lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

Niemal cały parter domu stanowił jedną, dużą przestrzeń. Podłoga pokryta ciemnym, lakierowanym drewnem odbijającym wpadające do środka promienie słońca. Kładły się złotymi, ciepłymi smugami na betonowych, szarych ścianach. Wszystko zdawało się mieć swoje idealnie wyznaczone miejsce. Nawet biała tablica, oparta na podłodze o jedną że ścian. Było na niej mnóstwo zdjęć, niektóre oznaczone kolorowymi naklejkami, inne nawet pocięte. Na pozornie pewnie były nieskładna kompozycją przypadkowych obrazów.

Jedyna rzecz, która zdawała się kompletnie oderwana od reszty pomieszczenia był gramofon. Odtwarzacz stał na podłodze, z kablem przeciągniętym przez całą szerokość podłogi. Plastikowa pokrywa była uniesiona, obok leżało parę winylowych płyt. Jedna była umieszczona pod igłą, a po pomieszczeniu rozchodził się charakterystyczny głos Marie Laforet. Lekko zachrypnięty, dygocący, wyśpiewywał melodyjnie rosyjskie imiona Ivan, Boris, Rebecca et moi.

Podwójne drzwi wejściowe były otwarte. Nikt ich nie pilnował, nikt nawet nie kwapił się żeby je zamknąć. Wyspany małymi kamieniami podjazd świecił pustkami. Sabato chyba niczym się nie przejmował. Nawet jego ubranie nieco odstępowało od idealnie wysprzątanego wnętrza. Proste jeansy, Levi’s 510 z kilkoma przetarciami powstałymi na przestrzeni lat i biały, bawełniany t-shirt. Włosy lekko zmierzwione, a między wargami - długopis. Plastikowy i tani, zawsze je gubił. Stał przed dużym, drewnianym stołem, na którym rozłożone były plany przyjęcia. Opcje nakryć, muzyki, a nawet namiot. Czy on potrzebował namiot? Co dalej, fajerwerki? Właściwie nawet tego wszystkiego nie analizował. Stał nad stołem, z dłońmi w tylnych kieszeniach spodni. Zamyślony patrzył w jakiś punkt na stole, ale próżno szukać w jego głowie jakiejkolwiek myśli związanej z przyjęciem.

Kompletnie stracił poczucie czasu, pochłonięty własnymi wyobrażeniami o rzeczywistości. O wszystkim co ostatnio działo się w jego życiu. Zapomniał, że umówił spotkanie z Brightem. Mężczyznę polecił mu William, co wydawało się podejrzane samo w sobie. Z drugiej strony, chodziło przecież o catering. O przygotowanie eleganckich, ale niezbyt pompatycznych dań. Czegoś z nutą rustykalnej nonszalancji, acz zapadające w pamięć na długie miesiące. Był ciekaw nie tylko propozycji kulinarnej, ale też samego chłopaka. Skłamałby, gdyby powiedział, że nie sprawdzał jego nazwiska w internecie. I to właśnie kroki mężczyzny wyrwały Sabato z chwilowego zamyślenia.

– Cześć! Dzień dobry. – przywitał się zaraz, a jego twarz rozjaśniała w szerokim uśmiechu.

– Miło mi Cię w końcu poznać osobiście. – wyciągnął dłoń w jego kierunku. Musiał przyznać, że chłopak był jeszcze przystojniejszy w rzeczywistości. Zdjęcia nie oddawały w pełni jego urody.


bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Niemal cały parter domu stanowił jedną, dużą przestrzeń - ekwiwalent, mniej więcej, płaszczyzn, na których mieszkała babcia Brighta (w, z każdej możliwej strony nadgryzionej ostrym zębem czasu, biało-żółtej przyczepie w White Rock Caravan Park), leżała jego siostra (w jedynce szpitala w Cairns, pod pajęczyną najróżniejszych rurek i kabelków, bez jakichkolwiek realnych perspektyw na powrót do pełnego zdrowia, o opuszczeniu kliniki w ogóle nie wspominając) oraz, wreszcie, egzystował sam kucharz (w, nie bójmy się nazwać tego po imieniu, zdezelowanym domku w Sapphire River, ze zgrają aligatorów oraz równie agresywnych, ludzkich indywiduów, składających się na większość jego sąsiadów). Obserwowana z daleka, willa Blackallera wyglądała jak fatamorgana, albo po prostu jak sen - majacząca na horyzoncie za przepierzeniem zmęczonych upałem drzew, o konturach rozmywanych chłostą słonecznych promieni. Bright, który w Beach Restaurant serwował przecież dania klientom nawet bogatszym od trzydziestodwulatka, nie powinien był doznać większego szoku na widok posesji, a jednak za każdym razem gdy tak bezpośrednio stykał się z ostentacyjną zamożnością, musiał czasem uszczypnąć się w przegub - od tak, żeby nie zamarudzić za długo w świecie fantazji (w którym sam mieszkał w podobnym domostwie...), i czym prędzej wrócić na ziemię.

Ziemia, skoro o tej już mowa, paliłaby go w podeszwy stóp - wymęczona panującym w Lorne upałem - gdyby oczywiście chłopak nie miał na sobie nieśmiertelnych, choć chyba mało eleganckich, trampek. Przy każdym kolejnym kroku - z głową zadartą pod słońce, i trapezem dłoni służącym za daszek osłaniający oczy od jego promieni tak, by Starr mógł dokładnie wylizać spojrzeniem każdy kontur malującego się przed nim budynku - Conversy chrzęściły o drobny żwirek, tym samym prawdopodobnie anonsując przybycie szatyna (Bright nie zdziwiłby się, gdyby od tego typu rzeczy Blackaller miał prawdziwego lokaja, ale póki co nikt nie zastąpił mu drogi, prosząc o podanie celu wizyty albo przynajmniej nazwiska - Starr założył więc, że służący albo miał dzisiaj wychodne, albo w ogóle nie został w willi zatrudniony). W przeciwieństwie do Sabato, który zadał sobie trud aby o Brightcie dowiedzieć się czegoś przed ich pierwszym spotkaniem, Bright nie miał w zasadzie pojęcia, do kogo idzie: Blackaller mógł być równie dobrze pięćdziesięcioletnim wdowcem, pustkę w życiu zapełniającym sobie urządzaniem rautów, jak i ledwie opierzonym, osiemnastoletnim dziedzicem, zachłyśniętym tak wolnością, jak i pieniędzmi rodziców. Szczerze? O wiele bardziej niż to, ile jego potencjalny klient miał lat, ile wzrostu, z czego dokładnie czerpał przychody, i co łączyło go z Williamem, interesowało Starra czy istnieją jakieś składniki, których nie cierpi, albo - jeszcze gorzej! - na jakie ma alergię. Wolał wiedzieć, czy blondyn preferuje odmianę winogron Xarel·lo, czy raczej Grenache, niż to, jak wygląda, albo co myśli o paru zdjęciach znalezionych w internecie po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła:

  • Bright Starr, kucharz
Nie dało się jednak ukryć, że - czegokolwiek się nie spodziewał - powitanie zafundowane mu przez Blackallera nakazało jednej z brightowych brwi unieść się lekko w wyrazie zaskoczenia (nim chłopak zorientował się, co robi, i świadomie przywrócił sobie neutralny, profesjonalny wyraz mimiki). Być może najbardziej zafrasował go szeroki uśmiech, albo (pozorna?) serdeczność, z którą klient zaprosił go do środka, i uraczył uściskiem ręki. Dłoń blondyna była szczupła i gładka. Ładna. Zadbane paznokcie i gładka skóra stały w kontraście z pobojowiskiem nagniotków, drobnych blizenek oraz świeższych i starszych oparzeń, pokrywających kłykcie i palce kucharza.
Bright chrząknął, starając się nie gapić na rozmówcę (o wiele bezpieczniej było przenieść wzrok na gramofon, jakby Starr miał jakiekolwiek pojęcie, co oznaczają enigmatyczne dźwięki francuskich zgłosek sączące się z płyty).
- Mnie również - Powiedział, co było kłamstwem, ale wyłącznie połowicznym. Podarował sobie jakiekolwiek "w końcu", sugerujące, że wiele o Sabato słyszał, albo, że na ich spotkanie czekał z ekscytacją. Póki co faktycznie było mu jednak miło. Milej, w każdym razie, niż w trakcie ostatniego spotkania z Williamem, na jakim czuł się cokolwiek niezręcznie.

Dwudziestosiedmiolatek nie miał w zwyczaju panoszyć się po cudzych terenach, znalazł więc sobie miejsce, z widokiem na stół zasypany świstkami papieru wyglądającymi mu na zbiór inspiracji.
- Widzę, że chyba już zacząłeś? - Uśmiechnął się ostrożnym półgębkiem, darując sobie jakichkolwiek "panów", albo inne, sztywniackie grzeczności - Szczerze mówiąc, William niewiele mówił mi o twoich planach. Tylko tyle, że moja kuchnia i twoje gusta mają chyba szansę się dogadać?

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– „Zacząłem” – odpowiedział, rysując wyimaginowany cudzysłów w powietrzu. Zaśmiał sie, w bardzo niewinny i chłopięcy sposób. Trochę jakby zakłopotany bałaganem zdjęć, notatek i szkiców na blacie stołu. Zamiast rysować plany rozstawienia stołów czy namiotu, bazgrał dziecinne obrazki. Dokładnie ujmując - jeden motyw. Uśmiechniętej owcy. Puchatej, z dwoma małymi uszami po bokach roześmianej twarzy. Miała długie, chude nogi, na które składała się jedna rozegrana linia z małym kopytkiem na dole.

– Raczej próbowałem. Ale szczerze nic mi z tego nie wychodzi. – wzruszył bezradnie ramionami. Nie wydawał się tym szczególnie przejęty. Być może po prostu żył w przekonaniu, że na koniec i tak wszystko się uda. Jakimś cudem na ostatnią chwilę wszystkie elementy układami zaczynamy do siebie pasować. A małe niedociągnięcia i tak ginęły z każdą kolejną szklanką alkoholu.

Miał okropny nawyk gapienia się. Choć sam twierdził, że to tylko przypadek. Spowodowany jakąś niezdiagnozowaną przypadłością. Obserwował i lubił to, ale czasami jego myśli kotłowały się i oscylowały wokół zupełnie niezwiązanego tematu. Uśmiechał się, oglądając kontur Brighta. Tak dobrze zarysowanych ramion już dawno nie widział. Idealnie pociągnięta linia ramienia, lekko zarysowany biceps, a potem coraz smuklej do nadgarstka. Chyba nieco zbyt długo przytrzymał jego dłoń. Nie zwrócił uwagi, że nawet spojrzał na dłoń chłopaka podczas uścisku.

– Przepraszam. Masz bardzo ładne dłonie. I wiem, nie powinienem tego mówić w pierwszych pięciu minutach spotkania. – uśmiechnął się lekko i puścił jego dłoń. I mimo przeprosin nie czuł się ani winny, ani zawstydzony. Zaraz zresztą wyjaśnił skąd to swobodne podejście.

– Ludzie za mało zwracają uwagę na detale. Za mało o nich mówią. – zaczął. – Czasami dobrze jest podzielić się komplementem. Oczywiście jeśli jest szczery i niewymuszony. – ale machnął nonszalancko ręką, żeby nie rozdrapywać swojego nietypowego zachowania jeszcze bardziej. Ale szczerze, dłonie Brighta wydawały mu się niezwykle atrakcyjne. Z każdą drobną niedoskonałością. Z każdą małą blizną i nierównością. Miały w sobie spisaną historię. Były silne i stawiały się przeznaczeniu.

– Kończąc moje wywody, jakie masz sugestie? Albo czy masz jakieś pytania? – zapytał, po czym rozejrzał się jakby zapomniał o czymś. I tak faktycznie było. Dopiero zarejestrował, że wszystkie krzesła zniknęły. Podrapał się nawet po tyle głowy, lekko skonfundowany ich brakiem. Przynajmniej wydawało mu się, że stół był nimi otoczony. Gęsto otulony czteronożnymi dziełami rzemieślniczej sztuki.

– Napijesz się czegoś? I może usiądziemy na sofie? Przyznaje, że jestem okropnym gospodarzem. Z głową w chmurach. – przeprosił, wskazując na szerokie, duże sofy. Był z niej niesamowicie dumny. Wyłuskana podczas aukcji w Europie, zaprojektowana jeszcze w latach siedemdziesiątych przez Mario Belliniego. Ciemnozielony welur, naciągnięty i przebity powlekanymi nitami. Była bardzo głęboka, wygodna. Właściwie wymuszała by ludzie zajmowali bardzo rozłożyste pozycje.

– Długo znacie się z Williamem? – najwyraźniej Sabato był obdarzony przez los szczególną cechą: bezpośredniością. Czy to zaleta, nie wiedział. Czasami pewnie bliżej jej było do wady. Niemniej, jego pytanie nie brzmiało jak przesłuchanie. Nie było w nim agresji, ani nawet nachalności. Darował sobie psychologiczne kierowanie światła żarówki na twarz przesłuchiwanego. Wyraźnie starał się zaspokoić ciekawość.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Choć przecież metrykalnie do trzydziestki nadal brakowało mu całkiem sporo, Bright nie potrafił przypomnieć sobie kiedy ostatni raz czuł się młody. Jasne, był w stanie zrozumieć ideę takiego poczucia: słodki konglomerat beztroski i optymizmu, które pozwalają człowiekowi cieszyć się życiem, podejmować ryzyko, a o konsekwencjach swoich zachowań często myśleć już po fakcie, niż zamartwiać się nimi na długo przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji, ale od chwili, w której sam był w stanie mu się poddać, minęło (zbyt) dużo czasu. Jeśli się uśmiechał, to zazwyczaj z ironią albo bez większego przekonania. Jeżeli śmiał - najczęściej tylko po to, aby się nie rozpłakać (no bo kto to pomyślał, rozbeczeć się w ferworze stresujących, restauracyjnych wyzwań; Starr często szczekał zatem krótkimi salwami złośliwego chichotu, głównie po to, by wyszydzić czyjś, lub swój własny, błąd czy potknięcie). Nie sądził, aby aktualnie miał w życiu przestrzeń na zabawę i lekkość, dziecięcą niemal frajdę, która buchała chociażby z może i głupiutkich, ale przy tym też uroczych rysunków Sabato. Bright tylko krótko smagnął je wzrokiem, chyba trochę rozczarowany, że szkice okazują się nie mieć absolutnie nic wspólnego z kuchnią, planowaną imprezą, albo wymarzonym sobie przez blondyna menu (no chyba, że była to jakaś wybitnie subtelna aluzja, iż Blackaller życzy sobie zaserwować gościom jagnięcinę...). Nawet jeśli chciał, nie potrafiłby jednak zignorować sposobu, w jaki trzydziestodwulatek ślizgał się spojrzeniem po konturach jego barków i pooranej ścieżynkami żył gładzi przedramion, i muskał jego ręce. W restauracyjnej rzeczywistości, taka budowa fizyczna nie była niczym nadzwyczajnym - wystarczyło rozpakować parę dostaw w tygodniu i postać naście godzin dziennie przy palniku, balansując ciężką, żeliwną patelnią nad otwartym płomieniem, aby człowiekowi przestało być potrzeba jakichkolwiek treningów na siłowni, albo porad personalnego trenera. Być może jednak w realiach Blackallera, podobne fizis trafiało się rzadziej.
- Ładne? - Bright w ostatniej chwili powstrzymał się przed zapytaniem rozmówcy, jaką ten niby wyznaje definicję urody, skoro podoba mu się stan jego rąk. Zamiast tego uniósł dłonie i przyjrzał im się tak, jakby widział je po raz pierwszy w życiu (zupełnie, jak gdyby w ogóle nawet nie istniały do chwili, w której zauważył je Sabato). Wzruszył ramionami. To, że totalnie obcy facet komplementował właśnie jego, bądź co bądź, ciało, Starr zrzucił póki co na nonszalancję blondyna, i specyfikę manier cechujących niekiedy ludzi z wyższych sfer. Mówiąc krótko: Brighta nie dziwiła większość tego typu behawioralnych fanaberii - Skoro tak mówisz...
Inna sprawa, że szatyn nie mógł się z Sabato nie zgodzić. Detale były ważne - czasem może nawet ważniejsze od ogółu. Nie bez przyczyny w końcu mówiło się, że diabeł tkwił w szczegółach, a w kulinariach ta zasada odróżniała dobrych szefów kuchni, od tych miernych.
- Pytania? - Bright odruchowo sięgnął ku tylnej kieszeni jeansów, wyłuskawszy z nich tani, kulkowy długopis i sfatygowany kołonotatnik: mikry rejestr wszystkich swoich obowiązków, pomysłów, strzępków przepisów i inspiracji. Przerzucił stronę, odnajdując czystą przestrzeń - Niejedno. Będę potrzebował wiedzieć, ilu rozważasz gości, czy masz jakieś konkretne preferencje - Szczerze powiedziawszy, spoglądając na Sabato już teraz domyślał się jednej, ale ta akurat była kompletnie niezwiązana z kuchnią i celem ich spotkania.Tak przynajmniej zakładał - Czy ktoś jest na coś uczulony, o ilu myślimy daniach, deserach, jaki jest limit finansowy, jaki deadline... - Wyliczył podstawowe wytyczne pozwalające mu zazwyczaj stwierdzić, czy będzie w stanie podołać zamówieniu, czy powinien jednak skierować klienta do kogoś innego.
Wyjątkowo posłusznie skierował się we wskazanym przez gospodarza kierunku. Na sofie usiadł jednak sztywno, w kontrze do tego, co sugerowała jej konstrukcja.
- Woda wystarczy, dziękuję - Uciął. Coś podpowiadało mu, że Sabato z dużym prawdopodobieństwem szarpnie się na jakiś bardziej ambitny (i alkoholowy) trunek, ale mógł być w błędzie. W czasie, w którym Sabato szykował ich napoje, Bright omiótł pomieszczenie wzrokiem. Westchnął - Z Williamem? Sam nie wiem, parę miesięcy? - Przecież nie liczył. Póki co nie wpadł też na to, że blondyna mogą ciekawić również okoliczności, w jakich się poznali. Większość osób pewnie posiliłaby się na kurtuazyjne odbicie pytania, ale Bright jakoś nie wpadł na pomysł, że byłoby to na miejscu.


Sabato Blackaller
ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Ładne. – powtórzył z przekonaniem.

– Opowiadają historię. Są wspaniałe. – w jego głosie nie wybrzmiała żadna wątpliwość. Był szczery i pewny swojej opinii. To chyba skrzywienie zawodowe. Szybko podejmował decyzje i zazwyczaj się ich trzymał. Musiał być pewien, inaczej żaden z projektów nie miałby najmniejszego sensu. Usiadł na wygodnej sofie, opierając się ramieniem o wezgłowie. Przechylił głowę w bok, obserwując go znów. Ładnie zarysowana linia szczęki, coś co bardzo lubił. Był ciekaw jego pomysłów, a najchętniej oglądałby go przy pracy.

– Około pięćdziesięciu. – cześć pytań była banalnie prosta.

– Przyjęcie odbędzie się za trzy tygodnie. Właściwie dwa tygodnie i sześć dni. – poprawił się.

– Goście potwierdzili mi swoje alergie żywieniowe, ale nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Dwie osoby nie powinny trafić na orzechy. – współczuł im. Sam był typem wiewiórki, który sięgał po orzechy w każdej wolnej chwili.

– Zanim zaczniemy o moich preferencjach, powiedz mi co lubisz przygotowywać najbardziej? Albo jakie danie pamiętasz z dzieciństwa. – zapytał, podnosząc się już z sofy, by ogarnąć wodę. Faktycznie uznawał siebie za kiepskiego gospodarza. A wciąż nie był przekonany do zatrudnienia kogoś na stałe. Kogoś, kto kręciłby się po domu. To wręcz natrętne.

– I to nie fanaberia. Po prostu lubię kiedy za wszystkim jest jakaś historia. Mogę Ci poprosić o świeżą pastę z owocami morza. Albo z wołowina. Ale… to tyle. Nie miałbym nic więcej do powiedzenia o tych daniach. – wzruszył bezradnie ramionami. – Jeśli natomiast to będzie coś za czym kryje się ciekawa historia, to przynajmniej połowa small talku z gośćmi minie mi bezpiecznie. – czyli szukał jakiejś zasłony dymnej. Chciał mieć gotowe historie na każdym kroku. To wieczne poszukiwanie czegoś interesującego. Zaskakującego, wzruszającego, a nawet banalnego. Byle nie było czymś „przypadkowym”. Chciał dowiedzieć się więcej. Dlaczego Bright zdecydował się na tak żmudny i trudny zawód. Ciężki, zazwyczaj niesprawiedliwy. Lubił gotować? Musiał to kochać, inaczej niemiałoby to sensu. A jednocześnie chyba był zmęczony.

Wbrew pozorom, Sabato nie przejmował się kurtuazją. Często nawet nie zauważał jej braku lub jej nie rozumiał. Dlaczego należało odbić piłeczkę pytania? Nie konkurowali w kategorii tenisa stołowego, a rozmowa nie musi być z góry zaplanowanym schematem. Czasami chwila ciszy, a nawet minuta niezręczności to dobry przerywnik. Dla niektórych niewygodny, a w rzeczywistości często zbliżający ludzi do siebie.

– Z jakiegoś powodu myślałem, że znacznie dłużej. Lubisz go? – kolejne niezręczne pytanie, za które skarciłaby go Theresa, Angielka, którą rodzice wynajęli żeby pełniła obowiązki niani. Dobrze, że tak rzadko analizował swoje życie. Jego pamiętnik musiałby zacząć się słowem cliché.

– Lód? – zapytał, oglądając przez ramię. Dla siebie przygotował coś nudnego, wręcz obowiązkowego. Sok z selera naciowego. Szczerze go nie lubił, ale podobno był zdrowy? Czy wierzył, nie. Ale mimo wszystko przykleił się do rutyny picia niemal jednego litra każdego dnia. Czuł, że w swoim chaotycznym życiu i sposobie myślenia, potrzebował takich prostych rutyn. Namiastki czegoś kontrolowanego. Wrócił ze swoim zielonym sokiem i wodą na sofę.

– Mogę Ci coś zaproponować? Właściwie to bardziej prośba. Myślę, że po tych wszystkich dziwnych pytaniach nie uznasz tego za groźne. – podając mu wodę, uśmiechał się znowu. Jakby chciał zapewnić go, że ta propozycja nie skończy się katastrofą, ani niczym nieprzyzwoitym.

– Naklej sobie to na skronie przed snem. – wychylił się, by ze skórzanej, dużej torby z charakterystyczną klamrą wyciągnąć srebrne opakowanie foliowe. W środku były ziołowe naklejki pomagające zasnąć. Naturalne i zdrowe, przypominające zapachem namiot koczowniczych plemion z Bliskiego Wschodu. Mieszanka olejów i ziół, drzew z odrobiną ognia.

– Znów się rozkojarzyłem. Jakie było kolejne pytanie?

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Być może problemem Brighta było nie to, że nie radził sobie z momentami niewygodnego milczenia albo krępującymi próbami znalezienia tematu klejącego się nie wyłącznie z jednej, a z dwóch stron, co raczej fakt, że szatyn nie chciał nie umiał zbliżać się do ludzi. W kontaktach z innymi, w których sparzył się już zbyt wiele razy - i to o wiele, wiele boleśniej, niż można to zrobić dosłownie, bo w kuchni, nieostrożnie sięgnąwszy po zbyt gorące naczynie, lub wpakowawszy dłoń w otwarty płomień - nie pozwalał sobie na zaufanie albo spuszczenie gardy. Przejawy czyjegoś zaciekawienia jego własną osobą uznawał za dziwne, jeśli nie niepokojące - bo czemu niby ktokolwiek chciałby się interesować kimś takim, jak on? Sabato mógł być odmiennego zdania, ale sam Bright we własnej historii nie widział nic fascynującego czy godnego uwagi. Był tylko jednym z wielu zjadaczy chleba, którzy za dziecka marzyli, aby być kimś, a jakich czekała raczej matowa, i niespecjalnie barwna przyszłość. Nie chciał też stać się dla zamożnego rozmówcy czymś w rodzaju intrygującego, rzadkiego okazu z innego świata, eksponatu, który można sobie pooglądać z każdej strony, kiwając głową, i mrucząc pod nosem:
  • Mhhmm, ciekawe... Ciekawe...
Do pierwszej nudności.
Do znudzenia.
Poza tym nie wyobrażał sobie, aby goście kogoś takiego jak Blackaller, najpewniej skrajnie rozpieszczeni najróżniejszymi przywilejami, mieli dosłownie żerować na potrawach inspirowanych tragizmem jego dzieciństwa. Tym bardziej nie chciał aby jego własne, często trudne i upokarzające przeżycia, stały się tematem czyjegoś small talku.
Poza tym co miał im niby zaserwować? Fairy bread, napój Passiona i słodkie, tanie gofry z działu z mrożonkami?

- I myślisz, że moja historia okazałaby się dla twoich gości ciekawa? - Prawie się roześmiał - Może lepiej byłoby, gdybyś to ty mi powiedział, za jakimi potrawami najbardziej tęsknisz, albo na myśl o których daniach... - Przez chwilę szukał słowa zdatnego by opisać uczucie nostalgii, subtelnej frustracji i słodko-gorzkiej tęsknoty, związane z próbami odtworzenia rozmytych czasem wspomnień - Ściska ci się serce. A ja spróbuję zaadaptować je w taki sposób, aby nie zbezcześcić twoich wspomnień, usatysfakcjonować wszystkich zaproszonych, nawet tych z alergią na orzechy i... - "Nie ujawnić za dużo o sobie samym", pomyślał - Nie zanudzić nikogo przepisami, które wszyscy znają już na wylot.
Jasne, mógł zadowolić się sprawdzonymi, ale i przechodzonymi nieco kulinarnymi trendami, i na przyjęciu Blackallera zaserwować wytrawną, ziołową granolę, świece z ziołowego masła z przaśnym chlebem na zakwasie i coś równie uroczego i pretensjonalnego, jak choćby cytrynowy posset, serwowany w wypatroszonych z miąższu połówkach żółtych owoców. Ale tu akurat zgadał się z Sabato: z każdą potrawą powinna wiązać się jakaś historia.
Tak długo, jak nie była to jego własna historia.
- Lubię kontrasty. Proste potrawy przygotowywane z najlepszej jakości składników, albo wręcz przeciwnie, skomplikowane dania stworzone z tego, co każdy przeciętny człowiek ma na ogół w spiżarce i lodówce - Powiedział w końcu, świadom, że na pytanie blondyna wypada mu odpowiedzieć choćby częściowo. Poprosił o dwie kostki lodu, i przejął od Sabato szklankę; była w jego dłoniach przyjemnie chłodna, zwilgotniała skraplającą się wodą.
- Nie wiem - Odparł szczerze, trochę z braku pomysłów na to, co innego mógłby powiedzieć nawet jeśli zdecydowałby się na kłamstwo - Nie sądzę, żebym znał go na tyle dobrze, żeby stwierdzić to jednoznacznie - Uniósł brew - A ty?
Nie wyjaśnił, czy pyta o długość znajomości Sabato i Williama, czy o to, jakie Blackaller żywił względem blondyna uczucia.

Chwilę przyglądał się sączonej przez trzydziestodwulatka miksturze. Napój wyglądał jak esencja ze średnio dojrzałego trawnika, i pewnie smakował podobnie.
- Następnym razem dodaj cytrynę, imbir i miętę - Rzucił. Miał świadomość, że tą poradą nie sugeruje niczego szczególnie odkrywczego, i równie dobrze Sabato mógł już dobrze znać tego typu tricki na ulepszenie zdrowego trunku. Uznał jednak, że mimo wszystko nie zaszkodzi mu spróbować - Będzie bardziej znośny.

Teraz to on dał się rozkojarzyć, obracając w dłoniach wręczony mu przez Sabato specyfik. Pomyślał, że gdyby Faith żyła była zdrowa, z pewnością bardziej niż on doceniłaby tego typu wynalazki. Chrząknął. Nie chciał obiecywać mężczyźnie, że posili się na podążenie za jego instrukcją. Uniósłszy lekko biodra, uprzejmie schował jednak podarunek do kieszeni spodni.
- Okay. Może spróbuję - Powiedział. Zakładał, że do wręczenia mu tego typu prezentu, Sabato zmotywowała dość oczywista obserwacja: owszem, Starr był zmordowany. Przygotowanie imprezy dla pięćdziesięciu osób z pewnością nie miało zaś przyczynić się zbytnio do jego poczucia relaksacji.
Spoważniał. Czy tego chciał, czy nie, rozmowy o pieniądzach były nieodzowną częścią tego, czym się parał.
- Kolejne pytanie tyczyło się kosztów. Jaki jest limit finansowy?

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Twoja historia nie musi okazywać się ciekawą. Ona po prostu jest ciekawa. – sprostował. – Jestem pewien, że zainteresowałaby mnie. Ale też nie czuję się upoważniony żeby Cię o nią pytać, jeśli nie chcesz. – nie miał wyboru, musiał uszanować dystans jaki Bright budował między nimi. Właściwie to pewnie naturalne, bardzo ludzkie. Znali się zaledwie parę minut? A Sabato zdążył zadać już całą serię niefortunnie niepoprawnych pytań. Włączając to mało zakamuflowane pytania o Williama, o ich relacje i znajomość. Możliwe, że podskórnie Bright rodził w nim jakąś formę zazdrości. Był atrakcyjny, nonszalancki. Łatwo było uwierzyć, że ludzie tracą dla niego głowę.

– Mam nadzieję, że moje pytanie Cię nie uraziło? – zapytał, gdy Bright niemal odwrócił tor pytania. Wyraźnie nie chciał podzielić się historią ze swojego życia. Możliwe, że nawet nie miał ulubionej potrawy. Nie mógł wskazać jednego punktu czy elementu, który rozkochał go w gastronomii. Sabato sam nie miał jednego, krótkiego czynnika, który zdecydował o jego karierze. Chyba wolałby być artystą. Malarzem? Artystą wizualnym. To częściowo zrządzenie losu zdecydowało, że zaczął projektować ubrania.

– Danie, za którym tęsknię. – jego brwi lekko się uniosły. Nie tyle w zaskoczeniu, co skupieniu. Próbował odnaleźć w pamięci danie, które wyraźnie wyróżniałoby się na tle innych. Z dzieciństwa pamiętał przede wszystkim jedzenie, którego nie znosił. Brukselka, do dzisiaj nie mógł na nią patrzeć. Nie przepadał też za papryką, ani grejpfrutem. Stop. Zganił sam siebie w myślach. Miał skupić się na ulubionych potrawach, a nie tych znienawidzonych.

– Kiedy byłem mały. Bardzo mały. – zaznaczył. – Pamiętam idealny smak ziemniaczanego puree u mojej prababci. To tylko taki przebłysk. Nie wiem czy do czegokolwiek się nadaje. – zawsze był fanem prostego jedzenia. Gdyby mógł, pewnie przez cały czas sięgałby tylko po jajecznicę i świeży, chrupiący chleb. Albo chleb z solonym masłem. Może tak proste i rustykalne menu przemówi też do jego gości?

– Znam Williama bardzo krótko. Pomaga mi zrealizować projekt. Kampanie nakręcona na wybrzeżu. – wyjaśnił, bardzo spokojnie. Jakby faktycznie jedyne co go łączyło z Williamem to sprawy zawodowe. Mówił o nim jak o przyjaznej, pomocnej jednostce. – Ma uroczą asystentkę. Taką szczebioczącą, zakręconą. Zabawna z niej dziewczyna. – nawet cicho się zaśmiał na samo wspomnienie zwariowanej asystentki, która uporczywie szukała męża podczas ich ostatniego spotkania. Zastanawiał się dlaczego to było dla niej ważne. I czy mąż koniecznie musiał pochodzić z innego miasta? Może z innego kraju.

– Muszę to zapisać. Cytryna, mięta i…? – spojrzał na mężczyznę, próbując zanotować coś w telefonu. Ekran był pęknięty, lewy górny róg nawet nie wyświetlał obrazu. Jak czarna płata rozlewał się powoli na boki. Ich spojrzenia musiały się teraz skrzyżować. Dlaczego Bright wydawał mu się tak bardzo zdystansowany? Budził w nim ciekawość, ale też chęć wywołania w nim uśmiechu. Nie współczucie. Chciał zobaczyć jak jego twarz się zmieni, gdy rozpogodzi ją grymas radości. Dumy. Albo chociaż przelotnego zadowolenia.

– Jak bardzo snobistycznie zabrzmi, jeśli powiem, że możemy zaszaleć z budżetem? – jakby zakłopotany, znów podrapał się po tyle głowy. Nie wiedział jak dużo powinien przeznaczyć na te kolacje. Nigdy się tym nie musiał przejmować. To błogosławieństwo, które tylko czasami docierało do jego świadomości.

– Chcesz obejrzeć kuchnię? – zapytał.

– Na parterze jest standardowa. Z niej korzystam na co dzień. Ale w piwnicy jest druga, przygotowana pod profesjonalne użycie. A przynajmniej tak mi się wydaje. – piwnica, czy dolny parter były przygotowane pod przyjęcia. Kuchnia z dużym wyciętym, z metalowymi blatami i profesjonalnym sprzętem. Była też duża jadalnia, oddzielona od kuchni szerokimi, przesuwnymi drzwiami ze szkła.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Rozmowy o tym, co, zamiast w objęcia nastoletniej narkomanii albo szeregi młodocianych grup przestępczych, ledwie kilkunastoletniego Brighta zagnało akurat do kuchni, należały do tej kategorii konwersacji, jakich szatyn na ogół nie prowadził nawet ze samym sobą. Oczywiście, że pamiętał pierwsze przyszykowane przez siebie dania - ciasto czekoladowe, dla którego głowę stracić miał nie jakikolwiek jego miłosny podbój, a jego własna matka (gdyby wcześniej nie odeszła bezpowrotnie, życie bez dwojga niechcianych pociech przedkładając ponad niedolę egzystencji w przyczepach White Rock), warzywny wywar z makaronem jajecznym, kiedy siedmioletnia Faith zachorowała na anginę i odmawiała konsumpcji czegokolwiek, co nie było makaronem albo lodami czekoladowymi z syropem wiśniowym, sałatkę krabową, o której koleżanki jego babci mówiły z zachwytem przez następne dwa tygodnie, starając się odtworzyć ją we własnych domach, i ponosząc fiasko (głównie z tej przyczyny, że młody Starr nie zdradził im sekretnego składnika: łyżeczki musztardy, szczypty przyprawy curry, i kilku startych na pastę kaparów, dorzuconych do majonezowego sosu). Pamiętał każdą kuchenną porażkę, i każdy następujący po niej sukces. Każdą ekstazę, gdy smak przyszykowanych przez niego potraw dorównywał jego wyobrażeniom, i każdą rozpacz, gdy krem cytrynowy na tartę okazał się zbyt kwaśny, albo gdy panierka otaczająca drogie, rybne mięso, chrzęściła w zębach jak piach, a smakowała niczym karton. Pamiętał wszystkie oszczędności wydane na kolacje w restauracjach, które zazwyczaj podziwiać mógł jedynie zza szyby, i strony wszelkich książek kucharskich, wertowanych w tę i we w tę w pocie zmarszczonego konsternacją czoła.
Problem leżał jedynie w fakcie, że każda z tych reminiscencji bolała zbyt mocno, przypominając Starrowi o marzeniach, które miał, w które wierzył, i jakie stracił (a przekonany był przecież święcie, że stało się to raz na zawsze). Jeśli miałby o nich komukolwiek opowiedzieć, powierzyłby je wyłącznie zaufanemu przyjacielowi, z którym zjadł przysłowiową beczkę soli, i jakiego znał nie od paru minut, a od wielu lat. Niestety, Brightowi nie został już chyba nikt, komu przypadłby taki zaszczyt.
- Nie, nie uraziło mnie - Odparł krótko, ale bez goryczy lub przesadnego chłodu, jaki mógłby zmrozić panującą między nimi atmosferę. O dziwo, Bright orientował się, że odpowiada mu zarówno ton, jak i tok ich konwersacji; być może nawet pozwolił sobie usiąść na kanapie trochę głębiej, wygodniej. Nie zapomniał jednak, że przecież nadal znajduje się w pracy - Chodzi raczej o to, że to twoje, nie moje przyjęcie. Lepiej byłoby więc chyba, gdyby historie opowiadane przez nas za sprawą podanych w jego trakcie dań, tyczyły się twoich losów. Choć oczywiście nie musimy mówić niczego wprost.]
Chyba wybrnął. Na tyle przynajmniej, że udało im się wrócić w bezpieczniejsze dla Starra rejony rozmowy - to jest w obszar tematów związanych z kulinariami. Zaczynając od selera, cytryny, mięty, i...
- Imbir - Przypomniał - Możesz zastąpić go też kurkumą. Jest podobna w kształcie, równie zdrowa i dobra na metabolizm i odporność, choć inna w smaku. Tylko uważaj, wszystko ci zabarwi na żółto. Blender, palce, każdy materiał, w który wytrzesz dłonie... - Po raz pierwszy pozwolił sobie na szerszy, bardziej rozprężony uśmiech. O składnikach wykorzystywanych w kuchni mógł rozmawiać godzinami - to w tych areałach czuł się jak ryba w wodzie. Sprawy pieprzyły się natomiast, gdy przychodziło mu rozmawiać o życiu osobistym.

Zadumał się, w myślach biegnąc poprzez treść wszystkich znanych mu przepisów na puree. Puree z groszku. Puree z pietruszki albo marchewki. Puree z buraka z rozmarynem. Gładkie i aksamitne odmiany tej potrawy, albo wręcz przeciwnie - celowo wypełnione drobnymi, intrygującymi w smaku, i rozpływającymi się na języku grudkami. Pomyślał o ziemniakach Yukon z palonym masłem i solą himalajską. O prażonej szałwii i amarantowych w barwie drobinkach sumaku. Zmrużył oczy, myśląc o tym, w jaki sposób, i z czym, można by je zaserwować.
- Drób? Ryba? Opcja wegetariańska? - Wymsknęło mu się, jakby zupełnie poza świadomą kontrolą. Był już w zupełnie innym świecie, zatopiony w nim tak głęboko, że prawie nie zarejestrował dobrych wiadomości o budżecie - Puree to, teoretycznie, bardziej jesienno-zimowa potrawa, ale zależy, z czym je podać. Coś wymyślę.
Jeśli nie był w błędzie, cieszył się, że Sabato stawiał raczej na prostotę, niż na przesadzone fanaberie o wymyślnych nazwach, pozbawione za to smaku.
Oczy Brighta - okolony ciemnym turkusem patchwork morskiego błękitu i brązu - rozjarzyły się błyskiem ekscytacji na wzmiankę o dodatkowej kuchni.
- Tak - Roześmiał się. Dźwięk jego śmiechu zaskoczył nawet i Starra - wszak dwudziestosiedmiolatek odwykł ostatnio od tej melodii (brzmiała jak coś obcego, albo jak niesłyszana dawno piosenka - taka, pod której brzmieniem można by się rozpłakać) - Oczywiście, że tak. Chcę obejrzeć każdą kuchnię.

O tym, że w ich rozmowie pojawił się niedawno William, Bright przypomniał sobie dopiero w drodze do pomieszczenia.
- Kampanię, hm? Tak - Zamyślił się krótko, powracając pamięcią do absurdu ich ostatniego spotkania nad orzeszkami i piwem. Do dziś nie rozumiał, co tak naprawdę się wówczas między nimi wydarzyło, gdy to balansowali na krótkiej krawędzi między towarzyską pogawędką, a konfliktem. Koniec końców sprawy chyba jednak skończyły się dobrze: gdyby nie Lowell, Bright nie dostałby bieżącego zlecenia. I, tym bardziej, nie poznałby samego Sabato - Will chyba lubi pomagać ludziom?
Planował, że jego usta opuści stwierdzenie faktu, ale niespodziewanie przeobraziło się ono w pytanie.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Kojarzysz Jeremy’ego Chan? Szefa kuchni z Ikoyi. – zapytał nagle. Młody, przebojowy szef kuchni, który niedawno wydał książkę. Mieszkał pomiędzy Paryżem, a Londynem. – Będzie na przyjęciu. Jakbyś miał ochotę, mogę Was sobie przedstawić. Może w końcu ktoś mi wyjaśni dlaczego zajął się kuchnią afrykańską. – zaśmiał się, nie próbując już kwestionować samego pojęcia „kuchni afrykańskiej”. Co to w ogóle znaczyło? Kenijska, nigeryjska, marokańska czy egipska? Może zwyczajnie za bardzo się czepiał. Jeremy był uroczym chłopcem, choć nieco bezczelnym. Bez skrępowania twierdził, że jego książka nie jest przeznaczona dla wszystkich. Nie chciał by ludzie kopiowali te dania, nie miały być demokratyczne.

– Przyjęcie będzie moje, ale menu Twoje. Chętnie bym skłamał, że sam wszystko przygotowałem, ale przynajmniej osiemdziesiąt procent gości wie, że nie potrafię zrobić popcornu. – potrafił parzyć herbatę. Wyciskać sok. Ale gotowanie? Nie, zupełnie było mi obce. Od czasu do czasu otwierał książkę kucharską albo instrukcje w Internecie. I mimo, że podążał za nimi krok w krok, zawsze kończyło się fiaskiem. To doprowadzało do niepotrzebnej frustracji. Wolał oglądać mistrzów w grze.

– Co powiesz na otwartą kuchnię? Żeby goście mogli oglądać Cię przy pracy, rozmawiać z Tobą. – był pewien, że wiele osób z chęcią będzie oglądać go przy pracy. Nie chciał jednak żeby to w jakiś sposób go irytowały czy denerwowały. Wśród gości zawsze znajdzie się paru cichych obserwatorów, jak i szczebioczące modelki czy zbyt zainteresowani z idiotycznymi pytaniami o porady szefa kuchni. – Oczywiście nic na siłę. – zapewnił, unosząc dłonie w geście kapitulacji.

– Dokładnie! Zaczekaj sekundę. – rozmowa o kurkumie najwyraźniej uruchomiła wspomnienia. Sabato wyciągnął z jakiej przylądkowej szuflady biały fartuch kucharski, z mnóstwem żółtych plam.

– To była istna katastrofa. A wszystko przez jakiś głupy film na Instagramie. Podobno kurkuma jest jednym z najzdrowszych korzeni, ale szczerze… miałem żółtą plamę na policzku przez kilka dni. – z trudem powstrzymywał śmiech. Choć w tamtym czasie wcale nie uznawał tej sytuacji za radosną ani humorystyczną. Był wręcz wściekły na żółty, mały korzeń, który narobił tyle niewinnych ofiar. Aby zapamiętać te przygodę, Sabato postanowił zachować fartuch. Dowód zbrodni, artefakt historii.

– Jeszcze jedno osobiste, niepoprawne pytanie. – ten wstęp chyba miał być ostrzeżeniem lub jakąś formą przeprosin. Naprawdę nie raz zapominał o konwenansach i zadawał zbyt wiele, zbyt intymnych pytań. – Twoje imię i nazwisko. Świetnie się komponują. Są bardzo poetyckie. Jakaś historia się za tym kryje, czy po prostu kreatywne podejście kogoś z rodziny? – czy to jego matka? Może ojciec? W przypadku Sabato, historia była błaha i płaska. Urodził się w sobotę, a jego babcia uparcie chciała aby imię było włoskie. Żeby choć drobna część rodzimego kraju została we krwi chłopca, skoro nazwisko otrzymał angielskie. Okropnie brytyjskie. Ale zachęcił go już, by ruszyli w stronę schodów i zejścia na niższe piętro. Sabato nie lubił słowa „piwnica”. Było mroczne i nieprzychylne. A on zadbał żeby dolny parter wyglądał ciepło i przyjaźnie. Drewniane podłogi, lampy rzucające ciepłe światło. Kuchnia była dwuczęściowa, z idealnie wypolerowanymi metalowymi blatami i garnkami wiszącymi na niewielkich haczykach.

– Zawsze chciałem zostać wegetarianinem, ale to chyba nie dla mnie. Może ryba? – wiele razy próbował wegetarianizmu, ale wygrywał z nim zazwyczaj łosoś. A na drugim miejscu kurczak. Na co dzień chyba chętniej wybierał ryby, stąd też jego o dziwo szybka decyzja.

– William lubi pomagać? Wydawał mi się dość wycofany. Albo raczej chłodny? Ale to pewnie wina natury naszej znajomości. – wzruszył ramionami, rozsuwając szklane szerokie drzwi prowadzące do kuchni. Nawet zaprezentował wejście, niczym pogodynka z lat pięćdziesiątych.

– Planuje nagrać kampanię reklamową na wybrzeżu. William pomaga mi zorganizować to od strony zarządu miasta. Te wszystkie pozwolenia, regulacje prawne. Jestem pewien, że szczerze nienawidzi mnie za te wszystkie fanaberie. – uśmiechnął się, a nawet zrobił niewinną minę. Bywał trudny, szczególnie w kwestiach zawodowych. Możliwe, że to przez ilość decyzji jakie musiał podejmować w tej sferze życia, pozostawał ugodowy w pozostałych aspektach.

– Zaczekaj, uwielbiam te piosenkę. – zaraz wyciągnął telefon z tylnej kieszeni spodni, żeby przełączyć system nagłośnienia z odtwarzacza płyt winylowych na głośniki. Rytmiczna, włoska piosenka Guaglione, w wykonaniu Marino Marini. Z trudem powstrzymał lekkie drgnięcia bioder w rytm stukającej muzyki. – Jakiej muzyki lubisz słuchać? – czasami pytania Sabato były prowokowane sytuacją. Miał nadzieję, że Bright nie marzył w obecnej chwili o parze zatyczek do uszu.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Z każdym kolejnym słowem blondyna, Bright coraz świadomiej orientował się, że nosił w sobie dwa odmienne, głęboko skonfliktowane ze sobą nawzajem instynkty.

Z jednej strony pomysły i propozycje trzydziestodwulatka budziły w nim dawno uśpiony głos młodzieńczej ambicji i, być może, nawet i wrodzonej arogancji, która kiedyś, jakby w poprzednim życiu Starra, motywowała go do snucia wizji o rozwijaniu kariery i pchaniu się w szeregi najlepszych w jego fachu, a tym samym i na salony. Sabato miał rację: przecież nie było lepszych okazji do nawiązywania profesjonalnych relacji, i wykazywania się tym, na co pozwalał mu wrodzony talent i nabyte przez lata umiejętności, niż tego typu wydarzenia - bankiety, przyjęcia, fety i rauty organizowane przez osoby o kuluarach kulinarnej rzeczywistości wiedzące tyle, co nic, głodne natomiast nie tylko wybornego jedzenia, ale i popisów takich, którzy kuchnią parali się zawodowo. Gdyby spojrzeć na szatyna spod odpowiedniego kąta, może można by nawet dostrzec króciutki, ale wyraźny blask jaki rozświetlił jego oczy w reakcji na wzmiankę o słynnym Chanie. Był w tej skrze cień zazdrości, zawiści nawet, i żalu, ale oprócz nich także coś innego - jakiś rodzaj ekscytacji i ożywienia. Coś, co zapłonęło nagle, i zgasło równie raptownie, zduszone objęciem ciężkiej od zmęczenia powieki.

Istniała wszak i taka część Brighta, która od dawnych marzeń mrzonek chciała za wszelką cenę trzymać się z daleka. Pomysł, że miałby zostać - po części wbrew sobie, po części w wyniku zbiegu okoliczności - ponownie wcielony w rolę gwiazdy, ściągającej ku sobie znudzone, podpite, spragnione rozrywki sylwetki ludzi pięknych, ale pustych jak wydmuszki, jeżył mu włos na karku, zaciskał szczęki, i cały organizm stawiał w stanie gotowości zgodnym z mechanizmem walki lub ucieczki. Nie chciał być cyrkową małpką, w łuku otwartej, kuchennej stacyjki na imprezie uwięzioną niby w klatce - ze wszelkich stron ostrzeliwaną ciosami mniej i bardziej pobłażliwych spojrzeń. Ale czy nie taka była cena, jaką w jego fachu płacił na jakimś etapie niemal każdy? Nawet najwięksi szefowie kuchni musieli czasem zabrylować w towarzystwie, a innym razem zredukować największą pasję swojego życia do intrygującego show, skretyniałym celebrytkom opowiadając anegdotki o tym, że pistacje są w istocie owocami, nie orzechami, a Aztecy używali ziaren kakaowca w roli monet.
- Tak, kojarzę - Odpowiedział tonem, który, zależnie od nastawienia słuchacza, ujść mógł za neutralny, lub zwyczajnie beznamiętny. Jeśli powinien był okazać Blackallerowi wdzięczność za taką sugestię, jakoś nie przyszło mu to do głowy - Oczywiście, możesz nas sobie przedstawić, jeśli będzie ku temu okazja.
Jakoś nie wydawało mu się, by chef pokroju Jeremy'ego Chana zwrócił uwagę na kogoś takiego jak on.

W międzyczasie - między propozycją Sabato, wyjawioną Brightowi przez blondyna anegdotką o kurkumie, i niedyskretnym pytaniem o genezę jego imienia - Bright zaczął osiągać chyba stan pewnej mało pogodnej, ale i nieagresywnej rezygnacji. Co innego miał zrobić? Potrzebował pieniędzy i czynności, którymi mógłby zająć ręce i myśli. Blackaller był może specyficzny, z tą swoją pogodną zadziornością i niezaprzeczalnym gadanym, ale nie wyglądał mu na sukinsyna. W krótkiej, prowadzonej w myślach kalkulacji, Bright zawiesił swój sprzeciw na haku.
- Okay. Otwarta kuchnia to może być dobry pomysł - Chwilę przyglądał się kurkumowemu pobojowisku. Potem przeniósł wzrok na twarz rozmówcy, próbując wyobrazić sobie kleks intensywnej żółci na jego policzku. Jedyne co dostrzegł, to ładne załamanie światła przy męskich kościach jarzmowych. Musiało się je przyjemnie całować. Otaczać kantem dłoni w delikatnej, lub brutalniejszej pieszczocie.
Bright odchrząknął.

  • (Skup się, Starr.)
Na najniższym poziomie domostwa, mężczyźni zatopili się w gęstym półmroku, który, na całe szczęście, skutecznie zamaskował marsowy wyraz brightowej twarzy.
- Moje imię było pomysłem mojej matki - Rzucił krótko - Nie lubię o niej rozmawiać.
Kiedy lampy rozjarzyły się przyjemnym światłem, po grymasie smutku nie było śladu. Bright wyglądał tak, jak zawsze. Spokojnie. Trochę cynicznie. Nie do końca czytelnie.

Zrobił parę kroków, gładząc kanty blatów powolnym, ostrożnym ruchem. Uśmiechnął się, wypychając z nozdrzy obłoczek powietrza.
- Zatem ryba - Myślał o nożach i rondlach. O occie balsamicznym, kaparach i rodzynkach - i o tym, jak ich zapach uniesie się pod arkadą kuchennych okapów w dniu przyjęcia - Mam namiary na dobrego dostawcę.


Coś, może przeczucie, podjudzało go do dopytania Sabato o naturę jego znajomości z Williamem, ale zanim musiałby ugryźć się w język, blondyn sam wyjawił mu przynajmniej część prawdy.
- Cóż. Wydawało mi się, że jego zachowaniem w relacji ze mną kieruje czysty altruizm. I może odrobina nudy. Ale w takim razie cieszę się, że ja będę tylko twoim kucharzem, a nie ekspertem od biurokracji - Uśmiechnął się, kucnąwszy przy jednej z kuchennych szafek. Zadarł głowę, nim mógłby przeeksplorować jej zawartość - Naprawdę lubisz zadawać mnóstwo pytań, co? - Sarknął, ale o dziwo udało mu się wyzbyć z tonu złośliwości. To była raczej zaczepka. Zaproszenie do zabawy. Pokręcił głową - Każdej. Często wszystko mi jedno, Sabato - Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy wypowiedział imię trzydziestodwulatka na głos. Było w jego wargach prawie słodkie, ale obdarzone nutą cierpkości. Jak dojrzewający, ale nie w pełni dojrzały owoc - Byleby miała rytm, i nie przeszkadzała mi w gotowaniu.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Tak, jeśli nadarzy się okazja. – przyznał. – Jeremy jest strasznym bucem. Nie zdziwię się jeśli go nie polubisz przy pierwszym spotkaniu. – skrzywił się lekko, jakby usłyszał nieprzyjemny dźwięk ocieranego o czarną tablicę styropianu. Pewnie nie raz był świadkiem aroganckiego, egoistycznego zachowania Jeremy’ego.

– Ale z czasem zrzuca tę dziwną osłonę i naprawdę można na niego liczyć. – Jego twarz z tego kwaśnego grymasu szybko przerodziła się w uśmiech. Nawet bardzo ciepły i serdeczny. Widocznie dzielił znajomość z Jeremy’m na rozdziału i właśnie w swojej lekturze dotarł do czegoś przyjemnego. Musieli mieć za sobą parę historii, które Sabato uznał za wystarczający powód do nazwania go przyjacielem. Ta relacja była pozbawiona jakiegokolwiek erotycznego wydźwięku. Nie było w niej pożądania, niczego co mogłoby naruszyć silne więzi zaufania. A wiedział, że w każdym kryzysie mógł pojawić się w drzwiach Jimmy’ego. Z tego krótkiego zamyślenia wyrwała go piosenka. Jedna z jego ulubionych. Choć tych pewnie miał mnóstwo, albo zmieniały się w zależności od nastroju, pory dnia czy kraju w jakim się znajdował.

– Przemyśl to. Nie musisz mi odpowiadać od razu. – zapewnił, a nawet poklepał Brighta po ramieniu. Nie w bardzo męskim stylu, było w jego dotyku coś delikatnego, nienachalnie troskliwego. Niemal ułożył dłoń na jego ciele, by tylko wymienić się krótkim gestem.

– Jeśli nie będziesz czuł się swobodnie, zawsze możemy zamknąć kuchnię w ostatnim momencie i wykopać gości na górę. – nawet pokiwał głową, jakby zaczynał odkrywać w tym pomyśle całkiem nowy potencjał.

– Niemiałbym nic przeciwko. Sam mógłbym się tutaj schować od czasu do czasu. – Sabato potrzebował kryjówek. Pod różnymi postaciami: samotność, czasami narkotyków, innym razem była to cisza lub nieznośnie głośna muzyka. Nie radził sobie we własnej głowie i szukał sfery bezpieczeństwa. Jednym z rezultatów tej części jego charakteru był jego dom. Duży, przestronnych ale w pewnym sensie odcięty od świata. Nie było tutaj z nim nikogo przed większość czasu. Nawet gdy na horyzoncie pojawiała się gosposia, on zazwyczaj zostawał w sypialni. Mijali się tylko by wymienić uprzejmości, porozmawiać o pogodzie czy kolorze pościeli. Lubił ją. Dbała o niego. Troszczyła się. Pewnie wielokrotnie zamartwiała i chwytała za głowę rejestrując kolejne nieodpowiedzialne decyzje. On odwzajemniał wszystkie te uczucia, których chyba nigdy nie otrzymał w procesie chłodnego wychowania.

– Wyobraź sobie poziom kreatywności mojego imienia. Urodziłem się w sobotę. – zaśmiał się pod nosem, tym razem z lekką nutą zażenowania. Z drugiej strony, ciężko jest znaleźć osobę, która szczerze lubi własne imię.

– Ale po angielsku brzmiało to zbyt dosłownie. – i tak, nie było sensu przejmować się własnym imieniem. Zdążyło już zdefiniować jego życie. Lubił horoskopy, lubił karty tarota. Jedna talię wciąż ze sobą nosił, w tylnej kieszeni spodni. Nie był przekonany czy wierzył w przepowiednie, czytanie z dłoni czy układu kart. Pewnie były one podłym manipulatorem, sugerując i nadając znaczenia nieuniknionym zdarzeniom. A mimo to, było w nich coś magicznego. Znów wychodziła na wierzch potrzeba kreowania świata, odpychania rzeczywistości ze wszystkich sił.

Dopiero temat Williama sprowadzał myśli Sabato na ziemię. Kończył z szybowaniem po astrologicznym niebie, z fantazyjnie pięknymi imionami i pełnymi historii dłońmi Brighta (wciąż uważał, że były wyjątkowo ładne). Lowell wywracał życie Sabato do góry nogami, niekoniecznie w zdrowy sposób. Sam zaczął jego temat i teraz szczerze tego żałował. Powinien trzymać się z daleka nawet od tego imienia.

– Tak, wiem. – przyznał skinięciem głowy. Ale w jego głosie nie było słychać zażenowania własnym zachowaniem. Już dawno dorósł do świadomości, że nie warto wstydzić się własnych cech. Można nad nimi pracować, ale nie warto się nimi zadręczać.

– Właściwie nie wiem dlaczego zawsze zadaje tak dużo pytań. – stanął po drugiej stronie metalowego blatu. Pochylił się nad nim nawet, opierając podbródek na splecionych dłoniach. Muzyka w tle wciąż dawała mu się we znaki, niemal zmuszając ciało to drobnych podrygów czy kołysania biodrami. Staram się jednak żeby te ruchy nie były nachalne i niepotrzebnie nie zakłócamy rozmowy.

– Lubię bawić się w narratora. A informacje pomagają mi układać historie w głowie. – zaczął. – Pewnie w alternatywne rzeczywistości zamiast ubrań, pisałbym książki. Albo scenariusze sztuk teatralnych. – wzruszył lekko ramionami, prostując ciało. Podrapał się po przedramieniu, unosząc krawędź białego, zbyt dużego t-shirtu. Biała tkanina była cienka, gładko opadając na ciele blondyna i nawet odznaczając kość obojczyka. Wpatrywał się, niemalże z bezczelnym brakiem skrępowania w zajętego poznawaniem kuchni Brighta.

– Poza tym lubię detale. Lubię ten odcień ciemnego turkusu dookoła brązowej tęczówki. – pozornie, nie wyjaśnił nawet czego był to detal. Ale był pewien, że Bright patrzący codziennie w lustro musiał zauważyć własny kolor oczu. Ich unikatowość. Podobno można interpretować charakter po kolorze oczu. Niektóre plemiona rdzennej Azji nadawały im magiczne zdolności w zależności od koloru. A co oznaczałby patchwork w tęczówce Brighta? Połączenie osobowości? Płynną hybrydę cech czy walkę dwóch skrajnych charakterów. Przestań. Zganił się w myślach.

– Jesteś zajęty? – zapytał bardzo nieprecyzyjnie. Teraz? Wieczorem? Zajęty w kontekście pracy i dostępności czasu, czy partnera lub partnerki. – Pomyślałem, że możemy zjeść razem lunch. O ile nie spieszysz się na inne spotkanie. – chyba pierwszy raz od bardzo dawna Sabato myślał o jedzeniu. Sabato. Może niechęć do okienka zależy od tego, z czyich ust pada? Dziwnym zrządzeniem losu, gdy wypowiedział je Bright, brzmiało melodyjniej. Ładniej. A może po prostu nadał imieniu naturalności. Nie było już przedziwnym tworem, a po prostu imieniem. Nieco zaskoczony tym odkryciem, blondyn przechylił głowę lekko w bok, wpatrując się znów w szefa kuchni.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Dotyk Sabato zdawał się sprytnie prześlizgnąć poniżej linii gardy, przez Brighta na co dzień trzymanej przecież stanowczo i wysoko. Być może rozproszył się dychotomią męskich stwierdzeń - krytyki Jeremy'ego, po której zaraz nastąpiła deklaracja sympatii, ubrana w dodatku w serdeczny, i chyba naprawdę szczery uśmiech, albo dźwiękami sączącej się z głośników piosenki. Stracił zwyczajową czujność, pozwolił się dotknąć, nie cofnął ramienia tak szybko, jak zrobiłby to w innych warunkach. Trochę po czasie, trochę zbyt mało groźnie jak na kogoś, kto nie znałby dotyku tego rodzaju (dłuższego, płynniejszego niż wszystkie te stereotypowo męskie, czasem niemal brutalne pacnięcia, klepnięcia i razy, jakie w łopatki, barki i plecy wymierzali sobie rówieśnicy i bracia), posłał tylko blondynowi pół-zdziwione spojrzenie.

To było trochę tak, jakby stawiał znak zapytania, ale ze znaku interpunkcyjnego ostała się finalnie tylko kropka. Pewne rzeczy stawały się między nimi coraz jaśniejsze.
- Okay. Zobaczymy - Nie dało się zaprzeczyć, że docenił sugestię rozmówcy. Rzadko kiedy słyszał, żeby ktoś troszczył się o jego komfort, bo przecież to jego zadaniem było na co dzień, i w pracy, i poza nią, martwić się wygodą innych. Myśl, że Sabato mógł faktycznie mieć na uwadze jego własne potrzeby, nawet, jeśli rozchodziło się wyłącznie o pojedynczy, profesjonalny kontekst zamknięty w paru godzinach trwania imprezy, przyjemnie podrażniła jego ego. Bright cmoknął, przypomniawszy sobie, żeby z obłoków powrócić na ziemię - Twój dom jest wystarczająco duży. Jakoś sobie poradzimy.
Fakt, że Starr zaczął nagle używać liczby mnogiej zamiast pojedynczej, był chyba ostatecznym potwierdzeniem, iż przystanie na ofertę Blackallera. Niepostrzeżenie zaczął się najwyraźniej czuć odpowiedzialny za przebieg wydarzenia, a pewnie i za wrażenie, jakie zrobi ono na zaproszonych przez trzydziestodwulatka gościach.

Gdyby wiedział, jakie uczucia i tendencje blondyn żywi względem idei ucieczek i kryjówek, pewnie, chcąc nie chcąc, zapałałby do niego prędką sympatią, wynikającą z oczywistego między nimi podobieństwa. Odkąd Bright tylko pamiętał, sam musiał mieć takie azyle. Kieszonkę czasu tylko i wyłącznie dla siebie. Miejsce niedostępne dla spojrzeń innych ludzi. W mikrym, przeludnionym domu (tak naprawdę: w przyczepie, w której za drzwi robił prostokątny skrawek sklejki na szynie), często nie miał gdzie uciec, więc dezerterował w siebie. Mógł trwać wśród innych - oddychając tym samym, zbyt ciepłym i zbyt wilgotnym powietrzem, które wydychały i wciągały w płuca jego siostra, jego babka, i wszystkie ich, notorycznie wpadające w odwiedziny, koleżanki - a mimo wszystko czuć się tak, jakby trafił do innego świata. Może stąd zresztą wzięła się jego fascynacja kuchnią? Po tym pierwszym razie gdy zrozumiał, że nawet z najprostszych, tanich składników, da się skonstruować na nadtłuczonym talerzu cały kompleksowy mikrokosmos. Potem pojawił się alkohol. Sny na jawie, snute w ciasnocie szkolnej ławki wówczas, gdy być może powinien skupiać się na wypisanych na zielonej tablicy formułkach. Wreszcie - seks. Często anonimowy, a nawet jeśli nie, to zwykle sprowadzony do prostoty fizykalnego, bezuczuciowego aktu (z paroma wyjątkami, o których Starr nie chciał myśleć; emocje były niepraktyczne, zwłaszcza, jeśli prowadziły do przywiązania się do kogoś, co nieuchronnie łączyło się potem z jakimś rodzajem bólu); krótka, przyjemna dezercja w świat przyspieszonych oddechów, niekoherentnych półsłówek wyrzucanych przez zagryzane wargi, wulgarnych klaśnięć ciała o ciało.

Bright wstał, wyprostował się, przeciągnął. Potem zrównał z Sabato - choć nadal znacznie przewyższał go wzrostem - wsparty na łokciach po drugiej stronie blatu. Przyglądał mu się chwilę.
- Mogło być gorzej - Skonstatował. Czy dzieciakom bogaczy nie trafiały się czasem okropnie długie, pompatyczne chimery trzyczłonowych imion, i równie długich nazwisk? Sabato Blackaller dobrze leżało w ustach - Jest jakieś zdrobnienie, którego używasz?
Nawet ktoś tak bardzo skoncentrowany na rzeczywistości złożonej z garnków, rondli i przepisów na zdatne do przygotowania w nich potrawy jak Starr, nie potrafił zignorować pozornie przypadkowego, a w rzeczywistości podszytego głębszym znaczeniem stwierdzenia. Zamrugał, jakby to w jakiś sposób pomogło mu przypomnieć sobie, jaki on miał w gruncie rzeczy kolor oczu. W twarz patrzył sobie często - goląc kanty szczęk i płaszczyzny policzków, szykując się do pracy, myjąc zęby... Ale tak często, jak tylko mógł, unikał własnego spojrzenia. Nie lubił czającego się w nim wstydu.
Przestąpił z nogi na nogę. Możliwe, że pod ostrzałem pytań, i złapany w pułapkę uważnego, męskiego wzroku, czuł się po prostu niekomfortowo. Z jakiegoś powodu nie chciał jednak kończyć jeszcze tej rozmowy. No, przynajmniej nie tak od razu.
- Zajęty? - Powtórzył, jakby Blackaller mówił do niego w jakimś obcym języku, a Bright próbował nauczyć się przynajmniej odpowiedniej intonacji i akcentu. Dopiero kiedy mężczyzna uściślił, co miał na myśli, Bright wydał z siebie krótkie westchnienie zawodu i ulgi jednocześnie - Tak, jestem zajęty. Zajebany, wręcz - Rozpędził się trochę, pozwoliwszy sobie na przekleństwo - Pracą. Mam dziś wieczorną zmianę, a czeka mnie jeszcze prep - Wyjaśnił, choć dla Sabato brzmiało to pewnie dość abstrakcyjnie (gwoli ścisłości, kucharz nie miał na myśli przedekspozycyjnych metod profilaktyki HIV, choć może powinien to rozważyć...) - I parę innych rzeczy do załatwienia.
Mhm. Wizyta w banku. Dwie godziny spędzone na przetrząsaniu resztek ostałych na koncie oszczędnościowym. Kolejna godzina spędzona na męczeniu się z poczuciem winy, że wciąż nie odwiedził siostry w jej ironicznie pogodnej, pastelowej w barwach salce w szpitalu.
Otworzył jakąś szufladę, zlustrował drzemiące w niej noże, zamknął. Chwilę chyba nad czymś dumał. Wreszcie uśmiechnął się półgębkiem, wiodąc wzrokiem od przegubu Sabato, przez przedramię, aż do linii skrytego pod koszulką obojczyka.
- Ale będę miał więcej czasu za parę dni. Może wtedy? Powinienem mieć gotowe już parę propozycji do menu. Pewnie dobrym pomysłem byłoby połączyć... - "Prywatne z zawodowym", co, Bright? To podobno nigdy nie był dobry pomysł - Przyjemne z pożytecznym.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
ODPOWIEDZ