sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
jeden
There is love in your body but you can't get it out
It gets stuck in your head, won't come out of your mouth

Bright Starr zawzięcie twierdził (choć te jego słowa w rzeczywistości potwierdzenie znajdowały raczej marne), że z natury nie lubi generalizować, uogólniać, stosować dużych, finalnych określeń jak "wszystko", "zawsze", "wszędzie". Im dłużej żył, tym mniej rozumiał. Ba, czasem wydawało mu się, że jego rozwój postępuje jakoś tak dziwnie, wstecznie - gdy wszystkie nowo-przyswajane fakty o świecie i ludziach zdawały się czynić go nie tyle mądrzejszym czy sprytniejszym, a po prostu bardziej skonfundowanym i zagubionym. Nie chciał w każdym razie wypowiadać się nigdy w taki sposób, jakby w ciągu ostatnich dwudziestu siedmiu lat udało mu się pożreć wszystkie rozumy i popić je jeszcze jakąś filozoficzną ambrozją. Wolał nie stwierdzać zatem, na przykład, że "wszystkie szpitale na świecie zdawały się funkcjonować zgodnie z zestawem tych samych zasad". Nie wiedział. Skąd miał wiedzieć?!
Znał przecież tylko ten jeden. Szpital. Duży, architektonicznie prosty budynek wyrastający z asfaltu w Cairns pomiędzy kilkoma żywo-zielonymi kępami drzew; prostokąty i kwadraty murów mogące uchodzić za mało udaną kreację jakiegoś znudzonego dziecka, które porzuciło tutaj kilka swoich klocków lego. Kanarkową żółć niektórych frontów. Naiwny błękit wielkich, niebieskich liter na szczycie głównego budynku (chyba w czcionce Tahoma, ale nie był pewien; czasem się zastanawiał, kto podejmuje takie decyzje - czy jest jakiś... yyy... Komitet, który uznaje, że miejsce, w jakim codziennie rodzi się i umiera kilka osób, ozdobione zostanie drukiem w Calibri albo w Times New Roman?), i niepokojącą czerwień tych mniejszych, nad wejściem na ostry dyżur. Układ pomieszczeń w środku - wysepkę recepcji na parterze, rzędy krzeseł dla zmartwionych, zmęczonych, zirytowanych oczekiwaniem na dobre i złe wiadomości rodzin i bliskich, automaty z przekąskami, kantynę, korytarze wiodące ku wewnętrznemu dziedzińcowi, ku windom, schodom, windy i schody niosące lekarzy, pacjentów i tych, co tylko przyszli w odwiedziny, wyżej, wyżej, wyżej, na oddział taki i owaki, i wreszcie do tego skrzydła, w którym od trzech lat umierała mieszkała jego siostra - ona, i inne beznadziejne przypadki; tacy, dla których nie było ani przyszłości, ani nadziei, ale których Śmierć złośliwie omijała szerokim łukiem, jakby z przedłużania ich mąk i frustracji czerpała jakąś sadystyczną przyjemność.
Starr nie wiedział, czy w innych szpitalach jest podobnie (znał je tylko z seriali oglądanych przez Babcię, i z opowieści rodzin innych pacjentów, dopóki nie dał im do zrozumienia - wyraźnie, dobitnie - że nie ma ochoty tego, DO CHOLERY!, słuchać). Czy inne kliniki też mają swój własny rytm życia, z porami dnia wyznaczanymi rytualnym rozprowadzaniem leków, zmienianiem prześcieradeł, wynoszeniem basenów i sprawdzaniem cewników, rozdawaniem posiłków, awanturami o to, że znowu serwuje się to samo, poobiednią ciszą (czasem tak napiętą, jak przysłowiowa cisza przed burzą), przedwieczornym gwarem i nocnym szmerem przyciszonych głosów, rozszemrzanych cicho urządzeń przytrzymujących pacjentów przy życiu, pojedynczych jęków albo stęknięć kogoś, kto dostał zbyt małą porcję czegokolwiek, co mu podawano żeby uśmierzyć ból (choć Bright wiedział aż za dobrze, że są takie rodzaje cierpienia, jakich nie ułagodzi nawet koktajl z fentanylu z morfiną)?
Gdyby miał stawiać odważne hipotezy, powiedziałby, że pewnie tak. Że na całym świecie jest tak samo - tak samo smutno i tak samo beznadziejnie, choć oczywiście w niektórych jego zakątkach panuje jeszcze większa mizeria, bo warunki są gorsze, biedniejsze, bo jest brudniej, ciemniej, brzydziej.

A tutaj było przecież zupełnie ładnie, z jasnym fioletem ścian, seledynem podłóg, z dużymi, względnie czystymi oknami wpuszczającymi do pomieszczeń hojną porcję światła. Był pewien, że Faith powiedziałaby to samo - oczywiście gdyby mogła mówić, zamiast komunikować się z nim ruchem źrenic i niewyraźnym drgnieniem palca wskazującego (to i tak był postęp; zaraz po wypadku poruszał się w niej tylko oddech, słabo i nieśmiało unosząc pierś usztywnioną medycznym rusztowaniem z bandaży i różnych rurek). No, i personel też był zupełnie miły, z wyjątkiem kilku bab, u których Bright nagrabił sobie na samym początku, i które zdawały się nadal mieć mu za złe kilka ówczesnych, emocjonalnych wybuchów.


W teorii wszystko to powinno zachęcać szatyna, by przychodził częściej. Przecież tu nie było okropnie, nie było ohydnie albo tak tragicznie-kurwa-smutno jak w innych partiach szpitala, na przykład tam, gdzie mieściła się hospicyjna część dla dzieci (straszne, straszne miejsce, myślał Bright, i odwracał wzrok). Wolno było przychodzić z jedzeniem, przynosić kwiaty albo prezenty. Niektórzy przyprowadzali nawet zwierzęta - wesołe, zaślinione labradory, które nie wiedziały na co tak w zasadzie patrzą, i koty w plastikowych przewozówkach.
Tak, powinien był przychodzić częściej.
Ale nie mógł. Przed Babcią wymawiał się pracą. Przed sobą - czym popadło. Nie potrafił się tylko usprawiedliwić przed Faith, i dlatego zresztą przychodził jeszcze rzadziej.

Wielokrotnie zdarzało się, że przed zmianą albo po zmianie w Beach Restaurant, zachodził albo zajeżdżał pod budynek. Kręcił się po wylizanym słońcem asfalcie. Siedział na niebieskich i zielonych ławkach z widokiem na szpitalny parking. Czasem coś wypił - spokojnie, kawę albo colę (choć ochotę miał w tych okolicznościach najczęściej na pół litra czystej wódki), albo przegryzł. Ale do samej Faith zaglądał raczej sporadycznie. Mimo, że wiedział, że teraz, w trzy lata po wypadku, przychodzi tylko on, Babcia, kilka koleżanek, z którymi jego siostra chodziła do szkoły (ale rzadko; dwie z nich miały już dzieci, jedna szykowała własny ślub, kolejne dwie pochłaniała kwitnąca kariera), no, i...

Wmawiał sobie, że o Milani nie myśli w ogóle. Ani trochę. No, bo i po co? W ostatnim czasie parę razy wpadł w mieście na jej brata, ale skończyło się na jakichś kurtuazyjnych ogólnikach, bez zagłębiania się w arkany pytań, które na światło dzienne mogłyby wywlec coś niewygodnego. Żal. Serce, które pękło i nigdy się nie zrosło - brzydkie, głupie serce poorane jątrzącą się blizną.
O tym, że Fairweather czasem wpada w odwiedziny, wiedział nieoficjalnie. Nigdy nie sprawdził rejestru odwiedzin, żeby móc natknąć się na jej misternie wykaligrafowany podpis, nigdy nie wypytywał pielęgniarek, czy do jego siostry przychodzi dziewczyna, która wygląda tak-a-tak (gdyby musiał, powiedziałby, że jest drobna i szczupła, ale nie sprawia wrażenia słabej; że ma skórę w barwie drewna tekowego, tęczówki ciemniejsze o trzy tony, i włosy o jakieś pięć; że kiedy się uśmiecha, sprawia wrażenie jakby piegi skoncentrowane na czubku jej nosa rozpierzchały się wesoło po innych zakamarkach jej twarzy; że kiedy się gniewa, to tak, jakby gasło całe słońce), ale wiedział. Czuł. I musiał liczyć się z faktem, że któregoś razu w końcu na nią wpadnie - choć unikanie Mili stało się dlań nawykiem tak typowym, jak picie porannej kawy albo dokładne mycie i osuszanie noży po wieczornym serwisie w kuchni.

Gdyby wiedział, że to dziś, pewnie by nie przyszedł. Odczekałby na parkingu, albo przed samym sobą zasymulował okropną migrenę. Ale nie wiedział - dlatego szedł korytarzem, z bukietem wesolutkich nagietków i gerber w ręce, główkami do dołu, jak uczyła go Babcia, i z typową sobie miną nie tyle zbitego psa, co raczej takiego, który w odpowiednich okolicznościach jest w stanie rzucić się do gardła każdemu, kto się nawinie. Nawet dziecku.
Nacisnął klamkę i natychmiast pożałował, że tu jest. Nawet nie musiał podnosić wzroku znad czubków własnych butów, żeby wiedzieć, kto znajduje się tutaj oprócz niego i, oczywiście, oprócz Faith.


milani fairweather

ambitny krab
harper, czemu?
agentka nieruchomości — Axford Real Estate Agency
27 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
017.
Nie lubiła szpitali.
Nie lubiła ich zapachu; pastelowych kolorów pokrywających ściany korytarzy, sal czy gabinetów; podłóg z linoleum, które wydawało nieprzyjemny pisk w kontakcie z gumową podeszwą butów; a także tej klinicznej czystości, która była taka nienaturalna.
Przede wszystkim jednak nie lubiła związanych z nimi wspomnień, które wracały do niej za każdym razem, gdy przestępowała próg tegoż budynku. Wydawać by się mogło, że po trzech latach notorycznych wizyt, wspomnienia te w końcu wyblakną i będzie mogła o nich zapomnieć, ale niestety nic takiego się nie wydarzyło. Wciąż krzywiła się za każdym razem, gdy mijała drzwi na SOR i uciekała spojrzeniem, kiedy znajomy lekarz pojawił się w zasięgu jej wzroku.
Oczywiście, że mogła tu nie przychodzić. Mogła omijać to miejsce szerokim łukiem, jak robiła to przez kilka pierwszych lat. Nie potrafiła jednak tego zrobić, wiedząc, że w jednej z tamtejszych sal leży osoba, którą niegdyś traktowała, jak młodszą siostrę. I choć na początku pojawiała się tam zaledwie raz na parę tygodni z obawy, że spotka tam Jego, z czasem stała się śmielsza w swych działaniach i jej częstotliwość wizyt u Faith znacznie wzrosła. Oczywiście nadal robiła podchody, aby mieć pewność, że nigdy na nikogo tam nie trafi, nie licząc jednej z pielęgniarek lub lekarza, i, jak do tej pory, udawało jej się to znakomicie. Kiedyś jednak to jej szczęście musiało się w końcu wyczerpać — szkoda tylko, że wszechświat nie dał jej jakiegokolwiek ostrzeżenia, że nastąpi to akurat dzisiaj.
W chwili, w której drzwi do sali Faith stanęły otworem, Mila siedziała skulona na fotelu, w rękach trzymając książkę, którą od paru tygodni czytała dziewczynie za każdym razem, gdy ją odwiedzała. Ktoś, kto znał ją dopiero od niedawna, zapewne by jej w tej chwili nie poznał — zamiast eleganckiego ubioru, miała na sobie o dwa rozmiary za dużą koszulkę, krótkie, sportowe spodenki, a także stare, podniszczone już trampki; jej włosy (zwykle ładnie ułożone) związane były na czubku głowy w niedbały kok, a po nienagannym makijażu nie było śladu.
W drzwiach jednak nie stała żadna z niedawno poznanych przez nią osób, a ktoś, kto w tej kupce nieszczęścia z łatwością mógłby ją rozpoznać. Ktoś, kogo unikała przez ostatnie lata, niczym ognia, bojąc się, że jedno jego spojrzenie wystarczy, aby na nowo rozpadła się na milion kawałków — zupełnie, jak te dziewięć lat temu na dźwięk jego ostrych, nieprzyjemnych słów, które wciąż odbijały się echem w jej głowie.
Widząc go w drzwiach, jej serce na moment się zatrzymało, by już po chwili pędzić galopem, jak gdyby chciało wyrwać się z jej klatki piersiowej i uciec — gdzieś daleko, gdzie byłoby bezpieczne. Książka zaś, którą jeszcze chwilę temu dzierżyła w dłoniach, z głuchym tąpnięciem wylądowała na podłodze, zapomniana przez nią w tej samej chwili, w której jej wzrok padł na Brighta.
Wystarczyła sekunda (która w jej głowie trwała o wiele, wiele dłużej), aby zerwała się ze swojego miejsca, chwyciła z podłogi swoją torbę i zrobiła krok w kierunku wyjścia. I, gdyby tylko jego sylwetka wciąż nie zagradzała drzwi, najpewniej wypadłaby z sali, jak strzała, nie wypowiadając w jego kierunku ani jednego słowa. Tak, jakby go tutaj w ogóle nie było; jakby nie było tu jej.
Już wychodzę — wyrzuciła w końcu z siebie, odrobinę niezdarnie się pochylając, aby zgarnąć z podłogi książkę. Nie wiedziała, co innego powiedzieć; nie wiedziała, jak inaczej się przy nim zachować, co bolało ją niesamowicie, bo przecież kiedyś — zanim wszystko koncertowo się spierdoliło — był osobą, przy której czuła się swobodnie. Przełknęła jednak tę nieprzyjemną gorycz żalu, po czym wbiła w niego puste spojrzenie, czekając aż Bright się przesunie, aby ona mogła stąd jak najszybciej zniknąć. Gdyby jednak wystarczająco się jej przypatrzył, mógłby zauważyć malujące się w jej spojrzeniu nieme pytanie.
Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś, Bright?
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
Bright zastanawiał się często, na ile za te ich spektakularne mijanki z Milani, które póki co oszczędzały im niezręczności spotkania po latach, odpowiada czysty Przypadek, a na ile Premedytacja. W pierwszych dniach po wypadku, a tym samym w momencie, w którym lekarze nadal walczyli o życie Faith i nie chcieli obiecywać Starrom już nawet nie tyle jakichś tam cudów, co zwyczajnie czegokolwiek, każdą kolejną minutę w której udawało im się nie stracić dziewczyny traktując w kategoriach błogosławieństwa, szatyn nie miał mentalnej i emocjonalnej przestrzeni by myśleć o czymkolwiek innym niż nieznośnie niestabilne pikanie wszystkich tych urządzeń, które oddychały za jego siostrę - nic więc dziwnego, że nawet gdyby Fairweather stanęła przed nim wówczas na środku korytarza, pewnie nawet by nie zauważył. W miarę tego jednak, jak sytuacja może nie tyle poprawiała się, co przynajmniej normowała, Starr zyskiwał coraz więcej energii, by myśleć o rzeczywistości wybiegającej poza kontury tej jednej, szpitalnej salki, w jakiej umiejscowiono Faith. Nie minęło nawet kilka miesięcy, a on już niepokoił się myślą, czy spotkanie z Milani jest w tych warunkach nieuniknione, i jak szybko nastąpi.

Półświadomą drogą, szatyn rozwinął zatem mechanizm wybierania takich pór na odwiedziny, w których prawdopodobieństwo napatoczenia się prosto na dziewczynę, znacznie spadało. Jeśli już przychodził, to bardzo wcześnie albo bardzo późno. Czasem też, w aktach wyrachowania, którego się wstydził, ale jakiego nie potrafił się wystrzegać, wysługiwał się własną babcią, przywożąc ją z White Rock do szpitala, odstawiając pod same drzwi kliniki, i czekając, aż to ona odbębni obowiązek sprawdzenia, czy Faith się zanadto nie pogorszyło (na tamtym etapie lekarze już otwarcie mówili im, że raczej nie ma co robić sobie nadziei na poprawę, i że brak regresji jest sukcesem samym w sobie - na przekór babcinych modlitw, i targów, które Bright próbował ubić czasem z samym Losem).
Bright, w każdym razie, pilnował się i uważał, kontrolując własne warunki na tyle, na ile było to tylko możliwe.

Jak to jednak bywa w typowej dla życia, złośliwej ironii, ludzie nie spotykali się przecież wtedy, gdy bardzo uważali aby tego nie zrobić, ale wówczas, kiedy w określonej sytuacji poczuli się zbyt pewnie.


Huk wydany przez książkę w spotkaniu z wybłyszczanym linoleum szpitalnej podłogi, odbił się echem nie tylko po komorach brightowego serca, ale i w przestrzeniach jego czaszki, która nagle wydała się jakby zupełnie pusta - niczym wydmuszka, albo pudełko po nieudanym prezencie - i wyczyszczona z jakichkolwiek pomysłów na to, co mógłby teraz zrobić, albo jak się zachować. Zwykle małomówny, ale jednocześnie wygadany, Bright nie mógł znaleźć w sobie ani odpowiednich słów, ani też siły, żeby w ogóle się odezwać. Jeśliby zdążył, pewnie wypadałoby, aby wyrwał się do przodu, podnosząc z posadzki upuszczoną przez Milani lekturę, ot, po dżentelmeńsku, jakby po wszystkich tych latach był jej winien choć jeden przejaw przyzwoitego i kulturalnego zachowania. Zdawało się jednak, że rosłą sylwetkę dosłownie wmurowało w to miejsce, w którym stał - i poruszyć się zdołał dopiero w chwili, w której Fairweather zrywała się już do pionu.

Nie mógł usłyszeć pytania, którego Mila nie zadała przecież na głos, a jednak zdawało się, że jakimś sposobem dostrzegł je, wpisane w kształt jej źrenicy. Problem leżał jednak w tym, że Bright zawsze uważał się za człowieka czynu, nie myśli - o wiele częściej zatem, zamiast dlaczego, zastanawiał się po co zrobił to, co ostatecznie sprawiło, że jego miłość przyjaźń z brunetką legła w gruzach. Ilekroć to robił, finalnie udawało mu się znaleźć jakieś mało przekonywujące, ale na ten moment wystarczające wytłumaczenie. Zwykle wmawiał sobie, że jego zachowanie tamtego dnia i tak było "mniejszym złem", bo ich relacja tak czy siak nie miała większej szansy na powodzenie, a on tylko oszczędził im dalszego cierpienia. Czasem przekonywał się też, że był w tym wszystkim niemal zupełnie bez winy - przecież miał prawo stracić panowanie nad emocjami, zdradzony i zostawiony w miejscu, na które zdawał się być skazany, podczas gdy Milani ponad ich związek przełożyła obietnicę studiów i bardziej ekscytującego życia.
Gdyby zadał sobie pytanie czemu, pewnie doszedłby do zarówno bardziej trafnych, jak i boleśniejszych wniosków. Dlatego też podobne dociekania spychał na drugi plan tak zawzięcie, że w końcu niemal zupełnie przestały go nachodzić. Zdawało się, że wszystko, co łączyło go kiedyś z Milani - już pal sześć ich krótki związek, bo przede wszystkim wiązała ich niegdyś przecież szczera i wieloletnia przyjaźń - potrafił zostawić w przeszłości.

Ale teraz, gdy przeszłość stała ledwie o krok - w jego ulubionym niegdyś wydaniu, bez krzty makijażu i zbroi z eleganckich ubrań, którymi Fairweather zdawała się czasem osłaniać przed resztą świata - okazywało się, że może być zupełnie inaczej.
Odchrząknął ciężko, zaskoczony tym, jak trudno mu się nagle nie tylko myśli, ale i zwyczajnie oddycha.
- Nie, daj spokój - Usłyszał własne słowa, zanim w ogóle zorientował się, że zamierza je wypowiedzieć - To ja sobie pójdę. To znaczy... - Ręka nieproszenie uciekła mu ku krawędzi kołnierza, a stopy zrobiły wreszcie jakiś nieprzekonany krok w przód, jakby zupełnie na przekór treści jego ostatniego stwierdzenia. Tylko oczy jakby nie wiedziały co ze sobą zrobić, za wszelką cenę starając się uniknąć dziewczęcego spojrzenia. I pomyśleć tylko, że był to dokładnie ten sam Bright, który w kuchennych realiach zdawał się nie lękać nawet najbardziej konfrontacyjnych krytyków, i najsurowszych kulinarnych potyczek - Bez pośpiechu, Mila. Może chociaż dokończysz rozdział? Faith... - Uświadomił sobie, że bardzo dawno nie wypowiadał imienia siostry na głos, i wymykając mu się teraz spomiędzy warg okazało się być bolesne niczym paląca przełyk kula żywego ognia - Faith na pewno nie miałaby... Nie ma nic przeciwko.


milani fairweather

ambitny krab
harper, czemu?
ODPOWIEDZ