) spoglądać na niego z daleka. — Ach tak? A ty nam wszystko powiesz? — rozbawiony wzrok powrócił na brutusową twarz, jakby niedowierzając, że mógł kogoś takiego, jak Cassius, traktować w sposób poważny. On zaś chwiał się cały, bezradny, oplatając się w pasie ręką; ból dudnił w jego uszach, a on bał się, bał śmierci i cierpienia, jakiego miał zaznać przed jej nadejściem. — Jeśli ty mi powiesz, kto zabił Harvey’a — postawił ultimatum, które spotkało się z poruszeniem, śmiechem, kpiną. K ł a m a ł; nie tylko nie wiedział, czego szukają, ale i nie zamierzał zdradzać im jakiejkolwiek informacji — wiedział, że zabiliby ich bez względu na wypowiedziane słowa. — Harv miał w y p a d e k, skarbie. To nie nasza wina, że tak dużo pił — skinął na kogoś głową i po chwili Cas czuł, że osoba ta stoi tuż za nim, pewnie z tą samą barwą śmiechu wpisaną w usta, i że czeka na kolejny znak. — No cóż, w takim razie powodzenia w szukaniu. Jak nas zabijesz, to przysięgam, że nigdy nie znajdziecie tych rzeczy — sekunda, dwie, cisza, a potem kolejny cios posłał go na ziemię, wbijał się w jego ciało raz za razem, gruchotał kości, wydobywał z jego ust odgłosy bólu, które mimo wszystko starał się przełykać bezdźwięcznie.
W końcu wszystko ucichło. Ktoś się oddalił, a Lorcan znowu stał przed nim, mówiąc coś, ale Cas miał problem ze zrozumieniem słów; miał wrażenie, że jedno ucho przestało odbierać jakiekolwiek dźwięki.
Wiedział co wydarzy się zaraz.
Mężczyzna obszedł go, oplótł ciasno ramię wokół jego szyi i zmusił tym samym, by znowu się podniósł, by patrzył prosto na Brutusa. W dłoni tego człowieka zaświeciło się nagle ostrze noża, które z szerokim uśmiechem zbliżył do kasjuszowej twarzy, a potem przesunął nim lekko po cienkiej skórze policzka; ból całego ciała i zaciśnięte gardło przesłoniły piekący podmuch krwi. — I co ty na to, Trish? Teraz nam powiesz? — zapytał, kiedy odsłonił szyję Cassiusa i zbliżył do niej ostrze. — Niczego im nie mów, Tristan — wiedział, że to jego ostatnie słowa, że nigdy już nie przyjdzie mu ułożyć liter w zdania, że tak było lepiej — umrzeć przed Brutusem, bez spoglądania mu w oczy wtedy, kiedy to w nim stygłoby życie. Zamknął więc własne, a potem nóż zatopił się w jego ciele, niespodziewanie trafiając jednak w tkankę brzucha, nie szyi, raz, drugi, trzeci; dłoń go podtrzymywała, a Cas wydawał z siebie zduszone, nieme odgłosy bólu, krew obmywała ciepłem jego ciało. — Nie rób takiej miny, Trish — zadudniło echo cudzego śmiechu, a uścisk się zwolnił, zelżał, pozwalając opaść mu na ziemię, na której skulił się i zadrżał ugodzony spazmatycznym bólem. — Przecież jeszcze ż y j e. Wiesz, może wcale go ostatecznie nie zabijemy; w końcu to syn Harvey’a — mężczyzna schował ostrze za paskiem, nakazał komuś przynieść jakiś papier, a potem kucnął przy Brutusie i powiedział coś w stylu: tylko bez głupich numerów, przysięgam, Trish, bo…, ale Cassius nie był pewien, bo krztusił się krwią i myślał, że jest źle, że ta krew wysącza z niego wszystko i że lepiej byłoby, gdyby mężczyzna jednak po prostu go zabił, że przecież i tak już był martwy.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
trigger warning
w treści posta mogą pojawić się: opisy przemocy
Przełyk wciąż rozrywał mu niedawny powidok jaskrawego ognia, tego spalającego na koniuszku języka słowa; zdania ubrane w dźwięczne, mogące roznieść się echem l i t e r y — nie tylko wizualizowane jako kształty, jak podczas uczenia się ich wielkości, zgrabnych zawijasów i przeznaczenia w głowie, kiedy miało się te pięć, a może siedem lat, a także nie jak podszeptywane w wyobraźni odpowiedzi, które można było wypowiedzieć, ale kultura w porę zakneblowała usta; Brutusa nie powstrzymywało żadne z tych ograniczeń, nie zagłuszał go społeczny konstrukt savoir vivre i nie miał problemów z przypomnieniem sobie zasad, z jakimi rysowało się wyrażenia — to tylko te płomienie paliły mu podniebienie, w gardle podkładając rozpałkę z zakrztuszenia i zawsze towarzyszącym im mdłości. Krzyknąłby: on przecież nic nie wie, a potem rozżalone: ta sprawa nawet go nie dotyczy, nawet jeśli obracała się wokół nazwiska, które mężczyzna wytłoczone miał atramentem w rubryczce “imiona rodziców” w akcie urodzenia. Inne były bardziej skrajne, zakrawające na donośny rozkaz: zamknij się, do cholery jasnej, wymierzone nie w plączące im się pod wzrokiem sylwetki, a w infantylną zuchwałość Cassiusa. Mówił za dużo, d e n e r w o w a ł ich, choć oczywistym zdawało się nie decydować na to choćby w dalekiej (ale jednak) perspektywie ucieczki; bo Brutus naprawdę wierzył. Że Knightley może wyswobodzić się z opuszczonej fabryki i niekomfortowej zagadki śmierci Harvey’a, że powołując się na koneksje i posadę swojej matki, może wypracować sobie szantaż zakończony w pewien sposób polubownie. Ale na jego przecinanej skórze twarzy uśmiechnęły się do czterdziestolatka kły jaskrawej krwi, zapowiedzi nadchodzącej śmierci, w którą nie śmiał uwierzyć nawet teraz, odpychając wzrok od wykonanego tylko dla jednego widza spektaklu, jakby zostawiał z tym Cassiusa samego i odwracał się od ostatków jego niedorzecznie krótkiego życia plecami.
Nie chcesz patrzeć? W porządku — prychnięto w ich twarze; dla niego jak najwyższą pogardę, dla Knightley’a jak uprzytomnienie żenującej bezwartościowości. Charakterystyczne mlaśnięcie przymknęło mu powieki strachem dla tego rodzaju dźwięku: okraszonego zdławionym krzykiem, prędkiego i powtórzonego kilkakrotnie, brutalnie, w sposób satysfakcjonujący dla wykonującej go dłoni. Tkanki się r o z e r w a ł y, wsysając w bezkres czerwieni włókna koszulki, tratując misterny porządek ścięgien, nerwów i mięśni, hacząc o trzewia i nadziewając o poszczególne organy. Naprawdę nienawidził tej melodii, wdzierającej się w czaszkę efektowniej od samego widoku.
Nie bał się spoglądać w twarze zanikających pierwiastków zespołu; śmierć czaiła się na nich w każdym zacienionym kącie i zawsze wyglądała zza rogu, a Bruce zbywał ją lekceważącym westchnieniem, osuwał jej wytwory z własnej drogi, a później zdawał raport i wyliczał zwłoki jak produkty. Czasem poddawał stopień szkód swojej surowej ocenie, wręczał broń do niemal sczezłych dłoni i mówił: w ten sposób będziesz męczyć się trochę krócej, czasem przepraszał lapidarnie w myśl zasady: każdy musi ratować samego siebie, i zostawiał ich pastwę losu, by nikt nie zdążył wplątać go w ten sam smutny finał. Szkolono ich w ten sposób, wyrywano im z piersi współczucie i niezdrową potrzebę ratowania wszystkich, mogąc przy tym stracić samego siebie — ale teraz było inaczej, teraz paraliżowała go świadomość o potencjalnie odciśniętej na cassiusowym ciele śmierci, nie potrafił na nią spojrzeć ani jej wyminąć.
Nadgarstki piekły w nieznośnie swędzący sposób, kiedy wsunięto mu w dłoń strzępek papieru; przegapił nie tylko dokonaną przed momentem egzekucję, ale też moment wyswobodzenia jednego z przegubów. — Czujesz to, Trish? To lufa pistoletu, Daniel przestrzeli ci głowę, jak czegoś spróbujesz — mamrotano ku niemu, a może mówiono pełnym głosem i ze stanowczością, a on przeciskał dźwięki otoczenia przez nadzwyczaj wąski, tłumiący filtr przerażenia. Gromko rozbrzmiewała tylko niezachwianie ta melodia wsuwającego się w ciało ostrza, to przeklęte mlask mlask mlask.
Paliczki trzęsły się w obejmowaniu pisadła i odciskaniu pieczątek liter. Tłumaczył zajadle i jakby zapamiętale; choć w rzeczywistości ledwo rozpoznawał zapisywane słowa, wychodzące spod dłoni bezwiednie i obojętnie. Przyciśnięta koniuszkiem pistoletu potylica nabijała się na niego, a potem delikatnie oddalała; Bruce zastanawiał się, w jak pieczołowitej gotowości ściskał jej spust czyjś palec. A kiedy czujny wzrok Lorcana nachylił się wraz z całą jego sylwetką nad spisanymi instrukcjami, wciąż poruszającymi się w ruchach długopisu, czterdziestolatek już dłużej nie musiał się zastanawiać. Zaryzykował. Zaryzykował zanurzając pisadło w lepkim tunelu cudzego oka; mężczyzna okradziony w połowie ze wzroku zawodził przeszywająco i żałośnie, kiedy wraz z Brutusem i rozpadającym się krzesłem opadał na chłód podłogi. O słuch rozbijał się jednostajny pisk, włożony tam oddanym niecelnie strzałem — zdążył umknąć, a kula co najwyżej otrzeć się o jego skroń. — Zabij go, zabij, kurwa — krzyczał Lorcan, okrywający swoim spazmatycznym drganiem ciała brutusową sylwetkę i pozwalający na wykradnięcie mu broni. Wbił w jej rękojeść palce tak dotkliwie, że całą dłoń po obły kąt łokcia przeszył mu ból podobny do porażenia prądem. Nie wiedział tylko, że to nie na niego został wydany wyrok śmierci. Nie wiedział, że po przeciwnej stronie pomieszczenia jak w lustrzanym odbiciu inna z sylwetek prostuje w gotowości swoją dłoń i że jej udaje się posłać kulę w głębię ciała swojego celu. W Cassiusa.
Krzyczał, kiedy pociski świszczały w powietrzu, a coraz więcej ciał opadało na brudny skraj podłogi w równie brudnym krańcu swojego życia. Krzyczał nie przypadkowe dźwięki i głośne oddechy, a rzeczywiste słowa, odnajdując upodobanie najszczególniej w rytmie zaledwie trzech, składających się na najkrótsze zaprzeczenie ( n i e! ), niewymyślny wulgaryzm i jedno imię.
Adrenalina czyniła jego ciało lżejszym, odrywała je od ociężałości ruchów a nawet samej świadomości ich wykonywania. Szumiała krwią w uszach i zagłuszała wszystkie dźwięki dookoła; pomogła mu stanąć najpierw na połowę wysokości nóg, wbijających się w kolanach w twardość posadzki, a potem, przy strząśnięciu z siebie przestrzelonego ciała Lorcana, stał już w pełnej ciągłości sylwetki, stał i oddawał strzały, a potem chylił się ku ziemi i omijał te skierowane ku niemu.
Bał się, podchodząc do drżącego i kulącego się na ziemi ciała; to trzęsło się tak spazmatycznie, łapało oddechy tak łapczywie, było tak blade i tak obdarte z miarowego rytmu oddechów, że po plecach spłynął chłodny i śliski dreszcz, taki odpychający na bok adrenalinę, taki, który nie mógł towarzyszyć mu w chwilach, kiedy pozwolił niemal miażdżyć się swoim kościom w uporczywej próbie wyswobodzenia się z oplatających go węzłów, kiedy celował w symetrię środka twarzy obcych osób i kiedy jednym kopnięciem odpychał od ich zwiędłych dłoni wypuszczony z uścisku pistolet. — Cassius? Cassius, spójrz na mnie, jestem tutaj, słyszysz? Już jestem, przepraszam, już przy tobie jestem — cyzelował z dbałością podobną chyba do wypowiadania zaklęć; chciałby znać zaklęcie na rozgonienie ich strachu, na zabliźnienie przecięć wypluwających z cassiusowego ciała gorącą krew, chciałby, żeby zaklęcia istniały, żeby coś nierealnego uratowało ich z surowej brutalności tej rzeczywistości, której teraz nie potrafił przetrawić. Był blady i roztrzęsiony, blady prawie jak dwudziestosiedmiolatek, upstrzony wysiłkiem i strachem, choć przede wszystkim złością na siebie i na Cassiusa, na tych mężczyzn tonących teraz w podobnej kałuży ciepłego rubinu, w której wcześniej ułożyli bruneta. Był blady, kiedy spoglądał na jego wymiotujące rany, lepkie i gorące, klejące się do dłoni, do ubrań jego i ubrań Brutusa, tężejących na podłodze, na którą Coleridge niemal osunął się w tej swojej bezradności, gotowy na to, by śmierć pochwyciła w swoje ciasne, łapczywe szpony także jego. Z trudem zdobył się na odejście od mężczyzny, a potem zdarcie z cudzego bezwładnego ciała skrawków materiału, dociskanych następnie do licznych kraterów tryskających równie jasną, równie parzącą dłoń jak lawa cieczą. — Musisz wytrzymać jeszcze trochę, słyszysz? Jeszcze tylko trochę, już dobrze, Cassius, tylko wytrzymaj — teraz niemal dławił się słowami i bezradną próbą postawienia mężczyzny na nogi, podczas której myślał, że nigdy nie zapomni tego widoku; w i e d z i a ł, że nigdy nie wymaże ze wspomnień dźwięku rozdzierającego tkankę ostrza i cmokającego wewnątrz trzewi, tej mokrej, odrażającej melodii, którą słyszał już często, ale ten jeden raz za dużo, zbyt wyraźnie.
Masz, dociśnij to mocno, trzymaj w tym miejscu, tutaj, okej? Ja zaraz wrócę, obiecuję, muszę sprawdzić drogę, tylko ściśnij naprawdę mocno.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Niewyobrażalne spięcie bólu zmusiło go do zamknięcia oczu; to ucieczka, powiedział mu pewnego dnia ojciec, ale skuteczna. Pamiętał, jak uporczywie zaciskał wtedy powieki, jak płakał z powodu zagipsowanej nogi i poharatanego, wsadzonego w bandaże łokcia; wyobraź sobie miejsce, które byłoby wiecznością, więc tak jak wtedy, uciekł teraz tam, gdzie ból nie istniał. Był nad morzem, z lądu widział ołowianą poświatę Miami; musiał się skupić, by przypomnieć sobie ciepło plażowego piasku, w którym zatapiały się bose stopy, i śpiew mew czających się nad martwą rybą na brzegu.
Krew była zdrajcą; Cas dociskał palce do ran, natrafiał na dziury, wżłobienia i pomyślał, że musi się przekręcić, przewrócić na plecy, bo w obecnym układzie ułatwiał krwi ucieczkę, tak bardzo ciekła, tak szybko oblepiała jego palce. Łzy zbierały się w kącikach jego oczu, a wtedy nakazał sobie znowu uciec, pamiętasz Miami? pytał, kiedy nikt nie powstrzymał go przed próbą kontroli, pamiętał wszystko, kiedy leżał już na plecach i wpatrywał się w czerń sufitu. Jak chodził na plażę, smarował deskę woskiem, wpatrywał się w innego, tańczącego na falach chłopca, który powiedział mu potem, że ma na imię James, a mu zdawało się, że nigdy nie zapomni jego brunatnych oczu.
Przychodziły chwile, kiedy nie mógł oddychać. Weź się w garść, na miłość boską, warczałby ojciec, więc mimo bólu próbował: przekręcił twarz, dociskał palce do grudek krwi, próbował odnaleźć szanse na przeżycie. Wpatrywał się w Brutusa, przyglądał się zręczności w odciskaniu słów na kartce papieru, a potem zaśmiał głucho, krótko, boleśnie, kiedy w oku Lorcana znalazł się długopis. To był ostatni moment, kiedy wierzył, że obaj to przeżyją.
A jak szybko umiesz biegać? To było wyzwanie, dziecięca impertynencja; Cassius zeskoczył z rozgrzanej skały i kazał zmierzyć sobie czas, ale już w piątej sekundzie spadł z kamieni, złamał nogę, obił łokieć, krzyczał i płakał, a matka mówiła mu potem, że to normalne, że w dzieciństwie wszystko czuje się bardziej, jakby dorosłość odarta była z bólu i cierpienia, jakby zarezerwowano je wyłącznie na lata skrajnej młodości.
Kiedy kula zmiażdżyła jego kości, krzyczał głośniej, niż wtedy.
Nie chciał umierać. To było jedyne, o czym mógł myśleć — desperackie przeciwstawienie się kresowi. Drżąc, zginając ciało i mamrocząc z bólem, plując i dławiąc się krwią, usiłował wstać, kiedy tuż nad nim przelatywały pociski, kiedy kolejna kula zaczepiła się o jego ciało; przez chwilę b y ł: na kolanach, podparty na chwiejności jednej dłoni, podczas gdy drugą usiłował zatrzymać w ciele życie, ale zmęczenie było zbyt wielkie, wyczerpanie dotkliwie uwłaczające, sprawiając, że czuł się jakby tonął w morzu ognia.
Przeczołgał się pod ścianę, przy której skulił się, ułożył w embrionalnej pozycji, teraz będzie już dobrze; kiedy gasł, ból się zmniejszał, więc nie potrafił i nie chciał walczyć. Chyba zwymiotował.
A potem go usłyszał. Głos dochodzący jakby z innego świata, obcy, nieznany, a jednak ciepły; rozchylił oczy, uśmiechnął się, choć trząsł się z zimna i chciał, żeby nadszedł już koniec.
Wydaje mi się, że mówisz, jakie to dziwne.
Otworzył usta z chęcią wypowiedzenia jakichkolwiek słów, ale nie potrafił, ból był zbyt wielki, a on za słaby; nie był ani dzielny, ani odważny, ani niezłomny; zasłużył sobie na to wszystko, na każdą ranę, złamanie, rozszarpanie ciała.
Wiedział, że to nie Bruce mówi te wszystkie słowa, że tylko się mu wydaje, że może sam je wymyśla, ale mimo to pokiwał głową, przycisnął szmaty do ran, odczuł ból i ulgę; pragnął poprosić go o zignorowanie ucieczki, pragnął prosić o to, by z nim został, bo bał się śmierci, ale Bruce zniknął, a on się rozpłakał; drżał, łapiąc z trudem każdy kolejny oddech.
Kiedy wrócił, Cas odmówił próbie wstania; kręcił głową, mówił: idź; a potem jednak błagał go, żeby go nie zostawiał. — Nie chcę umierać, Bruce — załkał, kiedy jakoś wstał, kiedy zawisł na brutusowym ciele, kiedy bolało go tak, że musiał tłumić krzyk, który zbierał się w gardle. Kiedy wychodzili, kiedy Bruce wepchnął go do jakiegoś samochodu, Cas tonął, opadał i nie słyszał już fikcyjnych słów, a w końcu nie widział też jego twarzy; aż w końcu, mimo walki, przestał także być.


koniec
ODPOWIEDZ