lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Powinieneś obejrzeć taras na dachu. Jest niesamowity. – zapewnił. Taras był czymś, z czego Sabato był niezwykle dumny. Płaski dach stanowił świetną podstawę. Z widokiem na bezkresny ocean. Można było poczuć jego głębię. Drzemiącą pod taflą wody czarną, niekończącą się głębię. Ale głównym elementem tarasu, który był kompletnie nieprzewidywalny była - sosna. Duża, dzika, rosła niekontrolowanie. Sabato nie chciał jej rzeźbić. Chciał aby była doskonała w swojej niedoskonałości. Długie, smukłe igły, pachnące szyszki i pękająca korą. Igliwie miało głęboki, ciemnozielony kolor, czasami z jaśniejącymi końcówkami. Drzewo na dachu nie było jego autorskim pomysłem. To duet skandynawskich architektów, którzy zaprojektowali dom. Mieli w sobie coś spirytualistycznego. Byli małżeństwem, wydaje się, że niezwykle zimnym, acz szczęśliwym. Lubił ich prostotę myślenia. Ich ascetyczne podejście do linii i kształtu. Dom miał być przecież jego fortecą, którą mógł wypełniać swoimi marzeniami. Dziełami sztuki, ubraniami, muzyką i miliardem fotografii.

– Fakt. Wyobraź sobie, że nazywam się Montgomery Wyatt Blackaller. Od pierwszego dnia życia byłbym ustawiony jako prawnik albo inwestor. – pokręciła głową z rozbawieniem. Czy zmieniając imię zmieniłby także wizerunek? Montgomery pewnie nosiłby świetnie skrojone garnitury uszyte przez krawców z Saville Row. Z kamizelką. Szeroki krawat? Bez przesady. Napewno chwaliłby się drogim zegarkiem. Charakterystyczne logo Omega lub Rolex odbijało by światło słoneczne na jego nadgarstku. Lepiej niech zostanie przy swoim sobotnim imieniu. Niewinnym. W końcu to tylko sobota. Milsza od piątku, a nie tak świętojebliwa jak niedziela.

– Tak. Mój asystent nazywa mnie dupkiem. – przyznał, gdy Bright zapytał o potencjalne zdrobnienie imienia. Z trudem powstrzymał lekko rozbawiony uśmiech. Przepełniony dystansem do samego siebie. Zdawał sobie sprawę, że asystent nie pała do niego nieskończoną miłością. Trudno o to, gdy Sabato zwyczajnie bywał humorzasty i nieprzewidywalny. Wycofany, ale wciąż wymagający. Czasami wpadając na abstrakcyjne pomysły i nie uznając słowa Nie za ostateczną odpowiedź. Oczekiwał szukania rozwiązań, a nie wyliczania piętrzących się przeciwności. Działanie, a nie bierne oczekiwanie na cud.

– Prep? – zapytał. Kolejne pytanie! Zdał sobie z tego sprawę dopiero po zadaniu pytania, ściągając lekko pełne wargi. – Wybacz, za dużo pytań. Jestem pewien, że kiedyś wpiszą mnie na listę rekordów Guinessa. – wyprostował się i przesunął opuszkami palców po metalowym, chłodnym blacie wyspy kuchennej. Masywnej, stanowczo przeznaczonej dla przynajmniej trzech osób pracujących w tym samym czasie.

– W każdym razie, rozumiem. I tak, możemy to przełożyć. – zgodził się bez chwili namysłu.

– Daj mi tylko znać czy potrzebujesz czegoś w kuchni. Czy czegoś tu brakuje. – rozejrzał się, obserwując wiszące na haczykach garnki, jakieś sterty metalowych misek. Pomieszczenie było bardzo sterylne. Gdyby się nad tym zastanowić, wręcz w stylu Hannibala Lestera. Aż lekko się wzdrygnął. Anthony Hopkins na zawsze pozostanie w jego koszmarach. I mimo, że uwielbiał tego zdystansowanego do siebie staruszka, bał się go potwornie.

– Może kiedy ustalimy dokładnie menu za parę dni, pomożesz mi wybrać zastawę stołową? Płótno musi być odpowiednio dobrane pod obraz. – uśmiechnął się radośnie. Tak, wolał wybierać zastawę, dekorować dom, oglądać dzieła sztuki. – I skoro się spieszysz, to chodź. Dam Ci coś na górze. – zaproponował, skinąwszy głową w stronę schodów.

– Uwielbiam muzykę włoską z lat sześćdziesiątych. Co roku latam na festiwal w San Remo, ale to już nie to samo co trzeszczące, czarno-białe nagrania. – pokręcił głową z dezaprobatą. Nie wpadł na to, że mógł zabrzmieć snobistycznie. A z drugiej strony, czuł się przy nim bardzo swobodnie. Chyba pierwszy raz od bardzo dawna z łatwością wpadł w konwersację. Lawirował miedzy tematami, zadawał pytania i snuł w głowie niestworzone historie i interpretacji - kim był Bright Starr.


bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Taras na dachu. Bright w ostatniej chwili powstrzymał się od przewrócenia oczami.
Kiedy Starr miał jakieś dwanaście lat (chociaż może było to trochę więcej, albo trochę mniej - wszystkie wspomnienia z tamtego okresu się szatynowi zlewać w jeden nieprzerwany, złotawy od słońca ciąg beztroski, albo przynajmniej mniej-troski, zważywszy na fakt, że Bright z a w s z e miał się czym martwić, ale niepokojów przybyło mu w życiu wraz z przyrostem lat w metryce), Hector spytał go, czemu nigdy jeszcze nie weszli na przyczepę. Starr początkowo nie rozumiał, patrząc na drugiego chłopca z głupio osuniętą szczęką i konsternacją w oczach. Dopiero potem coś w nim zaskoczyło, a on sam zaskoczył się brawurą, z jaką uczepił się chybotliwej, pokąsanej rdzą drabinki przytroczonej do boku blaszanego domostwa. Dach przyczepy zawsze był gorący, a w najcieplejszych miesiącach zdawał się zwyczajnie stać w żywym ogniu - tak, że nieopatrznie postawiwszy nań raz bosą stopę, Bright nabawił się na jej podbiciu bolesnych zaczerwienień i paru upokarzających bąbli. Poza tym, zanim w pewien weekend Starr nie uparł się aby gruntownie wysprzątać ten nieoczywisty skrawek przestrzeni, płaszczyznę blachy pokrywała warstewka kurzu, ptasich kup i martwych owadów w różnych stadiach rozkładu. A jednak to właśnie dach - dach, na którym można było się skryć, i z którego dało się patrzeć na sąsiedzkie niesnaski, na babcię palącą papierosy z widokiem na szereg innych przyczep, dach, z którego dało się spoglądać w bezkres nieba, w migoczących imienników Starra, i który znajdował się tylko parę metrów nad ziemią, a jednak dawał chłopcu poczucie, jakby nagle uwalniał się od wszystkich codziennych, przyziemnych trosk - stał się jego szczęśliwym miejscem, i pozostał nim przez prawie pięć kolejnych lat, gdy w przypływie gniewu Starr uparł się, że jest już na takie rzeczy za duży, a poza tym to g ł u p i e. Co to za kryjówka, skoro wszyscy i tak wiedzieli, gdzie można go znaleźć.
- Mhm, musisz mi kiedyś pokazać - Że mówi, Bright zorientował się w pół sentencji. Czuł się jak zaprzedaniec - jakby tym sposobem, idiotycznie dopuszczał się zdrady na własnym dachu, na własnym dzieciństwie, porzuconym na rzecz miejsca zaprojektowanego przez jakiś snobistyczny duet z zimnego i nudnego kraju. Zmarszczył brwi - Ten taras. Brzmi świetnie.
Czasem naprawdę nie rozumiał samego siebie.

- Dobrze wiedzieć - Zaśmiał się krótko, chrypliwie, słysząc jakim epitetem określa Sabato jego podwładny. Może powinien nabrać ostrożności, skoro Blackaller, jawiący mu się póki co jako całkiem, w narracji asystenta nosił taki, a nie inny przydomek. Z drugiej strony, Bright wolał się nie zastanawiać jakimi zdrobnieniami raczą się jego właśni współpracownicy, gdy akurat wychodzi z dzielonej z nimi przestrzeni - Prep - Kiwnął głową - Prep kitchen. W kuchni to ta przestrzeń, w jakiej przygotowuje się wszystkie najważniejsze składniki. Półprodukty, z których potem powstaje wszystko, co finalnie ląduje przed gościem. Każdy żółtodziób zaczyna w prepie - Rzucił, przypomniawszy sobie niezliczone godziny jakie, za nastoletniości, spędził na krojeniu warzyw, filetowaniu ryb, warzeniu sosów i bulionów i przeklinaniu starszych stażem szefów, którzy zlecili mu te nużące czynności, a teraz patrzyli na ręce. Gdyby nie to, nie byłby jednak tu, gdzie się znajdował (co mogło być interpretowane jak zła, i dobra wiadomość jednocześnie - Nie mylić z tym prepem - Uśmiechnął się kwaśno, świadom, że chyba stąpa po dość cienkim gruncie, jednocześnie zdradzając o sobie więcej, niż planował podczas pierwszego spotkania z nowym zleceniodawcą - Który się bierze, żeby nie złapać HIV.
Wzruszył ramionami. W jakimś sensie fascynowało go, jak w ciągu jednej rozmowy są w stanie prześlizgnąć się przez tyle różnych, niezwiązanych ze sobą tematów. Może jednak pytania Sabato miały jakąś, całkiem przydatną, funkcję?

Zanim opuścili kuchnię, Bright powiódł po jej wnętrzu ostatnim, długim i skupionym spojrzeniem. Wiedział już, że przede wszystkim przyniesie tu własne noże, i własną muzykę - no, przynajmniej na czas przed imprezą. Z całym szacunkiem dla wysublimowanych gustów blondyna, oszalałby, gdyby przyszło mu kroić i tłuc ziemniaki w rytm canzone napoletana. A poza tym -
- Ludzi - Stwierdził krótko - Brakuje tu ludzi. Nie dam rady ogarnąć imprezy dla pięćdziesięciu osób bez jakiejś pary rąk do pomocy. Czy to byłby problem? Ściągnąłbym jedną, czy dwie osoby. Odpalę im jakiś procent z własnego wynagrodzenia, nie musisz się tym przejmować - Dodał. Zastanawiał się, czy Sabato i William mają go za kompletnego idiotę, który w ogóle nie zawraca sobie głowy pieniędzmi, skoro ani się nie targował, a nawet zdawało się, że nie zależy mu szczególnie na wypłacie. Inna sprawa, że pomagierzy o których myślał, pocałowaliby go w rękę za ledwie dwieście dolców. To były dzieciaki, uczące się dopiero fachu, bardziej niż pieniędzy głodne doświadczeń i odrobiny blichtru. A gdzie lepiej się je zdobywa, niż na tego typu imprezach?

- Następny prezent? - Pokręcił głową, wspinając się po schodach. Ziołowy preparat, mający mu podobno dać szansę na prawdziwy wypoczynek, nadal ciążył mu w kieszeni spodni - Nie przesadzasz, Sabato?
Mimo to, gdy już znaleźli się ponownie poza kuchnią, w polu rażenia ukochanej sobie przez Blackallera muzyki, Bright patrzył na blondyna z zaciekawieniem, i bez pierwotnego dystansu.

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
lorne bay — lorne bay
32 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

– Lęk wysokości? – zapytał od razu. Nie umknęło jego uwadze, że Bright ma w sobie bardzo dużo przemysleń, wiele emocji albo wspomnień. Coraz bardziej chciał posadzić go na szerokiej, miękkiej sofie, z butelką dobrego wina. Sam usiadł by po turecku na podłodze, patrząc na niego i słuchając. Chciał poznać jego historię. To było bardzo samolubne z jego strony.

– Tak, to chyba była moja pierwsza myśl. – przyznał, bez cienia zażenowania. Widocznie prep w kontekście farmakologii był mu znacznie bliższy. Teraz też był pewien - prawie pewie, że Bright ma za sobą związki lub niezobowiązujący seks z mężczyznami. Ta informacja wydała mu się satysfakcjonująca. Przez jego twarz nawet przemknął uśmiech zadowolenia.

– Nie. – pokręciła lekko głową.

– To żaden problem. – uśmiechnął się. Chciał dodać coś jeszcze, na co pewnie wskazywały lekko rozchylone wargi. Ale postanowił zachować to dla siebie. Nie zamierzał pozwolić Brightowi na odpalanie procentów. Musiał tylko zapamiętać, aby na sam koniec jego asystent odpowiednio zwiększył przelaną na jego konto kwotę. Zapamiętać. Powtórzył w myślach, gdy opuszczali przestronną, szarą kuchnię.

– Następny? – powtórzył po nim, zanim przypomniał sobie podarowane mu wcześniej herbal patches. Po ułamku sekundy, gdy to wspomnienie dotarło do świadomości pod blond czupryną, pokiwał głową z cichym śmiechem.

– Pomogą Ci zasnąć. Obiecuję. – podniósł dwa palce. – Mam sporo problemów ze snem. Czasami przez własną głowę, czasami przez zmiany stref czasowych. Przerobiłem wszystko, od kurkumy z mlekiem, przez miody, herbaty, napary i medytację. Te naklejki na skronie to dobry początek. – puścił mu perskie oczko, nieco zawadiackie, któremu towarzyszył zarysowany na twarzy uśmiech. Pokonali drewniane schody w mgnieniu oka, a dzienne światło słoneczne zaczęło na nowo muskać ich twarze.

Tym razem skierowali kroki do kuchni na parterze. Musieli przejść przez główny hol, gdzie na ścianie wyświetlana była praca Jamesa Turrell. Czerwone okręgi ułożone w gradiencie kolorów niemal pulsowały. Kolor był nasycony i intensywny, ciepły. Pełen pasji. Turrell był z pewnością jednym z ulubionych artystów Sabato. Niemniej, tylko minęli dzieło sztuki, przechodząc do znacznie mniejszej, wąskiej kuchni. Tuż przy głębokim, kamiennym zlewie było mnóstwo ciętych kwiatów. Irysy, orchidee, gladiole. Zdaje się, że jeszcze niedawno Sabato był zajęty przycinaniem końcówek i układaniem ich w wazonach. Długie liście gladioli wciąż miały na sobie resztki kropel wody, a papiery pakowe niestarannie zgniecione walały się po blatach.

– Jestem bałaganiarzem. – przeprosił w ten osobliwy sposób.

– Okej, to dla Ciebie. – wyciągnął z lodówki butelkę z zielonym sokiem, tym razem znacznie bogatszym niż zielona woda wyciśniętą z selera. A zaraz potem wręczył mu papierową torbę. – Kanapka. Nic specjalnego niestety, ale przynajmniej nie będziesz głodny. – wzruszył lekko ramionami. Kanapka z ciemnego chleba, z indykiem. Sabato miał czasami prostacki gust co do jedzenia. Szczególnie, gdy był wyjątkowo zajęty. Oczywiście kanapkę przygotowała gosposia, on pewnie nawet nie wiedziałby jak się za to zabrać.

– Dziękuję, że znalazłeś czas. Mam nadzieję, że nie zamęczyłem Cię wszystkimi pytaniami. – tym razem nie zamierzał uścisnąć jego dłoni. Nie, ten etap przełamali już kilkoma pytaniami temu. Tym razem zamierzał objąć go na pożegnanie. Miał dziwne wrażenie, że Bright cierpi na brak bliskości. Wzbraniał się przed tym. Blondyn chyba doskonale to rozumiał, a z drugiej strony chciał mu pokazać, że zawsze znajdzie się ktoś przychylny. Ktoś kto wyciągnie do niego pomocną dłoń. Możliwe, że Sabato miał więcej szczęścia, trafiając na takich ludzi w kolejnych etapach swojego życia.

bright starr

sumienny żółwik
nick autora
brak multikont
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Bright odruchowo podchwycił ten cień, jednoznaczny, łagodny pół-uśmiech błąkający się po przystojnej twarzy rozmówcy, ale nie poświęcił mu szczególnie dużo uwagi, a tym bardziej nie zrobił i nie powiedział nic, co mogłoby poszerzyć go lub utrzymać. Sam też musiał być usatysfakcjonowany wiedzą, którą udało mu się uzyskać w wyniku tej krótkiej, niewerbalnej wymiany informacji. Czysto teoretycznie. Póki co nie zakładał, że zda mu się ona na cokolwiek innego.

Szatynowi zatrważająco łatwo przychodziło wyobrażenie sobie Sabato w tułaczce od jednej strefy czasowej do drugiej, od tego hotelu do innego, z bankietu na bankiet, i z jednych - męskich? - ramion w drugie. Celowo czy też nie, trzydziestodwulatek roztaczał wokół siebie aurę światowości i dekadencji. Nie pasował do świata, w jakim na co dzień obracał się Starr - tak, jak i Bright nie odnalazłby się w rzeczywistości blondyna; otoczenie kucharza było niedbałe i szybkie, brudne w sposób, jakiego ktoś pokroju Blackallera pewnie nie byłby w stanie zdzierżyć. Nawet bałagan robiony przez Sabato sprawiał wrażenie, jakby ktoś planował go i przemyślał - tworząc ostatecznie urokliwy, kontrolowany chaos, a nie zwyczajny burdel. Wydawało się jednak, że jakimś cudem, przynajmniej póki co, dwóm mężczyznom udało się znaleźć parę punktów stycznych. Nawet, jeśli miały się one sprowadzać wyłącznie do rozmów o ziołowych naklejkach na sen, i wspomnieniu tłuczonych ziemniaków z dzieciństwa.
- Jeśli się odważę - Zapowiedział względem pierwszego z otrzymanych od Sabato drobiazgów, kiedy zbliżali się do wirtualnej projekcji dzieł Turrella - To następnym razem dam ci znać, jak poszło.

Krwistym kształtom Bright poświęcił znacznie mniej czasu niż napotkanemu w mniejszej kuchni, kwiatowemu truchłu - pięknym, ale martwym już roślinom zapełniającym obszar przynależący do zlewu. Wyglądały na porzucone w pół ruchu; Bright domyślał się, że swoją wizytą mógł oderwać Blackallera od poświęcania kosaćcom i mieczykom należnej im uwagi. Z podobną manierą, z jaką niedawno Sabato popatrywał na jego własne dłonie, teraz to Bright przyjrzał się jego rękom. Skinął leciutko głową, bardziej do siebie niż do drugiego mężczyzny. Trzydziestodwuletnie palce rzeczywiście sprawiały wrażenie, jakby stworzono je do takich właśnie czynności: dekapitacji drogich, dostarczonych mu na próg roślin, stroszenia ich listków tak, by odpowiednio prezentowały się w kryształach i porcelanie, przekładania i drapowania drogich tkanin, kosztowania najwykwintniejszych potraw.
Bright krótko zastanowił się, co on (plebejski, pragmatyczny, prosty) w ogóle tu - k u r w a - robi?, a także jak się tutaj, w pierwszej kolejności, znalazł? (odpowiedź na pierwsze z pytań przychodziła mu znacznie łatwiej: obwinić za wszystko szło Williama, który z jakiejś przyczyny uznał, że Bright nadaje się do usługiwania pracy dla jego zamożnych znajomych). Potem chrząknął, nie bez zaskoczenia mierząc wzrokiem darowaną mu przez Sabato kanapkę. Nie wiedział czego się po niej spodziewał (przegrzebek i estragonowej remulady?), ale informację, że pełnoziarniste kromki zawierają w sobie po prostu swojskiego indyka, przyjął z jakąś dozą ulgi. Przynajmniej nie musiał się zastanawiać, z jakim rodzajem drogiego, białego wina sparuje swój dzisiejszy lunch. Dobre sobie!

Przejął od Sabato torebkę z jedzeniem i podziękował mu krótko, ale szczerze. Zje, o ile nie zapomni - co, gdy już wpadał w wir zawodowego chaosu, przytrafiało mu się niestety dość często.
Intencji blondyna, natomiast, nie przeczuł - podobnie, jak nie domyślił się rozważań Sabato odnośnie tego, czego mu w życiu brakuje (bliskości? może; Bright nie miał czasu na dywagacje nad takimi rzeczami). Dlatego też zamiast nadstawić się pod trzydziestodwuletnie ramię i zamknąć sylwetkę mężczyzny w objęciu, wyciągnął do niego rękę, a powierzoną mu dłoń uścisnął krótko, choć z pewną porcją sympatii wyczuwalną w dotyku.

A potem wyszedł: z kanapką od nowego pracodawcy i, obejrzawszy się przez ramię na to rosłe, trochę pretensjonalne, ale i niezaprzeczalnie imponujące domostwo, z myślą, że to będzie ciekawe zlecenie.

(zt)

Sabato Blackaller

ambitny krab
harper, czemu?
ODPOWIEDZ