stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
to live in a house that is haunted by the ghost of you and me?

Ralph Hawkins może i nie był człowiekiem słowa – z najprostszej przyczyny, z jakiej natura poszczędziła mu oratorskiej finezji, sprawiając jednocześnie, że ze słowami było mu raczej nie po drodze – ale nie znaczyło to jeszcze, że słów nie dotrzymywał. Wręcz przeciwnie, słowa trzymał zwykle zbyt blisko i zbyt głęboko w sobie, żeby móc nimi szastać na lewo i prawo; czasami sam się w nich zacietrzewiał (albo te słowa zacietrzewiały się w nim, nieważne), czasami zagryzał na nich zęby, czasami chował po kieszeniach albo gubił je w miejscach, w których kategorycznie nie powinien ich, w pierwszej kolejności, zostawiać.

Na przykład w myślach – mieszając to, o czym pamiętać trzeba było, ze złogami tego, co z pożytkiem dla siebie dawno powinien był puścić mimo uszu, tym bardziej, jeśli zawierały w sobie pewną niebezpieczną, sentymentalną wartość. Sentymentów należało się wystrzegać – tego uczyło życie na farmie, i tak brzmiało to skromne credo Hawkinsów. Słowa można było zostawić też na ciele; tymczasowo, jakimś wydyszanym oparem bardzo spontanicznej obietnicy, pochwały, przyjemności. Albo dosłowniej, dosadniej, fizycznie – jak ten jeden napis zrobiony gdzieś na przełomie roku zero-osiem i zero-dziewięć, zupełnie głupio, bo na złość; trochę barwnika wpuszczonego pod skórę wbrew upomnieniom, że to przecież na zawsze (ale nawet takie na zawsze brzmiało kiedyś inaczej – jak coś trwałego; jak coś, co dzieje się wbrew czy pomimo, a nie dopóki). W inicjałach, wydrapanych knypem w podeszwe albo skórze kowbojek.
Wreszcie – w sercu.

A z sercem – z tą biologicznie złożoną i skomplikowaną konstrukcją, sprawy najwidoczniej nigdy nie mogły mieć się tak po prostu. Po prostu można było się najeść, przespać albo odlać, ale od człowieka z krwi i kości wymagało się przecież czegoś więcej. Jakiejś upadlającej deklaracji człowieczeństwa.

Na przykład czuć. I tu już Ralph Hawkins zdawał się napotykać pierwszy problem, bo przez ostatnich sześć miesięcy, które w myślach nazywał powięzienną odwilżą, okazywało się, że czuł coraz więcej. To jedno. Inna sprawa, że w myśl powiedzenia, że nieszczęścia chodzą parami – okazywało się, że czuł też coraz bardziej – coraz mocniej; jakby dotychczas sparaliżowane nerwy znów zaczęły przewodzić impulsy i nagle przekonywał się, że nosi w sobie dużo więcej bólu i złości – prymitywnego kurewstwa, od którego zaczynał się każdy samozapłon – niż mógłby się tego spodziewać.

Najwidoczniej były jednak takie rzeczy, które potrzebowały czasu. W przeszłości tkwiły jak drzazgi, ale nie różniły się też od zwłok, które z dna wypłynęły wreszcie na powierzchnię, teraz dryfując sobie w kierunku Ralpha tak, żeby nie mógł odwrócić od nich spojrzenia.

Więc patrzył. Patrzył na twarz Davida Coopera i jednocześnie zastanawiał się, jak w twarz miałby spojrzeć Elijah. Powinien był z nim porozmawiać – wiedział, że tak. Na mocy jakiejś dawnej zażyłości, w której czuł się za chłopaka odpowiedzialny. A mimo to nad wyraz łatwo przyszło mu dać wiarę bełkotanym zawzięcie i odprawianym jak powtarzana do usranej śmierci mantra kłamstwom, którymi przekonywał samego siebie, że jego obecność w przekazywanej młodemu Cooperowi wieści byłaby pomyłką. Błędem. Nieporozumieniem. Że tym powinien zająć się ktokolwiek inny, tylko nie on.

A potem zaczęło go gryźć sumienie. To samo, którego istnienia zawzięcie się wypierał.

Elijah zaszedł od boku wolnym, trochę chybotliwym krokiem. Wbrew naręczu dowodów zbrodni, które niósł ze sobą, Al nie miał w czubie. Miał za to w nogach – cały dzień odkładającej się w mięśniach pracy. I w głowie – spory mętlik, z zarzewiem skoncentrowanym wokół nieboszczyka; trochę pytań; mało odpowiedzi.

Podarki, z jakimi przyszedł do blondyna, nie były jednak wyrazem troski. Tak uważał. A może były. Może w tej sytuacji nic już nie miało ani sensu, ani znaczenia. Na pewno; z racji towarzyszących im okoliczności Al i tak nie spodziewał się, żeby ktokolwiek miał ich dziś, z czegokolwiek, rozliczać – więc i on nie dzielił włosa na czworo, raz jeden zagryzając mocniej zęby, z dumą ledwie mieszczącą się w kieszeni i z przekonaniem, że – wyjątkowo – wolno mu na Elijah spojrzeć jak na tamtego regularnie poturbowanego dzieciaka, a nie faceta, z którym łączyła go bliskość tak intymna, że nawet ten nóż wbity sobie wzajemnie w plecy był w najlepszym wypadku kwestią jednej, pośpiesznie podjętej decyzji.

Brought you a little sumthin’. – Uniósł zwieszoną żałośnie butelkę taniej whisky – niby trzymał ją za szyję, a jakby za gardło; małym palcem do podarunku dociskał paczkę wymiętych fajek. – I mean, you look like you’ve already had enough, but hell – Odetchnął ciężko, tylko odraczając to, co nieuniknione. „Nieuniknione” zaczął więc od zajścia blondyna z prawej flanki. Zrobił co trzeba było – dostawił sobie krzesło i podsiadł je na wspak, z oparciem wżynającym się w klatkę piersiową i przerzucone przez nie ramiona. – ... I could use some company, you know. – Pociągnął nosem. Obydwoje wiedzieli, że to tylko połowiczna prawda i tylko połowiczne kłamstwo (i że Elijah każdego innego dnia nie byłby jego pierwszym wyborem; ale dziś był).
How d’you feel, huh? – W tamtej chwili musiał jeszcze łudzić się, że jeśli zapyta pierwszy, to sam jakimś psim swędem uniknie odpowiedzi. W innym wypadku musiałby przyznać się do wielu rzeczy, o których nie chciał nawet myśleć, a co dopiero zebrać się na odwagę, żeby ubrać je w słowa, a potem wypowiedzieć na głos.

Kiedyś często myślał o tym, jak to będzie. Śmierć Davida Coopera miała coś zmienić. Miała ich uwolnić; no i proszę – mogli wreszcie wziąć i udławić się tą swoją wolnością. Każdy na swój sposób, każdy inną jej pochodną.

Are you sure you don’t want to move the party inside? – Przekrzywił głowę, wiercąc podeszwą buta w drewnianej posadzce werandy.
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Elijah Cooper miał gadane. Był wyszczekany - co też nie raz słyszał, od ojca, od nauczycieli, od szeroko pojętych d o r o s ł y c h, wszak nie w ramach komplementu, wręcz przeciwnie - jako nieco obelżywe stwierdzenie faktu i przywołanie do porządku, a zarazem przypomnienie, by się zachowywał. Miał w gębie, nie w pięści, chociaż i tak zaczynał - zwykłą rozmowę, chociażby jak to nieporadne przyznanie się do winy własnych upodobań przed laty, tłumacząc się z tej niezręcznej przyłapanki na rodeo. Zaczynał też potyczkę słowną, zaczepkę czy przytyk, wymierzony w jakiś mniej lub bardziej czuły punkt. Pod adresem szkolnego byczka lub jakiegoś przypadkowego, barowego awanturnika. Słowa rzucał na wiatr, beztrosko wręcz, mówiąc często zbyt wiele, zbyt pochopnie, pod wpływem impulsu, co nie raz skutkowało wykwitem purpury pod okiem lub wymalowaniem warg czerwienią krwi, sączącej się z nosa. Prowokował, szczycąc się nie raz tymi swoimi pyskówkami i wykrzywiając usta w uśmiechu, który wręcz prosił się o zmazanie z jego twarzy celnie wymierzonym policzkiem, bądź pięścią. Może czasem Al go powstrzymał; jakimś zaciśnięciem palców na przegubie, karcącym spojrzeniem czy słowem, wymamrotanym pod nosem, które wydawało się zaraz tonąć w kuflu piwa.

Uzupełniali się. Tak różni, a zarazem wszystkie te za bardzo u jednego, idealnie wpasowywało się w te niewystarczająco drugiego. Może fakt, że mały Eli przyczepił się lata temu do starszego kolegi, trochę jak rzep do psiego ogona, a trochę jak sam pies - bezpański, szukający kogoś, kto regularnie wystawiałby miskę z ochłapem obiadu na ganek - może to wcale nie był przypadek, a jakieś przeznaczenie, coś, co musiało się wydarzyć. Czy w takim razie to wszystko, czego dorosły już Elijah był sprawcą również musiało dotknąć Hawkinsów, którzy zdawali się pokutować za tę pomoc, daną chłopakowi. Teraz, z bezpańskiego szczeniaka stał się jak ten podwórkowy pies, niekoniecznie poprawnie wychowany, którego nikt już za bardzo nie chciał, a zarazem nikt nie miał serca go porzucić, wywieźć w las, lub uśpić. Tkwił na farmie, tkwił w życiu Hawkinsów, nie potrafiąc odejść, jakby trzymany jakimś wyimaginowanym łańcuchem. Z każdym kolejnym tygodniem naciągał ich współczucie na swoje smutne, szczenięce oczy i upychał kolejne przewinienia jak trupy w szafie.

Teraz jednak mieli prawdziwego trupa. Takiego z mięsa, krwi i kości, znalezionego przy drodze przez jednego z sąsiadów. Takiego, obok którego każdy przechodził obojętnie, zakładając, że znów leży pijany. Świeżego trupa, bo zaledwie tydzień od całego zamieszania ze znalezieniem zwłok i pogrzebem. Trupa Davida Coopera, na którego śmierć nikt tak bardzo nie czekał, jak jego własny syn. Już będąc dzieckiem, wyobrażał sobie jak w końcu dorośnie i odpłaci mu się za tę całą krzywdę, wyrządzoną bezpodstawnie. Nie dorósł jednak nigdy, a i z wiekiem zaczął się obawiać, że jeśli dostanie tego moczymordę w swoje ręce, to już się nie zatrzyma. Dokona tego, czego jego ojciec nie zrobił, nie dokończył i odpłaci mu się raz, a porządnie - zostając ojcobójcą. Kiedyś byłby w stanie to zrobić. Teraz? Zapewne kilka kontr, rzucanych na oślep od pijanego sześćdziesięciolatka skończyłoby się nokautem. Nie mógł pozwolić sobie na zbyt wiele, z organizmem zatrutym wszelkimi używkami i skutecznie niedożywianym. Kokaina hamowała apetyt, a poranny zjazd bardzo sprawnie czyścił żołądek z tych wmuszanych w siebie kilku kęsów lunchu i jakiejś żałosnej kolacji, bo z tego rodzinnego, Hawkinsowego posiłku, kończącego dzień pracy, z suto zastawionym stołem i modlitwą, odmawianą przez Marcusa - uciekał, kiedy tylko mógł. Z poczucia winy, bo przecież miejsce przy stole już mu się nie należało, a częściowo też z braku apetytu.

Nie pojawił się na pogrzebie starego Coopera, dowiadując się uprzednio o wszystkim od Marcusa. Informacja przekazana z jakimś cieniem żalu, tym charakterystycznym pociągnięciem nosa i poklepaniem dłonią po ramieniu z wystającym obojczykiem. Nieporadny wyraz troski, skontrowany parsknięciem - z niedowierzania - urwanym w połowie i pyskówką, wypowiedzianą pod wpływem tych wszystkich niezrozumiałych dla niego samego emocji.

Why the fuck would I want to see his funeral? This man tried to kill me.
  • I just thought you should know.
Jakieś przeprosiny, wyburczane pod nosem przed opuszczeniem gabinetu i odpaleniem papierosa na zewnątrz. Odrzucona propozycja dnia wolnego, gdyby jednak zmienił zdanie. Na pogrzebie się nie pojawił, niezbyt skory do oglądania tej całej szopki i malowania tego przemocowego pijaka jako kochanego ojca i męża, jakby nikt nic nie wiedział. Jakby te kłamstwa, wypowiadane przez zebranych na uroczystości miałyby w jakikolwiek sposób zmienić przeszłość i zaleczyć te rany, które pozostały na sercu i psychice Elijah. Poszedł jednak na cmentarz. W jakimś naiwnym poszukiwaniu ukojenia, którego tam nie znalazł. Znalazł tam za to tanie, plastikowe wiązanki z tym generycznymi hasłami na ostatnie pożegnanie albo tym, które wyrażało żal rodziny, pierdolonemu ojcu i mężu. Jakby ktokolwiek o to młodego Coopera pytał. Bywał przy tym grobie - usypanej ziemi z tabliczką z nazwiskiem i datami, z tymi sztucznymi kwiatami, tak jak i sztuczną żałobą. Za każdym razem łudził się, że patrzenie na tę mogiłę jakoś mu pomoże, ukoi te niezaleczone rany i pozwoli mu się uwolnić chociaż od części własnej przeszłości. Nie pomagało. Nic nie dało też zerwanie tej syntetycznej wstęgi o żalu rodziny. A tym bardziej nie pomógł mu widok własnej matki, składającej tam kwiaty.

Miał wybór. Mógł zagłuszyć to poczucie obrzydzenia do własnej rodziny, wyprzec obraz Amelii, pochylającej się nad grobem z cholerną różą. Jej oczy, które go rozpoznały, oberwującego całą tę farsę z końca cmentarnej alejki. I tę żałosną próbę szukania wybaczenia, jakby nagle sobie o nim przypomniała, po piętnastu latach. Mógł jechać do Shadow, zakręcić się w towarzystwie, które bezpardonowo ciągnęło kokainę z blatów klubowych stolików. Mógł wpaść, utonąć w swoim słodkim zapomnieniu, jak to miał w zwyczaju ostatnimi czasy. Mógł też podjechać do najbliższego monopolowego, wygrzebać kilka pogniecionych banknotów z kieszeni i kupić małą, dwustumililitrową butelkę taniego bourbonu Jim Beam. A potem wrócić na farmę, jak ten zbity pies.

Nie chciał być sam.

Paradoskalnie nie chciał też towarzystwa, ale farma była przecież tym bezpiecznym miejscem, bez względu na okoliczności. To tutaj przecież uciekał, i tutaj znalazł schronienie, którego tego wieczoru wyjątkowo potrzebował. Usadził się na krześle, permanentnie ulokowanym na werandzie, rzucił prawie-pustą paczkę papierosów na metalowy, nieco podrdzewiały blat ogrodowego stolika, a butelkę otworzył, pociągając z niej łyka bez większych ceremoniałów. Palił, odgadzając pety w popielniczce, wśród tych innych niedopałków, które przypominały już cmentarną chryzantemę. I pił. Do stanu błogiego upojenia, aż był mu wszystko jedno. Do opróżnienia butelki. A co dalej? Zostało mu jeszcze kilka łyków, kiedy Al pojawił się - jakby znikąd - z dostawą alkoholu i papierosów. Nie powiedział nic, acz kącik ust drgnął mu ku górze w nieporadnym uśmiechu. Obserwował go, kiedy starszy usiadł okrakiem na krześle, jakby to oparcie miało pełnić rolę ukrytej tarczy przez zbytecznym zbliżeniem do tego zdrajcy. Uniósł brew, słysząc o jego doborze towarzystwa.
What, Miloud was busy? — prychnął i odruchowo wręcz powędrował wzrokiem w stronę stajni, i tego maleńkiego okienka, obejmowanego przez spad dachu. Miloud, bo już nie Lou, bez tej nuty czułości w głosie, w której zapisane było wspomnienie każdej z tych nocy, kiedy zostawiał to imię ciężkim, ciepłym oddechem na skórze chłopaka. Te noce już nie miały prawa bytu, skończyły się. Tak jak ten pokój nad stajnią nie był już jego, tak jak i Ralph, w jakiejś dziwnej zmianie nastroju spoufalał się teraz z chłopakiem. Zanim odpowiedział na pytanie o samopoczucie, którego tak szczerze nienawidził, dopił pozostałość słodkawego, palącego gardło alkoholu i odstawił pustą butelkę na stolik z metalicznym brzęknięciem. Jak miał się czuć? Całe życie wydawało mu się, że wraz z informacją i śmierci jego ojca poczuje spokój i ulgę. Zamiast tego miał poczucie niesprawiedliwości i głeboko skrywany gniew. I mętlik w głowie, nie tylko od alkoholu. Pokręcił głową i dopiero wtedy spojrzał w te zielono-miedziane oczy, w których, cholera, mógłby utonąć. Zupełnie jak w białym morzu kokainy.
Shit. Thought you can tell. — parsknął bez humoru, ale zreflektował się po chwili. Bronił się pyskówkami, jak zawsze zresztą, nie pozwalając sobie na chwilę słabości. Za bycie mięczakiem dostawało się przecież w pysk. Jak zranione zwierzę, które prędzej odgryzie palec, niż da sobie opatrzyć ranę. Tyle, że nie chciał, by Ralph go zostawiał. Bo przecież nie chciał być sam.…I saw my mother today. By his grave. — sięgnął po tą przyniesioną, wymiętą paczkę papierosów i poczęstował się jednym, kolejnym już tego wieczoru i zignorował zaproszenie do środka. Tutaj było mu dobrze, na tej werandzie, na której przesiadywał godzinami, byle tylko nie wracać do domu. Na której przyznał się Alowi do swojego zainteresowania chłopakami. Na tej, gdzie będąc ledwie-dorosłymi wypalali papierosy, gdzie latem wystawiali przepocone kowbojki po odpowiednio głośnych narzekaniach Mattie. Obydwie pary z inicjałami tego drugiego, wydrapane w geście przynależności, która miała być na zawsze. Cooperowi mogło wydawać się, że jego serce nadal należało do Hawkinsa, nie wziął jednak jak dotąd pod uwagę faktu, że przecież zaprzedał go dla prochów. Może tak naprawdę należał do swojego własnego uzależnienia.

Zmrużył oczy, zeszklone od alkoholu, a może i od przytłaczających go emocji, które nieskutecznie zagłuszał alkoholem.
How do you feel, tho? Now the fucker’s dead. — przyglądał mu się i szukał; jakiegoś gestu, drgnięcia warg, jakiegokolwiek znaku, że Ala to jeszcze obchodziło, że Eli był dla niego jeszcze na tyle ważny, by śmierć jego oprawcy wywołała jakiekolwiek emocje. Bo przecież o wszystkim dowiedział się od Marcusa, z Alem wycofanym z tematu, na bezpiecznej odległości chroniącego się przed rykoszetem wspomnień. — I thought I’d get relief. Or. i dunno, closure? Nothing like this happened. It’s fucked. — burknął jeszcze pod nosem, bo przecież jak zawsze, po alkoholu mówił znacznie więcej, niż by chciał.

Ralph Hawkins
death by overthinking
mvximov.
Jethro
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Nie. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, oparcie krzesła nie było dla Ralpha tarczą. Elijah mógł być kurwą (do tego kurwą obojga znaczeń), ale nie był trędowaty; Al natomiast – mając przed sobą widok tak kruchy i żałosny – nie sądził, żeby przed chłopakiem, w pierwszej kolejności, w ogóle musiał się bronić (zresztą, nawet jeśli, to chyba jednak martwiłby się o swoje plecy, a nie o zwyczajowo już wzniesioną przy nim gardę).
Maybe? I dunno, haven’t seen him for a while. But that doesn’t matter, does it? I am here now. With you, not with him – ciągnął możliwie jak najbardziej racjonalnym, wyrozumiałym tonem. Trochę płytko, ale tylko na tyle było go stać, żeby wszystkie swoje dotychczasowe impulsy trzymać na krótkiej smyczy – i nie dać się wciągnąć z Elijah w kolejną scysję, do których mieli tendencję się prowokować. Nie chciał z nim walczyć. Nie dzisiaj.
We can talk about him, if you want to, no biggie. But something tells me we already have a tad bit too much on our plate, huh? Yeah. – Stuknął obcasem o posadzkę; dobre deski dało się tu policzyć na palcach jednej dłoni – weranda na froncie domu cała była już albo spróchniała, albo zmurszała, albo spróchniała i zmurszała jednocześnie.

Jeszcze w tym samym czasie parsknął śmiechem – trochę gorzkim, ale głównie płaskim i suchym, i wyplutym z siebie w niedowierzającym uszom tonie.

Well, Elijah, you don’t look much worse than on an average day – mruknął, biczując blondyna wzrokiem. Ostrożnie otaksowywał każdy fragment jednocześnie znanego i obcego sobie ciała – cienkie, wiciowe nadgarstki, pierś wypłaszczona nieistniejącym mięśniem, kolana – od czasu do czasu poderwane pod stołem w manierze, która podpowiadałaby, że Elijah lada moment zacznie przed kimś uciekać – do tego buksujące, jakby do posadzki przyrastał jednak w sposób, w jaki czasami paraliżowały senne mary; wreszcie te blade, zapadnięte policzki – straszne, puste wnęki, które wyglądały tak, jakby przygotowywały się do podebrania opuszczanych przezeń spojrzeń (spojrzenie też miał inne – mniej żywe i wypłowiałe w barwie).

Nieważne jak bardzo zmieniły się ich relacje, Al rzadko kiedy unikał młodego Coopera samego w sobie – ostatnio przekonywał się, że w rzeczywistości unikał po prostu tego właśnie widoku, i że ten widok, zamiast tego, co powinien był z nim robić (a powinien był go złościć, powinien pozwolić Ralphowi na dobre pogrążyć się we własnej nienawiści), zaczynał go po prostu smucić.

I to, wiedział, zamiast ułatwiać sprawy, tylko je komplikowało, bo smutek czasami budził współczucie, współczucie – zrozumienie, a ostatnie, czego Hawkins chciał, to znaleźć w sobie litość dla Elijah – i wmówić sobie, że na nią zasługiwał.

I’ve always thought she was no less guilty than he was – przyznał. To były proste, nastoletnie myśli i proste, nastoletnie odruchy, uczucia, które nie potrafiły postawić sprawy w innym świetle, w szerszej perspektywie. Dla młodziutkiego w tamtym czasie Hawkinsa świat nadal nosił jakieś ostatnie znamiona zero-jedynkowości. I choć od zawsze uczono go, że świat jest raczej kombinatem szarości, a nie wyłącznie bieli i czerni, tak wszystko, co wiązało się z Elijah należało do pewnych skrajności; jeśli jego matka go nie broniła, to wyrządzała mu krzywdę – i tej krzywdy Al nie zamierzał stopniować ani usprawiedliwiać. Był zresztą nawet taki moment – teraz, tego wieczoru, kiedy chciał o nią zapytać – jak się czuje i jak sobie radzi, ale ostatecznie tylko ugryzł się w język. Chyba za bardzo chciał usłyszeć, że nie radzi sobie wcale. Tego jej życzył. – And I haven’t changed my mind. Not quite.

Pociągnął nosem. Chwilę się wahał, ale ostatecznie postanowił poczęstować się papierosem z przyniesionej ze sobą paczki – lufcik bletki zadaszył dłońmi nawet pomimo tego, że późnowiosenne powietrze – ta gorąca, duszna zawiesina – w zasadzie stało w miejscu.

How do I feel? – Zaciągnął się, wzruszył ramionami, za chwilę strącił popiół, niecałkiem trafiając do popielniczki. – Useless, I guess. I kinda wish he suffered more, you know? And I regret I didn't go to prison for beating the living shit out of him. But it is what it is. If wishes were horses, am I right? – Zakasłał sobie w pięść. – And now he’s dead, and once again the only favor he did, he did it himself. Jesus, what a selfish piece of shit.

Westchnął głęboko, chyba pierwszy raz świadomie śledząc zmiany zachodzące w mimice chłopaka. Pierwszy raz w tej rozmowie, ale być może także i pierwszy raz od ostatnich sześciu lat miesięcy. Zauważył więc spojrzenie Coopera – oczy zasnute łzawą, rozpaczliwą mgiełką, którym z jakiegoś powodu skłonny był uwierzyć. Nie wiedział dlaczego, ale wiedział, że skłamałby mówiąc, że to miejsce było mu obojętne. Że nic dla niego nie znaczyło. Wręcz przeciwnie, wiązało się ze wspomnieniami, które pomimo upływu czasu nadal wydawały się równie wyraźne, jeśli nie wyraźniejsze niż przed laty. Po prostu trochę urośli. Trochę się postarzali.

Trochę się zmienili.

Wyciągnął rękę po alkohol. Początkowo mógł mieć inne plany, ale powoli zaczynał przekonywać się, że nie ma na świecie takiej siły, która pozwoliłaby mu usiedzieć tu o suchym pysku. Upił łyk, ale ucisk w gardle nie zniknął – tym bardziej potrzebował na chwilę odbić spojrzeniem w inną stronę, utkwić je w ścielącej się ponad farmą, odległej ciemności.

I’m just glad it’s him and not you. – Gwint butelki na nowo zastąpił fajką wciśniętą w kącik ust. – Do you understand what I’m saying, El?
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Cooper nie miał w planach nikogo więcej krzywdzić poza samym sobą. W ramach pokuty za te ostatnie sześć, siedem lat, staczając się w swoją słodko-gorzką autodestrukcję pod tym właśnie pretekstem. Nawet na chwilę nie pomyślał, że przecież każda kolejna działka, każda noc z nieznajomym - czasem skutkująca wykwitem fioletu gdzieś na ciele, w przypominajce o chcianej przemocy - wreszcie każdy kilogram masy ciała, gubiony gdzieś po drodze, zupełnie nieplanowanie, to wszystko budowało owy obraz nędzy i rozpaczy, odbijając się rykoszetem na ludziach kiedyś mu bliskich. Mógł sobie wmawiać, że był jedyną ofiarą własnych poczynań, że nie miał nikogo bliskiego, bo tak przecież było łatwiej, skoro wypierał się Hawkinsów, to przecież nie mógł ich skrzywdzić, prawda? Nie słuchał też Lou Al-Attala, który jakiś czas temu próbował przemówić mu do rozsądku, z marnym skutkiem.

Arab był w tym momencie ostatnią osobą, o której Elijah chciałby rozmawiać. Na pewno nie z Alem. Były pytania, które chciałby zadać, jednak wiedział, że nie powinien tego tematu ruszać, nawet metrowym kijem, szturchając z bezpiecznej odległości, by w razie wypadku mieć pole do ucieczki. Wiedział, że mógłby usłyszeć coś, co już do reszty zniszczyłoby jego i tak już dogorywające serce. Bywał zaślepiony swoim nałogiem lub narkotykowym głodem, ale nie był ślepy.
No, I don’t wanna. – skrzywił się mimowolnie, marszcząc nos z jednej strony i pokręcił głową. Wolał nie wiedzieć, a tym bardziej nie zastanawiać się nad powodem tego dość nagłego ocieplenia relacji tej dwójki. Zresztą, ten pierwszy i jak na razie ostatni raz, kiedy poruszyli temat chłopaka, nie skończył się dobrze. Cooper powiedział wtedy za dużo, zbyt pochopnie wypluwając z siebie to, co leżało mu na sumieniu. Nie chciał tego teraz i przeczuwał, że Hawkins również nie pojawił się tu, by urządzić sobie kolejne zawody na docinki i wykrzykiwane żale do siebie nawzajem i całego świata.

Prychnął bez humoru i wywrócił oczami, odwracając wzrok od Ralpha w reakcji na jego jakże trafne spostrzeżenie.
Well then, I don’t feel much worse than on an average day. – kłamał. Jeżeli nie byłoby gorzej, niż normalnie, nikt by go tutaj nie zobaczył. W tym właśnie momencie bawiłby się w Shadow, jeżeli jego uciekanie w używki można było jeszcze nazwać zabawą. Może podrywałby kogoś, zupełnie bez zobowiązań, z jednym celem - by poczuć się chcianym, chociaż przez te kilka godzin i nad ranem wylądować z powrotem w swoim dołku z nienawiścią do samego siebie. Nie szukałby towarzystwa - nie tego przypadkowego, jednorazowego, nie siedziałby na werandzie domu, za ogrodzeniem, które zawsze wyznaczało mu tę granicę; cokolwiek by się nie działo, miał być tutaj przecież bezpieczny. Mimo wszystko. Jeszcze te pół roku temu miałby może nadzieję na chociażby krztę zrozumienia czy litości, teraz nie oczekiwał nic. Sama obecność mężczyzny i te przyniesione podarki wystarczyły. Nie musiał nawet nic mówić, wystarczyło, że był, siedział tu w tej swojej ralphowej manierze dosiadania krzeseł tył-naprzód.

She was. She hated me, making sure I knew how much I destroyed her life. As if it was my fault. – wzruszył ramionami i strzepnął popiół z papierosa. Kiedyś świat był dla nich obu znacznie prostszy, podzielony na dwie skrajności bez tych wszystkich szarości pomiędzy. Kiedyś Elijah żył swoim nastoletnim gniewem, posuwając się do osądów zbyt szybko i czasem bezmyślnie, z drugiej strony mając Ralpha, który przecież nigdy nie zrobił niczego złego, a te wszystkie szczeniackie wybryki były jedynie kwestią dorastania, pokręcenia głową przez dorosłych w akcie dezaprobaty i jakimś mruknięciem pod nosem, że chłopcy przecież tacy są. Brak reakcji ze strony jego własnej matki zawsze był dla niego znakiem, że zasługiwał na tę przemoc. To było jasne i proste. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, że może kiedyś nawet chciałaby powstrzymać swojego męża-moczymordę, ale zwyczajnie bała się oberwać. Nie zastanawiał się nad tym, dlaczego tak usilnie starała się trzymać fasadę dobrej matki przy ludziach, choć w domu sprawiała wrażenie obojętnej. Jeśli chociaż jedno z rodziców wydawało się trzeźwe i kochające zachowujące pozory przykładnego opiekuna, to tym łatwiej było zignorować problem. – Me neither. It’s funny, how one moment she’s laying fuckin’ roses on his grave and right after that she wants to apologise. For everything. As if she suddenly remembered about me after those fifteen-odd years. – mruknął z dozą niezadowolenia na sam absurd tej sytuacji. Miała tupet, musiała mieć, bo przecież jak inaczej przeżyłaby fakt, że na samą wiadomość o ślubie z tym pijakiem rodzina się jej wyparła? Cooper nie znał swoich dziadków, wujostwa czy jakiejkolwiek, dalszej rodziny. Im starszy był, tym bardziej rozumiał, dlaczego wszyscy trzymali się na dystans i urwali kontakt z obojgiem jego rodziców.

Na samą wzmiankę o więzieniu przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Mogli sobie gdybać, popijając whisky, ale wydawać by się mogło, że nieważne w jakim wszechświecie by się znaleźli - Ralph lądowałby w pierdlu przez Eliego. Bezpośrednio lub nie, może scenariusz, w którym Hawkins ubijał pijaczynę własnymi rękami przyniósłby jakiś rodzaj ulgi - bo przecież stary Cooper w imię karmy dostałby dokładnie to, czym raczył własnego syna przez lata, tak nie zmieniłoby to poczucia winy.
You’d still be there, though. – jakby to miało w czymkolwiek pomóc, kiedy winowajcą tych pięciu lat, których za morderstwo się nie dostawało, był on sam. Idąc za przekazem tej dziecięcej rymowanki - Elijah życzyłby sobie tylko więcej odwagi w tym szarym, dobijającym pokoju przesłuchań na miejskiej komendzie. Nie miał przecież gwarancji, że znajdą cokolwiek więcej, niż tytoń, a jednak spanikował i ładnie się psom wyspowiadał. Nie mógł teraz już tego zmienić. Mógł się tylko staczać we własnej beznadziei, tego wieczoru jednak wyjątkowo nie w samotności. Zgasił papierosa, dołączając go do tego małego cmentarzyska wypalonych petów.

Wziął butelkę od Ralpha i pociągnął z niej porządny łyk, nie odpowiadając z początku na jego pytanie. Może nie powinien już pić, skoro jedna butelka już stała opróżniona na blacie stolika. Z drugiej strony nie powinien robić w życiu wielu rzeczy, a jednak je wszystkie popełniał, znacznie gorsze zresztą, niż obalenie pół butelki trunku. Milczał jeszcze przez chwilę, patrząc na mężczyznę, po czym sam wbił spojrzenie w spróchniałe deski. Nie spodziewał się tego usłyszeć, przez te ostatnie lata przekonany, że samo cooperowe istnienie wzbudzało raczej gniew w mężczyźnie, a nie jakąś ulgę, czy w ogóle szczęście, że żył.
I get it. – mruknął, obracając korek od butelki w palcach, po czym westchnął. – But maybe- Maybe it should’ve been me. Ages ago. – nie spojrzał na niego. Nie szukał jakiejś litości, był zwyczajnie szczery, bo ostanimi czasy raz po raz łapał się na tej myśli, zrzucając winę na swój głód.

Ralph Hawkins
death by overthinking
mvximov.
Jethro
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Przytaknął, nie bez ulgi.

On także uważał, że to nie był czas na rozmowy o Miloudzie. Miał całe naręcze bardzo osobistych powodów, dla których temat chłopaka wolał póki co przemilczeć, czy chociaż odroczyć w czasie; obawiał się zresztą, że na wiele pytań sam nie znalazł jeszcze odpowiedzi (co znaczyłoby także, że ich szukał, oraz, że wieloma z nich sam zadręczał się, kiedy nikt nie patrzył). Jak to się stało, też nie wiedział – choćby chciał, nie zaprzeczyłby jednak, że z każdym dniem na Al-Attala zdawał się zerkać odrobinę inaczej. Cieplej.

Przede wszystkim jednak – w zachodzących tego wieczoru okolicznościach zamiast zważać na siebie, zważał na Coopera; to, że blondyn miał już dobrze w czubie to jedno – gorzej, że emocje z alkoholem rzadko kiedy stanowiły zgraną, bezproblemową parę i teraz Ralphowi zdarzało się zerkać na chłopaka, jak na roztykaną bombę. A z takimi należało obchodzić się ostrożnie.

Bardzo, bardzo ostrożnie.
Oh, did she? You know, try to apologise...? – Ustnik papierosa otaczał wargami lekko i kiedy mówił, popalana kątem fajka podrygiwała na brzegu ust; palił okazjonalnie, a okazje to miały do siebie, że raz było ich więcej, raz mniej – i to mniej właśnie sprawiało, że nigdy nie mógł przyzwyczaić płuc do rozsadzających je od środka kłębów wtłaczanego w nie dymu. Gęstą smużkę wypuścił nosem; wraz z nią myśl, że rozumiał Elijah – i Elijah powinien był zrozumieć jego, że na niektóre krzywdy nie pomagało zwykłe przepraszam – ale tym wnioskiem, uznał, wolał dziś nie dzielić się na głos. – Yeah, that's funny. – Cmoknął. I zamilkł.

Rzeczywiście, kilka kolejnych chwil spędził w ciszy. Milczał na jeden z tych niegroźnych sposobów – swoich sposobów, działających potem na korzyść słów; takie słowa, uprzednio odmilczane, zawsze zyskiwały na wartości, znaczeniu.

Probably – zgodził się wreszcie, potakująco wydąwszy dolną wargę. Musiał wychynąć się w bok, żeby niedopałek – śladem sposobu, w jaki przed chwilą zrobił to blondyn – wytarzać w popielniczce, a nie tuż pod podeszwą własnej kowbojki; dobitnie zdawał sobie sprawę z tego, że opuszki palców zajęły się brzydką, gorzkawą wonią nikotyny. Wzruszył ramionami. – But at least I’d be there for a better reason. – Pociągnął nosem. – It makes a difference, sometimes.

Zakasłał, przez chwilę poważnie rozważając, czy wyznanie chłopaka było prawdziwe, czy tylko się przesłyszał; konsternację bezwiednie zawarł tak w umarszczonych brwiach, jak i ogłupionym, pytającym spojrzeniu – pytało, choć nie miało chyba pewności o co.
Nie przesłyszał się. Potrząsnął głową.
Oh for fuck’s sake, now you're just talking shite – burknął, najchętniej gotów z każdej strony oprychać Coopera za snucie tych niebezpiecznie brzmiących bredni. – Ages ago? Jesus Christ, Eli, what are you talkin'bout? You were just a kid. You didn’t deserve anything – a n y t h i n g they’ve put you through. – Czuł, że przez blondyna przemawiały procenty, ale jednocześnie coś podpowiadało mu, że nie one jedyne ciągnęły go za rękę w strony, w jakie zapędzał się myślami – wprost nad rozmytą, bezdenną przepaść absurdalnego, zdaniem Ralpha, bełkotu.

Może nie powinien reagować, ale zareagował i tak; Eli miał i nie miał racji jednocześnie – to, że ostatnimi czasy, z oczywistych powodów, nie skakał z radości na jego widok, nie znaczyło jeszcze, że wolałby odwiedzać go na cmentarzu. Co on sobie w ogóle myślał? Dlaczego, do diabła, mu to mówił? Wychodzone, pozadzierane deski ganku ugięły się miękko pod znajomym ciężarem krótkiego, hawkinsowego kroku; musiał wstać, jak inaczej znalazłby się przed blondynem, w linię jego spojrzenia wkradając się pewnie. Przez chwilę stał tak, z szyją bardziej połaskotaną światłem wczepionej w strop, nagiej żarówki, niż z łopatkami. Tyle tylko, że to nie miało sensu – Al potrzebował widzieć Eliego, i potrzebował, żeby Eli go widział, więc przykucnął tuż przed nim.

O ludziach mówiło się czasem, że mogli rosnąć albo kurczyć się w oczach, jednak przypadek siedzącego naprzeciw mężczyzny był inny – zerkając na niego z pozycji, do której dobrowolnie sprowadzał się rzadko, bo poniżej jego spojrzenia – tak, że łatwo było Ralphowi pochwycić każdy jeden spuszczony przez Eliego wzrok i uszy położone po sobie – z tej perspektywy i na tle ganku, który czasem uginał się od współdzielonych przez nich wspomnień Eli tracił coś więcej, niż odrobinę rezonu; przed Ralphem siedział czternasto albo jedenasto, albo nawet pięcioletni chłopiec, który może i kiepsko wrósł się w swoją dorosłą postać – ale dzieckiem był kiedyś takim, jak każde inne.

Takim, na przykład, jak mały Noah każdego dnia beztrosko buszujący po farmie; wystarczyło pół roku, od kiedy Al wrócił z więzienia, żeby na dobre rozrosło się w nim przekonanie, że z a b i ł b y kogokolwiek, kto na jego siostrzeńca podniósłby rękę.

And, now, listen to me- It doesn't matter how things between us are now. In no bloody world it should’ve been you. – Sapnął. – Alright. Yeah, that’s- I think that’s it. No more booze for you. – Przestawił butelkę dalej, w punkt znajdujący się poza zasięgiem trzydziestodwulatka. – You should try and get some rest. – Westchnął, przez szczupłe ramię chłopaka zerkając w stronę drzwi wejściowych.
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
trigger warning
post może zawierać treści dotyczące samobójstwa
Rozpadał się. Ostatnimi czasy coraz bardziej, trochę jak potłuczona ceramiczna figurka, nieumiejętnie posklejana szkolnym klejem, który po pewnym czasie odpuszczał i pozwalał kolejnym odłamkom po prostu spaść i rozbić się na jeszcze więcej kawałeczków. Nienaprawialnie, do momentu, kiedy z tym, co kiedyś było skarbem - może dziełem dziecięcych rąk, lub pamiątką, kupioną na którejś z wycieczek do pobliskiego miasta - trzeba było się pożegnać. Zamieść pył i każdy z tych maleńkich rozprysków, a cokolwiek z tej rzeźby zostało zdeformowane nieumiejętną próbą naprawy i brakującymi elementami, po prostu wyrzucić. Trzeba było - a może po prostu powinno, z jakiejś ludzkiej przyzwoitości, mimo każdej zaznanej krzywdy - obchodzić się z tym nieszczęściem delikatnie. Szczególnie w takim stanie, kiedy usilnie próbował zagłuszyć emocje, a one same - jak na złość, na przekór każdemu łykowi alkoholu, przyjemnie palącego gardło - zdawały się coraz bardziej ośmielać i wychodzić na powierzchnię. Nie taki był przecież cel. Na prochach było inaczej, kokaina pobudzała umysł i ciało, nie dając mu nawet szansy zastanawiać się nad swoim losem. Ketamina w odpowiedniej dawce wyciszała i czasem miał wrażenie, że mógłby spędzić tak wieczność. Opioidy zdawały się działać nie tylko na dolegliwości fizyczne, ale przede wszystkim na ból istnienia. Alkohol miał zapić zabić smutki, a jednak rozplątywał mu język i działał odwrotnie, a może winowajcą tej łzawej mgły na błękicie tęczówek była obecność Ala, po drugiej stronie stolika, z kilkoma słowami, dobieranymi jak zawsze oszczędnie. Z papierosem w ustach i wspomnieniem tego, co było - na tej werandzie, kiedy deski nie były aż tak spróchniałe, w tym domu, w klitce nad stajnią. I w każdym innym miejscu farmy.

Yeah. That’s funny. I guess that’s Coopers, eh? – parsknął bez humoru i pociągnął jeszcze jednego łyka z butelki, chociaż naprawdę nie powinien. – We drink too much, we do stupid shit and then- we expect everyone to just forgive. When a stupid sorry won’t do. – Ralph nie musiał nic mówić. Tancerz dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, że pół roku temu zrobił dokładnie to samo. Jakieś głupie przepraszam i pół-prawda, uzależnienie sprytnie zamiecione pod dywan, póki jeszcze miał nad nim jakieś złudzenie kontroli. Póki nie wyglądał na ćpuna, póki mógł sobie wmawiać, że to wszystko była tylko zabawa. Otworzył usta, nabierając powietrza tak, jakby chciał coś powiedzieć. Skontrować to stwierdzenie o lepszych czy gorszych powodach wylądowania za kratami, o długości i wadze wyroku. Nie miał jednak nic do powiedzenia, bo z jakiej racji? Był ostatnią osobą, która powinna się na temat wypowiadać. Westchnął ciężko, spuszczając wzrok w dół, na przybrudzone pyłem i błotem trampki.
I know for a fact that apologising won’t make any difference. – wiedział, że to całe jego judaszowanie, a za nim żal i poczucie winy będzie się za nim ciągnąć do usranej śmierci. Nie mógł tego zmienić, może właśnie z tego powodu odrzucenie przeprosin własnej matki dawało mu jakąś dziwną satysfakcję. Jakby odbił sobie te krzywdy, które sam zadawał innym.

Nie przesłyszał się. Procenty wyciągały z Coopera rzeczy, których na trzeźwo by nie wypowiedział. Myślał o tym, co by było, gdyby jednak ojciec go zatłukł. Jak inaczej wyglądałoby życie Hawkinsów. Myślenie jeszcze nie było zbrodnią, dokonywaną na samym sobie, choć nosiło takie znamiona. Nie planował nic, nie pisał listów, nie wybierał najprostszego, najszybszego czy najmniej - lub najbardziej - bolesnego sposobu na zakończenie żywota. Gdzieś w środku wiedział, że to się stanie, prędzej czy później, jego ciało w końcu skapituluje, niezdolne poradzić sobie z mieszanką substancji lub zwyczajnie zbyt dużą ilością. Jego tolerancja wzrastała, a więc brał więcej, przećpywając każde pieniądze, jakie miał. Czynsz na przyczepę opłacił w przód, jedynie po to, by każdy napiwek z Shadow lądował w dłoniach jego dilera. Miał jeszcze jakieś resztki poczucia odpowiedzialności, stawiając się na farmie - może i z opóźnieniem, ale nadal walczył. Z samym sobą, by do końca nie oszaleć. By nie rzucić tym wszystkim na rzecz na błogiej narkotyzacji, zakończonej jakimś stereotypowym światełkiem w tunelu. Odwrócił wzrok od blondyna, opierając podbródek o dłoń i usilnie wpatrując się w tę jedną z niewielu desek, które nie zaszły próchnem. Spojrzenie miał rozbiegane, pijane, więc całe to skupienie nie było prostym zadaniem. Pociągnął nosem i złamał się, spoglądając na przykucniętego przed nim Ala. Niby patrzył na Hawkinsa z góry, a czuł sie tak, jakby z każdą sekundą kurczył się coraz bardziej i coraz bardziej żałował tych słów. Słuchał mężczyzny, chociaż z każdym kolejnym zdaniem gardło ściskało mu się coraz bardziej.
It’s just- so fucking unfair. – jęknął, kiedy Al zabrał mu butelkę. Próbował ją złapać, bezskutecznie jednak. – He got to just die. Pro’bly didn’t even realise he was dying. – głos załamał mu się gdzieś w połowie tego zdania, ale nie dbał o to. – And I’m here, like a sad fucking drunk. – westchnął i opadł plecami znów na oparcie starego krzesła, trochę tak, jakby zeszło z niego powietrze.

Zamilkł na kilka sekund, odwracając wzrok od Hawkinsa, po czym pokręcił głową.
I didn’t deserve the shit he put me through. Maybe. He, for sure, didn’t deserve that funeral. The fucking flowers. The stupid ribbons, from the wife and son, as if anyone asked me. As if they cared, portraying him as a bloody amazing father, just because he’s dead. – wycedził, jakby pozbywał się całej żółci, która zbierała się na jego sercu od momentu, w którym się o tym wszystkim dowiedział. O jego śmierci, o pogrzebie, o kwiatach i jakże gorliwym wyznaniu zasady o zmarłych albo dobrze, albo wcale.The only thing he deserves is piss on his grave. – burknął jeszcze i zerknął w stronę drzwi do domu. Zapewne powinien się poddać i położyć. Nie był w stanie dojechać ani doczłapać się do swojej przyczepy, ale niekoniecznie też chciał spać w tym domu. Pełnym wspomnień, czyhających w każdej szufladzie i za każdą zasłoną, między kanapowymi poduszkami i pod materacem. Byle go złapać za nadgarstek lub kostkę, jak potwór spod łóżka. — No. Yeah, no. Give me the bottle first. - mruknął, wyciągając dłoń. – Please.

Ralph Hawkins
death by overthinking
mvximov.
Jethro
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Od czasu swojego powrotu, Al dostrzegał zmiany. Zachodziły powoli i niepostrzeżenie, i przez długi czas okazywały się nie mieć konkretnej formy – nie miały ciała, materii, tkanki – nic, w co dałoby się jednoznacznie wgryźć, ani co potrafiłby nazwać. A mimo to czuł ich wpływy; szczególnie wyraźnie zauważał je na przestrzeni tych nocy, które dziś przesypiał już dużo spokojniej, ostatnimi miesiącami wytrząsając z siebie złe sny, do domu przywleczone spod więziennej pryczy. Widział je (te zmiany) w lustrze – każdego poranka, kiedy przekraczał próg łazienki i pod prysznicem, spojrzeniem śledząc te miejsca, w których jego ciało odłożyło wreszcie trochę tłuszczu i te, w których codzienna praca rzeźbiła coraz sensowniejszy zarys mięśni.

Często mijał się z Cooperem – nigdy w pełni skutecznie, ale zawsze na tyle, żeby wygodnie ignorować to, co teraz jawiło się przed nim wprost, i z czego po raz pierwszy zdawał sobie sprawę; podczas kiedy on odżywał na oczach, w najlepsze przybierając na wadze i przyzwyczajając się do wolności wraz ze zwróconym sobie, dawnym rytmem życia, Elijah zdawał się zmierzać w zupełnie przeciwnym kierunku. Chudł, niknął i powoli zapadał się w sobie. Na widok tej zależności, ktoś mógłby wysnuć teorię, że to Al pasożytował na siłach chłopaka, przywłaszczając sobie jego energię i zdrowie.

I może było w tym trochę prawdy, choć przecież – jeśli już – Elijah robił to sobie sam.
Right. It won’t. – Zgodził się, gorzko, a jednak zgodnie z prawdą. Tylko taka odpowiedź wydawała się Ralphowi uczciwa, tak wobec ich relacji, jak i relacji Elijah z jego matką; a przecież zamierzał być konsekwentny.

Nie zgodziłby się natomiast z przekonaniami chłopaka, którymi otaczał się smętnie i ślepo. To wszystko były bzdury, na upartego bzdury zupełne, bzdury wyssane z palca, bzdury, które Hawkinsowi nie mieściły się w głowie. Wystarczyło bowiem, żeby Elijah obrócił się na pięcie – żeby jeszcze raz świadomie przedarł się przez sienie, pokoiki i alkowy rodzinnego domu Hawkinsów; żeby rozejrzał się wokół i, wreszcie, zobaczył (czy też może przejrzał na oczy).

Może wtedy zmieniłby zdanie.

Ralph zdawał sobie oczywiście sprawę z istnienia takich rzeczy, które się zużywały (zużywał je czas, zużywali ludzie, zużywały postawione i nigdy niespełnione oczekiwania) – i które należało wtedy wyrzucić, wymienić, zastąpić. Zmiany były potrzebne, czasem konieczne, ale poza użytkiem, często wiązały się ze wspomnieniami, których to z kolei sentymentem nie obdarzało się z powodu przydatności. Wspomnienia kochało się tak, jak gromadzone po kątach, stryszkach i piwnicach pamiątki: kubek z nadtłuczonym rantem, z którego Marcus od jedenastu lat pijał tę samą, poranną kawę; plastikowy pistolet na wodę, w klasycznych, jaskrawych kolorach lat dziewięćdziesiątych, który Al dostał na ósme urodziny; obróżka na pamiątkę zapięta wokół sztachety płotu, zamiast psiej szyi; plik kartek i laurek-brzydactw, utetłanych w kleju, brokacie i kleksach inkaustu; zdjęcia – w opasłych albumach i prostych, drewnianych ramkach uwieszonych na ścianach, i porozstawianych na półkach (z Elijah przyłapanym w kadrze na co najmniej paru z nich). To były małe artefakty przeszłości – te, których trzydziestodwulatek zdawał się tak obawiać, a na których fundamencie stał dziś ten dom.

Piss? – Zadarł kącik ust. – Well, and what exactly is holding you back? – Wcale nie było mu do śmiechu, ale chyba nie byłby sobą, gdyby pijackiego bełkotu Eliego nie potraktował z rezerwą.

Al westchnął. Poprawił, wygładził i przyklepał nogawkę, krzywo zagiętą tuż poniżej cooperowego kolana, w którego okolicy – pod łagodnym skosem – nadal kucał.

But does it matter? Does it matter what others think? We know the truth. You and me, and Marcus, and my mother… We know what he was like. – Skrzywił się. – He died because he wanted to. He was that sad fucking drunk you’re now comparing yourself to. And, see, the difference between you and him is that he died like one. And you don’t have to. Because you are still here, pretty much alive. There are no Coopers. – Przekrzywił głowę. Wstał.

Nie mógł mieć pewności, czy jutro nie będzie tego żałował, ale dziś podał Cooperowi rękę; dziwne było natomiast to, że pomimo zawieszonych w powietrzu, lepkich, ciężkich upałów, przeczucie podpowiadało mu, że dłoń chłopaka jest zimna.

I’d rather not. – Zerknął na odstawioną na bok butelkę. – Come on, champ, you may sleep on the couch. Ain’t you hungry? Wanna eat something?
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Gdyby puścić wodze fantazji, można by pomyśleć, że Al w jakiś wampiryczny sposób żerował na Cooperze. Każdy kilogram, gubiony gdzieś przez młodszego, zdawał się przeskakiwać na Hawkinsa, zupełnie tak samo jak koloryt skóry i blask w oku - to, co Eli tracił, Ralph odzyskiwał, stopniowo, ze zmianami coraz bardziej zauważalnymi z miesiąca na miesiąc. Wampiry, ani żadne nadprzyrodzone zjawiska nie istniały, a przynajmniej Cooper w nie nie wierzył. W żadną siłę wyższą również nie, zupełnie nie rozumiejąc tego, jak niektórzy potrafili tłumaczyć wszystkie swoje problemy wolą bożą czy innymi p r ó b a m i, zsyłanymi zwykłym śmiertelnikom z niebios. W jakiejś karze za grzechy własne, w jakimś pokrętnym przekonaniu, że człowiek rodził się od razu z przewinieniem na sumieniu. Divina opowiadała mu o tym pięknie, owszem. O wybaczeniu, o zawierzeniu siebie właśnie tej sile wyższej i znajdywaniu w niej ukojenia i siły, a to wszystko w kontraście do otaczającego ich wnętrza dark roomu w Shadow. Nieważne jak bardzo chciałby umieć zrzucić całe swoje cierpienie na jakąś bliżej niezidentyfikowaną siłę czy personę, która podobno pociągała za sznurki, losując kolejne wydarzenia w jego życiu - nie umiał. Miał w sobie zbyt wiele goryczy i gniewu, by tak po prostu modlić się o ukojenie i opiekę do tego kogoś, kto najwidoczniej zwyczajnie się na niego uwziął, od małego zsyłając na niego kolejne, i kolejne pioruny. Nie dla niego były modlitwy do struganej z drewna figury na krzyżu, do obrazów, pokrytych płatkami złota lub wypowiadane gdzieś w eter, chociażby jak przy codziennej, wieczornej kolacji. Niedzielne wizyty do kościoła z Hawkinsami również zarzucił dosyć szybko, czując się tam zwyczajnie nie na miejscu, bacznym spojrzeniem obserwując kolejne elementy ceremonii i małpując ruchy po zgromadzonych wokół wiernych.

Wierzył jedynie w te wspomnienia - te same, które budowały dom Hawkinsów, a których teraz się obawiał, żyjąc w tym cholernym paradoksie, gdzie sam uwił sobie brzydkie, rozpadające się gniazdo. Te wspomnienia trzymały go tutaj, na tej farmie, przyciągnęły go na tę właśnie werandę w przeświadczeniu, że skoro potrzebował towarzystwa, to je tu znajdzie. Nie to przypadkowe, które wysłucha pijackiego bełkotu, pokiwa głową, może z czysto ludzkiej litości postawi mu kolejne whisky albo zamówi taksówkę do domu, by następnego dnia zapomnieć. Wracał w okolice tego domu, zapuszczając się tym samym w odgrodzone, zakazane tereny własnego umysłu i tych właśnie wspomnień, które paradoksalnie powstrzymywały go przed przestąpieniem progu, jeśli nie musiał. Żył w tej paranoi nie tylko tu, w przyczepie trzymając te kowbojki z wydrapanymi inicjałami Ala i karteczkę, napisaną niedbale przez Lou, kiedy chłopak jeszcze u niego pomieszkiwał, rutynowo zostawiając Cooperowi obiad na blacie prowizorycznej kuchni w próbie dożywienia mężczyzny. Był też tusz wbity pod skórę, w przebłysku tęsknoty do kiedyś, lasso na przedramieniu, które z dnia na dzień przypominało mu bardziej stryczek. Był też buksujący rumak, którego zrobił po swojej pierwszej wygranej na rodeo, teraz codziennie przypominający mu o tym, czego nie ma, i już nie będzie. Tych nocy, spędzanych na tylnym siedzeniu samochodu, ralphowego ramienia, które spełniało rolę poduszki, tych głośnych celebracji wygranej w okolicznych pubach, przyspieszonego pulsu, nadwyrężonych mięśni i tych małych gestów, między jednym, a drugim, które zdawały się tym być-albo-nie być w całych chaosie zawodów. Brakło mu odwagi, by pozbyć się tych wspomnień, które każdego dnia zdawały się wpełzać w ledwie-zasklepiające się rany. Kiedyś były dobre, szczęśliwe, przypominające o tym, że przecież może być l e p i e j, dziś zabijał je kolejnymi używkami, by po prostu o nich nie myśleć, zamiast spróbować cokolwiek w sobie zmienić. Trwał w tej bliskości ze wspomnieniami, trochę jak pies na łańcuchu, a trochę z samej świadomości, czyhającej gdzieś w głębi duszy, że ucieczka w niczym by mu nie pomogła, a pamięć o tych przeszłych i dokonanych czasach trzymałaby się go kurczowo.

Uniósł brwi, widocznie zbity z tropu własnego, rzewnego bełkotu, w reakcji na to jakże proste i retoryczne pytanie. Wzruszył ramionami, chwile wahając się z odpowiedzią, bo właściwie co go przed tym powstrzymywało? Nic. Chyba, że jakiś cień przyzwoitości, ale kto powiedział, że miałby planować taką wyprawę na środek dnia, by wesoło naszczać na grób ojca pośród niczemu winnych, przypadkowych żałobników? Uśmiechnął się nawet, trochę z absurdu tego pomysłu, ale przecież stary Cooper sobie na to ciężko zapracował.
I don’t know. Nothing, I guess? — w pierwszej chwili nawet miał ochotę się podnieść i kierowany pijacką motywacją, ruszyć w stronę cmentarza, chociaż nie był w stanie w tym momencie określić gdzie to dokładnie było względem farmy. Powstrzymała go jednak ciepła dłoń Ralpha, przyklepująca fałdy na wytartych cooperowych jeansach, gdzieś w okolicy niedopieralnego już, zielonkawego przetarcia, zdobytego Bóg-wie-kiedy. Zadrżał mimowolnie, trochę tak, jakby przeszło go zimno, chłodna, wieczorna bryza lub to krótkie spięcie mięśni, spowodowane nieopatrznym dotknięciem pastucha. Przez chwilę miał wrażenie, jakby majaczył i to mu się tylko wydawało, jakby umysł zamroczony alkoholem zdecydował się zacząć płatać figle. Ralph go nie dotykał, jeśli nie musiał. Nie przez ostatnie pięć i pół roku, nie w ten sposób; łagodny, przyjazny, a nawet opiekuńczy. Trochę tak, jak można by delikatnie przyklepać plaster na dziecięcym kolanie, przypieczętowując całą tę czynność słowami do wesela się zagoi.


Westchnął ciężko. Al miał rację i Elijah nie zamierzał się z tym kłócić. On był po prostu zły i rozczarowany faktem, że mimo swojej, tak długiej nieobecności w życiu tfu rodziców, i tak został uwzględniony w tym kłamstwie. Dopisany, jakby cały ten ból, który znosił przez pierwsze osiemnaście lat swojego życia był częścią tej bzdury, jakby to wszystko sam sobie wymyślił.
I don’t care what they think. They never cared enough about this whole thing. I’m just angry about it, I can be angry about it, ey? Maybe that makes me care, then. Ah, fuck it. — wyburczał pod nosem, plącząc się we własnym, pijackim ciągu myślowym. Zmarszczył brwi i pociągnął nosem. — Barely alive, yeah. Maybe that kinda counts as pretty much alive. — wygiął usta w podkówkę, po czym podążył spojrzeniem za podnoszącym się mężczyzną. Przez tę chwilę, kiedy Al klęczał (krótką, a zarazem jakby trwała całą wieczność), Elijah jakby zapomniał o tym, że ciało Hawkinsa liczyło sobie prawie dwa metry. Niewiele więcej od jego własnego, ale teraz zadarł głowę do tyłu, wpatrując się w niego. A potem w wyciągniętą dłoń.
On the… couch? No. — nawet odurzony alkoholem bronił się przed tym domem. — I don’t want- I don’t want your parents to see me like this. — obudzenie się z gigantycznym kacem i zatroskaną Claire, wiszącą mu nad głową nie należało do rzeczy, o których marzył. Nie chciał też poplamić kanapowych poduszek własną krwią, ostatnimi czasy budząc się z krwotokiem z nosa prawie jak z niewygodnym, niezbyt proszonym przyjacielem, a zarazem skutkiem własnego nałogu. Wolał gnić sobie w swojej przyczepie, choć w tym momencie była raczej nieosiągalna. Podał mu rękę, chociaż nie z pełnym przekonaniem, raczej słabo, nadal zastanawiając się czy powinien spać na kanapie. Czy w ogóle powinien tutaj spać. — I feel like if eat anything, I’ll just puke my insides out, so no. Thanks. — jego dłoń była zimna. Nie lodowata, ale odczuwalnie innej temperatury, niż ta ralphowa.

Ralph Hawkins
death by overthinking
mvximov.
Jethro
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

Bez trudu – fizycznego, bo gdy rozchodziło się o Elijah, otaczał się całym szeregiem oporów mentalnej natury – objął jego dłoń własnymi palcami, dość nagle uświadomiwszy sobie, że jego udział w tym uścisku sprowadzał się do odrobiny ciepła, letniego potu całodobowo przyczajonego w minucjach linii papilarnych i otarcia o skórę blondyna szorstką warstwą modzeli, których nabawił się dawno temu, sprawiając, że rodzinny fach nosił tak zarówno w, jak i na rękach.

Zaparł się na nogach, zaskoczony jak niewielki, nieistniejący opór stawiało ciało Coopera, któremu pomagał dźwignąć się do pionu, ciało nagminnie oszukiwane przez właściciela, okradzione z dawnej siły i resztek zdrowia. To był pierwszy raz od czasu powrotu, kiedy Al nie omijał go wzrokiem i teraz uznawał ten widok za rozczarowujący; powoli zdawał sobie sprawę z tego, ile daremnego wysiłku wkładał w nienawiść karmioną wspomnieniem dawnych błędów i jak niewiele, z biegiem czasu, ten obraz miał wspólnego z rzeczywistością. Tym wyraźniejsze były dysproporcje, im więcej czasu spędzał z Miloudem, im częściej wodził spojrzeniem po młodym, ale silnym ciele.

Never making it easy, eh? – Zadarł brew, prowadząc trzydziestotrzylatka do wnętrza domu z asekurancko zawieszoną między nimi ręką. Upilnował, żeby nie potknął się o próg i naprostował pijacki slalom, który groził przetrąceniem ustawionej pod ścianą komódki i rozbudzeniem małego Noah. Elijah miał rację w sprawie rodziców, ale Ralph od dłuższego czasu przekonywał się, że od dłuższego czasu pierwszeństwem w rozlokowywanej przez siebie trosce darzył chłopca.

Zawahał się. Nie miał dużo czasu do namysłu – i, poza sobą, nie miał też nikogo innego, kogo obwiniłby za impuls nakazujący mu zamiast w stronę kanapy, pociągnąć Elijah w stronę schodów.

Fine. Then you’ll sleep upstairs. – To nie był dobry pomysł – wiedział, że nie, ale tłumaczył sobie, że tylko w ten sposób dopilnuje Coopera, zanim zrobiłby coś głupiego. Coś, czego żałowałby bardziej, niż światłowstrętu i bólu głowy o poranku furiacko rozsadzającego mu skronie.

To była dziwna pora na przemierzanie domu, z jednej strony studzącego się już z codziennych zawirowań ludzkich spraw, wzdychającego ciężko, przez ostatni lament źle poprowadzonej drogi, jeśli przez posadzkę zakroczyło się akurat na którąś ze skrzypiących, poluzowanych desek. Jego rodzice jeszcze nie spali (domownicy tylko rozpierzchli się po najdalszych kątach) – Miloud na pewno też nie, chociaż tę pewność wysnuwał wyłącznie na podstawie intuicyjnych wyobrażeń, w których Arab okupował stajenny siennik, siedząc z krzyżowo złożonymi nogami i w lekkim pochyle nad lekturą, z wątpliwą szlachetnością małży wyplutej przez morze na brzeg, na tomiku poezji zamknięty jak na gładzonej opuszką palca perle z papieru; więc nie, Milou’ nie spał, ani nie spali jego rodzice, podczas kiedy Ralph pilnował holowanego przez półmrok blondyna i dopilnowywał, żeby podnosił nogi na stopniach, które prowadziły ich na piętro, do klitki, którą młody Hawkins całe życie mianował swoim pokojem.

Miał świadomość, że w kakofonii nocnej krzątaniny z łatwością rozpoznać dało się dublet kroków, wzmożoną nieporadność dwóch nieskoordynowanych ze sobą ciał, i wiedział też, że nad ranem, kiedy sień i przyrośnięta do niej kuchnia napuchną już mdławo-słodkim zapachem zaserwowanego do śniadania mleka, przyjdzie mu zmierzyć się z czymś gorszym od pytań, czymś nienamacalnym, zawartym w cieniu rzuconym przez któreś z posłanych ukradkiem spojrzeń.

Lampa, spod której nieurodziwego, rozkloszowanego abażuru błysnęło wątłe światło stała tuż przy łóżku, z destruktem skotłowanych w nim snów porzuconych nad ranem, na które Ralph wskazał ukróconym ruchem ręki.

You can take your clothes off. I’ll take the couch. – Sam usilnie przytrzymywał się cienia, z łopatkami wciśniętymi w ścianę, pod którą wycofał się w nieudolnej próbie nabrania dystansu, zamiast niego odnajdując wyłącznie nieustępliwą, nawracającą ciszę, milczenie, ale nie zmowę.
Do you… I don’t know, need help with anything? – Miał wiele innych pytań – tych, które obsiadały jego myśli jak niedające odpędzić się mrowie tłustych, opalizujących na słońcu much, każdego lata martwymi kopczykami skwierczące na domowych parapetach (dawno temu stanowiły doskonałą broń przeciwko durnym trzpiotkom, w szereg których jako nastolatek beztrosko włączał swoją siostrę), ale nie zadał żadnego z nich, przyłapując się z ręką, w akcie naglącej dezercji zaciśniętą na klamce.
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Elijah był zbyt pijany, by stawiać jakikolwiek opór. Mógł łudzić się, że jego ciało będzie współpracować, nie pierwszy (i na pewno nie ostatni) raz omamione używkami mięśnie zepną się na tyle, by choć trochę utrudnić ten cały plan wrzucenia go w paszczę malowanych, drewnianych drzwi ze wstawką kolorowego witrażu. Na pożarcie wspomnieniom, czyhającym na Coopera w każdej ramce ze zdjęciem, łypiąc z głębi korytarza i chowając się w każdorazowym skrzypnięciu drewnianych schodów lub podłogowych paneli (kiedyś te trzeszczące miejsca poznane na pamięć i sprawnie omijane, by nie budzić domowników podczas ukradkowego, nocnego zakradania się ze stajennej klitki do alowej sypialni i vice versa), jak ten mistyczny potwór z szafy, bądź spod łóżka, spędzający sen z powiek małego Noah. Wystarczyła jedna chwila, sekunda, ciepło dłoni Hawkinsa i ta charakterystyczna szorstkość, formowana przez lata ciężkiej pracy, by poddał się, podążając wiotkim ciałem za każdym ruchem mężczyzny, jak drewniana marionetka, prowadzona sprawnymi ruchami palców, pociągających za sznurki. Podniósł się. Zachwiał. Jakby wypity alkohol uderzył go właśnie w tym momencie, poruszając zmurszałymi deskami pod stopami, które teraz przypominały raczej wzburzone fale oceanu, zamiast statycznych kawałków drewna. Zarzucił ramię na szyję Ralpha, w akcie desperackiej stabilizacji, co by nie zatonąć w otchłani werandowych, obdrapanych desek, w obecnej chwili jakby na złość jeszcze bardziej nierównych, niż zwykle, przeprowadzając zamach na jego błędnik.

W żadnym scenariuszu Noah nie powinien oglądać Coopera (ani nikogo innego) pod wpływem czegokolwiek. W takim stanie, pijacko zataczając slalom na pozornie prostej drodze, potykając się o własne nogi przy akompaniamencie słów niewyraźnie rozciągniętych, leniwie wylewających się spomiędzy warg. Żadne dziecko nie powinno tego oglądać, nie powinno być włączane w ten dorosły świat, który budził niezrozumienie, a zarazem ciekawość. Niewygodne pytania, z perspektywy malca zupełnie niewinne, bo przecież dlaczego Elijah nie chciał być nazywany w u j k i e m, a w ogóle co to znaczyło, kiedy powiedział, że na taki tytuł trzeba było sobie zasłużyć? Przecież bywał na farmie często, przecież tak długo znał jego mamę i dziadków, szmat czasu zanim malec w ogóle pojawił się na farmie. I gdzie podziewał się ten prawdziwy wujek Ralph? D l a c z e g o go tutaj nie było? Cooper nie lubił tych pytań, nie lubił jak nieświadomie przywracały przeszłość, o której zdecydowanie wolał nie myśleć, a tym bardziej tłumaczyć jej dziecku. Nie lubił tego ostrożnego lawirowania między słowami, nie raz kapitulując i odsyłając chłopca do mamy lub dziadków, by tam poszukał odpowiedzi. W tym momencie jednak nie myślał o kruchej dziecięcej niewinności, która nadwyrężona zbyt wcześnie zbierała swoje żniwo w późniejszych latach. Jedyne (i wystarczające) przeciw perspektywie spędzenia nocy na kanapie, jakie mógł teraz znaleźć, obejmowało dwójkę najstarszych Hawkinsów. Jego być-albo-nie-być na tej farmie, jego skromną, acz regularną wypłatę. To zmartwienie w spojrzeniu Cecile, te krótkie pytania Marcusa, czy aby na pewno wszystko było w porządku. I ten zawód, wyczuwalny w łagodnym, acz stanowczym tonie głosu, kiedy po raz kolejny pojawiał się na farmie zdecydowanie za późno. Kiedy znów budził się przy kimś obcym, z przeszywającym bólem głowy i kilkoma nieodebranymi połączeniami od Hawkinsów, kolejny raz naciągając dobro ich serc i to pożałowanie biednego chłopca, którym przestał być dokładnie wtedy, gdy wypowiedział te kilka zdań na komisariacie, zabierając Alowi wolność. Chociaż coraz częściej myślał o tym, by zwyczajnie już nie przyjść, tak nie potrafił tego zrobić, za każdym razem chowając ogon pod siebie i obiecując, że to się nie powtórzy.

Dokładnie dlatego nie chciał spać w centralnym punkcie domu, jak muzealny eksponat, tłumaczący zjawisko jego spóźnień i tego żałosnego widoku wystających obojczyków i żeber, zapadniętych policzków i podkrążonych oczu.
Up…stairs? — mruknął niewyraźnie, jakby chciał się upewnić czy przypadkiem się nie przesłyszał, chociaż Ralph już asekurował go na schodach, pilnując by Cooper nie obijał się niepotrzebnie o ścianę, bądź nie wylądował twarzą na którymś ze stopni. Nie był do końca pewien, w którym momencie znaleźli się w pokoju Ala. Nie rozglądał się, nie próbował chłonąć tych małych szczegółów, tych zmian, które zaszły od jego ostatniej wizyty w tym pomieszczeniu. Lata temu. Nie wiedział czy to Ralph pochnął go na łóżko, czy grawitacja wyjątkowo zadziałała w tym miejscu na Ziemi, posyłając go na materac. Na pościel, która pachniała nim, niezmiennie od tylu lat. Rozłożył ręce, przesuwając palcami po zmiętej bawełnie i zamknąłby oczy, zapewne zasypiając od razu, gdyby Al się nie odezwał. Blondyn podniósł głowę, marszcząc brwi i zmierzył go nieco nieobecnym spojrzeniem.
Why? — zapytał, w odpowiedzi właściwie na każdego usłyszane słowo. No dlaczego mógł się rozebrać? Dlaczego Hawkins wybrał kanapę (powód tak oczywisty, a jednak w tym momencie całkowicie absurdalny dla cooperowego umysłu)? Dlaczego w ogóle miałby mu w czymś pomóc? Parsknął pod nosem, podpierając się łokciami w tej pół-leżącej pozycji. Uśmiechnął się głupawo, jakby właśnie usłyszał jakiś świetny żart, chociaż nikt tutaj nie żartował; prędzej próbował zagłaskać swoje sumienie, czy to przez opróżnianie butelki, czy ten gest troski, oddanie własnego posłania temu pijanemu nieszczęściu.
Why would I need help taking my clothes off? I thought I’m pretty good at it. — mówiąc to, nie bez wysiłku podniósł się i pociągnął za materiał koszulki, do tej pory grzecznie usadowiony na karku Coopera. — Why the couch? For you? — na trzeźwo przecież nie połasiłby się o tak odważne pytanie. Nie w tej relacji, nie do niego. Teraz jednak, ze świadomością, iż naruszał już te zakazane tereny, nie miał nic do stracenia. Wyplątał się z koszulki, rzucając ją gdzieś na bok. Może wylądowała gdzieś na podłodze, może zahaczyła o ramę łóżka. Kto by się tym przejmował. Padł znów na łóżko, tym razem poprawnie, nie w poprzek, przyciągając do siebie poduszkę i obejmując ją ramionami. — Stay. — mruknął, zerkając na niego jednym, błękitnym ślepiem. Gdzieś w środku wiedział, że razem z rankiem przujdzie trzeźwość i kac. Nie tylko ten fizyczny, z odwodnienia organizmu, ale i ten moralny, gorszy od jakichkolwiek innych dolegliwości, uporczywie wołający o kolejne zagłuszenie.


Ralph Hawkins
death by overthinking
mvximov.
Jethro
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od kwietnia pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
A prawda była przecież taka, że świadomie ciągnęli tę farsę, trzymali przy życiu ten pozornie utopijny układ, zdawało by się coraz mniej z powodu współczucia i szczerej dobroci serca, a coraz bardziej z prostego, prozaicznego przyzwyczajenia – jakby tylko w ten sposób, zatrzymując Elijah na farmie, zachowywali jakąś niezachwianą równowagę, stałość niewzruszoną upływem lat. Mimo to, nawet troskliwe spojrzenie Cecile z czasem zamieniło się w odwracany pospiesznie wzrok. Im też nie było łatwo, nie, gdy po płonnej nadziei zawsze nadchodził zawód; nic więc dziwnego, że pod dachem Hawkinsów zaczęły pomieszkiwać i takie myśli – z natury dość wstydliwe – które przebąkiwano między sobą w poufności, a często nawet tylko samemu sobie będąc świadkiem, że może pewnego razu Elijah zwróci tę codziennie zaciąganą przysługę i zniknie (no co – co – w końcu każda cierpliwość miała swoje granice), a oni zapomną prędko, że ktoś taki, w pierwszej kolejności, w ogóle kiedykolwiek istniał.

Tyle tylko, że potem – stanowiąc pożywkę tak dla nekrofagów i innych destruentów, jak i lokalnego magla – stary Cooper razem z oparami alkoholu wyzionął też i ducha, i wraz z niefortunnym zrządzeniem losu przyszły wyrzuty sumienia za to niemądre gadanie. Wszystkie wątpliwości należało więc tymczasowo znów schować do kieszeni, na bezterminowe przeczekanie. W ich skromnym, swojskim przekonaniu uznano zatem, że Bóg znał się na adekwatności kar i nie im, zwykłym, prostym ludziom było to zmieniać.

Tu jednak, w sercu bardzo rzeczywistej sprawy, której celem było zatarganie mężczyzny w bezpieczne miejsce i zakutanie go w ciepłe pielesze, Al nawet nie pomyślałby, że to, co teraz robił, z definicji dało się podciągnąć pod akt troski. Uznawał że tak trzeba, że – czy tego chciał, czy nie – była w tym jakaś słuszność. Ochłap okazanej mu dobroci, czułości nawet, emocjonalnie bardzo okrojonej, był – w tym przypadku – wyłącznie rezultatem, nie celem. Ralph zresztą, jak to Ralph, może i miewał wahania w ujęciu własnej moralności, ale nawet on wiedział, że skopanie leżącego, którego samemu zaprosiło się do swojego łóżka było wyrazem najwyższego skurwysyństwa. Inna sprawa, że – dziś w szczególności – wyglądał, jakby dawno dostał za swoje i Al, wbrew nawykowej już pokusie, uznał, że nie warto było mu dokładać.

No, Coop, no- that’s not what I m- Jesus fuckin’ hell – zawrzało w nim na podźwięk własnego głosu, aż poczuł, że jeży się wewnętrznie, jakby dośrodkowo; nawet pod przymusem nie byłby w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz zwrócił się do Elijah w ten sposób. Pamiętał, że mówił tak do niego, kiedy chciał brzmieć poważniej, bardziej stanowczo – w czasach współdzielonej, problematycznej przeszłości; Coop brzmiał kiedyś doroślej, ale tego, czy była to jednogłośna opinia, czy tylko jego własne widzimisię – tego już nie. Tak czy inaczej, cisza nie świadczyła mu przysługi w sposobie, w jaki wypełniała pomieszczenie niewyraźnie monotonną materią nocy; niczym szczególnym, na czego tle – obawiał się – konkretne brzmienie jego głosu Elijah mógłby zidentyfikować jako pochodną rozpaczliwej złości. – That’s great. Is this where I congratulate you? – Albo złośliwej rozpaczy ciążącej mu na zwieszonych bezsilnie ramionach i barkach, być może za sprawą tej samej misternej grawitacji, która pchnęła Coopera na dostawione pod ścianę łóżko; wystarczyło, że blondyn się odezwał – głupio, prowokacyjnie, jakby od miesięcy i tak nie skakali już sobie do gardeł, a w nim, w odpowiedzi, natychmiast odzywała się ta sama wzgarda, z której potem stanowczo zbyt długo przychodziło mu się otrząsać. Ale otrząsał się, prędzej czy później, za każdym razem.
Doesn’t matter why. You know why. I just want to make sure you’ll get some rest. I’ll stay for as long as it takes you to fall asleep. Then I’m gone. – Przełknął ślinę, z uporem wytrzymując spojrzenie Elijah; sam patrzył na niego znad skrzyżowanych na piersi ramion. Wiedział, że gdyby tu został, nie zmrużyłby oka. Od wyjścia z więzienia ani myślał, żeby dobrowolnie pokusić się przy kimś o tak ostentacyjną bezbronność; a to znaczyło, że musiałby odmówić sobie przywileju własnego snu, którego niedobór na kolejną dobę ugruntowałby skumulowane w nim zmęczenie, następnego dnia grubymi warstwami odkładające się potem w ociężałych nogach ledwie podrywanych znad gruntu i w mięśniach rąk napinanych z grymasem, i pod powiekami, które ciężko było wznosić i opuszczać bez godzenia się z kąsającą je spiekotą niedosnu.
Look – prychnął, usilnie próbując przywołać się do typowego sobie, obojętnego porządku. – I can bring you a cup of water, I can turn off the light, check under the bed for monsters, whatever, eh? – mruknął, z niedookreślonej potrzeby podnosząc koszulkę Eliego z ramy łóżka; złożył ją we względnie równą kostkę, odłożył na bok. – Seems like I’ve gained some experience, lately. Anyway, you sure you don’t need anything?
Alex
dc: vulminth
ODPOWIEDZ