Korektor map morskich — Port
33 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Trochę romantyk, trochę buntownik. Trochę zabawny, trochę maruda. Trochę nadpobudliwy, a trochę leniuch.
Miłość do zwierząt była w nim chyba od zawsze. Gdyby tylko przy narodzinach miał trochę rozumu to pewnie powiedziałby, że kochał je od urodzenia. Niestety, nie potrafił tego stwierdzić, ale uważał, że przez całe czas, gdzieś w środku kiełkowało w nim uwielbienie do wszelkiego rodzaju stworzeń. Najpierw zaczął od ratowania dziwnych czerwonych robaków, mama opowiadała, że są pożyteczne to też zbierał je do słoika, by ich gatunek nie wymarł. Doprowadził tym samym do braku powietrza w tymże naczyniu i istoty te poumierały, a raczej udusiły się z braku dostępu do tlenu.
Axel nie przejął się tą porażką, więc poprosił rodziców o chomiki. Były nudne, to fakt, ale on jako mały chłopiec lubił wyciągać je z klatki, wkładać do samochodzików zdalnie sterowanych i imitować wyścig formuły 1. Posiadanie tych małych, uroczych zwierzątek zakończyło się ciążą jednego z nich i produkcją innych maluchów. Pierwszego malucha przypadkowo wrzucił do kosza na śmieci, a nim się zorientował to ojciec wyniósł worek do zsypu i było po Pulpecie. Kolejne dwa jakoś wychował, ale przy trzecim mu się znudziło i zapragnął czegoś innego i większego.
Takim oto sposobem w domu państwa Stone zaczęły pojawiać się psy różnego rodzaju, z różnych zakątków miasta. Zrobił z salonu schronisko dla potrzebujących czworonogów, a mama z tatą tylko kręcili głową. Nie mieli innego dziecka i często zgadzali się na wszystko co niezrozumiałe.
Rodzicom chyba nieco ulżyło w momencie kiedy Axel oznajmił, że wyjeżdża na studia i będzie zmuszony pożegnać rodzinny dom na rzecz akademika. Zwierzęta oddał w dobre ręce i wyjechał na prawie dekadę rzadko wpadając w swojskie strony.
Miłość do zwierząt odeszła trochę na dalszy plan, bo wkraczał w dorosłość i marzył o Europie. Mógł mówić o o tym przez cały czas, a znajomi tylko przewracali oczami, bo żadne z nich nie wierzyło, że to kiedyś się spełni. I mieli rację. Stone nie odwiedził Włoch, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii. Wrócił do Lorne Bay i ponownie zakiełkowało w nim to wielkie uwielbienie do każdej istoty. Po znajomości trochę wkręcił się w pomoc w stadninie i na razie mu to wystarczało. Ostatnio nawet poznał tam Ainsley. Mało ze sobą rozmawiali, ale gdy przychodziło im razem przebywać w jednym pomieszczeniu to odnosili się do siebie z należytym szacunkiem. Dzisiaj było tak samo, każde z nich robiło swoje tylko od czasu do czasu otwierając usta.
- Często tu bywasz? - Spytał, pierwszy się odzywając próbując przerwać ciszę. - Bo jakoś ciągle na siebie wpadamy. - Uśmiechnięty od ucha do ucha spojrzał na kobietę jednocześnie próbując przekonać jednego z koni do wyjścia na zewnątrz.

Ainsley Remington
olimpijka w jeździectwie — właścicielka ośrodka jeździeckiego — hodowca koni
33 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
dotychczasowa królowa świata, której niczym jakieś upiorne domino sypie się wszystko - od niej samej zaczynając, przez zdrowie i spektakularną karierę, po najważniejsze małżeństwo. mimo wszystko kocha dicka (za) bardzo i oddałaby wszystko, by znowu go nie stracić.

Trudno było uznać Ainsley za osobę w jakikolwiek sposób przeciętną i wcale na start nie wyrzucałaby listy swoich dokonań (mimo swojej wrodzonej, jak wiadomo, skromności) a raczej zestaw pewnych cech, które w przypadku większości społeczeństwa nie występują w takim czy innym układzie. W taki oto sposób mogła być jedną z najbardziej utytułowanych zawodniczek uprawiających jeździectwo, a przy tym po prostu nie lubić zwierząt. Nie, żeby była to jakaś spektakularna nienawiść zupełnie eliminująca owe z jej życia, ale nie było łatwo. Psów się bała, od kiedy przez jednego została pogryziona mając lat naście. Na koty miała uczulenie. Wszelkie gryzonie a także płazy czy gady wywoływały u niej obrzydzenie, a wszystkie robale i inne stawonogi były w stanie zafundować jej rychły atak paniki wynikający z jej arachnofobii. Jedynym wyjątkiem były więc konie, a było to na tyle dziwne, że ich obecność w jej życiu wiązała się z tym, że była regularnie gryziona, kopana i zrzucana z grzbietu, ale mimo to się nie zniechęciła a jej relacja z przedstawicielami tego gatunku trwała już blisko trzydzieści lat. Może zatem była to kwestia tego, że - jak mawiał jej ojcem - musi mieć jakiś dar, by te przeklęte zwierzęta rozumieć i czuć, a może - co nabyte z każdym jednym rokiem praktyki - jednak doświadczenia, którego w końcu nikt nie był w stanie jej odmówić?
Tak właściwie jednak nigdy takie myśli nie zawracały jej głowy. Szczerze mówiąc raczej nie zwykła mieć po prostu mieć czasu, by zawracać sobie interes aż takimi pierdołami - tak więc było i teraz. To był w końcu jeden z tych standardowych dni, które jej asystent nadal śmiał nazywać wolnymi (dobre sobie), a które wcale takie wolne nie były. Pobudka o 4:30 - za co jej mąż po dziś dzień zapewne odsądzał ją od czci i wiary, zjedzone na kolanie śniadanie, wyprawa do stadniny na trening trwający aż do momentu, kiedy w Australii zaczynało robić się za gorąco i przeniesienie się do klimatyzowanych wnętrz, gdzie do (zwykle późnego) popołudnia oddawała się biurokracji obejmującej swoim zasięgiem jakieś minimum trzy kontynenty.
Dziś jednak nawet wokół tego nie mogła zebrać myśli, a piekło - czytaj milion pięćset stopni w cieniu - jakie fundowała mieszkańcom Australijska aura, wcale niczego nie ułatwiał. Między Bogiem a prawdą to przecież jednak spędziła turaj połowę swojego życia i była przyzwyczajona, ale chyba zdążyła się już obyć, że w ostatnim czasie zaczynał toczyć ją jakiś mały kryzys (tak, dosłownie pewnie jedynie kryzysik) i jej tęsknota za Wyspami, a raczej faktem że jest tam właśnie z i m a to jedynie stadium przejściowe.
Nie mogła znaleźć sobie miejsca, więc w pewnym momencie porzuciła i papierologię, i wyruszyła na poszukiwanie odpowiednio zajmującego myśli zajęcia. Szybko więc zamieniła snucie się bez celu na czas poświęcony jednemu z koni... i najwyraźniej drugiej osobie, choć zdziwiona mina, gdy usłyszała głos blondyna, wyraźnie zdradzała, że raczej na konwersację to się nie pisała. Mimo wszystko szybko starała się ukryć ją pod lekkim uśmiechem z kategorii tych raczej ciepłych i odpowiedziała:
- Jak często? - urwała, bo wiedziała, że normalny człowiek popukałby się w głowę słysząc o tym, ile ona pracuje. - Codziennie. No dobrze, codziennie minus dni spędzone na wygnaniu w świecie. I c z a s e m na wagarach zarządzonych przez męża, ale co złego to nie ja - uśmiechnęła się rozbrajająco i zaśmiała do kompletu. - Ale w takim razie wychodzi na to, że jesteś osobą łypiącą na mój niepisany tytuł pracownika miesiąca? - rzuciła z taką powagą, jakby serio mogła mieć mu to za złe, zamiast tego jednak zaśmiała się głośniej. Nie była przecież taką ostatnią wiedźmą, prawda?
ODPOWIEDZ