Zastępca burmistrza — Ratusz
36 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Underneath it all, we're just savages
Hidden behind shirts, ties, and marriages
How can we expect anything at all?
We're just animals still learning how to crawl

Pojawił się na spotkaniu punktualnie, potrzebując zachować jego profesjonalny charakter. Poprosił Ann, by zarezerwowała dla nich stolik na uboczu, który gwarantował im swobodę rozmowy, ale jednocześnie pozostawiał na widok. Przemyślana i bezpieczna opcja, biorąc pod uwagę temat, jaki zamierzali poruszyć. Oficjalnie mieli rozwiać jakieś wątpliwości dotyczących kolejnych pozbawionych znaczenia pozwoleń, na których William musiał złożyć swój podpis. Zabrał je nawet ze sobą, w skórzanej teczce, którą odstawił na krzesełku. Czysta, minimalistyczna walizeczka pozbawiona jakichkolwiek ornamentów, jak większość rzeczy, którymi otaczał się William. Sabato był jedyną ekstrawagancją, na którą sobie pozwalał.

Po dzisiejszym poranku czuł przyjemne odprężeniem. Nie chodziło jedynie o fizyczną satysfakcję, ale przede wszystkim fakt, że znalazł rozwiązanie, sposób na pogodzenie zasad z pragnieniami. Założył, że mężczyzna po prostu się na nie zgodzi. Wspomnienie ust Sabato nie wywoływało poczucia winy, ani tym bardziej wstrętu. Choć fakt, że William uległ pragnieniu, wcale nie sprawił, że się go pozbył. Było wręcz odwrotnie. Chciał jeszcze więcej. Zawsze był zachłannym mężczyzną, a projektant nie próbował powściągnąć chciwych pragnień.

Usiadł w cieniu, jak zawsze wygodnie rozparty na krzesełku, zwrócony twarzą w kierunku reszty lokalu. Znów miał na sobie białą koszulę o klasycznym kołnierzyku, który został nieco wydłużony. Całość lekko zwężała się w talii, podkreślając szerokie ramiona i męską sylwetkę. William znów nie był zapięty po samą szyję, czemu sprzyjała pogoda, choć dziś akurat żar nie był tak bezlitosny, a lekki wiatr znad oceanu czynił przebywanie na zewnątrz znośnym.

Na widok Sabato, podniósł się z miejsca i natychmiast wyciągnął do niego dłoń na powitanie tym oficjalnym gestem, jakby wcale nie widzieli się dzisiejszego poranka.

Zapraszam 一 wskazał na miejsce naprzeciwko siebie, subtelnie wyznaczając między nimi dystans. Tym razem manifestował władzę w ten niemal niedostrzegalny sposób. Jego spojrzenie pozostało utkwione w twarz Sabato. Posłał mu nawet uprzejmy uśmiech i sam zajął miejsce. Nie usadził tyłka sztywno, tylko umieścił łokieć na oparciu, lekko odchylając się do tyłu. Zmrużył jasne oczy, jakby wypatrywał jakichś śladów, choć rumieniec na lewym policzku blondyna równie dobrze mógł być efektem wysokiej temperatury czy słońca.

Cierpliwie czekał na kelnerkę, która w porze lunchu miała sporo stolików do obsłużenia. Mogli przejść do ustaleń, jeszcze nim złożą zamówienie.

Cieszę się, że udało ci się znaleźć czas 一 rzucił, jakby w ogóle zostawił Sabato jakikolwiek wybór. Wygładził kciukiem podłokietnik krzesełka, wciąż przyglądając się swojemu rozmówcy. 一 Chciałbym ustalić szczegóły naszego wyjazdu. Termin. Koszty. Miejsce. Chętnie zacieśnię naszą współpracę 一 dodał dwuznaczne zdanie, które brzmiało jednak chłodno i całkiem profesjonalnie. Jego wydźwięk był więc jedynie zależny do interpretacji. 一 Moglibyśmy wspólnie zrealizować więcej projektów z obpólną korzyścią dla miasta i marki 一 kontynuował niemal niefrasobliwie i obiecująco, po raz pierwszy wydawało się, że traktował Sabato jak kontrahenta, którego zawsze trzeba odrobinę oczarować i uwieść uprzejmością, co zresztą robił ze zniewalającą wprawą, a jednocześnie ujmującą swobodą, jakby bez żadnego wysiłku.



Sabato Blackaller
przyjazna koala
unHolly
brak multikont
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

Od ich porannego, intensywnego spotkania Sabato wydawał się unosić nad ziemią. Przepełniony jakąś nienazwaną, nieopisaną energią. Szczęściem. Nie analizował tego uczucia, nie zastanawiał się skąd się wzięło. Może zrzucał odpowiedzialność na narkotyki, po której częściej sięgał. Nie wpadł na to, że w świecie idealnym można się pieprzyć z ludźmi, nie oddając im kawałka serca, ale w rzeczywistości każdy pocałunek, każde dotknięcie ciała to kolejny odłamek serca, którego już nie ujrzymy. Był przekonany, że z łatwością potraktuje ten układ z dystansem. Z chłodną kalkulacją na przyjemność i perwersyjne spełnienie.

Wciąż miał na sobie jedwabną, czarną koszulę. Delikatna, prześwitująca żorżeta wydawała się płynna na jego ciele. Unosiła się, oddychając razem z jego ciałem. William doskonale wiedział, że ten delikatny materiał, pod opuszkami palców był lekko chropowaty. Nie był idealnie gładki. Może dlatego tak świetnie odznaczał się na sutkach blondyna, drażniąc je nieco z każdym najmniejszym ruchem. I mimo, że twarz chłopaka nie zdradzała kompletnie tego, co zaszło o poranku, gnał na to spotkanie co tchu. W ciemnych okularach przeciwsłonecznych zaparkował swój samochód, wyskakując z niego jednym ślizgiem. Miał świetny gust, zawsze był tego pewien. Złoty, metaliczny kabriolet. Mercedes wyprodukowany jeszcze w latach pięćdziesiątych, z ciemną tapicerką. Bez wątpienia Sabato potrafił zwrócić uwagę wszystkich. Choć jak zawsze chciał uwagi tylko jednej osoby, jednego mężczyzny.

– Mam nadzieję, że się nie spóźniłem? – zapytał z uśmiechem, a nawet uścisnął jego dłoń. Właściwie był to profesjonalny, zawodowy uścisk. Prawie. Niemal niezauważalnie, gdy ich dłonie były splecione w uścisku, kciukiem pogładził jego skórę. Trwało to może ułamek sekundy. Muśnięcie, prawie niesterujące, jak dotknięcie skrzydła motyla. A jednak pełne podniecenia i pasji.

– Dziękuję. Mam za sobą pracowity poranek, umieram z głodu. – wyjaśnił, zajmując wskazane przez Williama miejsce. Dla Williama była to bezpieczna odległość, dla Sabato frustrująca rozłąka.

– Tak. Zastanawiałem się nawet nad zorganizowaniem tutaj specjalnego przyjęcia. Bardziej eventu. Zaprosić wszystkich ambasadorów marki, prasę. – przyznał bez namysłu. Czy to był jego oryginalny pomysł? Nie, chciał po prostu trzymać się możliwie blisko Williama, za wszelką cenę.

– Co do wyjazdu, kiedy znajdziesz czas? W przyszłym tygodniu w Rzymie odbywa się przyjęcie w Ambasadzie Australii. Jeśli masz ochotę dołączyć. – dopiero teraz zdjął okulary przeciwsłoneczne. Jego jasna, promienna skóra na twarzy zdawała się nabierać lekko różowego koloru na policzkach. Rumiane, zupełnie jakby William dopiero co wychodził z jego domu.

– Koszty są po naszej stronie. Zależy nam na długotrwałej współpracy. Chciałbym żebyś zobaczył nasze pracownie i showroom. – Od pewnego czasu coraz częściej czuł się uwięziony w jakimś marazmie. Szczęśliwie nie łączył tego z nową znajomością, z burmistrzem miasta. Zrzucił winę na porę roku, na nawał pracy. Ratował się środkiem, który zawsze pomagał - kokainą. Na szczęście w mikrodawkach, był tylko utrzymywać tempo pracy i nastrój na odpowiednim poziomie.

William Lowell

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
Zastępca burmistrza — Ratusz
36 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Underneath it all, we're just savages
Hidden behind shirts, ties, and marriages
How can we expect anything at all?
We're just animals still learning how to crawl

Sabato naprawdę dbał o każdy detal, zmieniając życie w scenę. Dodatki, samochód, strój, zapach czy nawet ton jego głosu tworzyły spójną całość, nie tylko oddawały nastrój, co raczej go nadawały. Kształtował rzeczywistość. William obserwował, jak blondyn zbliża się do jego stolika, jednocześnie widział w nim mężczyznę, który oddawał mu się tak bezwstydnie i w pełni, a za chwilę ledwie rozpoznawał go w pewnym uścisku dłoni, szpanerskim aucie i całym tym rozmachu. Zdusił w sobie fascynację, skupiając się raczej na próżnym zadowoleniu, gdy wszystko szło po jego myśli. Nie zwrócił uwagi na nieco dłuższy uścisk dłoni, za to zarejestrował odznaczające się pod koszulą sutki. Napierały na materiał przy każdym oddechu.

Brew mu łagodnie i minimalnie drgnęła na wspomnienie pracowitego poranku, ale sam już nie wiedział, czy to przypadkiem on nie zachowuje się w towarzystwie mężczyzny niczym przewrażliwiony dureń, mylnie odczytując każdy sygnał.

Służę pomocą, jeśli zdecydujesz się urządzić przyjęcie 一 zaoferował lekkim tonem, odrywając w końcu od niego spojrzenie i skupiając wzrok na horyzoncie, tuż ponad jego ramieniem. 一 Jeśli Starr zajmie się cateringiem, to na pewno impreza będzie sukcesem 一 dorzucił tę reklamę niemal nonszalancko, niezbyt nachalnie rekomendując kandydaturę swojego znajomego, sprawiając wrażenie, że zrobił to jedynie przypadkiem.

Wiatr zawiewał od strony Sabato, więc niósł ze sobą kwiatową woń irysów, która bezwiednie wywoływała wspomnienia. To właśnie nim pachniał Cassy podczas ich pierwszego spotkania w klubowej toalecie. Nim i kościołem, jak wtedy pomyślał William. Kadzidłami. Inną mieszanką niż dzisiejszego poranka, ale zapach irysów się zgadzał. Był jak trucizna, która znów wypełniła mu płuca. A on wziął jeszcze jeden głębszy wdech.

Moglibyśmy wylecieć wieczorem w poniedziałek. Poświęcę wolny weekend, co daje nam sześć dni na miejscu 一 zaproponował. Wahanie w sprawie wspólnego wyjazdu zniknęło dziś bezpowrotnie. 一 Zdążysz mi wszystko pokazać? 一 dopytał, choć nie było mowy, by udało mu się tak niespodziewanie uzyskać więcej wolnych dni, sam lot zajmie im sporo czasu. 一 I oczywiście pokryje koszty. Nie chcemy, żeby wyglądało to na wyjątkowo hojną łapówkę dla ratusza.

Nie chcę, żebyś za mnie płacił. Tego już nie powiedział nagłos, ale nie chciał być w żaden sposób wobec Sabato zobowiązany. Nie lubił zaciągać długów. Potrzebował zachować choćby finansową kontrolę nad tym wyjazdem. Nie lubił przyjmować drogocennych podarunków, skoro nie miał właściwie do zaproponowania niczego w zamian. A w jego sytuacji pieniądze były właściwie bez żadnej wartości.

Z uśmiechem powitał kelnerkę, która stanęła przy ich stoliku. Miała około trzydziestki i skórę muśniętą słońcem.

Poprosimy dwa razy cytrynową lemoniadę, do tego makaron z cukinii ze świeżym pesto z jogurtem i sadzonym jajkiem 一 zdecydował, a Sabato nie zdążył nawet przeczytać menu. 一 Zapewniam cię, że warto 一 posłał mu uspokajający uśmiech, który w tym otoczeniu potrafił działać cuda. William sprawiał wrażenie tak statecznego i poważne, że właściwie łatwo było ulec tej pewnej siebie aurze, która zwalniała z podejmowania jakichkolwiek decyzji. Wrócił spojrzeniem do kelnerki. 一 To na razie będzie wszystko 一 poinformował ją, podczas gdy ta jeszcze przez moment wpatrywała się w Sabato, jakby od niego oczekiwała potwierdzenia, ale ułamek sekundy później po prostu wzruszyła ramionami i odeszła, by przekazać na kuchnię zamówienie.

Pracownie, showroom, ambasada. Zaplanowałeś coś jeszcze?



Sabato Blackaller
przyjazna koala
unHolly
brak multikont
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

Sabato musiał przyznać, że żądza była prawdziwą bestią tańczącą na promieniach księżyca. Wszystko w nim skomlało i błagało, ten symfoniczny, ten przeraźliwy wrzask tysięcy przyczajonych głosów. Rozsądek podpowiadał, że powinien ją trzymać na uwięzi. Na ciasno zaciśniętej obroży. Żałował, że było w nim tak dużo człowieczeństwa. Zwierzęta, szczęśliwe niższe istoty przechodzą ruję i przez resztę czasu mają spokój. On natomiast czuł rosnące podniecenie nawet teraz, gdy William siedział na przeciwko. Dlaczego tak daleko? Chciał poczuć zapach jego perfum raz jeszcze, choćby przez krótki ułamek sekundy.

– Zdążyłem już skontaktować się z Brightem. – przyznał, a na potwierdzenie własnych słów odruchowo skinął głową. Oczywiście nie zamierzał przyznać się do sprawdzania nazwiska kucharza w Google. Zazdrość to paskudna i toksyczna cecha. Świetnie pasująca do Sabato.

– Jutro będziemy ustalać szczegóły odnośnie menu. To Twój dobry znajomy? – tutaj chyba dało się wyczuć lekką nutę niepokoju? Może irytacji. Nawet dłoń, która do tej pory spoczywała spokojnie na obrusie, gładząc gładką powierzchnie splotu, lekko się zacisnęła. Palcem chyba przesunął po zimnym metalu sztućców. Dopiero „poniedziałek wieczorem” zmienił jego nastrój. W mgnieniu oka, w ułamku sekundy Sabato znów lewitował nad ziemią. Twarz rozjaśniała, a on usiadł prosto. Jakby gotów wstać i pobiec porostu na lotnisko. Już teraz.

– Co do kosztów, oczywiście. Cokolwiek to wydaje Ci się odpowiednie. Ale zostawmy te ustalenia asystentom? – rozmowy o pieniądzach były nudne. Niepotrzebna zasłona dymna, odcinająca ich od emocjonującej narracji samego wyjazdu. Wołał myśleć o czystym, niewinnym słońcu Włoch, o tym gdzie będą jeść kolację i śniadania.

– Mam nadzieję. Będziemy mieli raczej napięty grafik. – zaśmiał się uroczo, niewinnie. W bardzo chłopięcy sposób. Chociaż jego myśli były dalekie od jakiejkolwiek niewinności. Podniósł się nawet, przesuwając swoje krzesło na bok. Bliżej Williama. Możliwe, że samolubnie chciał poczuć jego zapach. Zmniejszyć dzielący ich dystans. Nawet miał ku temu wymówkę, technologię. Wyciągnął iPad albo telefon. Zbliżył się, pod pretekstem pokazania mu zdjęć i mapy.

– Polecimy do Neapolu. Pierwsze dni zostaniemy w osiemnastowiecznej willi, w której fotografowaliśmy naszą kampanię reklamową dwa sezony temu. – nie pokazał mu zdjęć, wolał zostawić to w formie niespodzianki. Nie wspomniał też, że to jego dom. Zakochał się w tym miejscu po sesji zdjęciowej i postanowił kupić. – To jakieś dwie godziny drogi na południe. Ale chciałbym żebyś zobaczyć Wybrzeże. Nawet o tej porze roku jest tam cudownie. – zapewnił.

– Bankiet u Ambasadora jest w Rzymie. Pojedziemy tam pociągiem, w bardzo starym stylu. – przesunął palcem po mapie w górę.

Dopiero teraz odrobina narkotyku powoli działała rozluźniająco na jego ciało. Pierwsza fala ekscytacji mijała, a mięśnie odpuszczały. Tak, jakby po długim i ciężkim dniu wchodził do przyjemnie ciepłej kąpieli. Pachnącej eksplodującą mieszanką słodkich fig, wyprawionej skóry.

– Osoba odpowiedzialna za casting naszych pokazów organizuje też imprezę maskową. W jednym z historycznych Palazzo w Rzymie. Jeśli miałbyś ochotę dołączyć i poznać paru z moich znajomych. – wzruszył lekko ramionami, wracając na swoje wcześniejsze miejsce. Wyciągnął z kieszeni małe, okrągłe pudełko. Balsam do ust, który zaczął nakładać na dolną wargę z pomocą małego palca. Sunął opuszkiem raz w jedną, raz w drugą.

– Na koniec obiecuję dać Ci odrobinę wolnego. Będę pewnie musiał odbębnić kilka spotkań, ale zostawię Ci do dyspozycji jacht na południu. Żeby nie był to tak sztywny służbowy wyjazd. – czyżby nie zamierzał dołączyć do niego na jachcie? To byłby ciekawy twist całej tej historii. W rzeczywiści, Sabato chciał dać mu wybór. Kolejna głupota, która mógł popełnić.

– To figi? – zapytał nagle.

– Chodzi mi o Twój perfum. Czego używasz? – uśmiechnął się tylko przelotnie, opierając wygodniej na krześle.

– Warto. Wiem, że warto. – zgodził się, gdy William wybrał ich dzisiejsze menu. Nie zarejestrował nawet nazwy dania. To było tak bardzo nieistotne. Liczyło się tylko to, że padło z ust Williama. Że to on decydował, a Sabato mógł poczuć się znów jak jego grzeczny, dobry chłopiec. Podobały mu się te przejawy totalitaryzmu, absolutnej władzy Williama. Nawet w najdrobniejszych gestach.

William Lowell

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
Zastępca burmistrza — Ratusz
36 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Underneath it all, we're just savages
Hidden behind shirts, ties, and marriages
How can we expect anything at all?
We're just animals still learning how to crawl

Wyglądało na to, że Williamowi kompletnie umknął kontekst pytania o Brighta i nawet nie zwrócił uwagi na chwilową zmianę nastroju, ani zaakcentowane słowo. Pomysł, że Sabato mógłby być zazdrosny był po prostu zbyt abstrakcyjny. Poza tym Lowell myślał o tej sytuacji jedynie w kategoriach biznesu, a ten potrzebuje dobrego marketingu, dlatego od razu, bez nawet chwili zawahania dodał.

Oczywiście, że Bright jest moim dobrym znajomym. Nie mam wątpliwości, że będziesz zadowolony z tej współpracy 一 pochwała była nieco na wyrost, ale jakie miał znaczenie staż ich znajomości w obliczu oczywistych kucharskich zdolności, wyczucia i smaku. Cóż. Starr zapewne nie nazwałby ich nawet kolegami. William mimowolnie uśmiechnął się do tego pomysłu, uznając go wręcz za całkiem zabawny. Na szczęście kucharz sprawiał solidne wrażenie, a poza tym William miał do niego słabość, choć jego sympatia nie miała wiele wspólnego z erotyczną fascynacją.

Mimo to komplement pod adresem nieobecnego kucharza, dopełniony został również nieobecny uśmiechem, który sekundę później spotkał się z ujmującym entuzjazmem projektanta. Skinieniem głowy William potwierdził decyzję, by sprawy finansowe i logistyczne szczegóły pozostawić do doprecyzowania asystentom. Mogli skupić się na przyjemniejszych aspektach planowania. Wyjazd przypominał raczej luksusową wycieczkę niż delegację służbową, ale w tej chwili nieszczególnie przeszkadzało to Williamowi, dopóki całość choćby dla pozoru zamykali w biznesowych ramach. Obserwował, jak blondyn skraca między nimi dystans, ale dopóki miał ku temu drobny pretekst, burmistrz nie zamierzał protestować. Dzielił uwagę między wyświetlacz jego telefonu, a przystojny profil z długą, ale łagodnie zarysowaną linią szczęki i rumieńcem pod wyraźnymi kośćmi policzkowymi. Kreślił miękkie kontury spojrzeniem, właściwie godząc się na te kaprysy, które podobnie jak pieniądze były bez większego znaczenia.

Wcale nie mieli nic załatwiać. William skończył dzisiaj z oszukiwaniem siebie. Choć nie zamierzał przestać kłamać wobec reszty świata.

Nie zareagował w żaden sposób, gdy mężczyzna znów się od niego odsunął. Zerknął nieuważnie, gdy ten przesuwał opuszkiem po ustach. Może w tym balsamie tkwił cały sekret ich miękkości? Były doskonałe. William przekonał się o tym dzisiejszego poranka. Na drugi raz sam mu je posmaruje, dbając o Cassy’ego, jak należy. Z zamyślenia wytrąciła go kelnerka, która postawiła przed nimi dwie oszronione, wysokie szklanki ze świeżą lemoniadą. Podziękował jej uśmiechem.

Czego używam? Ty mi powiedz. Co czujesz? 一 tym razem nie wycofał się po tym osobistym pytaniu, lekko obrócił je niemal we flirt, udowadniając, że jeśli tylko naprawdę chciał, potrafił być czarującym towarzyszem, szczególnie gdy w końcu zrzucał z siebie jarzmo społecznych oczekiwań czy stereotypów. Był charyzmatycznym facetem, co przy perfekcyjnych rysach i męskiej sylwetce robiło piorunujące wrażenie. Wcale nie pytał o nazwę wygrawerowaną na flakoniku perfum, ale indywidualne doznania Sabato, jakby miał dla niego jakieś znaczenie.

Starł kropelki wody ze boku szklanki i podniósł ją do ust, ignorując wepchniętą między kostki lodu i plasterki cytryny słomkę. Jakby na przekór swojemu pytaniu dodał po chwili kolejne, które mogło zdecydowanie mniej spodobać się Sabato.

Wiesz, że to żadna randka? A nasz wyjazd to nie wspólne wakacje? Cokolwiek robimy, zostaje za zamkniętymi drzwiami? 一 szereg pytań powoli przygotowywał blondyna na ostatnie, które William zadał po chwili ciszy. 一 I że sięgamy jedynie do spodni, a nie na żadne dno duszy czy serca? 一 zakończył z pełną kpiny ironią zawartą w wyniosłej metaforze, podkreślając, że angażowanie emocji w te relacje jest po prostu kompletnie nie na miejscu. 一 Ale nie przeszkodzi nam to się dobrze zabawić. Jeśli będziemy trzymać się zasad.



Sabato Blackaller
przyjazna koala
unHolly
brak multikont
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Perfumy zawsze go fascynowały. Niemal od czasów dzieciństwa. Są jak wiadomość, którą chce się przekazać ponad tym co potrafi język. Można być głuchoniemym, można być z innej cywilizacji, a i tak zrozumie się tę wiadomość. W zapachu jest jakiś niewyjaśniony, irracjonalny, transcendentny element. Są jak poezja noszona na ciele. Niektóre są tak niepoprawnie seksowne. Zmuszają do obejrzenia się, wywołują pożądanie.

– Na początku myślałem, że ta lekka słodycz to Bergamotka. Albo kwiat pomarańczy. Ale nie. – pokręcił głową. – To bezpretensjonalna, świeża zieloność młodego figowca złożona z równie bezpretensjonalną słodyczą owoców – uśmiechał się. William coraz bardziej zatracał się w tym zapachu. W obecności Williama. Ten stół był chyba jego barierą. Powoli zaczynał rozumieć, że zastępca burmistrza wyraża w ten sposób osobliwy strach. Nie chciał być gejem. Nie chciał by tak go postrzegano. Albo co gorsza, sam nie chciał siebie tak postrzegać.

– Ale przełamany jest czymś lekko wędzonym. Niskim. Jak cygaro. To chyba wyprawiana skóra? Tak pachną ciężkie, skórzane sofy w Londynie. – te w klubie dżentelmenów. Z drewnianą, ciemna boazeria i wypchanym łbem jelenia. Te sofy, na których Sabato nie raz uprawiał wyuzdany seks. Ale postanowił zachować te ciekawostkę dla siebie.
Błękitne oczy Williama były wręcz nieprawdopodobne. Z ciekawości, Sabato szukał wśród zdjęć, w internecie i magazynach, oczy o podobnym kolorze. Trafił na wiele błękitnych oczu. Ale żadne nie były nawet w ułamku tak idealne. Jego spojrzenie budziło zapomniane od rana rozkoszne żądze, i te nowe, których dopiero stawał się świadom.

– Tak, rozumiem zasady. – powiedział spokojnie, nawet przechylając głowę lekko w bok. – Nie oczekuję niczego innego. To tylko dobra zabawa. – Stanowczo brzmiało to lepiej niż gdyby powiedział „jesteś tak gorący, że zapominam, że powinienem oddychać, i chcę się o ciebie ocierać”.

– Jestem grzecznym chłopcem. Nie zakochuje się w hetero. – powiedział, nieco ciszej, pochylając się lekko do przodu. Ale tylko po to, żeby zabrać lemoniadę. Wypił z niej parę łyków, jakby spragniony. Zostawił nawet ślad balsamu na skraju szklanego naczynia. Być może robił to specjalnie. Chciał żeby William nieco się rozproszył, nieco stracił gardę. Żeby spojrzał znów na jego usta. Lemoniada zostawiła na nich wilgotną poświatę, pomieszaną z nawilżającym balsamem.

Kelnerka zjawiła się z zamówionym przez Williama jedzeniem. Była urocza, co Sabato wyraził błogim, kokieteryjnym uśmiechem. I mimo, że jej zgrabny tyłek był opięty w dopasowanych jeansach, chłopak był pewien - William wciąż wolałby jego usta.

– Pamiętaj zabrać smoking. Będzie nam potrzebny w Rzymie. I… mam coś dla Ciebie. Może się przydać później. – wychylił się w bok, jeszcze zanim zaczął jeść. Wyciągnął papierową, czarna torbę. – To żeby okiełznać dzikie bestie. I niedobrych chłopców. Otwórz później. – pokręcił głową, gdy William wyciągnął rękę po prezent. W środku było czarne, kwadratowe pudełko. Na aksamitnej, miękkiej poduszce leżała skórzana obroża. Miała nawet maleńka zawieszka z napisem „Cassy”.

William Lowell

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
Zastępca burmistrza — Ratusz
36 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Underneath it all, we're just savages
Hidden behind shirts, ties, and marriages
How can we expect anything at all?
We're just animals still learning how to crawl

Słuchał z uwagą, jak mężczyzna siedzący naprzeciw bez trudu odgaduje skład jego perfum. Nuty głowy i nuty serca, a czynił to niemal bez wysiłku, jakby od lat z uwagą wdychał ten zapach, zapamiętywał, rozważał, rozkładał na czynniki pierwsze, smakował i poszukiwał. Przymrużył lekko oczy znad szklanki z lemoniadą. Przede wszystkim przyjemnie chłodną, kontrastującą z otoczeniem bezlitośnie palonym przez słońce. Raczej cierpką niż słodką, tak że niemal szczypała w język i drażniła kąciki warg.

Figi i skóra. Zgadza się 一 przyznał z zadziwiająco łagodnym rozbawieniem. Podziwiał ludzi, którzy byli tak wrażliwi na detale i nieobojętni na piękno. Zazwyczaj jest w życiu tak, że najbardziej imponuje nam to, co dla nas samych jest trudne. William wiedział wiele o sztuce, ale właściwie jej nie czuł. Potrafił stwierdzić, że coś jest obiektywnie drogie, klasyczne, a nawet z pewnym prawdopodobieństwem wskazać czasy, styl czy artystę, ale interpretacja i poszukiwanie znaczeń kompletnie mu się wymykały. Bazował na faktach. 一 Obydwoje też lubimy cedr, prawda? 一 doprecyzował trzecią nutę zapachową, która znajdowała się również w mieszance, którą miał na sobie dziś Sabato. Łączyła ich teraz w jakiś przewrotny sposób. A ta prosta uwaga dowodziła, że William potrafił być nie tylko flirciarze, ale również uważnym obserwatorem.

I choć blondyn nie mówił nic niewłaściwego, to całe jego ciało wyrażało desperackie zaproszenie, wciąż zwróconego w jego kierunku i poszukujące sposób, by znaleźć się choć odrobinę bliżej.

Nie tylko o tych zasadach mówię 一 subtelnie przypomniał mu o co najmniej dwóch regułach, na które Sabato wyraził zgodę dzisiejszego poranka. Miał nadzieję, że nie był zbyt zamroczony przez przyjemność (i jak się okazywało narkotyki), by nie pamiętać, co dokładnie mu obiecywał, bo William zamierzał go z tego rozliczyć.

Przesunął czubkiem buta po jego łydce. Już chwilę temu niepostrzeżenie wsunął pantofel między jego lekko rozstawione nogi, a teraz się zdradził. Zahaczając nawet nogawkę szarych spodni, ale nie robił nic ponadto. Drażnił się z nim. Z samym sobą. Niczego nie ryzykował, bo ktoś rzeczywiście musiałby zaglądać pod stoły i na dodatek nie uznać tego ruchu za zwykły przypadek czy nieuwagę. Sabato jednak wiedział, że wszystko to działo się z chłodnym rozmysłem.

Pozwól, że ja będę decydował czy jesteś grzecznym chłopcem 一 zganił go nadal tym lekkim tonem, strofował go, ale się nie gniewał. 一 Interesuje mnie, czy potrafisz trzymać język za zębami, kiedy trzeba, a nie czy i kiedy się zakochujesz 一 podkreślił, może nieco zbyt bezwzględnie, ale samo wspomnienie, nazwanie takich emocji po imieniu nieprzyjemnie go drażniło i psuło nastrój. Co to był za głupi, naiwny i kompletnie nieżyciowy pomysł.

Nie powiódł spojrzeniem za kelnerką, bo jego spojrzenie zawieszone było na wargach, z którym wiązał teraz nie tylko kilka wyuzdanych fantazji, ale całkiem przyjemne wspomnienie. Tego kokieteryjnego uśmiechu blondyna jeszcze nie znał. Wyczuwał, że było w nim coś po flirciarsku nieszczerego.

Dziękuję.

Nie sięgnął jednak od razu po prezent. Był przekonany, że otwieranie go w miejscu publicznym niemal na pewno okaże się błędem, bo Sabato po prostu nie potrafił być przyzwoity przez dłużej niż pięć minut.

Jesteś bardziej dziką bestią czy niedobrym chłopcem? 一 zażartował, sprowadzając wszystko do niegroźnego dowcipu. Sięgnął po sztućce, spoglądając na apetyczne danie, które przede wszystkim robiło świeże i lekkie wrażenie, co przy obecnych temperaturach i związanym z nimi raczej umiarkowanym apetycie wydawało się doskonałym wyborem. 一 Powiedz, jak ci smakuje 一 znów zapytał o jego doznania. Sabato potrafił mówić o nich w przyjemny sposób, a ostatecznie do tego sprowadzała się ich relacja. Do doświadczania.



Sabato Blackaller
przyjazna koala
unHolly
brak multikont
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Tak. Uwielbiam cedr. – powinien się przyznać. Teraz. Że przylgnął do koszuli zostawionej przez Williama. Założył ją, chciał w niej spać. Chciał przesiąknąć jego zapachem. Tak bardzo go podniecał, tak bardzo go pożądał. Odliczał już w głowie godziny i minuty, aż samolot oderwie się od australijskiej ziemi. Uznał to bowiem za ekwiwalent zamkniętych drzwi. Miał nadzieję, że daleki kraj będzie dobra zasłoną. Dobrym miejscem żeby oboje się zapomnieli. I’m

– Pamiętam wszystkie zasady. Było mi trudno się skupić, ale wyryłem je w… – urw w pół zdania, czując jak czubek jego skórzanego buta tracą jego łydkę. Jak smaga go delikatnie, jak perfidnie go zaczepia.
Podniecenie przyjmowało w nim bardzo fizyczną formę. Uciskało w podbrzuszu, a uda same się napinały. Nie potrafi wyjaśnić, jakim cudem William potrzebował jednego spojrzenia by Sabato tracił kontrolę nad swoim ciałem. Nagle czuł dyskomfort, jakby jego ciało krzyczało, błagając by je rozedrzeć, by mogło się rozpuścić pod jednym dotykiem. Tak łapczywie chciał poczuć oddech Williama na swojej skórze.

Usiadł nieco bokiem. Jedna dłoń spuszczając luźno wzdłuż ciała. Wyglądał na nonszalancko wyluzowanego. Swobodnego. Właściwie jak gwiazda rocka. W rzeczywistości, chciał sięgnąć do jego buta. Chciał go dotknąć, chciał poczuć podeszwę jego buta między swoimi udami. Kiedy urwał w pół zdania, zawiesił się z lekko rozchylonymi wargami. W końcu lekko przygryzł dolną, czując na niej przede wszystkim kwaśny smak cytryny. Lemoniady. a mimo tego, kącik jego ust drgnął ku górze.

Czy potrafił trzymać język za zębami? Potraktował to z dozą humoru. Z dozą flirtu. Przygryzł samą końcówkę języka, a potem oblizał dolną wargę. – Zabawa nie byłaby taka udana, gdybym trzymał język za zębami. To nieprzyjemne. – z uśmiechem wzruszył lekko ramionami. Szczupłymi, okrytymi pojedyncza warstw jedwabnej żorżety.
Chciał mu teraz wyznać prawdę, ale nie był gotów by wyznać ją nawet przed odbiciem w lustrze. William bał przyznania się do pożądania? Sabato bał się zaangażowanych uczuć. On się nie zakochiwał. On żył z kimś, uprawiał seks, czasami pożądał lub podziwiał. Ale William bym pierwszym mężczyzną, przez którego robi mi się czasem czarno w oczach i słodko w ustach. Sabato zaczynał nienawidzić siebie za te uczucia. Wiedział co może mu pomóc, co sprawi, że szybko się rozluźni. Przesuwał opuszkiem palca po gładkiej, wilgotnej ściance szklanki.

– Dla Ciebie zawsze będę grzecznym chłopcem. – skłamał. Kłamał, choć bezwiednie. Sabato był jak wulkan. Jak wodospad. Czasami miarowo woda spadała w dół, ale nagle spotkała się z tafla wody. Uderzenie, wzburzone fale. W swojej głowie chciał być grzecznym chłopcem. Ale nie raz i nie dwa jego natura zmieniała się. Raptownie i niespodziewanie.

– Podoba mi się świeżość jogurtu. Jak gesty i ciężki jest na widelcu, a mimo to na języku prawie się unosi. Lewituje. – powiedział spokojnie. Nabrał kolejną porcję widelcem, przywiązując więcej wargi do smaku. – Czujesz drobiny orzeszków piniowych? Lekko zarumienionych od gorąca. – pokiwał głową, a nawet cicho zamruczał. Jedzenie było wybitne. Świeże, delikatne. Ale Sabato w głowie miał tylko jeden smak, o którym nie mógł przestać myśleć.

William Lowell

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
Zastępca burmistrza — Ratusz
36 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Underneath it all, we're just savages
Hidden behind shirts, ties, and marriages
How can we expect anything at all?
We're just animals still learning how to crawl

Gdy Sabato niespodziewanie zamilkł, wyraz twarzy Williama nie zmienił się nawet odrobinę, jakby nie miał pojęcia, jaki stał za tym powód. Jednocześnie jednak wciąż niedbale łaskotał jego łydkę czubkiem buta, pocierał materiał elegancko połyskujących w dziennym świetle spodni, które pewnie zrobiły się teraz przyciasne. Czasem podnosił stopę nieco wyżej, ale nigdy nie dotarł wyżej niż do kolana, wykreślał łuk łydki. Nie brakowało mu śmiałości, po prostu kazał mężczyźnie czekać. Było w tym coś niesfornego, zakazanego i po prostu przyjemnego. Gdy nie musiał trwonić tak ogromnej ilości energii na wzbranianie się przed tymi doznaniami, mógł w końcu w pełni ich zaczerpnąć, a te swoją intensywnością przyjemnie uderzały do głowy.

Gdzie je wyryłeś? 一 podpowiedział uprzejmie, zachęcając, by dokończył i próbując jednocześnie kontynuować tę niezobowiązującą rozmowę. Bawił się wręcz wyśmienicie, kiedy w końcu odpuścił i uświadomił sobie, że ludzie nie budzą się każdego dnia z myślą „kogo dziś przeleciał William Lowell”. Większość z nich ma to zdrowo i kompletnie gdzieś.

Upił łyk lemoniady dokładnie w tej samej chwili, w której zrobił to Sabato, jakby kosztowali tego samego, mogli poczuć i posmakować się na odległość. Zrobił to z premedytacją, czując jak ta odrobina tajemnicy i pożądania dodaje temu spotkaniu uroku. Teraz, gdy miał nad tym pełną kontrolę, czerpał drobną satysfakcję z nieświadomości pozostałych gości lokalu. Wyglądali całkiem poważnie, skupieni na rozmowie z urzędową teczką na jednym krzesełku.

Obserwował, jak mężczyzna wysuwa prowokująco język i obraca groźbę w żartobliwy flirt. Sprytny, cudowny chłopiec. Tej gry William jednak nie podjął, była zbyt śmiała. Pokręcił jedynie pobłażliwie głową, studząc zapał i pożądanie, jakby Sabi zbliżył się do granicy, której nie powinien przekraczać, jeśli chce, by lunch potrwał nieco dłużej.

Podobnie postąpił w przypadku tej niestosownej obietnicy. Miał wręcz nadzieję, że blondyn nie będzie w stanie jej dotrzymać, a na dodatek nie wiedział, czy wystarczyłby mu grzeczny chłopiec, bo sam już nie miał pojęcia, czego tak właściwie pragnął. Żony i dwójki cudownych dzieciaków.

Zmienił pozycję, siadając prosto by móc swobodnie zacząć posiłek. Jednocześnie jednak wykorzystał ten ruch jako pretekst, by z jednej strony minimalnie odsunąć się w tył i zyskać nieco więcej miejsca, a z drugiej położyć stopę między udami Sabato, opierając ją o krawędź krzesła.

Z uwagą wysłuchał recenzji kolejnego kęsa, choć może bardziej niż na znaczeniu słów skupiał się na sposobie, w jaki zostały wypowiedziane. Pomruk przetoczył się przyjemnie przez całe jego ciało. Lekko przesunął stopę, pochylając ją w przód i tym razem ocierając się bokiem podeszwy o udo tuż nad kolanem. Pewnie zostawił na spodniach ślad pyłu z ulicy. Wsunął widelec w swoje danie i spróbował poczuć to, co barwnie opisywał siedzący naprzeciw mężczyzna. Pójść za jego przewodnictwem, jakby to jego wargami próbował, czuł smak jego językiem. Lunch wzbogacony tym opisem smakował lepiej.

Powinni dogadać się ze Starrem.

Powiedz mi więcej. Co jeszcze czujesz? 一 pytanie znów było tylko pozornie niewinne, bo równie dobrze mógł pytać o dotyk, co o jedzenie. Kwasowość jogurtu przełamywała przyjemnie smak dania, ale orzeszki były ledwie wyczuwalne. 一 Bo ja chyba wciąż tylko cytrynę z lemoniady 一 niespodziewanie sprecyzował, który z tematów interesuje go naprawdę, znów ciepłym tonem nadając zaskakującą lekkość całej tej rozmowie, jakby nie robił właśnie nic niestosownego.



Sabato Blackaller
przyjazna koala
unHolly
brak multikont
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Wyryłem je w pamięci. Zaczynam tworzyć swój dekalog. Ale ja dostałem go od prawdziwego Boga. – czy mógł nadać mu jakikolwiek wyższy tytuł? Jakąkolwiek lepszą rangę? Co ciekawe, Sabato czasami odwiedzał kościoły. Uciekał do nich żeby zaznać ciszy. Masywne budowle, odcięte od świata zewnętrznego. Nie raz siadał w pustym konfesjonale, czasami nawet rozmawiając z wyimaginowanym bogiem. Nie wierzył. Przecież gdyby wierzył, już dawno spłonął by żywcem, w ogniu piekielnym.
Obrócił twarz ku słońcu, oddychając głęboko, podczas gdy jego skóra powoli się nagrzewała. Uśmiechnął się lekko i zamknął oczy. Dosłownie na ułamek sekundy. Krótki moment, gdy świat się zatrzymywał, a słońce niemal łaskotało jego skórę na policzkach. Potrzebował znieczulenia. Potrzebował jeszcze tylko jednego wdechu w towarzystwie białego, rozkruszonego kryształu. Przynajmniej to pozwalało mu na chwile rozluźnienia. Ten moment, gdy świadomość odrywała się od ciała i szybowała wysoko. Bujała się na podmuchach lekkiego wiatru. Siadała gdzieś na wyimaginowanym obłoku i patrzyła na wszystko z góry. Z daleka. Nie martwiąc się o nic.

– Czasami kiedy zasłonisz oczy, możesz poczuć więcej. Ale czasami, zaczynasz żałować. Chcesz chłonąć nie tylko smak, ale też widok. – czy wciąż mówił o daniu? Być może, choć wcale na nie spuszczał wzroku z Williama. Gdyby ktoś podmienił jego danie, podał mu nawet ociekającą cyjankiem cykutę, nie zauważyłaby. Tonę w błękicie bezdennym Twoich oczu. Żałował, ale nie mógł powiedzieć tego głośno.

– Czujesz gładkość cukinii? Dosłownie muska język, próbuje się przed nim schować. – nie dał rady. Miał wyjątkowo słabą silną wolę, gdy na szachownicy pojawiał się William. Zsunął jedną dłoń na czubek jego buta. Powinien go odepchnąć? Nie, zrobił oczywiście coś zupełnie innego. Czuł pod palcami idealnie gładką skórę buta, przechodząca powoli w chropowate perforacje i przeszycie. – Gładkie, idealnie. A potem nagle przełamane. Czymś ostrzejszym, jakby cięciem. Idealny balans. – William być może i chciał słuchać o idealnym daniu ale Sabato miał zupełnie inne plany. Jego długie, smukłe palce, miękkie opuszki, o której tak dbał, dotarły do skraju buta. Zawahał się, zaczął powoli gładzić miejsce tuż pod kostką Williama.

– Najcenniejsze w tej potrawie jest… żółtko. Płynne złoto. Trzeba je dawkować, oszczędzać. – wydawał się niewzruszony. Ale w pewnym momencie nabrał nieco więcej powietrza. Podniecenie dawało mu o sobie znać. Rozsądek podpowiadał mu jedno: odsuń krzesło.
Od czasu, gdy Sabato spotkał nieznajomego, zastępcę burmistrza w nocnym klubie, wszystko się zmieniło. Świat zaczął wirować, a on sam zapadał się w nim coraz głębiej. W przeciągu dwóch tygodni wszystko w nim gasło oprócz pożądania, które paliło niczym ogień i wprowadzało na nowy poziom bólu, rozlewający się po całym ciele. Miał wrażenie, że czuje się tak po raz pierwszy w życiu u nie potrafił ani tego nazwać, ani zwerbalizować, ani nawet trzeźwo znaleźć jego źródło.

– Wiesz… – wzruszył lekko ramionami, wciąż trzymając palce na kostce Williama. Jego podniecenie rosło z każdą sekundą. – Jedno słowo i pozbędę się smaku lemoniady. – wręcz niewinnie się uśmiechał. Sięgnął po swój balsam do ust. Nałożył odrobinę na palec, a potem na swoją dolną wargę.

– Powinienem sprawić sobie takie samo krzesło w domu. Czuję się na nim wyjątkowo dobrze. – przyznał. – Jakie jest Twoje ulubione danie? – nie mógł zapytać o to jego asystentki. Dziewczyna miała stanowczo za długi język. Musiał zacząć zbierać informacje u źródła.

William Lowell

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
Zastępca burmistrza — Ratusz
36 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Underneath it all, we're just savages
Hidden behind shirts, ties, and marriages
How can we expect anything at all?
We're just animals still learning how to crawl

Jesteś religijny? Czy właśnie się taki stałeś? 一 zakpił, ale wciąż wydawał się rozbawiony, wielkie słowa i cudowne metafory budziły w nim jednak politowanie. Zastanawiał się, czy Sabato trafił czuć tak wzniośle, jak mówić o swoich emocjach, czy wszystko nie sprowadzała się tylko do wyjątkowo ładnej i przekonującej otoczki, rozmachu raczej w gestach niż uczuciach. William w ogóle nie wierzył, by ktoś potrafił szczerze tak zapomnieć się w jakiejś relacji. Właściwie większość miłosnych wyznań miała za zadanie tłumaczyć czy nieco upiększyć przeciętny seks.

Nie poganiał mężczyzny, gdy ten wygrzewał się na słońcu. Znów wykorzystał moment, by bezkarnie mu się przyjrzeć. Od ciepłych promieni na jego skórze już wieczorem pojawi się pewnie kilka nowych piegów.

Oczywiście, że wyłapał kolejną bezczelną sugestię. Nie dał się nabrać na niewinny uśmiech. Może nawet usłyszał nutę pretensji i tęsknoty, ale wszystko to zbył milczeniem, jak robił to za każdym razem, gdy Sabato posuwał się za daleko. Zdawał sobie sprawę, że swoją odpowiedzią sprowokowałby kolejną jeszcze bardziej śmiałą odpowiedź, którą mężczyzna testowałby jego cierpliwość. William miał jednak plany na całkiem miłe przedpołudnie i właśnie skrupulatnie nie realizował, nie pozwalając, by konwersacja zboczyła z toru, który jej nadawał.

Kontynuował posiłek, pozwalając Sabato mówić. William jadł w elegancki sposób, nawet jeśli nieszczególnie rozkoszował się daniem. Na widelec nabierał jednak małe porcje, a jego talerz wyglądał zaskakująco czysto. Nie reagował też na palce, które kreśliły linie przeszycia czy haczyły o dwie srebrne klamerki. Nie drgnął też, gdy otarły się o kostkę. A przede wszystkim się nie cofnął.

Nie zamówił im tego samego dania jedynie w jakimś, wydawałoby się płytkim, manifeście władzy. Chciał, by jedli to samo. To samo czuli na języku. By mogli odbyć dokładnie tę rozmowę. Uknuł ten plan jeszcze zanim Cassy usadził tyłek na krześle, bo w życiu Williama wszystko było zaplanowanie, miało swoje miejsce i czas. Dopóki nie pojawił się w nim ten przystojny szaleniec, ale jego również Will próbował wziąć w karby swojej woli.

Nie przeszkadza mi ten smak. Lubię wyraziste rzeczy 一 ton sugerował, że ostatnie zdanie było komplementem pod adresem nietuzinkowego stroju i sposobu bycia jego towarzysza. Nawet jeśli na tym polu wyraźnie ze sobą kontrastowali, William potrafił to docenić. 一 I jestem przekonany, że to krzesło kompletnie nie pasuje do twojego domu 一 zażartował, zsuwając podeszwę z siedziska, siadając z powrotem całkiem wygodnie i zwyczajnie, w końcu tylko się drażnił z Sabato, jakby kompletnie nie zdawał sobie sprawy, przez jakie katusze przechodzi mężczyzna. Bo dla Williama w tej chwili to było dokładnie to. Dobra zabawa.

Moje ulubione danie? A co? Zamierzasz mi gotować? 一 rozbawiony pokręcił głową, ten pomysł również uznając zwyczajnie za absurdalny. Przede wszystkim jednak William mógł swobodnie prowadzić rozmowę na błahe tematy dotyczące sportu, pogody, filmów czy muzyki, ale nie mówił o sobie. Nie chciał pogłębiać tej relacji, nawet o tak błahe szczegóły. 一 Mógłbym się założyć, że nie masz o tym pojęcia 一 zaryzykował stwierdzenie, niespodziewanie sam wyciągając od Sabato jakąś informację na jego temat. Niby przypadkiem. W formie zaczepki.



Sabato Blackaller
przyjazna koala
unHolly
brak multikont
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Dopiero odkrywam wiarę. Chyba odnalazłem swoją wersję Boga. – każde słowo wypowiadał bardzo starannie, z twarzą wciąż zwróconą ku ciepłym promieniom słońca. Uśmiechał się lekko, albo próbował się uśmiechać. Kącik jego ust drgał lekko za każdym razem, gdy Sabato próbował unieść go w górę w lekkim uśmiechu. Możliwe że to tylko słońce ze swoimi oślepiającymi promieniami. Chyba nawet mrużył oczy, aż w ich kącikach pojawiała się drobna zmarszczka.

– Zobaczymy jak długo wytrwam w tej wierze. Nie jestem szczególnie trwałym wyznawcą. – dodał nagle, z czystej przekory. W jego głowie William miał nad nim zastraszającą przewagę. Wydawało mu się, że zastępca burmistrza bez problemu kontrolę emocje i jakąkolwiek formą bliskości jest mu obca. Sabato potrzebował choćby namiastki przewagi. Chciał przekonać i siebie, i jego, że również ma wszystko pod kontrolą, a gesty i słowa to tylko tymczasowe podniecenie. Łatwe do usunięcia, gdy znajdzie w horyzoncie nowy obiekt westchnień. Możliwe, że wierzył we własne słowa. Nigdy nie był oddanym partnerem.

W starożytnym Rzymie ludzie, których dręczyła nadmierna żądza, którzy z nadmiaru seksu nie stawali się wyczerpani, czasem uciekali od niego, zaszywali się gdzieś na pustkowiu i zostawali pustelnikami jak święty Szymon Słupnik. Sabato powinien zrobić to samo. Tymczasem zamiast szukania samotności w wierze, sięgał po drogę na skróty. Mikroskopijne dozowanie narkotyków trzymało go w wiecznej ekstazie przyjemności i rozluźnienia. Gdy to uczucie mijało, czuł jakby spadał w bezdenną studnie. Widział w górze światło, ale oddał się od niego z każdą sekundą.

– Pasuje, do mojej sypialni. Kiedyś Ci ją pokaże. – puścił mu nawet perskie oczko. Ściągnął brwi, a na idealnie gładkim czole zarysowała się pojedyncza, pozioma zmarszczka. Chłopiec był rozczarowany i zawiedziony? A nawet zirytowany, gdy William cofnął stopę.

– To okrutne. – wspomniał tylko, wracając do posiłku.

Nie potrafił zwerbalizować co mu dolega. Może to fizjologia, jakieś seksualne pobudzenie niedające o sobie zapomnieć? Może to obsesja, o jaką siebie nigdy nie podejrzewał, może symptom choroby? Wiedział tylko, że nieustannie potrzebuje jego ciała. Musi go dotykać, chce czuć go w sobie. Chce żeby ciągnął go za włosy, żeby dociskał jego ciało do zimnej ściany. Sabato był w stanie, jakby przekroczył granicę przepaści i spadał, wiedząc doskonale, jaki będzie finał tego lotu. Był jednak na tyle głupi, żeby tego na głos nie przyznać.

– Nie. Nie mam. Czasami próbuje gotować, ale raczej z kiepskimi wynikami. – w zakłopotaniu nawet przeczesał włosy na tyle głowy, a może zwyczajnie się podrapał. Z lekko zażenowanym uśmiechem. Powinien przynajmniej radzić sobie w kuchni.

– Ale całkiem nieźle wychodzi mi pieczenie chleba. Po prostu to wytrenowałem. – darował sobie długie opowieści o ilości wyrzuconego do śmierci ciasta i spalonych bochenków. Część była krzywa, inna niewyrośnięta. Uczył się dzielnie przygotowywać zakwas i zagniatać ciasto. Zajęło mu to rok, ale teraz szczycił się wybitnym chlebem.

– Po zamówionym daniu uznałbym, że raczej odżywiasz się zdrowo. Choć nie jestem pewien czy masz w sobie wystarczająco dużo polotu żeby docenić to co czek nas we Włoszech. – czy chodziło o jedzenie? O suszone w słońcu pomidory, na płaskich dachach i tarasach kamiennych, południowo włoskich domów. Zapach świeżej oliwy z oliwek, czy słodki smak winogron zerwanych prosto z gałęzi. A może chciał tylko rzucić Williamowi wyzwanie. Sprowokować go do podzielenia się jakąkolwiek informacją. Sabato łaknął ich, chciał poznać go bliżej.

William Lowell

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
ODPOWIEDZ