głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Następnego dnia, gdy emocje opadły a mężczyzna wrócił na tor codzienności przyszło mu do głowy; iż umawianie się z kobietą, która wykradła mu list mógł nie należeć do najbardziej błyskotliwych spośród jego pomysłów. Każdy normalny człowiek natychmiastowo skonfrontowałby się ze złodziejką poczty i zakończył aferę tam gdzie się ona zaczęła - przy skrzynkach. Niestety, Albert nie posiadał numeru telefonu kobiety, więc rozmówienie się oraz odwołanie spotkania nie wchodziło w grę. Wychodząc z uniwersytetu szatyn rozmyślał czy nie zostanie przypadkiem wystawiony do wiatru. Było to najbardziej prawdopodobne ze wszystkich scenariuszy jakie podsyłała mu wyobraźnia. Z drugiej strony perspektywa wystawienia dziewczyny zdawała się jeszcze paskudniejsza. Gentleman w Sternie nie mógł pozwolić, aby piękność poczuła się odrzucona - szczególnie, skoro za zaproszeniem na kolację rzeczywiście kryło się coś dziecinnego. Odrobinę znudzenia, chęć zażartowania.
Nastrój zmienił się w profesorze podczas zapinania guzików czarnej koszuli. Prędko dopiął ostatni, złapał za dzwoniący telefon i z przymarszczonymi brwiami odebrał. Zwykle nie odbierał od numerów prywatnych i dopiero słysząc w słuchawce zachrypnięty, męski głos zdał sobie sprawę; że liczył na usłyszenie nieznajomej. Tylko skąd miałaby mieć jego numer? Ostatnimi czasy Alby kompletnie tracił głowę i umiejętność logicznego myślenia.
Tajemniczym dzwoniącym był notariusz - zmartwiony, gdyż wciąż nie otrzymał potwierdzenia odbioru ważnego dokumentu. - Nie, nic do mnie nie doszło. - przyciskając komórkę do policzka, Stern obserwował własne odbicie w nieco przybrudzonym lustrze. W błękicie wielkich oczu czaiła się ostrożność. - Co niby miało...Ohh...Co?? - zamarł w niedowierzaniu. Do niedawna dosyć rozpogodzone oblicze teraz spowiła mgła dezorientacji i zacięcia. Zachrypnięty oficjel wypluwał z siebie zadziwiające ilości informacji o rzeczach o których socjolog nie spodziewał się usłyszeć. Testamencie, ostatniej woli Roberta, jego niepocieszonej rodzinie, kopii testamentu i zaproszeniu do gabinetu notarialnego celem dopełnienia nieprzyjemnych formalności. - Kilka podpisów i zostanie Pan właścicielem wspaniałego miejsca! - wspaniałego? Jeżeli to to samo miejsce o którego świetności Bert rozprawiał podczas gorączkowych rozgrywek w Bingo - pub zapewne lata wspaniałości miał za sobą. Od dawna nie był otwarty, niemniej Robert podtrzymywał kaganek marzenia o powrocie złotych dni jego 'najwspanialszego dziecka'. Określenie wyjaśniające jego nieistniejące kontakty z rodziną, huh?
Od razu po telefonie Albert zszedł do poczty. Trzykrotnie przejrzał jej zawartość, uważnie powyrzucał stare ulotki. Nic. Właśnie wtedy go tknęło. Wtedy, niczym w filmach akcji, przeszła mu przez wspomnienia ulotna migawka - pojedyncze zerknięcie rzucone na kopertę; kiedy nieznajoma wrzucała ją sobie do torby. Był tam czerwony niczym żarówka, prostokątny stempel. - Cholera! - szatyn otrzymał nową motywację do przyjazdu do The Prawns.
Jadąc autem czuł jak wzbierają się w nim sprzeczne emocje. Wciąż nie wiedział kim kobieta była. Córką? Nie, za młoda. Wnuczką? Prawnuczką? Kuzynką-kuzyna z Meksyku? Domyślał się, że usiłowała uniemożliwić mu zdobycie baru... którego z początku nawet nie chciał! Im dłużej jechał tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że kimkolwiek była - nie zasługiwała na litość, na prawdę, na szczerość i uczciwość.
21:34 Z samochodu wysiadł jako Steven i również w taki stevenowski, lekko szelmowski uśmieszek ubrał wargi widząc po drugiej stronie. Dopiero nadeszła z prawej strony. Wyglądało to tak jakby się wahała. - Łajza. - czy to babsko (tak, powrotnie status babska) naprawdę zapomniało o podstawowych zobowiązaniach prawnych? Myślała, że zabierze mu list poświadczający otrzymanie nieruchomości i odpłynie w siną dal... Mogła. A jednak, przyszła. Dlaczego? To pytanie wybiło go z rytmu. Nawet potknął się o krawężnik i swoją nieuwagą i pokracznym Whoops zwrócił na siebie jej uwagę. Obróciła się ku niemu. Babsko się odstrzeliło. Niemalże nie wyglądała jak babsko.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
003.
second meeting
{outfit}
List, który wczorajszego wieczora ukradła odebrała - znalazł swoje miejsce nad kominkiem; przechadzając się kilka razy obok niego szatynkę doskwierała nieokiełznana ochota, aby go otworzyć. Była to jednak (ku zaskoczeniu!) prywatna korespondencja, a tego prawa zamierzała tym razem nie złamać. Wiedziała, że aby cały ten galimatias, jakiego dopuściła się pod namową rodziny - nie mógł wyjść na światło dzienne. Dokument powinien zaginąć w „nieodgadnionych okolicznościach” - a Beardsley została zobowiązana, aby go spalić; jednak nadal tam tkwił - niekiedy czuła jakby na nią patrzył. Poczucie winy nie sprzyjało, przez moment nawet kobieta zastanawiała się, czy nie powrócić do „miejsca zbrodni” aby go zwróci.
Dany pomysł od razu wyswobodziła Verie jej matka, skoro nikt się nie zorientował (nie przyznała się do istnienia tajemniczego sąsiada, który złapał ją „na gorącym uczynku”) - ani tym bardziej nie kontaktował się odnośnie zagubionej korespondencji, to wystarczyło siedzieć cicho i świętować, że z taką łatwością się z tego wywinęli.
Niestety, przeczucia Reverie były zupełnie inne, mężczyzna poznany na klatce schodowej zbyt mocno utkwił w kobiecej głowie - w żadnym przypadku nie były to pozytywne myśli, a raczej obawa, że stanie się powodem przez który cały misterny plan runie.
Miała nie przyjeżdżać. Myślała o tym. Nie wiedział kim jest, skłamała - nieważne, że Lorne Bay było małe, nie znalazłby jej - (chyba że szukałby nowego lokum, wtedy szyld z twarzą Beadsley rzuciłby mu się w oczy); chyba, że już go widział? A wtedy wiedział, że kłamie - irytacja w dziewczynie narastała. Wszystko co wydarzyło się od wczoraj z wręcz namacalną siłą kłębiło się w jej głowie.
Nakładając na swe drobne ciało, małą - dość obcisłą czarną sukienkę, w międzyczasie zerknęła do torebki - wzrokiem odnajdując gaz pieprzowy. Istne szaleństwo; gdyby chciał ją zaatakować, zapewne wybrałby mniej ustroje miejsce - niż restauracja, oczywiście to ona ostatecznie zadecydowała - jednak co jeśli ją zmanipulował?
Dojeżdżając do The Prawn Star - spojrzeniem zerknęła na zegar znajdujący się obok kierownicy - 21:27; miała jeszcze czas by uciec. Z głębokim westchnięciem oraz ściągnięciem białych adidas'ów - aby zastąpić je dość wysokimi szpilkami (nie umiała kierować w innych butach) ostatecznie wysiadła z pojazdu, a swoje klucze podając chłopczykowi (pewnie miał z siedemnaście lat) z napisem na koszulce - valet parking - by po jego zniknięciu oprzeć się o jedną ze ścian z papierosem w dłoni oczekując na towarzysza.
Siedem minut. Tyle zajęło by odnaleźć Steven'a wzrokiem - automatycznie twarz Verie przybrała minę znudzonej. - Spóźniłeś się. - wytykanie błędów było nieodłączną cechą przyjmowaną przez szefów - i choć nauczyła ją tego praca, Reverie naprawdę nienawidziła tracić czasu. Ciemne tęczówki przemknęły po ciele mężczyzny, fuck, wyglądał dobrze by powrócić do jego oczu. - Miejmy to za sobą. - stwierdziła odwracając się na piecie, palcami pstrykając by końcówka papierosa odleciała kilka metrów - a sama weszła na samą górę schodów - by zaraz znaleźć się wewnątrz restauracji.
Dostrzegający ich kelner (prawdopodobnie kojarzący choćby jednego z nich) po przywitaniu od razu poprowadził do stolika. Usiedli. - Tłoczno dziś. - mruknęła, na moment rozglądając się wokół - w nadziei odnalezienia znajomej twarzy, skoro Steve planował ją zamordować - warto było mieć opcję ucieczki. Karty menu, zostały podane na stół - przysunęła jedną bliżej siebie. - Czym się zajmujesz? - rzuciła, gdy otworzyła pierwszą stronę, nadal starała się udawać, że cała ta sytuacja nie jest wcale dziwna - a ona nie została przymuszona do przebywania w tym otoczeniu.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Spóźniłeś się,. Ty, natomiast, starasz się perfidnie zabrać fortunę biednego staruszka; któremu nie miał kto dupska podcierać, gdy istniała taka potrzeba... Zerknąwszy na stary mechanizm obejmujący mu skórzanym paskiem nadgarstek (owszem, wciąż go nosił - zegarek pozostawiony na przechowanie przez gnijącego w pierdlu ojca) naraz przesunął po twarzy kobiety nieco przymrużone oczy. Wskazówka wcale nie wskazywała siedem kresek po umówionym czasie. Czyżby miał do czynienia z chorobliwy, notorycznym kłamcą? - Czarująca. - mruknął pod nosem wpatrując się w plecy Carrie; kiedy ta ruszyła do środka restauracji. Zachowywała się nieco inaczej niż za pierwszym razem. Owszem, wtedy również sprawiała aroganckie wrażenie; aczkolwiek aktualnie biła wszelkie rekordy. Jeśli istniały konkurs na paskudne drugie wrażenie - z łatwością złapałaby miejsce na szczycie podium. Albo wcale nie była taka zła, ale Albert nie potrafił patrzeć na nią przez inny pryzmat niż oszustki i wyrodnej wnuczki.
Sprawa zrobiła się dla niego zbyt osobista. I nie chodziło wcale o chęć posiadania baru czy to dziecinne podkradanie dokumentów. Szczerze powiedziawszy szło o Roberta. Emeryt był mu najlepszym przyjacielem. Śmierć mężczyzny wciąż zalegała Sternowi na barkach niewidzialnym ciężarem. Brzydził się tego. Brzydził się nieobecności rodziny Roba w chwilach dla niego najtrudniejszych i tego jak wyrośli niczym grzyby po deszczu tuż po jego odejściu. A raczej grzyb. Piękny, ubrany w małą czarną grzyb. - W The Prawn zawsze jest tłoczno. - na dłuższy moment zapomniał o odgrywaniu swojej roli. Rozejrzał się dokoła, po czym posłał szatynce przeciągłe spojrzenie. Uważnie analizował jej buzię. Pewnie też zachowywał się nieco inaczej. Słaby z niego aktor, więc ani nie zdecydował się kim tak właściwie Steven jest ani nie przemyślał taktyki ani też nie umiał ukrywać delikatnej irytacji przemieszanej z zaciekawieniem.
Nie wyrywał się do łapania karty. Wiedział co zamówi. Nie odwiedzał tego miejsca po raz pierwszy. Szczęśliwie, nie należał również do stałych bywalców; więc żaden kelner nie powinien go rozpoznać ani też szef kuchni raczej nie wyjdzie zza parującego zaplecza, aby w filmowym geście wyrzucić przed siebie ramiona i zapewnić o swojej nieprzemijającej miłości. - Wykładam na uniwersytecie. - aż za bardzo się zapomniał. Dobrze, że swoją profesurę traktował jako główne zajęcia oraz źródło zarobków. Finalnie, nawet gdyby Carrie wiedziała o profesji Alby'ego - wykładowców po Lorne Bay kręciło się wielu! Z drugiej strony, jeżeli obnażyłby się jako opiekun bądź wolontariusz w domu spokojnej starości - teatrzyk prędko obróciłby się w proch. Cholera, niemożliwe; żeby wiedziała! Skoro nie wie jak wygląda - ma tylko jego imię i nazwisko. - Prawo rodzinne na wydziale resocjalizacji. A ty? - nie planując wchodzić jednak w szczegóły natychmiastowo odbił piłeczkę. - Przyznam, że zaskoczyłaś mnie swoim przyjściem. Nie wydawałaś się zainteresowana spotkaniem. Wyglądałaś jakbyś próbowała mnie spławić. - tym razem uśmiechnął się nieco i usiadł na krześle nieco wygodniej; prawe ramię opierając na oparciu. Błękitnymi ślepiami wodził po twarzy dziewczyny. Wewnętrzny chichot triumfował bo może wreszcie na coś przyda się podyplomówka z synergologii.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Czarująca.
Uśmiech kobiety zabłysnął porcelanowymi zębami - dobrze, że szedł z tyłu; dosłownie za nią, wolała nie ukazywać, iż dany komplement przypadł jej do gustu. Pozostawanie w roli znudzonej, zmuszonej - ofiary całego zajścia było według Revie najlepszym rozwiązaniem; bo choć okazja na spotkanie przydarzyła się przypadkiem - częściowo odczuwała pozytywne emocje wedle ich „potyczek słownych.”
Za osłoną wysokiego drągala hehehe mężczyzny musiało się kryć nieco więcej, niż jedynie zawziętość - pachniał wiedzą, w jasnych tęczówkach odnajdywała mądrość - a mimo to, nawet przez myśl jej nie przyszło - że on również odgrywa swój teatrzyk. - Nie bywam tu tak często. - właściwie to wcale, usłyszała o tej knajpie od pracownicy - dużo młodszej; dwudziestoletniej. Czasem ciężko, odnaleźć się w tym tabunie nieustannie zmieniających się ludzi; deweloperka nie jest dla wszystkich; stąd te przemijające twarze. W tym momencie nawet zastanowiła się, czy Laura - wysokie, niebieskookie dziewczę jeszcze odwiedza ich biuro - chyba nie; nie potrafiła nawet przypomnieć sobie jej twarzy - przykre, lecz chociaż jedno po sobie zostawiła, nazwę ciężką do zapomnienia „The Prawn Star.”
- Czyli jesteś Panem uczonym. - stwierdziła, przechylając łepetynę na bok - układ ciała Beardsley wskazywał typowo kobiece ułożenie - noga na nogę; podobnie były z krwistymi wargami, które wykonały charakterystyczny dźwięk dmuchania. - Cokolwiek o sobie zdradzasz, sprawia że umysł mi podpowiada, abym jak najszybciej stąd uciekła. - najpierw straż sąsiedzka, następnie prawo - co jeszcze Steven ukrywał? - Piszę felietony o modzie i nieudanych związkach w gazecie. - odpowiedziała bez wahania, uśmiechając się tym razem nieco szerzej - ewidentnie to przemyślała - a skoro była już Carrie; to dlaczego nie miałaby być Bradshaw? Stevie nie wyglądał jak mężczyzna, który w latach dziewięćdziesiątych zniecierpliwiony przesiadywał przed telewizorem na cowieczorny seans „Sex and the City.” Wierzyła, że nie słyszał ani o Samantha'cie, Charlotte czy Mirandzie - choć swoją drogą trochę przypominał „Mr Big'a.”
- To ja jestem zaskoczona brakiem tuzina funkcjonariuszy. - odpowiedziała, opadając plecami na oparcie krzesła. Dostrzegała te (wręcz mogłaby przysiąść, że namacalne spojrzenia); ale starała się ze wszystkich sił ukryć obawy przed tym - co one właściwie oznaczają. Owszem, mogła mu się spodobać (co byłoby jej na rękę, zważywszy na sytuację) - lecz za tą baczną obserwacją musiało kryć się o wiele więcej. Mężczyźni inaczej reagują na chęć podrywu (a ona miała ich w życiu sporo, więc wiedziała o czym mówi); wykładowca wpisywał się tym zachowaniem w książkowe cechy psychopaty - czasami przed snem lubiła sobie posłuchać kryminalnych podcastów.
- Może Twoja zawziętość mnie oczarowała. - mruknęła, tym razem sama spoglądając szatynowi prosto w tęczówki. - Może nie mogłam się oprzeć, aby tutaj nie przyjść. - łepetyna ponownie powędrowała na bok. - A może próbuję Cię rozgryźć, podobnie jak Ty mnie. - dodała, układając obie dłonie na stole - trochę jakby w czynie „wszystkie karty na stół.” - Zgadnij. - niespodziewanie podszedł do nich kelner.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Lekko uniósł brwi. - Jak większość z nas. - dyplom wyższej uczelni od dawna nie znaczył zbyt wiele. Co drugi człowiek posiadał naukowy tytuł, nie istniał w tym żaden prestiż. - Naprawdę? - z zaintrygowaniem przymarszczył czoło, w widoczny sposób oczekując od strony rozmówczyni elaborowania na temat. Skąd w niej taka niechęć do prawa czy porządku? Ah, no tak... Jesteś perfidną złodziejką. Na wargi bruneta wpełzł subtelny, niedoprecyzowany uśmiech. Nie zdawał się jednak wymuszony ani złośliwy. Kolejne, wypowiedziane przez kobietę zdania wprawiły Alby'ego w zmieszanie. - Jak Carrie Bradshaw... z serialu? - on nie oglądał, ale jego eks-małżonka owszem. - Okej, słuchaj... - tym razem zarówno po tonie głosu jak i mowie ciała widać było, że traci cierpliwość. Poprawiwszy się na krześle nieco nachylił się nad stołem i oparł lewym łokciem o blat. - Jeśli nie chcesz tutaj być możesz wyjść; ale nie wciskaj mi proszę równie naiwnego kitu. - nie wypowiadał się w gniewny czy kąśliwy sposób. Raczej nazywał rzeczy po imieniu.
Dopiero po dłuższej chwili zreflektował. Nie. Nie wypuści jej tak prędko. Chciał się odrobinę dowiedzieć, może w jakiś pokrętny sposób popastwić nad babą skoro wiedział na czym stoi a ona chwiała się oparta o iluzję. Wiedział też, że niedługo spotkają się na oficjalnym odczytaniu testamentu. Musiała być naprawdę zdesperowana, aby zapomnieć; iż notariusz wymaga potwierdzenia otrzymania pewnych dokumentów i sam dzwoni jeżeli odpowiednich podpisów nie dostanie. - Staram się nie kłamać. Obiecałem immunitet za spotkanie, więc... - kąciki ust podsunął ku górze. - No, chyba, że ktoś okłamuje mnie rzecz jasna. Carrie...? Może zaczniemy od nowa...? - prawa brew profesora poleciała ku górze. - Carrie czy...? Wyglądasz mi na... Esther. Albo Isoldę. - tutaj musiał zakończyć i dać moment kelnerowi. Zamówili co mieli zamówić, bez wnikania w niepotrzebne szczegóły, po czym z kieliszkiem wypełnionym czerwonym winem Albert wrócił do ich małej gierki.
- Mam zgadnąć dlaczego przyszłaś...? - oczy błysnęły mu delikatnymi iskierkami. Nie musiał się długo zastanawiać. - Ponieważ lubisz mieć wszystko pod kontrolą. A kiedy się wtedy pojawiłem stracilaś kontrolę. - przez kilka uderzeń przyspieszającego serca rozważał dalsze kroki. Wreszcie upił łyk alkoholu. - Rozmawiałem tego dnia z panem Sternem. Czekał na ważny list z sądu. Nie wiem co wtedy zabrałaś; ale nie jest to zagubiona poczta. - prędko uniósł ku górze wolną dłoń, jak gdyby w defensywnym geście. - Nie musisz się martwić. Nie powiedziałem mu o Tobie. Więc... skoro Cię kryje... Możesz przynajmniej być ze mną szczera. - dopił kieliszek i zaczął nalewać sobie następny. - I wyluzować. Wyglądasz jakbyś siedziała na kiju od szczotki. Nie jestem chyba taki straszny, co? - on może i nie, niemniej informacje jakie właśnie przekazał czyniły go odrobinę niebezpiecznym.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Odgłosy rozmów, obijających się o siebie talerzy - kręcący się w kółko kelnerzy; oraz śmiech dzieci przez krótki moment sprawił, że kobieta spoważniała - nie pamiętała kiedy ostatni raz była w tak tłocznym miejscu. Charles zabierał ją do wszelakiego typu restauracji - miejsc, które tętniły życiem. Nie chciała tego przyznać, lecz tęskniła za takimi momentami - gdy siedząc na przeciwko siebie śmieli się z niezbyt przyzwoitych żartów; opowiadali sobie niestworzone historię, czy przebywali tak zwyczajnie w milczeniu. Byli tą parą, która znajdowała się teraz trzy stoliki dalej - za plecami Stevena - na którą Verie co jakiś czas spoglądała z wyczuwalną zazdrością.
Jak jej życie tak nagle mogło się zmienić?
Maya - przez smukłe ciało Bearsdley przeszedł zimny dreszcz. Ten dzień nie skończy się dobrze. Nie mógł, nie w chwili gdy strata powróciła na pierwszy tor - właściwie zawsze na nim była, górowała nad umysłem szatynki - przezwyciężała wszystko to co było dobre. Nie chciała o tym myśleć, nie teraz - gdy „mityczny plan” wisiał na włosku - automatycznie poprawiła się na krześle, a ciemne spojrzenie powróciło do twarzy mężczyzny. - Nie chcę tu być. - odpowiedziała bez wahania, krzyżując ramiona na piersi - wciąż wydawała się spokojniejsza, choć zadziorność w tonie głosu nadal pozostała. - Ale Ty mnie nie puścisz. - przechyliła łepetynę na bok, wzrokiem wędrując poniżej - na odsłoniętą szyję towarzysza - widok zaciśniętej szczęki sugerował irytację.
Niestety nie znała się na prawie, nie miała pojęcia jak w rzeczywistości przebiegają wszystkie formalności dotyczące spadku, była pewna, że jeżeli Albert Stern nie zjawi się na odczytaniu dokumentów automatycznie zostaję z nich wykluczony - ewentualnie (kiedyś słyszała!) iż po dziesięciu latach sprawy się przedawniają, dlatego jeśli nie dowiedziałby się, że jest wzywany (pewnie kradłaby by wszystkie ponaglania) prawdopodobnie cały ten galimatias uszedłby jej płazem. Wierzyła (a przynajmniej tak wmawiała dziewczynie mama), że notariusze lub policja nie mają czasu poszukiwać spadkobierców - zważywszy iż posiadają tak wiele innych nierozwiązanych spraw.
- Starasz się, nie kłamać? A to kłamałeś wcześniej? - tym razem to brew Reverie pofalowała do góry, uwielbiała łapać za słówka, to był jeden z najgłówniejszych powodów kłótni z ex-mężem. - Możesz mówić mi jak chcesz. - stwierdziła, całkowicie dementując własne kłamstwo - a zarazem zagradzając drogę przeciwnikowi - na temat szerszych rozmyślań. - Ale Ty też nie jesteś Stevenem. - nie do końca była pewna, czy to prawda - Verie nie umiała czytać ludzi, jasne jak większość kobiet posiadała intuicję - lecz niestety nie wyczuwała przy nim tzw. „czerwonych flag.”
Czy to możliwe, że mógłby mieć dobre intencję? - Po co ta cała szopka? - wyrzuciła ostatecznie, wyciągając dłoń by długimi palcami chwycić butelkę, nalewając czerwone wino do kieliszka - chwilę później zamoczyła w nim własne usta. - Wydaję Ci się, że mnie przejrzałeś. - baczniejsze spojrzenie przemknęło przez buzię wykładowcy. - Dodałeś jedno do drugiego i bach! Masz swoją teorię. - klasnęła dłońmi, odkładając puste szkło na stolik. - Niczego nie ukradłam. - charakterystyczne przerzucenie włosów na prawą stronę, zrobiło się jej gorąco (nie tylko od alkoholu!) - Tak samo jak niczego Ci nie powiem. - dodała. - Na początku serio myślałam, że na mnie lecisz. - i może miałby szansę. - Lubię wysokich. - kąciki ust jej drgnęły, lecz nie w uśmiechu, a grymasie - zatopionym w z lekką odrazą. - Ile chcesz? - złapała za torebkę. - Jeżeli zaplanowałeś mnie szantażować, to przynajmniej powiedz cenę. Skończmy ten cyrk. - po zakończeniu zdania rzuciła książeczką czekową o blat.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Na pierwsze słowa mężczyzna wywrócił oczyma czując zniecierpliwienie. Doznał również satysfakcji i... rozczarowania jednocześnie. Satysfakcji, że miał rację - chociaż nie potrzeba eksperta od mowy ciała, aby odczytać co krzyczała postawa rozmówczyni. Rozczarowanie - ponieważ gdzieś w głębi duszy liczył na wyzwanie. Carrie okazywała się bardzo prosta do rozwiązania. Fałszywe imię, durnie wymyślona profesja. Wszystko sklejone na szybko. Trochę niczym praca domowa przepisana na kolanie. Dzieliły go sekundy od powiedzienia, iż owszem nie puści jej dopóki suka nie odda mu jego poczty i nie wytłumaczy sytuacji jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Niestety, siedząca przed nim zołza ani nie wyglądała na grzeczną ani na dziewczynkę.
Albert skłamałby mówiąc, iż dekolt sukienki absolutnie go nie dekoncentrował. - Tobie? Nie. W swoim długim życiu? Wyobraź sobie - tak. Zdarzyło mi się skłamać. - z nieco kwaśnym, nieco zawadiackim spojrzeniem przesunął oczyma po przechodzącej obok kelnerce. - Właśnie w tym problem. Chcę Ci mówić po imieniu. Twoim imieniu. - nieco nachyliwszy się nad stołem wbił świdrujący wzrok prosto w ślepia szatynki. A potem prychnął z rozbawieniem. - Jestem Stevenem. Nie miałem powodu, żeby nie mówić Ci prawdy. W końcu Stern to mój sąsiad, nie kochanek. Na dodatek często puszcza głośną muzykę a jego kot obsikał mi wycieraczkę. Nie kłamałbym dla niego. - powoli się rozkręcał. Wraz z niechęcią do nieznajomej odpadały od niego skrupuły.
Po co cała ta szopka? - Mnie pytasz? Ty to ją zaczęłaś. Od momentu spojrzenia na mnie na klatce schodowej. - ułamku sekund brzmiał i wyglądał jak małe, obrażone dziecko. Komentarzy dotyczących "lecenia na nią" nie skomentował bo o ile wydawała mu się naprawdę atrakcyjna przy pierwszy spotkaniu - po telefonu od notariusza utraciła cały swój urok.
Na ostatnie z wielu pytań pan Stern zaśmiał się lekko. Ostatecznie; gdy dotarło do niego, że dziewczyna nie żartuje wybałuszył jednak i tak duże już oczy. Niebieskie tęczówki ubrały autentyczne, niewymuszone zdziwienie. - Nie chcę Twoich pieniędzy. Zwariowałaś? - po prawdzie, serio oburzyły go takie wnioski. - Chce się upewnić, że nie popełniłem błędu puszczając Cię wolno. Chcę się upewnić, że nie ukradłaś tej cholernej poczty. A jeśli tak, to; że miałaś ku temu dobry powód... Nie wiem... Stern sprzedaje studentom kokę za uniwerkiem i zwinęłaś mu listę klientów... - czyżby dawał jej szansę? Ostatnią szansę na przyznanie się do winy...? Chyba tak. Chyba nawet miał jakieś ulotne nadzieje, iż wyspowiada się ze swojego grzeszku i będą mogli obgadać te sytuacje jak dorośli jeszcze przed odczytaniem testamentu.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Może i był uczonym; lecz tak naprawdę mało jeszcze wiedział.
Steven nie miał pojęcia, do czego mogą być zdolne kobiety, kobiety, które przyciska się do ściany. Verie czuła, jak powoli traci grunt pod nogami - jak cały misterny plan, za lada moment może wybuchnąć jej prosto w twarz. Pomimo to, nieustannie próbowała utrzymać się na powichrzeni, wciąż robiła „dobrą minę do złej gry” - wirowała w tym bagnie, bo wiedziała - że musi zwyciężyć.
Nawet jeżeli twarz mężczyzny była ubrana w całą nienawiść świata.
Nawet jeżeli nie wiedziała, że przez cały czas to on posiadał całą kontrolę nad sytuacją.
- Ja... - oczy nieustannie wpatrywały się w jego, nieco rozmazane krwiste usta wypuściły ciepły oddech. - Nie chcesz się w to pakować. - wydawać się mogło jakby próbowała go ochronić, sprawiała wrażenie, jakby wypowiedzenie tych słów było najstraszniejszą tajemnicą ludzkości. Uspakajała się, zadziorność jaka towarzyszyła jej i przy tym (i poprzednim) spotkaniu powoli zaczynała odlatywać. Reverie Beardsley zaczęła wchodzić w rolę. Rolę przebiegłej męczennicy. - Jeżeli teraz Ci powiem prawdę... - zaczęła nerwowo się rozglądając, niczym w poszukiwaniu niebezpieczeństwa - by po chwili zmarszczyć brwi i nachylić się do przodu. - On Cię może skrzywdzić. - szepnęła nieśmiało. - Albert Stern jest złym człowiekiem. Nie wiesz co mi zrobił... - stwierdziła, obiema dłońmi przesuwając po swej buzi - a ciało wykonało formę skulenia - pogoda automatycznie się w niej zmieniła, chciała - aby dostrzegł w niej strach. - może wtedy odpuści; może zostawi ją w spokoju i niczego nie wygada.
- Nie pochodzę z Lorne Bay. - mówiła to, co przychodziło szatynce do głowy, lecz wciąż w taki sposób aby cała nowa historia posiadała pewną składnię - tak aby uwierzył; tak aby zaczął jej współczuć. - Urodziłam się w Taree. - kolejna bujda, mało kto zna kogoś z Taree - rzucił jej się kiedyś w oczy dotyczący najmniej znanych miast Australii artykuł - nie przeczytała go nawet całego. - Poznaliśmy się na studiach, nic pomiędzy nami nie było, prócz przyjaźni. - dodała, nie miała zamiaru wciskać kitu na tej płaszczyźnie; poza tym nie wiedziała jak wygląda - to mogłoby utrudniać sprawę.
Co teraz?
Co mógł jej zrobić?

- Okradł mnie. - częściowo (zdaniem Verie i całej jej rodziny) była to prawda. - Na trzecim roku zamieszkaliśmy we trójkę... znaczy ja, Bertie i jego ówczesna dziewczyna Clara. - dobry pomysł; dobrze do historyjki dodać inną osobę, niczym Szwajcarię - jakby (choć wcale nie istniała) miała poświadczyć o prawdomówności kobiety. - Z dnia na dzień zabrał całe moje oszczędności i wyjechał. Nie wiedziałam, gdzie i po co. Calr'ze też zaginęło wiele rzeczy, ale to ja zostałam z niczym. Zgłosiłam sprawę na policję, szukali go latami. Jak możesz się spodziewać na darmo. Czy to możliwe, że człowiek może od tak rozpłynąć się w powietrzu? - rzuciła z ewidentną bezradnością, a do jej oczu zaczęły napływać łzy - jednak kilka lekcji aktorstwa zafundowanego z pensji ojca nie poszły na marne. - Ukradłam pocztę, aby upewnić się, że to na pewno on. Nie jestem złodziejką, a na pewno nie taką jak Alby... - dodała opuszkami palców przecierając mokrą od łez buzię. - Wydaję się silna, ale tak naprawdę jestem bezradna. - opuściła łepetynę i...

Kurtyna?
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Wpatrywał się w nią uważnie i chociaż przez jego twarz nie przemykała żadna emocja wewnętrznie mężczyzna toczył zacięty bój ze zwierzęcymi impulsami. Miał chęć zwyzywać dziewczynę, rzucić w nią kieliszkiem wypełnionym winem, krzyknąć niczym dzikie stworzenie. Był sfrustrowany, zmęczony i cała ekscytacja ze spotkania ulatywała z niego niczym z balonika w momencie w którym kobieta zaczęła niweczyć jego dobre imię. Teraz już nie miał jakichkolwiek wątpliwości - miał do czynienia z potworem. Szatynka nie była wyłącznie zwykłym kłamcą. Ona nie cofała się przed niczym. Nieobecna w życiu dziadka, chciwa na pieniądze, wredna oszustka. Partaczka na dodatek, ponieważ jej kłamstwa i na siłę wyciskane łzy absolutnie nie robiły wrażenia. Przynajmniej na osobie po socjologii oraz synergologii. Rysy twarzy Carrie z początku sprawiające wrażenie ładnych - w obliczu nowych okoliczności oraz świeżego zeznania zdawały się skrajnie brzydkie. Zupełnie jak gdyby jej osobowość, którą Alby dopisał na podstawie odegranego przedstawienia wyszła na zewnątrz i oszpeciła śliczną buzię. W pewnym momencie Stern nie umiał już udawać. Na jego obliczu pojawił się grymas zniesmaczenia oraz pogardy.
Po ostatnich słowach zapadła cisza. Ona odwracała wzrok, jej główka zwisała lekko w nieco przerysowany sposób. On wpatrywał się w nią jak w coś absolutnie odrażającego, ale również żałosnego. Po dłuższej pauzie Albert złapał za telefon komórkowy i opuścił go na blat stołu z lekkim trzaśnięciem. Równocześnie na stół wjechały zamówione dania. Kelner oddalił się równie prędko co się pojawił.
- Okej... stawię sprawę bardzo jasno. - wreszcie milczenie przeciął poważny głos. Już nie rozbawiony, zaciekawiony czy muśnięty odrobiną uprzejmości. Ton był rzeczowy, niemalże pozbawiony emocji. Alby wiedział, że jest górą. Że kamery przed restauracją prawdopodobnie zarejestrowały tablice rejestracyjne jej wozu (bo raczej nie wyglądała na kobitkę; która korzysta z taksówki). Że kradzież została upamiętniona na taśmie. Że notariusz zapewne ma dostęp do jej danych... Mimo wszystko nie czuł się z tym lepiej. Nie umiał tego zrozumieć i brzydził się zachowaniem rozmówczyni. Nade wszystko po jego głowie odbijało się pytanie: Jak tak można? Obserwował przelatujące mu pędem wspomnienia schorowanego, uśmiechniętego dziadka; którego nikt nie odwiedzał. Jak tak można? - Chciałem dojść do porozumienia, ale najwyraźniej nie jesteś nim zainteresowana. Dam Ci ostatnią szansę. Powiesz mi prawdę albo dzwonię na policję. - nie powiedział wprost, iż jest Albertem. Niby nie odkrył swojej tożsamości, niemniej zaciętość z jaką się w nią wpatrywał oraz wściekłość w spojrzeniu mówiła znacznie więcej niż powinny.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Była pewna, że się złapał. Poniekąd kobiece łzy - uspakajają mężczyzn, sprawiają, że łagodnieją (a przynajmniej w żeńskim świecie istniały takie teorie) - może stąd pojawił się w jej głowie ten absurdalny pomysł. Ciężko byłoby to teraz stwierdzić, lecz Verie uwielbiała wygrywać - dobrze z niej czytał; absolutnie musiała kontrolować wszystkie sytuację - dlatego zmyślała, kręciła - wygadywała bzdury o człowieku, z którym nigdy nie miała styczności, a którego nazwisko niespodziewanie pojawiło się na samym końcu sądowego listu.
Nie wiedziała kim jest, co robi - czym się zajmuję, i dlaczego stał się tak ważną osobą w życiu Boba, iż staruszek przepisał mu część swojego dziedzictwa. Z jednej strony, może powinna się dowiedzieć - bardziej poszperać, odnaleźć mężczyznę i jak człowiek z człowiekiem przeprowadzić szczerą rozmowę - uszanować decyzję dziadka i postarać się poprowadzić wspólnie bar. Poszła drugą drogą - przymuszona (zmanipulowana?) przez matkę zadziałała odwrotnie. Od razu na wojnę - bez żadnego zawahania. Na świecie jest tyle oszustów (rodzina Beardsley prowadząca trzy firmy jednocześnie sporo o tym wiedziała) - krętaczy, zmuszających emerytów to wielu wyrzeczeń - skąd wiadomo, czy Albert Stern nie był jednym z nich? Obślizgły, wyuzdany szczur manipulant; tu nie chodziło głównie o pieniądze (czyżby?), a o strach dopuszczenia obcego do koryta.
Buzia od płaczu Reverie zbladła, wciąż przygnębiona - (ale nadal niepewna) starała się nie spoglądać w oczy mężczyzny - może ze wstydu, może z kwestii przesadzenia. Wcześniej nie potrafiła wyczytać z szatyna jakiegokolwiek położenia - tym bardziej teraz było to niemal niemożliwe.
  • Dopóki wszystko nie stało się przejrzyste.
Automatycznie wstała, gwałtowny ruch spowodował głośny huk przewracającego się za nią krzesła. Podobnie było z czarną sukienką, zahaczona o upadający przedmiot została rozcięta odkrywając przez to bardziej udo. Kilka gapiów na nich zerknęło - na zaledwie kilka sekund. To ją nie zatrzymało, tym razem to w spojrzeniu Beardsley wywoływała się wściekłość. - Nie. - z początku cichy szept, przemieniony w dezaprobatę. Od razu nie uwierzyła, lecz z każdą sekundą do umysłu szatynki wlatywały rozmyte wspomnienia. Zaczęła kojarzyć, powoli łączyła kropki i obraz, który z nich wynikał był odległy od zadowolenia. - Albert Stern. - w wypowiedzianym zdaniu brak było entuzjazmu. Kiwający został wykiwany. Przełknęła głośno ślinę. - Nie. - wzrokiem z utęsknieniem powędrowała na dzielące ją od ucieczki drzwi.
Złapała za torbę - co ona wygadywała? Jednocześnie była wściekła, rozżalona i zawstydzona. - Od kiedy wiesz? - nie usiadła, nie miała zamiaru - jedyne o czym myślała, to aby w tej chwili się stąd ulotnić.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Wywrócił oczyma, gdy zaczęła zachowywać się niczym dramatyczna ofiara napadu bądź co najmniej kompletnego buractwa. Nie podobało mu się to. W podobnych sytuacjach zawsze kobieta wydawała się biedną, poruszoną osobą; którą należy pocieszyć. Mężczyznę doprowadzało się do porządku, zarzucało jakieś nieistniejące zaniedbanie. Świadectwem słuszności owych prędkich rozważań, które przeszły Albertowi przez myśl mogły być dwie pary ciekawskich oczu nagle zainteresowanych nie sobą nawzajem a stojącą przy stoliku Carrie. Chłopak siedzący ze swoją dziewczyną łypnął nawet na Sterna jak gdyby z góry zakładając, że jeśli istnieje problem - źródłem tego problemu bez dwóch zdań musi być facet. Zapewnianie, iż wszystko gra nie miało sensu i wyłącznie pogłębiłoby cień wątpliwości co do dobrych intencji Alby'ego. Dlatego też zdecydował się on zignorować wybryk rozmówczyni. Jeśli zachowa spokój i stoicyzm - ona zacznie sprawiać wrażenie niepoczytalnej wariatki.
- O czym? O skradzionej poczcie? Od początku. O zawartości listu, który mi świstnęłaś? Od dziś. Przed naszym spotkaniem odebrałem telefon od notariusza... - mówił wyważonym, stanowczym tonem. Nie zmieniał nasilenia głosu, więc nie wydawało się jak gdyby usiłował zwrócił na siebie uwagę lub podkreślić jakieś konkretne słowa celem manipulacji opiniami publiki. Równocześnie był świadom uwagi z jaką para ciekawskich zakochanych wsłuchiwała się w jego słowa. Z każdym następującym po sobie zdaniem chłopak (do niedawna tak skory do ewentualnego skoku w obronie Beardsley) rozluźniał spięte mięśnie. Hasło: notariusz uniosło mu brwi do góry. Wymownie zerknął na ukochaną. - Nie był zachwycony brakiem kontaktu ze mną. Nie powiedziałem mu o naszym spotkaniu. Powinienem? Robert by tego nie chciał. Tak sądzę. - ledwo zauważalnie, Stern zerknął na stojące po drugiej stronie stołu krzesło tym samym dając Revie do zrozumienia - lepiej dla niej, jeżeli usiądzie.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Oddech przyspieszał - bicie serca jawiło się w podobnym zakresie.
Cały plan wymykał się z pod kontroli. Pierwsze sekundy były najgorsze, wydawało się jej iż się dusi - nie mogła nigdzie odnaleźć ukojenia. Dostrzegając przenikliwe spojrzenie mężczyzny, odnosiła wrażenie że właśnie scenariusz odnalazł swój koniec. Nienawidziła być stawiana pod lupą - obserwowana, a przy tym oceniana - lecz sama znalazła się w tej sytuacji, gnała po swoje niczym nieustraszona niedźwiedzica na polu walki. Ona kontra on; morał nie kończył się jak go sobie ustaliła.
Czy istniał „plan B?”
Spoważniała, pierwsze emocje powoli upadały - skoro zza drzwiami nie wybiegło kilka uzbrojonych funkcjonariuszy, to oznaczało - że mówił prawdą. Miała jeszcze szansę - wzrok wcześniej skupiony na drzwiach z powrotem powędrował na towarzysza. Z uporem posłusznie usiadła, przez kilka sekund świdrując spojrzeniem po twarzy Sterna. - Bawiły Cię moje kłamstwa? - rozerwana sukienka wciąż odkrywała więcej ciała, przez co palce Verie dość mocno zaciskały się na jej materiale. Nigdy nie wstydziła się własnej nagości, znała swoją wartość - lecz w zaistniałej sytuacji, zdawała sobie sprawę, iż zaprezentowanie się w takiej okazałości - w niczym by jej nie pomogło. Albert Stern nie był tym typem mężczyzny.
- Skąd możesz wiedzieć, czego chciałby Robert? - zirytowała się, prawa dłoń uwolniona od materiału ponownie chwyciła za niedopity kieliszek - by po chwili ustami go wykończyć. Gwałtownie odstawiła naczynie. - Znałeś go może z pięć minut. - stwierdziła, zarzucając nogę na nogę, a plecami opadając na oparcie krzesła. Czekoladowe tęczówki tym razem obsesyjnie lustrowały twarzy wykładowcy - sama zaś zmarszczyła brwi. - Nagle stałeś się powiernikiem jego sekretów, myśli... - nerwowo przygryzła dolną wargę. - I majątku? - zaczęła charakterystycznie machać nóżką, oczy znowu przemknęły po sali. Nie czuła się dobrze, nie przy nim.
- Wytłumacz mi, proszę... - mruknęła, by zaraz automatycznie się przysunąć. Łokcie oparła o stolik, a głowę na dłoniach. - Co takiego w sobie ma Albert Stern? Jakim cudem udało mu się przekonać staruszka do przepisania mu połowę majątku? - nadal uważała, że ich okrada - iż o wszystkim doskonale wiedział. Dzięki swoim metodom i studiom przechytrzył siedemdziesięciopięcioletniego zsiwiałego mężczyznę, bo to niemożliwe aby Bob to zrobił - nie oddałby swojego dziedzictwa obcemu człowiekowi. Nie, nie, nie. Prawda? - Skoro już postanowiliśmy rozmawiać bez prawników, wyjaw mi swój czar. - trochę flirt, trochę próba podbudowania bruneta - a również odrobina włączenia w rozmowę kolejnego planu - który zdążyła wymyślić trzy sekundy temu.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
ODPOWIEDZ