archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
001.
trigger warning
wspomnienie przemocy seksualnej
Noc dawno nie była tak ciemna – nawet pod koniec czerwca, kiedy kurz gromadził się w zaułkach nieba, a stada ptaków, migrujących ze szczerbatych wyżyn Tasmanii, znikały w zimowym pomroku tak, że o ich obecności świadczył jedynie triumfalny świergot, zaplątany w krzywe gałęzie akacji, winieta nie zamykała się wokół świata równie ciasno, co dzisiaj. Zegarek nie wskazywał jeszcze nawet północy, słońce nie pozostawiło po sobie tymczasem żadnego wspomnienia, nawet wstydliwej echolalii, ukrytej w nagrzanych kamieniach chodnika – nadeszła wilgotna i ciepła wiosna, wzbierająca czerwienią na szklanych słupkach rtęci, lecz jego ciało drżało, marznąc pod skórą, która opinała się na nim jak cienka ircha, zdjęta siłą z jagnięcego karku. Czuł własny oddech, spłycony w cieśninie przełyku i zaciskał palce na połach koszuli, choć dłonie miał zdrętwiałe i przybrudzone krwią, a kiedy na nie spojrzał, płacz podszedł mu do gardła niczym małe zwierzę, niewielka opuchlizna, która uwierała pod grdyką, a potem wzrósł i cofnął się w mdłościach na podniebienie; zacisnął powieki, czując jak wspomnienia zbierają się pod nimi zdławionym szlochem – kiedy łzy spłynęły mu po policzkach, zaschnięta krew stała się różowa, kobieca w swojej jasności, a on przetarł rękawem twarz, drażniąc tkankę, czerwieniącą się śladami rdzawych wybroczyn. Przy głębszym oddechu strach przeskakiwał mu pomiędzy żebrami i rozpraszał się bólem pod próg kręgosłupa – bał się unieść materiał ubrania, choć wiedział, że nadbrzusze miał całkiem sine, wyczuwał pod palcami tkliwość nabrzmiałej skóry. Emir znał jego ciało – wiedział, gdzie dotykać, żeby odcisk palców uwikłał się w linie papilarne, w którym miejscu zacisnąć palce, aby w nadgarstkach wezbrał nurt błękitnych żył, jak uderzyć, żeby ból został pod skórą na dłużej – a on nie mógł wyprosić go ze swojej pamięci, zapomnieć kształtu dłoni, które oplatał mu wokół piersi, uważając, aby nie dotknąć podłużnych blizn, jakby ich nierówna powierzchnia przypominała mu o tym, czego nie chciał przetrzymywać w świadomości, nie bój się, szeptał, kiedy wgniatał mu twarz w prześcieradło, jestem wrażliwy, nie lubię, kiedy ludzie płaczą, choć przypierał go do materaca coraz mocniej i nie zwracał uwagi na serce, spłoszone pod krawędź płaskiego mostka. Nad rzeką zazwyczaj unosiła się woń peltoforum i pobliskiego torfowiska, lecz tym razem czuł w nozdrzach jedynie eukaliptusowy zapach świeżo wypranej pościeli.
Nie wiedział, dokąd szedł – jedynie, że nie mógł wrócić do domu, spojrzeć na siebie w tym samym lustrze, w którym codziennie przeglądał się Emir, położyć się w łóżku, które było ciepłe po obu stronach miękkiego materaca, nie w sposób, w jaki ciepła mogłaby być dłoń drugiego człowieka, ale jak gorączka, przed którą wzdrygało się całe ciało. Babka mieszkała na północnym skraju Opal Moonlane – zbyt daleko, by zdołał dotrzeć tam pieszo, zwłaszcza teraz, kiedy ból w prawej nodze przemieścił się w dół miednicy i rozlał po lędźwiach uwierającym zdrętwieniem, sprawiając, że jego chód był sztywny i paralityczny; sięgnął dłonią do kieszeni, palce natrafiły jednak tylko na wymięty materiał podszewki, przez który wyczuwał dropiatą skórę lewego uda – zostawił telefon na stole w kuchni, pomiędzy tymi samymi ścianami, które, w pobladłych wargach tynku, trzymały jego sekrety. Do oczu znów podeszły mu łzy, policzki miał spuchnięte i zapłonione wstydem, a taki pożar był gorszy niż strach, bo swąd upokorzenia pozostawał w ciele na dłużej – nie chciał przyznawać się do tego, co się wydarzyło, przekonywał się, że tak długo, jak mógł naciągać rękawy na posiniaczone przedramiona i spędzać wieczory w domu, pochylony nad emaliowaną umywalką, w jego życiu nie działo się nic wystarczająco złego, aby mówić o tym na głos; pragnął wierzyć, że ktoś go kochał, choć w rzeczywistości Emir nigdy nie potrafił mu tego powiedzieć.
Przystanął przed domem Roscoe, po przeciwnej stronie ulicy, ukryty przed czujnym okiem miejskiej latarni, której nieruchoma źrenica wpatrywała się w chodnik, obejmując go żółtą plamą światła – zęby szczękały mu o siebie, wciąż dygotał, obejmując się ramionami wokół piersi, jakby w ten sposób ciało pozwoliłoby mu schronić się we własnej gawrze, zamknąć oczy i zapomnieć o świecie, który go otaczał, przynajmniej do czasu, aż słońce znowu wzejdzie nad horyzontem. Często patrzył na siebie w ten sposób – nie swoimi oczami, jakby umysł odłączał się od ciała; leżał na łóżku i jednocześnie przyglądał się mężczyźnie, który leżał na łóżku, obejmował spojrzeniem całą perspektywę, jak lorysy. Nigdy nie powiedział przyjacielowi prawdy – bał się słów, zbierających się w gardle zgęstniałą śliną, więc kiedy za którymś razem Roscoe przytrzymał go z ramię, szarpnął się tak mocno, że uderzył łokciem we framugę drzwi. Nie dotykaj mnie, powiedział mu wtedy, choć jedyne, czego pragnął, to objąć go wokół piersi i czuć, jak jego dłonie splatają mu się między łopatkami – siedział tego wieczoru na krawężniku przed własnym domem i płakał, dopóki żal, który spływał po tylnej ścianie gardła, nie przydusił go pod grdyką; wiedział, że nigdy nie uda mu się od tego uciec – wolność była niczym innym jak odległością między myśliwym, a ofiarą.
Kiedy oparł buty o zmierzwioną sierść wycieraczki, jedynym odgłosem, który zaburzał ciszę, było dudnienie jego serca – zupełnie jakby cały świat gwałtownie nabrał powietrza, wzdął ciemne policzki nieba i czekał, aż dłoń, zawieszona wahliwie w powietrzu, zderzy się z drzwiami. Przetarł rękawami twarz, spuchniętą i zaczerwienioną, ale strach pozostał głęboko pod skórą, schowany za powiekami, w ciasnych wgłębieniach kanalików łzowych – naciągnął rękawy głębiej na zasinione nadgarstki i zapukał, lecz gdy tylko drzwi uchyliły się wąską szparą, oczy ponownie zapiekły go łzami.
Przepraszam, wiem... wiem, że jest późno. – pochylił głowę, nie wiedział, jak spojrzeć mu w oczy – dłonie mu drżały, choć zaciskał je nerwowo na srebrnym krzyżyku, który kołysał się nieśmiało na jego piersi. – M-mogę zostać dzisiaj u ciebie? – pociągnął płaczliwie nosem, ale zaraz przetarł dłonią oczy, zbierając na kciuku ciepłą wilgoć, którą wciąż próbował ukrywać przed czujnym wzrokiem Roscoe, pochylając źrenice nad zabrudzoną werandą. – Nie wiedziałem, dokąd iść.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Noc dawno nie była tak ciemna – przywierała nieznośne do ciała wilgotną lepkością przekradającą się przez szczeliny rozchylonych okien, mościła się w zakamarkach mieszkania głuchą ciszą, roztrącaną jedynie trzeszczeniem świerszczych skrzydeł, rozpychała źrenice spęczniałym niespokojem, dopóki nie mógł dłużej wytrzymać przed sobą jej wzroku, a kiedy wreszcie zamykał oczy, uwierała w podbicie powieki jak piach, jak zmęczenie niemające nic wspólnego z sennością. Musiał szukać pocieszenia w pomarańczowym rozbłysku żarnika pod nagim szkłem przybrudzonej żarówki – daremnie; światło prześlizgnęło się po zmysłach jak pod włos i poderwane spod ścian cienie wdarły się pod ciemię pogłosem minionych krzyków, drżących jeszcze w cienkich ścianach i drżących jeszcze rozdrażnieniem w kurczach rozbudzonego znów tętna. Wypalając papierosa przy rozchylonym szerzej oknie, spoglądał na białą kopertę leżącą wciąż na podłodze, rozdartą wzdłuż jak rybi brzuch; jeszcze tydzień temu chował do niej część swojej przyszłości, teraz nie chciała nawet skrwawić się na deski, jakby zawsze była jedynie jałowym złudzeniem trawionego zdesperowaniem umysłu – rozchylona w szyderczym uśmiechu przypominała porzucony kokon, biały szczęt ściągniętej z mięsa skóry, pęknięty mostek bez żywicy szpiku. Zastanawiał się krótko, czy zadrżała jej przynajmniej dłoń, kiedy po nią sięgała, ale odpowiedź przecież znał dobrze, zagrzebaną w intuicji i pamięci czerwonego śladu linii papilarnych na policzku, gdzie matczyna miłość paliła kiedyś jak gorączka: ręka drżała jej dopiero przy przeprosinach, późnych i płaczliwych. Nie było jej dużo – tej przyszłości, jaką sobie nazbierał – ale należała do niego, wartość abstrakcyjną – symboliczną – miała większą niż wszystko inne, co posiadał i ta kradzież bolała go tak samo abstrakcyjnie głęboko, jakby włożyła mu dłoń między żebro i wyciągnęła spod niego część przestrzeni na oddech; zawsze bał się, że nie pozwoli mu uciec i nie pozwoli mu na własne życie – hołdując do absurdu regule współmierności krzywdy, ząb za ząb, oko za oko, więc przyszłość za przyszłość, jak gdyby z własnej, zawieszonej w atomach jak niezwiązane jeszcze nieszczęście, woli zagnieździł się w cieniu jej serca, żeby przez kolejne lata ciążyć jej jak młyński kamień uwieszony u szyi.
Smużka papierosowego dymu zawinęła się w znikome poruszenie wiatru, opuszką palca przycisnął moskita do opalonej ciemno skóry przedramienia, obserwując jak żłopie wbrew sobie strutą krew i pęcznieje jak mikry balonik, do granic; czasami myślał o tym, jak w przeszłości ludzie nacinali ciało w newralgicznych punktach, by spuścić z siebie zepsutą surowicę albo przykładali pijawki do obitej skóry, czasami myślał, że mógłby spuścić z siebie to nieszczęście, to psie przywiązanie, które uwiązywało go do poczucia winy i długu wobec matki, to ciśnienie, które wzbierało mu w żyłach i rozpychało się w skroniach napięciem; czasami tęsknił za prymitywnym odruchem wściekłości, by przyćmić je bólem roztłuczonego ciemienia – ale ostatnim razem, kiedy przyszedł do pracy poobijany, Wisse obiecał mu, że to ostatni raz albo ostatni dzień w warsztacie; nigdy wcześniej nie słyszał w jego głosie tak szorstkiego, stanowczego tonu – Wisse miał głos (i charakter) jagnięcy, wtedy jednak zabrzmiał prawie ojcowsko, prawie jakby mógł mieć coś wspólnego z mężczyznami, których kochała jego matka, chociaż zdawał się to wypierać we wszystkim, czym był, tak jak wypierał słońce spod swojej beznadziejnie angielskiej skóry.
Puścił z litością moskita, kiedy od drzwi dobiegło go głuche pukanie – za oknem rozlewała się tymczasem noc czarniejsza od tych, które pamiętał; strącił resztę popiołu za parapet i niedobitek papierosa zgniótł o ciemny punkt na ościeżnicy, myśląc cierpko, że było jeszcze za wcześnie na płaczliwie przeprosiny i że nikt nie pukał do jego drzwi w środku nocy, odkąd Olivia zatrzasnęła je za sobą ostatni raz (to już pół roku, zdał sobie sprawę, przemierzając niespiesznie niewielką długość mieszkania; wciąż nie wyrzucił jej rzeczy, wyobrażał sobie chyba, że jeszcze po nie wróci, ale nie w środku nocy – oboje wiedzieli, że mogli się widzieć tylko w biały dzień przy odsłoniętych oknach, w nocy wszystko wydawało się bardziej wybaczalne, możliwe do schowania pod nią jak pod wygłuszającym błędy dywanem).
Nie pomyślał o Carmie; starał się nie myśleć o Carmie (nie był pewien, od jak dawna; może tak długo, jak długo się znali); jego noce zbierały się teraz ciepłym oddechem w innym mieszkaniu i może wreszcie nie musiał zamiatać ich pod dywan, może miały swoje miejsce po drugiej stronie łóżka, nie gdzieś między początkiem nocy a przedsionkiem świtu, może były wreszcie łagodniejsze, nie tak ciężkie – nie wierzył to właściwie, ale Carma nie patrzył mu dłużej w oczy, chował przed nim przejrzystość szklanych źrenic i powtarzał, wyuczoną frazą, wszystko jest w porządku. Widywali się rzadziej, mówili sobie mniej, nie lubi mnie, prawda? spytał żartobliwie któregoś razu, milczenie Carmy i jego palce nerwowo zbierające rękawy na nadgarstkach sprawiły, że rozbawienie zgorzkniało mu na ustach w duszący pozór spokoju.
Zamarł, w pierwszej chwili, znajdując go za odrapanym drewnem drzwi; o usta rozchylone przedwcześnie do zdziwienia oparł mu się skrócony zaskoczeniem oddech. Spojrzenie, obejmujące zaczerwienione rumieńce płaczu i wilgotny błysk na opuszczonych rzęsach, i krew na palcach nerwowo ściskających noszony u szyi krzyżyk, stopniał pierwszy, pomimo palców zaciśniętych mocniej, nerwowo, na brzegu drzwi. Chyba miał nadzieję, że na niego spojrzy; chyba chciał sięgnąć do jego twarzy i skłonić go, żeby w końcu na niego spojrzał i powiedział mu prawdę, ale nie mógł strząsnąć z siebie wspomnienia zmienionej barwy jego głosu, kiedy wyrywał ramię z uścisku jego palców, nie dotykaj mnie zdawało się zawisnąć między nimi jak coś tragicznie ostatecznego, więc w końcu usunął się jedynie z przejścia. Jego ciche słowa odbiły się drżeniem od nagłej głuchości nocy, zimne; kiedy stał się kimś, do kogo przychodził jedynie w ostateczności?
Wejdź – głos otarł mu się o gardło niemal prośbą, napiętą na obrzeżu, jakby naciągał ją na struny jak owczą skórę; dopiero kiedy zamknął za nim drzwi, przyglądając mu się z ostrożnego – za krótkiego w wąskim wejściu – dystansu, odważył się odezwać znowu, cicho, jakby to też mogli schować pod dywanem nocy, nie płosząc podchodzących do gardła emocji: – To on? Spójrz na mnie, Carma – poczuł jak gardło ściska mu się na słowach, jak wylewają mu się na podniebienie szorstkim posmakiem zniecierpliwionej – desperackiej – troski. – Spójrz na mnie i powiedz mi, że wszystko jest w porządku, i przysięgam, że nie zapytam nigdy więcej.
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
trigger warning
wspomnienie przemocy seksualnej
Kłamstwa, które na sobie nosił, rozpięły się w poprzek mostka i osunęły z ramion, ujawniając nagą skórę przeszłości, pełną blizn i skaleczeń, pąsową w miejscach, gdzie dotykały jej cudze dłonie – próbował jeszcze odwracać wzrok i naciągać rękawy głębiej na zasinione nadgarstki, ale materiał miął mu się w palcach, przetarty w cienkiej podszewce naskórka i pękał wzdłuż ściegów wezbranego bólu; czuł na sobie lepki pot Emira, zastygły płytką kałużą pomiędzy obojczykami, czuł duszność urywanego oddechu, który stawał mu w gardle i pozostawiał dropiatość na odsłoniętej szyi, czuł dłonie, sięgające zachłannie pod bawełnę ubrania, jakby był zwierzęciem, które należało zdławić przy samej ziemi, aby zerwać pazurami miękką tkankę i wedrzeć się do serca – cały dygotał, jak gdyby jego skóra nie mogła dłużej wytrzymać w ciasnym opięciu ciała i próbowała złuszczyć się na stelażu kości, zejść z niego wraz z sinymi naciekami wstydu, które wydawały się przesiąkać coraz głębiej przez supeł krwiobiegu. Zaciskał w dłoniach srebrny krzyżyk, próbując ukryć w nim drżenie dłoni, lecz nie miał odwagi zwracać się do Boga – jego myśli były pełne gruzłów, ocierających się o brzeg sumienia, pozostawiając na nim czerwień świeżej tkanki, tę samą, która brudziła mu dziecięce kolana i ukrywała się w zaciśniętych dłoniach, pod skośną linią życia; nie chciał przeszywać modlitwy przez pomiętą tkaninę przeżyć, wpuszczać światła tam, gdzie pamięć powinna nakryć się grubą warstwą mchu, a wspomnienia zwiędnąć ciążącą do ziemi łodygą – przecierał rękawami opuchnięte policzki, próbując pozbyć się przestygłych śladów łez, ale emocje wciąż podchodziły mu do gardła w gwałtownych mdłościach, które przełykał nerwowo pod grdykę, choć ślina zaraz ponownie napływała mu do ust, a pot zbierał się na czole woskiem pojedynczych kropel. Czuł swoje upokorzenie jak fizyczny ból, wyścielony skurczem pomiędzy żebrami i nie potrafił spojrzeć przyjacielowi w oczy, jakby spodziewał się, że kiedy uniesie głowę, wszystko wypłynie na mieliznę jego źrenic, a on nie będzie potrafił objąć ramionami własnego ciała – bolały ręce, przetarte wystającymi kostkami nadgarstków, bolało go lędźwie, w które Emir wgniótł dłonie, próbując przytrzymać go pod sobą, bolał go posiniaczony brzuch i uda, na których kompulsywnie rozdrapał skórę, gdy przy zakładaniu bielizny pozostał na niej czerwony ślad. Wydawało mu się, że znał gniew Emira – mógł wsunąć mu dłoń do wilczego pyska i docisnąć opuszką do krzywych wypukłości zębów, wierząc, że gdzieś pomiędzy nimi znajdowała się miłość, ugrzęzła w szkliwie jak fragment jedzenia, zbyt mały, aby się nim najeść; wydawało mu się, że znał gniew Emira – do czasu, aż przeciągnął przez gardło burzliwy warkot i zacisnął szczęki na jego ciele.
Przepraszam – powtórzył ciszej, niepewnie – skurcz zadławionego płaczu wstrząsnął jego ramionami, kiedy przeszedł przez próg, więc zatrzymał się przy samej framudze, jakby obawiał się, że przyjaciel mogłyby wypchnąć go z powrotem w otwarte gardło nocy; dopiero kiedy Roscoe zamknął drzwi, łzy, które zbierały się wilgocią na powierzchni spojówek, spłynęły mu po twarzy, zawijając nieśmiało w kąciki ust i skapując po drżącej brodzie. Gardło ścisnęło mu się boleśnie pod wpływem pytania, więc ze wzrokiem wciąż nachylonym ku ziemi, skinął głową, a następnie w pośpiechu zakrył usta dłonią, próbując wyciszyć szloch, który zerwał się nerwowo przez ciało i zajął miejsce głębokiego wdechu – nie wiedział, jak powiedzieć o tym, co się stało; nie wiedział, jak powiedzieć o tym, co działo się przez dwa lata, odkąd Emir stanął przed drzwiami do jego mieszkania (nie zaprosisz mnie do środka?, spytał wtedy, a potem wsunął mu dłoń do kieszeni płaszcza, wyjmując srebrny klucz i przekręcając go w zamku jego dotychczasowego życia). Kiedy Roscoe złapał go za przegub, a on wyrwał ramię z troskliwego objęcia jego palców, był pewien, że dłużej tego nie wytrzyma, ale zamiast wyjaśnienia, z jego gardła wydarło się tylko prychnięcie, nie dotykaj mnie, które nie należało do jego głosu ani do jego krtani, ale zostawiło na wargach nieprzyjemny posmak rozpaczy – Emir był zazdrosny, przez całą drogę samochodem się do niego nie odzywał, a potem pchnął go na jedną ze sklepowych szafek tak mocno, że zawekowane konserwy spadły ze stukotem na podłogę, zdradzasz mnie, warczał, choć pąsowy ślad, który rozlał się za kołnierzem, nie był wspomnieniem pocałunku; krzyczał, dopóki ochrona nie wyprosiła go na zewnątrz, a wtedy wgniótł mu w kręgosłup w ścianę i splunął tak, że biała ślina zdążyła osunąć się po policzku, zanim miał odwagę przetrzeć ją rękawem. Wstydził się tamtego dnia – Emir zostawił go na parkingu po przeciwnej stronie miasta, a on usiadł na krawężniku i rozpłakał się jak dziecko.
Nie mogę – szepnął w końcu, podnosząc jasne, przeszklone spojrzenie na twarz przyjaciela, lecz patrząc na niego zaledwie przez chwilę, zawstydzony łzami, które ciekły mu po policzkach i pozostawiały na skórze czerwone smugi. – Nigdy nie było w porządku. – przyglądał się swoim dłoniom, próbując zetrzeć z opuszek ślady krwi, które zaschły na nich po tym, jak rozdrapał skórę, zadzierając paznokciami strupiałą warstwę starych skaleczeń – teraz, kiedy widział na swoich palcach zaczerwienione księżyce, oddech spłycił się jednak wyraźnie, spojrzenie stało się wilgotne i rozmazane. – Emir jest na mnie zły. Słyszałem, jak rozmawiał przez telefon, kiedy wychodziłem. Nazwał mnie wariatką. – prawie nie słyszał swojego głosu, nie czuł swojego ciała – zły nosiło w sobie więcej ciężaru, niż był w stanie udźwignąć, zły oznaczało zaciśnięte pięści i nienawistne spojrzenie, zły oznaczało ucisk dłoni wgniecionych w biodra i zamknięte oczy, kiedy Emir podchodził do niego od tyłu, zły oznaczało groźby i wyzwiska, oznaczało zejdź mi z oczu, kiedy przystawał w progu własnej sypialni. – Nie mogę tam wrócić, boję się, ż-że... – głos przełamał mu się jak krucha gałąź, wgniatając drzazgi w miękką tkankę podniebienia. – Boję się go. – puścił krzyżyk, na którym pozostała niewyraźna plama czerwieni i wziął głęboki oddech, choć powietrze przepłynęło przez niego falami, wprawiając pierś w nerwowe drżenie. – Przepraszam, to nie twój problem. – odwrócił głowę, sięgając wzrokiem w głąb mieszkania – chciał objąć Roscoe ramionami, ale nie mógł poruszyć się z miejsca, był pewien, że jeśli rozluźni mięśnie, jego ciało osunie się na podłogę. – Jutro pojadę do babci. Zostawiłem telefon w mieszkaniu.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Nie wiedział, dlaczego tak trudno było ku niemu sięgnąć – przerwać ten uwierający impas, w którym byli sobie tak odlegli, nawet kiedy ich oddechy wpadały na siebie w zgęstniałej wąskości przejścia; w którym miał nagle wrażenie, że oddzielało ich tyle czasu i tyle słów, których sobie nie powiedzieli, chociaż powinni (przecież wiedział, wiedział od dawna, że nie jest w porządku, przecież widział to w jego spojrzeniu jak coś, co mogłoby być rozpaczliwą prośbą, gdyby rozbić prośbę o spojówkę lśnieniem zbłąkanego światła, przecież wyczuwał to w sposobie, w jaki coś między nimi zaczęło się zmieniać, zaczęło brakować między nimi czasu, rozmów i szczerości, zaczęło brakować spojrzeń ocierających się o siebie ze swobodą stworzeń, które świat poznawały razem i każdy jego skrawek znają z lustrzanego odbicia w cudzym oku; w którymś momencie nawet spojrzenie zaczęło zdawać się nadwyrężeniem granicy przesuwającej się wciąż w górę szyi, bliżej słabizny pod żuchwą, jak jutowa duszność); w którym Carma stał się rozpłakanym słońcem, a on znieruchomiałym, oddalonym o miarę tego wszystkiego, afelium. Chociaż znał jego łzy tak dobrze, chociaż wlewał je w linie papilarne jak w mikre rzeki na opuszkach palców i pozwalał mu przepływać przez siebie tak długo; dzisiaj przyjaciel przychodził do niego, bo nie wiedział, dokąd iść, przychodził do niego i przepraszał, jakby to nie było jego miejsce, jakby to miejsce obok niego, w którym zawsze miało go brakować, nie miało należeć do niego zawsze, do tego skrawku pamięci, przez którą przesiąknął, łzami, uśmiechem, potem pozostawiającym na ustach słony posmak zmęczenia (starał się o tym nie myśleć, zostawili to za sobą, schowane skrzętnie między warstwami przeszłości; jakby nie wydarzyło się nigdy).
Nie znosił Emira od początku – z zajadłą, zresztą, wzajemnością; przypuszczał, że dlatego nie mogli się spotykać, przypuszczał, że dlatego, kiedy odpowiedział mu z pochopną ostrością na złośliwość napuszczoną szyderczo na Carmę, nie widzieli się z przyjacielem przez tydzień – Carma powiedział mu potem, że obił sobie policzek pod prawym okiem o zjeżony kant drzwiczek otwartej szafki, a on bezmyślnie mu uwierzył, choć już wtedy nie patrzył mu w oczy. Teraz miał wrażenie, że mdlące wątpliwości, które tamtego dnia przełknął, podchodzą mu znowu do gardła, podnosząc się z ciężkiego dna żołądka i sumienia, gorzkie i mętne. Nie rozumiał, jak mógł kochać takiego człowieka – albo miał nadzieję, że nie kochał go naprawdę, ale jak mógłby się do tego przyznać? gdyby powiedział to głośno, słowa zasupłałyby się na jego strunach w coś, czego powiedzieć nie mógł i mówić nie powinien – mam nadzieję, że nie kochasz go tak samo – może inaczej miałby więcej odwagi, może gdyby nie obawiał się tego, jak mógłby zabrzmieć, teraz było za późno, wiosenna noc spływała po skórze lepką gorączką, ale dreszcz sięgał mu chłodem do kości.
Nigdy nie było w porządku, nigdy próbował przeliczyć na bliższą walutę, na tygodnie, na dni, na noce, podobne do tej, jak dawno go poznał? Jak długo mogło to trwać, ile godzin, ile minut, kiedy nie wiedział albo powtarzał sobie, że nie wie, bojąc się, tchórzliwie, potknąć o słowa? Próbował, ale próbował nieskutecznie i próbował za późno; zawsze obawiał się tego, jak łatwo ciało Carmy odbarwiało się sinym fioletem i brunatną czerwienią, zawsze obawiał się chwycić go mocniej, przycisnąć znowu miękki miąższ serca, pozostawić na nim plamy barwicy wierne stanowczym dłoniom, choć powinien nauczyć się dawno, że czasem nie dało się inaczej – czasem tak należało go kochać; nie miał tymczasem odwagi otrzeć mu nawet pokrytych gorączką policzków.
Nie wracaj – odparł natychmiast, jakby musieli tę rozmowę prowadzić w ukryciu przed tym, co stało za drzwiami. Zdesperowana barwa własnego głosu przyprawiała go o cień szczeniackiej nieśmiałości, z której nie potrafił wyrosnąć; przełykał ją obojętnie, nie było na nią teraz miejsca. Nie mógł się usprawiedliwiać; przecież widział, jak Carma kurczył się w jego cieniu, jak poruszał się w obrębie jego spojrzenia, czujnie i ostrożnie, jak gdyby z każdego gestu miał być później rozliczany. Nie mógł oderwać spojrzenia od czerwonego śladu na złotym trzonku krzyża. Potrząsnął w końcu głową nerwowo, podnosząc znów wzrok do lśnienia łez zbierających w kącikach oczu.
Możesz zostać tutaj. Co, jeśli będzie cię tam szukał? Wolałbym, żebyś został tutajze mną, wolałby mieć go przy sobie; wolałby wiedzieć, naocznie i namacalnie, że jest bezpieczny. Przypominał sobie, jak drobny Carma wydawał się przy Emirze, wspomnienie to było gorzkie od początku, teraz stawało się nieznośne, sięgało przez szczeble żeber do osierdzia uciskiem niepokoju; przypominał sobie, jak Emir kładł mu ramię na karku, uśmiechając się nieprzyjemnie – wyzywająco – jak Carma sztywniał, wzdrygał się nerwowo, kiedy podchodził do niego i dotykał jego pleców. To nie był jego problem, nie podobało mu się jak te słowa brzmiały, jakby stawiał między nimi kolejne granice, wysuwał się, znowu, z uścisku jego palców, spojrzeniem sięgając w głąb mieszkania, poszukując, może, szczeliny, przez którą mógłby wydostać się na zewnątrz, kiedy zamknie oczy, albo w którą mógłby się wcisnąć, byleby zajmować jak najmniej miejsca. Rozdrażniło go to; przez rozdrażnienie – w końcu – poruszył się w tym gęstym, lepkim napięciu, by sięgnąć wreszcie do jego nadgarstka, zsunąć palce do drżącej dłoni, otoczyć ją pewnym, ciepłym uściskiem.
Chodź – mruknął, pociągając go w głąb mieszkania, w złotawą łunę nagiej żarówki, wlewającą się do łazienki, kiedy uchylił przed nimi drzwi z cichym skrzypnięciem. Zapalił mniejsze oczko miękkiego światła przy umywalce, bo miał wrażenie, że nie zniósłby teraz ostrości zimnej żarówki nad głową, wydobywającej oślepiający połysk z emaliowanych powierzchni, ostry odblask lustra i rysy ich twarzy; tego, co Carma chował pod opuszczonymi rzęsami. Puścił łagodny strumień wody, sprawdzając ją pobieżnie grzbietem palców, szum zdawał się koić pozadzierane krawędzie wszystkiego, rozdrażnienie zmiękło i zmiękł jego dotyk, dłonie podnoszące rękę przyjaciela do misy umywalki i niespiesznie zbierające fałdy rękawa w górę przedramienia, by odsłonić jasną, cienką na wnętrzach przegubów, skórę: – Podrapałeś się? Gdzie? – spytał, przecierając opuszkami końce jego palców, na których krew zaschła w brunatne plamki; nie znalazł zadrapań na odsłoniętej skórze, znajomych śladów strachu i niepokojów, które przemywał tyle razy wcześniej, czerwonych odcisków pozostawianych w białym ciele jak w ciepłym, bladym piachu ukrytego przed ludźmi zazdrośnie wybrzeża. – Jego? – spytał, sięgając po jego drugie ramię, wsuwając, bez obawy, bez pohamowania, palce pod krawędź rękawa, zatrzymując się tym razem nagle, kiedy spod materiału wychynęły sine, tkliwe plamy, jeszcze wezbrane świeżością.
Znieruchomiał, na moment, było mu duszno, gorąco i było tak, jakby połknął lód.
Co się stało?
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
trigger warning
wspomnienie przemocy seksualnej
Ciało dawno nie ciążyło mu w ten sposób – jak gruby płaszcz, narzucony na ramiona w upalne popołudnie, wełniany sweter naciągnięty przez głowę w połowie grudnia, kiedy miał czternaście lat i nie potrafił spojrzeć na siebie w lustrze, a babka kupiła mu pierwszy stanik z dekoracyjną koronką, opinającą się niezgrabnie na bladym dekolcie; pamiętał, jak przegrzana skóra lepiła mu się wtedy do ubrania, a na czole zbierał się film wilgoci, od której włosy przyklejały się do twarzy, ułożone strąkami wzdłuż przepoconych skroni, pamiętał, że słońce migotało na spojówce czarnymi zmazami, a jemu zrobiło się słabo i osunął się na chodnik, jeszcze zanim Roscoe zdążył wyciągnąć ramiona w jego stronę, pamiętał, że kiedy odzyskał przytomność, leżał z plecami wspartymi o zimne kafelki i czuł w ustach gorzki posmak torsji, od którego wciąż mdliło go w przełyku – sweter, który miał na sobie, leżał na podłodze jak sierść zrzucona z martwego zwierzęcia, a on siedział z odsłoniętymi ramionami, oddychając coraz głębiej, dopóki z czoła nie zeszła mu czerwień przygodnej gorączki. Nigdy wcześniej nie pozwolił nikomu oglądać się bez warstw narzuconego na ciało ubrania, tym razem przyjaciel klęczał jednak naprzeciwko niego, widział pręgowane blizny, ułożone pąsem pod zgięciem łokcia i dziewczęce piersi unoszące się pod cienkim materiałem koszuli, choć jego spojrzenie się nie zmieniło – wciąż nosiło pod powiekami tę samą, życzliwą troskę, cień ulgi zarysowany bursztynem wokół ciemnych tęczówek, więc zamiast podnieść się z podłogi, pochylił się bezwiednie w jego objęcia, czując, jak chłopięce dłonie naciągają się w poprzek jego łopatek, a szept muska brzeg jego ucha cichą obietnicą, od której do oczu podeszły mu łzy; po raz pierwszy płakał w ten sposób w jego obecności – nie ocierając dyskretnie płaczu, który podchodził mu do gardła i nie czerwieniąc oczu brzegiem rękawa, ale pozwalając, żeby szloch zerwał się przez pierś gwałtownym spazmem, a twarz stała się napuchnięta i zarumieniona, z cętkami wybroczyn prześwitującymi na miękkich policzkach. Głos mu drżał, kiedy przyznawał się do nienawiści, bo zawsze był łagodny i powściągliwy, nie wyglądał, jakby jego ciało było zdolne do równie silnych emocji, kiedy tłumaczył Roscoe, dlaczego ukrywał się pod własną skórą, odruchowo przeciągał jednak paznokciami po odsłoniętych ramionach, jakby próbował zdrapać z siebie wszystko, co sprawiało, że spał z poduszką wgniecioną w nadbrzusze i często obejmował się wokół piersi, zasłaniając dziewczęcą budowę i plisę miękkiego brzucha – przyjaciel został przy nim, kiedy pierwszy raz rozebrali się przed sobą w zacienionej sypialni, aż jedyne, o czym myślał, to że mógłby pokochać wszystkie miejsca, które poznały dotyk jego ust i kiedy blizny nie zdążyły zagoić się jeszcze po operacji, a on potrzebował cudzych dłoni, aby przełożyć koszulę przez głowę, sięgnąć do kuchennej szafki z herbatą i namydlić pod prysznicem przygarbione ramiona; dzisiaj czuł się, jakby Emir ograbił go z tego wszystkiego siłą, pozostawiając skaleczenia w miejscach, gdzie pazury spruły miękką podszewkę radości i pozostawiły po sobie nagą tkankę, różową i piekącą pod cudzym dotykiem – dopiero teraz, kiedy spojrzał w oczy Roscoe, zdał sobie sprawę, że poruszał się dotąd w źrenicy Emira, jakby była okrągłą lufą wymierzonego mu w skroń pistoletu.
N-nie mogę – wychrypiał, bo głos wciąż dławił go w gardle, a łzy zbierały się flegmą na podniebieniu, unosząc mdłości w górę ściśniętej piersi. – Świętoszek został w mieszkaniu – szloch odbił się echem pomiędzy żebrami, a on ukrył twarz w rękawie, dociskając materiał do zwilgoconych powiek, czując w zgięciu łokcia ciepło własnego oddechu; w mieszkaniu została też drewniana laska, którą coraz częściej podpierał chromość prawej nogi i flakon tabletek, wciśnięty w kąt szuflady z ubraniami – na myśl o wszystkim, co za sobą zostawił, poczuł, jak zaczyna robić mu się gorąco, jak podłoga zaczyna kołysać mu się pod nogami, jak bicie serca narasta coraz głośniejsze, aż przyśpieszone tętno stało jedynym dźwiękiem, uderzającym o ściany jego bębenków; odetchnął głęboko, lecz powietrze osiadło mu na wargach wyraźnym drżeniem – dopiero kiedy Roscoe włożył ciepłą dłoń pomiędzy jego palce, wsunął się z powrotem na mieliznę rzeczywistości, bezwiednie poruszając się w głąb mieszkania, choć kiedy patrzył w dół, wydawało mu się, że nogi, którymi sunął po drewnianym linoleum, do niego nie należały, jakby był jedynie w połowie wynurzony ze snu, nie całkiem obecny w fakturze rzeczywistości. Przyjaciel zaprowadził go do łazienki, kierując dłonie pod strumień ciepłej wody, która chwilowo zabarwiła się na jasnoróżowy odcień, gdy zaschła na skórze krew spłynęła ze zdrętwiałych opuszków i osunęła się spiralą w srebrne oko odpływu – wciąż drżał, lecz pozwolił, by Roscoe zebrał fałdy jego rękawów, odsłaniając purpurowe odcienie strachu, które znaczyły wrażliwą skórę przedramion, czekając, aż sięgnie głębiej, dotknie miejsca, gdzie ból pulsował we wnękach żeber i zbierał się wstydem pomiędzy udami, spojrzy na niego po raz kolejny, tym razem dostrzegając zmęczone cienie na dolnych powiekach i dreszcze przeciągnięte koralikami przez odstającą strunę kręgosłupa. Uchylił usta, aby odpowiedzieć na pytanie, ale krtań zacisnęła się zdławionym szlochem, więc położył tylko dłonie na udach, czując jak zadrapania pieką go pod uciskiem materiału – przemoc, która go spotkała, zawsze karmiła się milczeniem.
Emir był zazdrosny – odparł w końcu, odchylając głowę i wsłuchując się w szum odkręconej wody. – Upił się i kazał mi udowodnić, że to nieprawda. Nie wiedziałem, o co mu chodziło, n-nie wiedziałem... nie wiedziałem, co powiedzieć, więc zaczął krzyczeć i zaciskać pięści. P-prosiłem, żeby przestał, mówiłem wszystko, co chciał usłyszeć, a-ale... – płacz chwycił go skurczem w przedsionku, więc pochylił się do przodu i zacisnął oczy, jakby w ten sposób mógł odgrodzić się od wspomnień, które napłynęły mu pod powieki, rozbijając się łzami o skaliste wybrzeże źrenic. – W końcu k-kazał mi się rozebrać, a ja pomyślałem, że j-jeśli... jeśli zrobię to, czego chce, wszystko szybciej się skończy. – nie zauważył, kiedy znów zaczął drapać się po udach, choć przesłaniał je cienki materiał spodni – nie powiedział Roscoe o tym, że Emir nazwał go kurwą ani że dobrze wiedział, co zrobić, żeby go zranić; surowa miłość miała go załamać i dać mu odczuć, jak mało był w stanie wytrzymać, każda obraza pociągała za sobą następną, aż stawał się milczący i odrętwiały – jak zwierzę, które, zaszczute wystarczającą ilość razy, bało się wyszarpnąć nawet z rozpiętej obroży.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Stroskana obawa podpływała na język sprzeciwem drażniącym jak iskra, jak ostrość rozgryzionego pieprzu, miała smak dokuczliwie podobny do gniewu – nie znosił tego, jak bliskie sobie były, ta troska i ta złość, jak gdyby wybijały siostrzanym źródłem z jednego miejsca w sercu; nie znosił tego, jak mieszały się na podniebieniu w dezorientującą jednorodność, z której nie potrafił oddzielić słów właściwych od impulsywnych, słów właściwych od tych, które pozostawiały w gardle rozjątrzone otarcia późniejszego palącego żalu, przebarwiającego się wreszcie – jak siniec blednący do tkliwej żółtawości – w zawiązującą się na gardle skruchę. Odruchowy sprzeciw odbił mu się pochopnie w spojrzeniu ściemniałością broczącą na barwę tęczówki, na myśl, że miałby do niego wrócić; pozwalał mu na to wcześniej zbyt wiele razy, za każdym razem, kiedy odwracał wzrok, za każdym razem, kiedy nie pytał i wierzył w wątłe usprawiedliwienia, zawsze wypowiadane tak cicho (Carma wszystkie kłamstwa wypowiadał cicho, spuszczając spojrzenie, jakby próbował schować je przed Bogiem), nie mógł pozwolić mu na to znowu, nigdy więcej – pod żebrem, jak wetknięty pomiędzy nie kamień, uwierało go mdlące przeczucie, że tej nocy mógłby trzymać go tak blisko po raz ostatni, spoglądać mu w oczy i znać każdy ich odcień po raz ostatni, wiedzieć na pewno, że Carma kochał go tak samo, jak on kochał jego, po raz ostatni; przerażało go to wrażenie zakradające się pod skórę chłodnym dreszczem, przerażała go ta nagła, niespokojna potrzeba, by pochwycić go tak, jak chwytać można ćmę pod słoik, wbrew szamotaniu, wbrew spojrzeniu poszukującym ucieczki, wbrew wszystkiemu; pomimo obawy przed tym, jak łatwo jego ciało przesiąkało cudzym dotykiem: pamiętał jeszcze – miał pamiętać zawsze – jak po raz pierwszy odkrył tę chłonną miękkość, jak po raz pierwszy znalazł siebie na jego ciele, trzy sine smugi odciśnięte mu na biodrze, odciski palców pozostawione na wnętrzu ramion i ud, dopiero się siebie uczyli; widział wcześniej, jak wyglądało na nim nienawistne okrucieństwo cudzych dłoni, po raz pierwszy widział, jak wyglądała na nim niecierpliwa, spragniona miłość – to było ich odkrycie, ich wspólne, słodko-gorzkie odkrycie, i nigdy nie przyznał mu się, jak bardzo dławiła go świadomość, że mógłby o tym wiedzieć ktoś jeszcze.
Odetchnąłby może z ulgą, słysząc imię pozostawionego w mieszkaniu kocura, gdyby tylko było na ulgę miejsce – brakowało mu jednak w płucach przestrzeni na więcej, powietrze było tak ciężkie; wypuścił oddech przez usta, spoglądając na niego przez chwilę w ciszy. Wiedział, jak ważny był dla niego ten kot; wiedział o nim, być może, jeszcze więcej, tych rzeczy szeptanych mu do kociego ucha razem z modlitwą, tych rzeczy, których był milczącym świadkiem i niemym powiernikiem.
Pójdę po niego – oznajmił wreszcie, rozważywszy możliwości; pomyślał, że mogliby pójść razem, żeby Carma mógł wziąć swoje rzeczy, ale nie chciał mu tego proponować i nie chciał, właściwie, zabierać go tam ze sobą, z powrotem w te wnyki, z których udało mu się w końcu wyrwać wiotką szyję. – Pojadę jutro, przywiozę twoje rzeczy i Świętoszka. W porządku? – głos zagubił mu się w ściśniętej krtani; nie potrafił nigdy patrzeć spokojnie na drżenie jego ramion, słuchać szlochu wstrząsającego drobną piersią i nie czuć, jakby był za to wszystko w jakiś sposób odpowiedzialny, tak jak Carma odpowiedzialny był za Świętoszka, za to stworzenie chowające w kruchej kości skroni jego modlitwy, skryte prośby i obawy wypłakane mu w sierść; za to stworzenie, które było jego – jego, by się o nie troszczyć, jego, by po nie zawsze wracać i jego, by je kochać tak, jak nie było kochane przez nikogo innego. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz szeptał modlitwy w jego skórę ani kiedy ostatni raz płakał schowany w zagłębieniu jego szyi; sądził, że upływ czasu cokolwiek zmieni, tymczasem Carmen wciąż pozostawał tak samo jego, tak samo wżęty głęboko pod naskórek serca, tak samo zdolny wywrócić wszystko swoją obecnością – nie był pewien, jak mógł myśleć, że mógłby nazbierać swoją przyszłość do tej nieszczęsnej koperty i zostawić go tutaj, jak mógł myśleć, że mógłby nie wrócić po niego później, choćby z błaganiem, żeby wyjechał razem z nim. Wyobrażał sobie, że przyszedłby pod jego drzwi, że powiedziałby mu tyle: wyjeżdżam, nie wiedział dokąd, to nie było tak ważne, jutro, ale poczekam, gdybyś chciał wyjechać ze mną, teraz nie wiedział, jak mógł sądzić, że byłby w stanie powiedzieć mu to w ten sposób i nie zabrzmieć, jakby przystawał nad uniesioną tonią jego źrenic jakby nad krawędzią całego świata, o którym marzył – wszystko, co znał, znał z odbicia w jego spojrzeniu – proszę, nie mogę jechać bez ciebie – co zrobiłby bez tego?
Miał wrażenie, że sińce pod jego palcami są rozpalone gorączką – że palą go w opuszki, te miejsca, w których odcisnął się na nim Emir, śladem, który nie przypominał miłości (wiedział przecież dobrze, jak na nim wyglądała); Carmen wysunął nadgarstek spod jego dłoni, opuszczając ręce do ud, a on nie drgnął, nie drgnął, bo nie ufał sobie – nie ufał trosce przypominającej gniew, nie ufał dotkliwej świadomości, że kluczyki do samochodu leżały na blacie w kuchni, że mógłby być w jego mieszkaniu w przeciągu dziesięciu minut, że mógłby wyszarpnąć go spomiędzy warstw jego życia i wyszarpnąć go spod jego skóry, za kark, za włosy, za gardło. Wiedział, że nie jest w porządku, ale nigdy nie podejrzewał – nie miał odwagi o tym myśleć, nie potrafił, nie chciał, o cudzych dłoniach na jego ciele, o cudzych dłoniach poznających go tak samo, o cudzych dłoniach trzymających go jak coś swojego, coś, co do nich należało; to nie była dłużej jego sprawa, wyrzekł się tego pierwszy, nie miał prawa do tego żalu i do tej zazdrości. Nie mógł znieść myśli, że ktoś pozostawiał na nim miłość, kochał go być może lepiej, zakrywał sobą wspomnienia; nigdy nie pomyślał, że ktoś mógłby go nie kochać – albo kochać go w zły sposób, albo–
Woda szumiała jeszcze głośno za jego plecami – jak krew w jego skroniach – kiedy z wahaniem, ostrożnie przysunął się bliżej, sięgając do jego ramion; odciągnąwszy mu dłonie od ud, zamknął go w objęciu, ciasnym, cierpliwym, przepraszającym; świat – ten, który nauczył go o miłości wszystkiego – w jego ramionach wydawał się kruchy, jakby miał wyślizgnąć mu się z rąk; sięgnął palcami krótkich włosów na jego karku, przełykając bolesny ucisk w gardle.
Możemy pójść na policję – szepnął, starając się ściągnąć napięty głos do łagodności; nie chciał mu tego narzucać, choć uważał, że nie powinni tego tak zostawiać; wiedział, że jeśli nie wezmą tego na policję, skończy to inaczej, choćby sam. – Powinien zobaczyć cię lekarz, wcześniej, od razu, zanim... – był dzieciakiem, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, co stało się matce; i był jeszcze dzieciakiem, kiedy po raz pierwszy próbował jej pomóc, daremnie. – Pójdę z tobą, jeśli chcesz, będę z tobą przez cały czas – pochylił głowę, zawieszając głos na moment, bo krtań ścisnęła mu się nieprzyjemnym, trudnym skurczem; oddech zadrżał, zmęczony napięciem. – Ale powinniśmy pójść od razu, Carma. Powinieneś... wszystko musi zostać, rozumiesz? Dasz radę? – nie chciał, by przez ton przebrzmiała mu prośba, zgubiona przypadkiem, mimowiedna.
Wydawało mu się, że znał jego odpowiedź, zanim padła – więc wiedział, że załatwi to inaczej, sam.
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
trigger warning
wspomnienie przemocy seksualnej

Zaczynał rozumieć, że Emir nigdy go nie kochał – nie, kiedy kładł mu dłonie na biodrach i szeptał słowa, które stygły wilgocią na ogorzałym podbrzuszu, nie, kiedy całował go wzdłuż mostka, zawsze pomijając wargami pąsową bliznę, przeciągniętą fastrygą przez wzniesienie piersi, nie, kiedy pytał go, gdzie był, a jego głos kołysał się na niewyraźnej granicy zaciekawienia i napastliwości. Wybaczał mu za każdym razem – ukrywał sińce pod naciągniętymi rękawami swetrów, rozmasowując nadgarstki w miejscach, gdzie zacisnęły się na nich cudze dłonie, przepraszał, kiedy Emir podnosił głos w restauracji i trzaskał drzwiami, zostawiając go samego przy stole, z pustym talerzem i niezapłaconym rachunkiem, milczał, kiedy przez telefon nazywał go swoją dziewczyną, śmiejąc się tak, jakby było w tym coś perwersyjnego; wybaczał mu nawet, kiedy wracał do domu pijany i na siłę rozpinał mu spodnie, aż metalowy guzik odpruł się od bawełnianego materiału i potoczył pod krawędź szafy, nawet kiedy wchodził do łazienki i bez słowa rozchylał drzwi prysznicowej kabiny, dociskając jego plecy do kafelkowej ściany, aż brodzik stał się lepki i brudny od jego triumfu – nigdy nie kazał mu spojrzeć na ślady, jakie pozostawił na jego ciele, choć nie potrafił już patrzeć w dół, kiedy się rozbierał, a podczas kąpieli zawsze stał twarzą zwróconą w stronę drzwi. Żałował, że nie zachował na ciele zaułków, które pamiętały czuły dotyk dłoni – wieczorami, kiedy Emir nie wracał do domu, podciągał kolana pod brodę i opierał palce na własnym podbrzuszu, próbując odnaleźć pod opuszkami miejsce, gdzie tkanka wciąż była miękka i pozbawiona gruzłów, ale natrafiał tylko na skurcze, przeciągnięte boleśnie przez włókna mięśni, dotykał swoich bioder i musiał cofnąć dłonie, bo pod powieki podchodziła mu ciepła wilgoć łez, które dotąd powstrzymywał w gardle. Przekonywał się, że to wciąż było jego ciało – takie, jakim je stworzył – ale kiedy zamykał oczy, miał wrażenie, że jego tętno spowalniało i stygło, oddalając się coraz głębiej pomiędzy ciasny bukiet żył; pamiętał, jak szczęśliwy był, kiedy po raz pierwszy spojrzał na siebie po operacji, jak nie potrafił przestać się uśmiechać, kiedy Roscoe objął go wokół pasa, jak przez cały dzień płakał, lecz płacz ten nie bolał go pod grdyką, wznosił się natomiast w górę piersi głębokim westchnieniem ulgi – dzisiaj czuł się, jakby nigdy nie uwolnił się od tego, kim był, kiedy w wieku dziesięciu lat przyjechał do Lorne Bay; całe ciało piekło go pod naskórkiem.
Nie – wypowiedział pośpiesznie i wyciągnął dłoń, zamierzając złapać przyjaciela za przedramię, lecz zwieszając ją w połowie drogi, zawstydzony. Bał się tego, co pozostało w mieszkaniu – wyobrażał sobie gniew pełzający po twarzy Emira, kiedy zrozumie, że nie zamierzał wrócić do domu na noc, wyobrażał sobie dziesiątki nieodebranych połączeń i rozbity ekran telefonu, kiedy zda sobie sprawę, że zostawił go na blacie kuchennego stołu, wyobrażał sobie meble z przetrąconymi kończynami i drewnianą laskę rozłamaną na kolanie, jakby była cienką, brzozową gałązką; przede wszystkim myślał jednak o pigułkach schowanych na dnie dolnej szuflady i kocie wgniecionym strachem pomiędzy wnękę łóżka – obie te rzeczy sprawiały, że serce drżało mu nerwowo, a oczy stawały się zamglone i szkliste. – Pójdę z tobą – szepnął, pochylając głowę i przez chwilę przyglądając się, jak krople łez rozbijały się o zaczerwienione knykcie trzymanych na udach dłoni, zaraz wzrok rozmazał mu się jednak zupełnie, przeobrażając wnętrze łazienki w nierówne, rozwodnione plamy. – Będzie się bał... nie lubi, kiedy ktoś bierze go na ręce. – odetchnął ciężko, starając się przełknąć niepokój głęboko w dół piersi, lecz ramiona wciąż trzęsły mu się wyraźnie, a powietrze świszczało w cieśninie gardła, nie mogąc odnaleźć drogi do uciśniętych płuc – przypomniał sobie, jak Emir zacisnął palce na kocim grzbiecie, aż zwierzę zaczęło szarpać się i miauczeć, a potem wychylił się za okno, trzymając Świętoszka nad krawędzią parapetu; błagał go, żeby przestał, na co zaśmiał się kpiąco i spojrzał na niego tak, jak dorośli patrzą czasem na niesforne dzieci, nie znasz się na żartach, Carmie, powiedział i rozluźnił dłoń – kot uciekł za lodówkę, a on przez cztery dni siedział na podłodze w kuchni, próbując przekonać go do jedzenia. – N-nie chciałem go z-zostawiać. – głos załamał mu się wyraźnie, więc zasłonił twarz dłońmi, wciąż próbując przecierać oczy rękawami, choć policzki miał już zaczerwienione i opuchnięte.
Łazienka wypełniła się szumem odkręconej wody, a on poczuł, jak ciężar wyznania rozpiera ciśnienie pomiędzy jego żebrami – uda piekły go w miejscu, gdzie dociskał dłonie do materiału spodni, choć prawie nie zauważył, kiedy Roscoe sięgnął do jego rąk; nie potrafił podnieść głowy, żeby spojrzeć mu w oczy, więc poruszał nerwowo kolanem, drżąc w febrze emocji, które podchodziły mu pod skronie obolałym warem. Dopiero ciepło cudzych ramion, zamkniętych na nim w czułym objęciu, sprawiło, że krakelura, jaka dotąd pokrywała bladość jego skóry, pękła, rozsypując po ciele kawałki drobnego szkła – oparł czoło o miękką pierś przyjaciela, a płacz, który dotąd powstrzymywał zduszonym milczeniem, przeobraził się w szloch, gwałtowny i spazmatyczny. Nie był w stanie mu odpowiedzieć – za każdym razem, kiedy uchylał usta, do oczu napływały mu łzy, ciało wzdrygało się tymczasem gwałtownym spazmem; ból ciążył mu głęboko za mostkiem, przypominał żywe zwierzę, uwięzione pomiędzy żebrami, przypominał ćmę siniaczącą się o ściany szklanego słoju, przypominał pięść, która wgniotła się w tkankę i nigdy się z niej nie wydostała – coraz trudniej było mu oddychać, powietrze przechodziło przez gardło w krótkich, nerwowych haustach, pierś falowała pod przepoconym materiałem koszuli.
Nie mogę – odparł w końcu, choć głos miał cichy i zduszony, a przełknięta ślina pozostawiła w ustach gorzki posmak żółci. – Nie m-mogę im powiedzieć, n-nie... – chciał wyjaśnić, że nikt mu nie uwierzy – że kiedy rok temu przyszedł do szpitala ze spodniami mokrymi od krwi, pielęgniarka kazała mu usiąść w poczekalni, wśród rozpłakanych dzieci i kobiet pokasłujących w zgięcie łokcia; przez następne dwie godziny nikt nie spojrzał nawet w jego stronę. – P-przepraszam, nie mam na to siły. – zrobiło mu się niedobrze, więc pochylił głowę, wpatrując się w układ łazienkowych kafelków; oddychał przez usta, wyobrażając sobie, jak własny oddech osiada mu na krawędziach warg. Roscoe na niego patrzył, a on czuł na karku gorący kompres jego rozczarowania. – Przepraszam – powtórzył, a do oczu ponownie napłynęły mu łzy, ciepła wilgoć osunęła się po policzkach, skapując wzdłuż dygocącej brody. – Chcę s-się... t-ego pozbyć. – jakby wspomnienia można było wykroić spod skroni kuchennym nożem, spuścić je w odpływie.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Powieki ciążyły mu zmęczeniem, ale nie miał odwagi zamknąć oczu – obawiał się tych myśli, które zbierały mu się napięciem w skroniach, obawiał się tego gniewu, który mógłby w sobie znaleźć, czerwonego jak jaskrawość słońca na przesłoniętych źrenicach; obawiał się wszystkich tych rzeczy, które mógłby zobaczyć, dławiącego strachu wspinającego się w górę gardła, piekącego w podniebienie poczucia winy; powinien przecież przy nim być, powinien go przed tym ochronić tak, jak obiecywał – nie zostawię cię nigdy, mówił mu tamtego dnia, kiedy się rozstawali, trzymając jego dłoń w swojej dłoni, to niczego nie zmienia, obiecywał, a potem zmieniło się prawie wszystko: pogubił się, bez niego nie znał niczego stabilnego, niczego stałego, niczego bezpiecznego; przyszłość – wcześniej przynajmniej wspólna – teraz znów nie posiadała żadnego punktu odniesienia, należała wyłącznie do niego, a on nie wiedział, co z nią zrobić; uczucia wieczorami podchodziły mu do gardła, ale kiedy odwracał się na drugi bok na łóżku, nie znajdował policzka, który mógłby musnąć szeptem ani ciemnych plam otwierających się sennie oczu, do których mógłby mówić choćby do świtu; to niczego nie zmienia, a potem okazało się, że nie wiedział, jak nawigować przez dni bez niego, jak zasypiać spokojnie, jak budzić się bez jego imienia na myśli, jak zasypiać bez jego imienia na ustach, jak odpowiadać uśmiechem na uśmiech dziewczyny i nie czuć się źle; dorastali ze sobą – nie wiedział, jakim człowiekiem był bez niego i zachłysnął się tym uczuciem, przez chwilę orzeźwiającym, przez chwilę pełnym nowej wolności, przez chwilę ekscytującym; ale Carma nigdy nie przestał należeć do niego i kiedy zasypiał, kiedy zamykał oczy pod kobiercem nocy i cudzymi ustami, wciąż potykał się o jego imię, jakby wciąż należał do Carmy, w tych miękkich miejscach, w tych słabiznach ciała, których nikt inny wcześniej nie dotykał, w tych uczuciach, z których mu się spowiadał. To niczego nie zmieniało; a potem nagle zmieniło się wszystko. Nauczył swoje usta innego imienia, a Carma rumienił się, kiedy mówił mu po raz pierwszy o Emirze, cieszę się, kłamał, chciałbym go poznać, nienawidził go od pierwszego spotkania, ale mówił sobie, że to niesprawiedliwe, że to zazdrość, że nie miał prawa.
Czuł mdłości na dnie żołądka i nie miał odwagi zamknąć oczu; tak długo czuł mdłości przed snem, myśląc o Carmie z imieniem Emira na ustach, tym razem były jednak gorsze – tym razem zatrzymywały się pod gardłem jak ości, wzbierały przełykanymi przekleństwami w krtani, drżały pod skórą niespokojnością; jak mógł oddać go w takie ręce? jak mógł na to wszystko pozwolić? Bał się tego, co lęgło mu się na dnie trzeźwości jak czerwie; bał się ujrzeć pod powiekami dłonie zaciskające się na nadgarstkach, nakrywające te sine ślady i bał się tego, gdzie mogłyby go pociągnąć; bał się, że spotka go jutro w mieszkaniu Carmy – nie dlatego, że bał się tego, co mógłby zrobić, ale dlatego, że Carma chciał z nim iść i musiałby to widzieć; dlatego, że Carma chciał z nim iść i mógłby wejść pomiędzy nich, mógłby prosić, żeby odpuścił, mógłby prosić jeszcze, żeby nie robił mu krzywdy; żadne okrucieństwo nie było dla niego usprawiedliwione, nawet własną krwią – nigdy nie potrafili się w tym zrozumieć.
W porządku – odpowiedział mimo to, zgodziłby się teraz na wszystko; zgodziłby się na wszystko, byle odetchnął głębiej, byle przestał płakać tak panicznie; ale przecież rozumiał, rozumiał, że nie dało się tego poczucia winy tak po prostu przełknąć, tak po prostu zdusić w sobie, powiedzieć sobie, że nie mógł nic więcej zrobić. Przecież pytał, próbował pytać, próbował się upewnić, próbował go znaleźć jeszcze, w tym pogubionym, osobnym życiu, próbował mówić mu, jestem, tak jak obiecywał, możesz mi powiedzieć, tymczasem Carma kłamał, a on mu wierzył, jak niemile widziany gość przystawał przed progiem, uśmiechał się lekko, w takim razie innym razem, jak długo to już trwało? – W porządku, Carma – powtórzył jeszcze raz, przyciągając go bliżej siebie, kiedy głos złamał mu się silniejszym spazmem płaczu – wiem, że nie chciałeś – słowa zbierały mu się w ustach jak gorzkie grudy, ledwie je słyszał, przeciśnięte przez ściśnięte gardło; wiedział przecież, jak trudno było sobie pozwolić, by im uwierzyć – wiem, że nie chciałeś go zostawiać. Wiem, że nie zostawiłbyś, gdybyś nie musiał. Jutro po niego pójdziemy, w porządku, nic mu nie będzie, jestem pewien. Najważniejsze, że ty tutaj jesteś, słyszysz? Najważniejsze, że do mnie przyszedłeś. Wrócimy po niego razem – mówił, czując drżenie jego ciała we własnych kościach, pogłos jego strachu rezonujący pod żebrami, sięgający krztuszącego się płytszym tętnem serca; nie mógł przestać o tym myśleć, o tym, że mógłby tam zostać, że mógłby zawahać się, przystanąć przy krześle, pod którym schował się kocur, zmienić zdanie, który raz?
Znał odpowiedź, zanim jeszcze zduszony szept przebił się ledwo ponad szum; musiał, mimo to, przełknąć cisnący się na usta sprzeciw, w krótkiej ciszy pogodzić się z tym, co to oznaczało – miał szesnaście lat, kiedy spędził z matką pół nocy w jaskrawym świetle jarzeniówek na korytarzu szpitala, kiedy zamknięto mu drzwi przed nosem i kiedy później do rana siedzieli na werandzie domu, bo matka rozpłakała się przed drzwiami i do świtu nie ruszyła się z miejsca; po raz pierwszy podała mu wtedy swojego papierosa z resztką rozmazanej szminki na filtrze, bez słowa, a on rozumiał, że była mu wdzięczna; nigdy nie używała słów dla takich uczuć jak wdzięczność czy skrucha.
Carma pochylił głowę, a on, sięgając palcami ostrożnie do jego włosów, przygarnął jego skroń do piersi, nie potrafiąc wypuścić go z rąk; przesunął dłonią po jego plecach i potrząsnął delikatnie głową, kiedy zaczął go przepraszać – przez chwilę jeszcze nie mógł przegryźć się przez bezsilność, czuł jej rosę stygnącą na rzęsach, kiedy opuszczał spojrzenie na różowy ślad krwi pozostawiony na brzegu umywalki. Nie wiedział, jak go o to prosić – i nie wiedział, jak znieść myśl, że Emir nie poniesie żadnych konsekwencji, że jego wina spłucze się z ciepłej skóry, spłynie do odpływu, zostanie słowo przeciwko słowo, to za mało, wiedział, że to za mało.
Posłuchaj, Carma – szepnął w końcu, opuszką kciuka przesuwając do jego zaczerwienionego policzka, jakby przesuwał nim po dobrze znajomej topografii, nie odsuwając go od siebie, nie podnosząc jego twarzy pod spojrzenie, przetarł wilgotny ślad z brzegu jego żuchwy i w górę, gładząc ciepłą skórę. – Nie masz za co przepraszać. Chciałbym, żebyś... wiem, że to niesprawiedliwe, wymagać od ciebie teraz... że to niesprawiedliwie, żebyś musiał teraz o tym w ogóle myśleć, że cię o to pytam i że... – zawiesił głos, spuszczając spojrzenie na krótki moment, na źrenicach przebłysnęło mu echo bezsilnej złości, troski rozcieńczającej się w rozedrgane rozgoryczenie. – Napełnimy wannę, przez ten czas... Zanim do niej wejdziesz, chcę, żebyś... nie będziemy mogli nic zrobić – słowa otarły mu się nieprzyjemnie o grdykę, ściszył głos jeszcze bardziej, czuł się winny tego, że go przed tym stawiał, że kazał mu jeszcze podejmować tę decyzję, kiedy powinien, przede wszystkim, nie wypuszczać go z rąk, przede wszystkim powtarzać mu, bez ustanku, najważniejsze, że tu jesteś, bezpieczny. – Zabiorę cię do lekarza, jeśli zmienisz zdanie. Jeśli nie, nie będę więcej pytał.
Jego głos zawisł w gęstym powietrzu na krótką chwilę i zamarł, nie wypuszczał go jednak z objęcia jeszcze przez chwilę, zanim wreszcie odsunął się, żeby zakręcić zlew i, w zamian, zatknąwszy odpływ, puścić strumień ciepłej wody do wanny. Prostując się, zauważalnie się zawahał, spoglądając na niego przez tę małą przestrzeń, jakby niepewien;
Wyjdę, jeśli chcesz – wyjaśnił się w końcu cicho. – Zostawię drzwi otwarte – to nie było już pytaniem; zamkniętych drzwi bał się przy nim od dawna, od zawsze, do paniczności sięgającej gardła, tyle razy wcześniej.
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
trigger warning
wspomnienie przemocy seksualnej

Miał siedem lat, kiedy ze snu wybudził go matczyny krzyk, zbyt wyraźny nawet wtedy, kiedy próbowała dławić go w dole gardła, przesłaniając usta dłonią, jakby w ten sposób dźwięk mógł ugrzęznąć jej pomiędzy palcami, zaplątać się w nie jak w pajęczynę – był początek listopada, a Hobart było miękkie i lśniące, wydawało się topnieć w promieniach słońca, spływać po gontowych dachach i pęcznieć w grubych pniach baobabu, tym razem poranek stężał jednak matczynym strachem, nieruchomy w ucisku zwierzęcych szczęk. Podwórkowy owczarek trzymał w pysku królicze ciało, a kiedy ze strachu przed ojcowską pięścią upuścił je na ziemię, zwierzę zaczęło dygotać, jego tylne nogi kurczyły się i prostowały, jakby usiłowało biec, lecz nie mogło poruszyć się z miejsca. Pamiętał, że objął stworzenie dłońmi i wyczuł na palcach strachliwe poruszenie tętna, życie sunące płytko pod miękką skórą i broczące w miejscach, gdzie przegryzły ją sobacze kły – teraz, skulony w ciepłych ramionach Roscoe, czuł się równie bezbronny, jakby jego serce ukryło się głęboko pomiędzy żebrami, siniacząc się o kości i dudniąc echem przez wnętrze skurczonych trzewi; wyobrażał sobie, że gdyby sięgnął pod materiał koszuli i przycisnął palce do płytkiego wgłębienia mostka, czułby nerwowy ruch pulsu, desperackie drżenie stworzenia, które było przerażone nawet w objęciach własnego ciała i nie wiedziało, dokąd biec, aby się z niego wydostać. Jego skóra pamiętała wszystkie miejsca, gdzie dotykały jej cudze dłonie – był pewien, że Emir pozostawił mu na brzuchu pąsowe odciski swojej pożądliwości, palców zaciśniętych na kościstych biodrach i ust sięgających szyi z łakomym pożądaniem, jakby pod miękką bruzdą warg ukrywał drapieżne kły. Jego miłość pozostawiała po sobie te same ślady co jego gniew – czasem sam nie potrafił rozróżnić ich barwy; wiedział, że łatwiej było się nie przyglądać.
Kiedy Roscoe przytulał go do siebie, czuł jednak skurcz, opinający się wzdłuż stłuczonych żeber, ból krzepnący wstydem pomiędzy udami i ciężar zapadający się coraz głębiej w stłoczonej piersi, jakby pamięć, zaciśnięta w pięść, wymuszała sobie przestrzeń pomiędzy tkankami – skinął głową, próbując przełknąć targnięcia spazmatycznego płaczu, nieustannie ocierając twarz rękawami, aż policzki miał czerwone i zapuchnięte. W końcu pochylił głowę, wpatrując się we własne kolana – nie był pewien, czy drżały, czy może jedynie łzy, które nieustannie napływały mu do oczu, sprawiały, że wszystko stawało się dygocące i rozmazane; było mu niedobrze od płaczu, który nieustannie przełykał w dół gardła, niedobrze od bólu, który osadził się w zmęczonym ciele, niedobrze od przekonania, że nie powinien był patrzeć na przyjaciela w ten sposób, jakby miał prawo szukać w nim tego samego oparcia, co cztery lata temu, kiedy przy każdym pocałunku szeptali sobie kocham, a on nie wstydził się żadnego zaułka swojego ciała, bo Roscoe znał je wszystkie, opierał policzek o wewnętrzną stronę bladego uda, gdzie nigdy nie dotykał się nawet własnymi dłońmi, przesuwał kciukiem wzdłuż różowych blizn, ułożonych symetrycznymi liniami u nasady mostka, sunął ustami od brzucha, przez gałęzie obojczyków, aż po rozpaloną szyję, szeptał jesteś najpiękniejszym chłopcem, jakiego poznałem, a potem odgarniał mu włosy z czoła, kiedy klękał przed nim na dywanie. Dlaczego do niego przyszedł? Nie wyobrażał sobie powtórzyć Josephine tego samego wyznania, nie wyobrażał sobie nawet spojrzeć jej w oczy; chciał wrócić do domu – nie znał innego miejsca, które mógłby tak nazwać. Oparł skroń o pierś Roscoe i przymknął oczy, wsłuchując się w miarowe bicie jego serca – nie tak płochliwe i neurotyczne jak jego własne. Nie będziemy mogli nic zrobić.
Wiem. – jego głos zabrzmiał niewyraźnie, prawie zniżony do szeptu. – Nie chcę... nie chcę, żeby ktoś mnie oglądał. – odetchnął głębiej, starając się obłaskawić oddech, pozwolić powietrzu zejść na dno przykurczonych płuc, choć broda wciąż drżała mu wyraźnie, ciało zapadło się pomiędzy stelaż kości – jakby próbowało ukryć się przed cudzym wzrokiem, schować we własnym wnętrzu, a on odruchowo przeciągnął paznokciami po wewnętrznej stronie nadgarstka, drapiąc skórę, która zaczerwieniła się pod opuszkami palców. – Nie chcę, żeby na mnie patrzyli... w-wiem, co się wydarzyło. Nic już tego nie zmieni. – słowa przełamały mu się w krtani z cichym trzaskiem, zawisły ciężarem na rozchylonych ustach. Roscoe odkręcił wodę, pozwalając, by wnętrze łazienki zaczęło powoli wypełniać się parą, a on czuł w gardle ucisk dławiącego płaczu – miał ochotę położyć się na podłodze tak, jak robił to jako dziecko, docisnąć czoło do chłodnych kafelków, zdrapać z siebie wszystko, co zastygło mu na ramionach, na brzuchu, na udach, razem ze skórą, zbyt sztywną i szorstką, by mogła należeć do jego ciała, miał ochotę zacisnąć w dłoni żyletkę, która leżała na brzegu umywalki, obok plastikowego kubka i szczotki do zębów; zrobiłby cokolwiek, żeby pozbyć się tego uczucia. Zamiast tego odchylił tylko głowę, wpatrując się w strumień ciepłej wody, napełniający misę emaliowanej wanny – wystarczyło zanurzyć głowę i zamknąć oczy. W końcu skinął ostrożnie, wdzięczny przyjacielowi za to, że nie musiał go o to prosić – obawiał się, że gdyby zapytał, czy może zostawić otwarte drzwi, Roscoe spojrzałby mu w oczy, odczytując odpowiedź z ciemnej tafli źrenic.
Został w łazience sam z szumem odkręconej wody, sam z własnym oddechem, sam z rozczarowaniem w głosie przyjaciela; odetchnął głębiej, lecz ucisk w piersi pozostał – nie wyobrażał sobie czekać w zatłoczonym, szpitalnym korytarzu, strach dławił go na myśl o sterylnym gabinecie i szorstkiej narzucie fotela ginekologicznego, na myśl o pytaniach, na które musiałby odpowiedzieć, dotyku, który musiałby znieść, dłoniach uciskających jego ciało przez lateksowe rękawiczki. Spojrzał w stronę uchylonych drzwi na szparę pustego pokoju, na oparcie kanapy, gdzie dawniej spędzali wieczory, zaraz odwrócił się jednak w stronę lustra, rozpinając palcami guziki koszuli, aż materiał rozchylił się posłusznie, odsłaniając znajome krawędzie blizn i falującą pierś, odsłaniając sińce przeciągnięte wzdłuż żeber świeżym odcieniem purpury, odsłaniając cztery czerwone pręgi, które pozostawiły mu na podbrzuszu cudze palce. Kiedy pochylił głowę, spoglądając w dół na swoje spodnie, oczy miał już mokre od łez, nie mógł przepchnąć guzika przez szparę bawełnianego materiału, dłonie drżały mu wyraźnie, gdy sięgnął do rozporka – nie potrafił odróżnić własnych palców od palców Emira, sięgających zaborczo za krawędź spodni, wydawało mu się, że opuszki drętwiały mu pod paznokciami, stracił czucie w dłoniach i nie rozsunął suwaka nawet do połowy, czując, jak szloch wyrywa mu się z gardła gwałtownym spazmem; nie zauważył, kiedy osunął się wzdłuż brzegu wanny, nie słyszał, jak głośno płakał, nie wiedział, co zrobił z dłońmi – kiedy Roscoe znów pojawił się u progu łazienki, cały drżał jak w febrze, powtarzając pod nosem słowa, których sam nie słyszał; pomyślał, że być może wcale nie istniały.
N-n... nie dam rady – jakby zagłuszał je szum odkręconej wody; jakby zagłuszał je huk bijącego serca.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Wychodząc z łazienki czuł dławiący, rozgoryczony wstyd – czuł się, jakby uciekał; jakby odwracał się plecami do tego, co wydawało się niemożliwe do zniesienia i zostawiał go z tym samego, w tym gęstym powietrzu, którym nie dało się wypełnić płuc, jakby zbierała się w nich odbarwiona różowo woda spływająca z końców drżących palców; czuł się jak tchórz, jak dezerter, strach spływał w dół przełyku jak cierpki grzech, jeden z tych niewybaczalnych – jeden z tych, które odkładały się w ciele jak trucizna, by pożerać człowieka od środka. Zniknął w kuchni, schowany za ramą otwartych drzwi, schowany w tej czarnej nocy wlewającej się przez uchylone okno, za którym zaległa głucha cisza; umilkły nawet cykady, może po prostu nie słyszał – o skronie rozbijał mu się szum własnego tętna, w uszach zalęgł się nieznośny, przytłaczający pisk. Chciał sięgnąć po szklankę, nalać sobie chłodnej wody, by zmyć z ust posmak tchórzostwa i poczucia winy, ale zamiast tego pochylił się, przyciskając dłońmi głowę do chłodnego blatu, zaciskając powieki i zęby, wpijając palce w pulsującą podstawę czaszki, gdzie zbierało się bolesne napięcie; wstrzymał oddech, zagryzając go za ściśniętym szwem ust, próbując opanować mdłość, od której zrobiło mu się słabo – widział, pod powiekami, w szumie bólu, siebie, skulonego pod ciężarem nocy, żałosnego, chowającego płacz w ustach, przekonanego, że gdyby je rozchylił, nie przestałby nigdy krzyczeć, przeklinać i przepraszać, ale kiedy w końcu je otworzył, poczuł w nich jedynie drżenie bolesnego, zdławionego oddechu i nie rozumiał, nie rozumiał, jak wszystko mogło stać wciąż na swoim miejscu: jak niebo mogło wciąż być ślepe, jak noc mogła milczeć, jak mógł wciąż stać, bezczynnie, oddychać – jak uczyła go matka – wdech, przerwa, wydech, przerwa, wdech...
Drgnął nerwowo; szum wody spływającej do wanny wlewał się w świadomość niepokojem; obawą, że go nie usłyszy, że woda zagłuszy wołanie albo szczęk wyłamywanej z plastiku żyletki, że mógłby nie usłyszeć, jak zmienia się cisza – jak staje się złowroga, czerwona i ostateczna. Drgnął znowu, czując jak ten nagromadzony niepokój opada mu nagle zimnem na dno żołądka; prawie na oślep, brodząc przez ten głuchy pisk w uszach i tętnienie pod ciemieniem, przedarł się do drzwi łazienki i łagodnego światła, do Carmy osuniętego na podłogę przy wannie, jak gdyby zabrakło mu siły, by utrzymać własne ciało w pionie, by trzymać je jeszcze za przezroczyste sznurki woli. Nie podniósł na niego spojrzenia, jakby nie widział dłużej niczego; jakby zniknął, zapadł się w miejsce, gdzie łzy zalewały źrenice przeźroczem strachu, a głos mógł brzmieć tylko błagalnie, gdzieś we wnęce między żebrami, gdzie rozlewał się pod koszulą siny ślad, gdzieś między panicznym biciem serca, które zdawało się zagłuszać wszystko – jestem, powtórzył kilkakrotnie, Carma nie reagował; skulił ramiona, kiedy dotknął go, chcąc pomóc mu się podnieść.
Jestem, Carma, jestem z tobą. Już jestem – powtórzył jeszcze cicho, niespokojnie dotykając mokrego, rozgorączkowanego policzka. – Już jestem, zostanę – mówił, chyba dla niego i dla siebie, chyba po to, by poczuć te słowa we własnym gardle, ich bolesną, dławiącą ulgę. Mówił, jeszcze raz i jeszcze, dopóki Carma wreszcie na niego nie spojrzał, dopóki jego spojrzenie nie stało się trzeźwiejsze i bliższe, dopóki nie rozpoznał w nich siebie i wątłego odbicia wiary.
Potem dopiero pomógł mu się podnieść; pomógł mu zsunąć koszulę z drżących ramion, odsłaniając kruche gałęzie obojczyka, linie znajomych blizn na piersi, których ślad śledził ustami tak wiele razy, odsłaniając fioletowe ślady rozlane na żebrach, przy których dłonie zawahały się bezwiednie, nim nie zsunął materiału na podłogę; przez moment nie mając odwagi sięgnąć dalej, przejść przez jego ciało tak, jakby było miejscem, które opuścił – miejscem, w którym zamieszkał ktoś inny, ktoś o nieostrożnych i obojętnych dłoniach, ktoś, kto szarpał za klamki, trzaskał drzwiami, wypalał papierosy na prawdziwym drewnie i w obiciach krzeseł, ktoś, kogo gniew pozostawiał uszczerbki w podłodze po rozbitych wazonach, sine plamy na miękkiej skórze, strach odbity w odłamkach czarnego szkła; jakby było miejscem, w którym Carma sam nie miał odwagi dłużej być, do którego nie miał odwagi znów wejść, spojrzeć na to, co pozostawił w nim cudzy gniew.
Sięgając do jego spodni, widział czerwone pręgi zsuwające się wzdłuż brzucha, pod krawędź ubrania; zawiesił nad nimi palce, nie mając odwagi ich dotknąć, podążając jedynie opuszką kciuka ich śladem przy nagiej skórze i ciemnej smużce włosów pod pękiem, nie mówiąc słowa; nie chciał wyobrażać sobie, jak powstały – tych dłoni łapczywie sięgających do jego ciała, by okraść je z wszystkiego, czego zapragnęły, palców wpijających się w miękkie podbrzusze, szorstkich i nieustępliwych, wciskających się pod krawędź ubrania, choćby wbrew protestowi. Ale Carma nie protestował – jeśli zrobię to, czego chce, szybciej się skończy, tak powiedział? – Carma nie próbował go powstrzymać, nie musiał zostawiać na nich tych śladów, wpijać paznokci w skórę, nie musiał go krzywdzić, nie musiał zadawać mu bólu, wszystko to było wyłącznie to, czego chciał: te czerwone pręgi, bolesny ślad jego obecności w tym ciele, które oddało mu już wszystko i więcej. Nie słyszał tej ciszy, jaka wyścieliła się w łazience, kiedy zakręcił wodę; nie słyszał własnego serca, którego bicie wyczuwał pod gardłem, kiedy sięgał do jego rozporka, niezdolny podnieść spojrzenia; pomógł mu zsunąć spodnie z bioder, w tej wzajemnej ciszy, w tym nieznośnie czułym, nieznośnie bezsilnym milczeniu. Rozbierał go w przeszłości wiele razy; rozbierał go niecierpliwie i bez pośpiechu, rozbierał go pytająco i rozbierał go troskliwie, ale nigdy w ten sposób, nigdy ze strachem, nigdy bojąc się spojrzeć mu w oczy, nigdy bojąc się tego, jak jego własne dłonie dotykają jego skóry, czy gdyby Carma zamknął oczy, rozpoznałby je jeszcze?
Pozwolił mu usiąść na brzegu wanny, pochylił się, by zsunąć spodnie i bieliznę z jego ud, choć dłonie drżały mu, kiedy zbierał materiał w palcach; starał się nie patrzeć, nie wiedzieć, starał się przełknąć wszystko, co podchodziło mu do ust – gniew, płacz, przepraszam, nie był pewien – ale kiedy zabrakło materiału, którym mógłby wypełnić dłonie, nie mógł zmusić się, by się podnieść i wciąż udawać, wsunął dłoń na wnętrze jego kolana, podnosząc wreszcie na niego przeszklone, ciemne spojrzenie, mając rozpaczliwą, bolesną potrzebę, by oprzeć policzek o jego udo, by zamknąć oczy, by wyobrażać sobie, że wszystko będzie dobrze, powtarzać mu to, jemu i sobie, do zdarcia głosu i braku tchu; nie poruszył się jednak, miał wrażenie, że nie przeszłoby mu to przez gardło, że byłoby to znowu niewybaczalnie tchórzliwie, wypierać się w ten sposób rzeczywistości, kiedy Carma potrzebował, by w końcu był dla niego odważniejszy, choćby za późno.
Czerwień rozlewała się na białej skórze ud nieznośnie, dotkliwie jaskrawa.
Pod nią rozpoznawał przeszłość; rozpoznawał srebrne wstęgi zabliźnionych rozstępów, tych samych, które śledził opuszkami palców, zaczynając od wzniesienia jego biodra. Co robisz? pytał sennie Carma, a on odpowiadał mu, że odkrywa, że są jak rzeki, perłowe rzeki, widzisz? Ta nazywa się Hobart, tu zaczyna się Moonlane, to może być Pacierz, ta tutaj to Świętoszek i tutaj – na wnętrzu uda, gdzie była jeszcze różowa i świeża – Roscoe; jeszcze nie ostygła, odkryłem ją, jest moja.
Teraz jego uda rozdarte były jaskrawymi rysami; roztartą krwią spływającą między nogami, odbitą rdzą na lewej stronie zwiniętych na podłodze spodni; zadrapaniami głębszymi niż dawne blizny. Nakrył je dłonią, przysuwając usta do nagiego kolana; przełknął ciszę, była słona i napęczniała pod grdyką.
Przepraszam – pozostawił na bladej skórze, pokrytej dropiatością dreszczu. – Przepraszam, że mnie nie było. Przepraszam. Chciałem wyjechać, chciałem nazbierać pieniądze i wyjechać, zabrać cię ze sobą, nie wiem... powinienem był coś zrobić, wcześniej, przepraszam. Przepraszam, że czekałem, mogłem coś zrobić, przepraszam.
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
trigger warning
wspomnienie przemocy seksualnej, myśli samobójcze

Nie pamiętał, jak przeżył ostatnie dwa lata – dlaczego wybaczał Emirowi za każdym razem, gdy kładł się obok niego na materacu, choć plaster słowa przepraszam odchodził od jego skóry zaledwie chwilę po przyklejeniu, niezdolny zakryć sińców, przybierających kształt cudzej dłoni, brudnego fioletu, jakim pokrywało się jego ciało, wsiąkając tak głęboko, że niekiedy budził się w nocy, przestraszony i zemdlony bólem, po czym wymiotował nad emaliowaną wanną, dopóki jego ślina nie stała się żółta i gęsta, a żołądek nie uwierał pod nawisłymi żebrami; dlaczego zgadzał się za każdym razem, kiedy Emir rzucał w niego kluczykami i kazał zawieźć się do Carins, a potem znikał na kilka godzin w obcym mieszkaniu, podczas gdy on czekał w samochodzie, opierając swoją senność o zaparowaną szybę, dopóki się nie pojawił, zazwyczaj nietrzeźwy, z głosem ciężkim i chropowatym od gniewu; dlaczego wrócił do domu po tym, jak zostawił go na pustym parkingu po drugiej stronie miasta, gdzie budynki przypominały grube, dębowe pnie, a ciemne źrenice spoglądały na niego jak na comber miękkiej sarniny; pamiętał, że rozpłakał się, kiedy obcy mężczyzna zatrzymał dłoń na jego ramieniu, choć pragnął tylko zapytać o drogę, a potem nie mógł przełknąć oddechu, który stawał mu w gardle ciężarem dziecięcego strachu. Po powrocie do domu Emir nawet na niego nie spojrzał – na dworze ciemność zaczynała przejaśniać się jutrzenką, która na tle atramentowego nieba przypominała skaleczenie, a potem pąsowy ślad po cudzych ustach, taki sam jak ten pod jego grdyką, bolesny i zaczerwieniony; wysiłek sprawił, że przez całą noc noga rwała go w kolanie, jakby ktoś próbował oderwać ścięgna od brzegów kości – nie miał siły zaprzeczyć, kiedy męska dłoń zsunęła się za krawędź spodni, sięgając palcami pomiędzy miękkie ciepło ud, udawał, że nie słyszał rwanego oddechu na swoim karku, nie czuł nabrzmiałego podbrzusza, wgniatanego mu w debrę lędźwi. Następnego dnia rano wysypał sobie na dłoń całą garść tabletek i tylko przez chwilę zastanawiał się, czy stanęłyby mu w gardle, gdyby próbował je przełknąć.
Nieustannie powtarzał sobie, że mógł to przeżyć – zamykał oczy, a jego świadomość osuwała się głęboko pod potylicę, zemdlona żalem; czasem wracał do siebie dopiero kilka godzin później, nie pamiętając miejsc, w których dotykały go szorstkie dłonie, nie mogąc przypomnieć sobie odgłosów, jakie Emir wyrywał mu ze ściśniętego gardła, postawny i ciężki, zawsze wchodzący do jego ciała tak, jakby wchodził do swojego domu, nie zważając na huk drzwi uderzających o ścianę i klamkę wgniecioną w cienką warstwę tynku; zostawiał ślady swoich palców na każdej, płaskiej powierzchni i nie uchylał okien, aby z sypialni przewietrzył się jego zapach. Często nie pamiętał, co mu zrobił – kiedy pod prysznicem przesuwał palcami po swojej skórze i wyczuwał tkliwe ślady purpury lub płytkie strupy, które przypadkiem pękały pod paznokciami, przekonywał się, że musiał potknąć się na schodach lub uderzyć ramieniem w krawędź regału, wyobrażał sobie, że Świętoszek zadrapał go przypadkiem podczas pieszczoty i kiedy przesuwał dłońmi po skaleczeniu, które nie przypominało draśnięcia, rzeczywiście wierzył, że pozostawiły je kocie pazury. Tym razem, gdy sięgnął do metalowego guzika w rozporku, wszystkie wspomnienia, dotąd uciśnione w narożu skroni, przelały mu się pod powieki, gwałtowne i wzburzone – patrzył w dół na swoje dłonie i widział szerokie dłonie Emira, jego brudne, przygryzione paznokcie i zrogowacenia na śniadych knykciach, sięgnął palcami do rozporka, lecz nie czuł swoich rąk, jedynie pieczenie w kroczu i strach podchodzący do gardła wraz z głośnym dudnieniem tętna, jak gdyby serce próbowało przecisnąć się przez grdykę, spomiędzy ust wyrwał się jednak tylko szloch. Osunął się na podłogę, ukrywając oczy w dłoniach, choć ręce drżały mu, kiedy podniósł je do twarzy – osunięta z ramion koszula rozmokła pomiędzy kafelkami, jego pierś wznosiła się tymczasem gwałtownie, jakby nie mógł złapać oddechu, mimo że ciepłe powietrze piekło go w dole krtani; dotyk musnął go łagodnie nad lewym łokciem, ale w uszach wciąż dudniło tylko głośne bicie serca, więc skulił ramiona, próbując ukryć się w kącie łazienki – nie tylko przed światem, ale również przed własnym lękiem. Nie wiedział, ile razy Roscoe powtarzał to samo zdanie, zanim zdołał go usłyszeć – kiedy uniósł głowę, wszystko wciąż rozmazywało mu się przed oczami, mętne i szklane, jakby woda, którą napełniał wannę, przelała się pod powieki, w końcu rozpoznał jednak czułe spojrzenie przyjaciela, jego ciepłe ramiona i wierzch dłoni, tylekroć przykładany mu nad obojczykiem, aby sprawdzić gorączkę. Pokiwał głową, z trudem opierając lędźwie o brzeg wanny – chroma noga dygotała wyraźnie, nierozprostowana, a on sam czuł, jak robi mu się słabo, więc zacisnął palce na cętkowanej korozją emalii; kiedy byli dziećmi, Roscoe brał jego strach pomiędzy dłonie, dopóki nie stawał się ciepły i miękki jak świeża glina, pochyl głowę, mówił, oddychaj, opowiedz mi, co czujesz.
Nie patrz – szepnął, kiedy palce przyjaciela zatrzymały się na krawędzi jego spodni, ale sam prawie nie usłyszał własnego głosu, czuł tylko, jak załamywał się w krtani, podchodząc mu do przełyku pecyną łez – płakał, kiedy Roscoe zsuwał materiał przez posiniaczone uda, odkrywał zaschniętą krew po wewnętrznej stronie bielizny, rdzewiejącą czerwień na bladej skórze, tam, gdzie kiedyś przykładał swoje wargi, mówiąc mu, że go kocha. Przez chwilę oboje siedzieli w ciszy, którą przerywał jedynie szelest jego oddechu, ciche, dławione w gardle łkanie, przywodzące na myśl odgłos, jaki mogłoby wydawać zwierzę, przyuczone pięścią do posłuszeństwa – spodziewał się, że przyjaciel już nigdy nie spojrzy na niego tak samo, nie będzie potrafił patrzeć mu w oczy, nie widząc w nich dzisiejszych łez, nie będzie umiał objąć go w pasie, nie pamiętając sińców, które Emir pozostawił na jego brzuchu, nie pocałuje go w ciepłą podszewkę uda, nie myśląc o krwi, która stygła mu pomiędzy nogami, Roscoe objął go tymczasem wokół łydek, przykładając usta do nagiego kolana, jakby nie zauważył purpury po zewnętrznej stronie, nie czuł ciężaru pogłębionej chromości. – Roscoe… – głos drżał mu na języku, mokry i niewyraźny od płaczu. – Rosie… to nie twoja wina. N-nie masz… nie masz za co przepraszać. – łzy wciąż ciekły mu po policzkach, kiedy pochylił głowę, wpatrując się w swoje uda. – Obiecaj mi... O-obiecaj, że zostaniesz – odparł, nie mogąc oderwać wzroku od zakrzepłej krwi, nieświadomie zdrapując palcami drobne płatki czerwieni. – Gd– Gdyby cię tu n-nie było… nie wiem… n-nie wiem, po co miałbym… Nie wiem, jaki byłby ze mnie pożytek.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Nie patrz słyszał nad swoim spuszczonym spojrzeniem, kiedy sięgał do jego ubrania ostrożnie tak, jakby sięgał do nadwyrężonej klamki wyłamanych drzwi, nie wiedząc, co za nimi zastanie: czy rozpoznałby jeszcze to wnętrze? Czy szklane wazy dzielonych z ust do ust sentymentów wciąż stały na półkach, czy w ramki pamięci trzymały jeszcze kadry ich wspomnień, czy na podłodze leżał zuchwale miękki dywan tego wieczoru, kiedy nad ranem wspięli się do jego sypialni przez okno i kochali się na podłodze, bo łóżko skrzypiało zbyt głośno, czy w szkatułce na komodzie leżały jeszcze szklane kulki, w których zatopili ciepłe dni spędzane razem nad opustoszałym brzegiem wody i czy w łazience pod umywalką leżała jeszcze apteczka, której materiał wciąż nosił brunatne odbarwienia po drżących rękach i po tym, jak bardzo bał się go stracić, czy między koszyczkami ciętych kwiatów na stole bieliły się jeszcze ich uśmiechy i czy szuflady, pod których dnem chowali szeptane sobie nocą rzeczy, wciąż je ukrywały, niewyrwane szarpnięciem z zawiasów pękniętych od uderzenia ust? Emir ich nienawidził – jego i Carmy, wszystkich ich sekretów. Gdyby ich miłość była domem, wdarłby się do niego siłą, podważyłby każdą deskę w salonie i skruszył ściany, by wyszarpać z nich gryzącą wełnę dla pewności, że Carma nie schował jej przed nim w murach; ale kiedy przychodził gniew, miał przed sobą tylko jego ciało – wnęki żeber, w które wlał swój gniew, brunatny i siniejący na brzegach, odsłonięte dna przestraszonych źrenic (nie miał nic do ukrycia), wąskie biodra wgniatane w materac, choć nie próbował przed nim uciec, nie ryglował drzwi, nie zamykał okien. Milczał, kiedy przewracał meble, zrywał zasłony, tłukł szyby i kiedy czerwone smugi zakwitały mu na podbrzuszu, palce wpijały się boleśnie w siłą rozchylone udo bezwładne jak wyłamana ościeżnica, kiedy wdzierał się do środka jak złodziej, choć Carma zastawiał dla niego stół i na białym talerzu podawał mu serce.
Nie patrz powtarzał za nim drugi Carma, młodszy i nieśmiały, schowany w przetartym czasem wspomnieniu. Miał ochotę powiedzieć mu o tym, podnieść odważniejsze, pewniejsze spojrzenie do jego przestraszonych oczu, odszepnąć cicho już mi to mówiłeś, jak gdyby te dwie prośby dzieliły krótkie chwile, nie całe – dziwnie obce – lata, w których zdążyli przeżyć ze sobą jakieś inne, lepsze życie, które dzisiaj zdawało być się ledwie kurzem na opuszkach palców i startym śladem na parapetach wspomnień. Nie pamiętasz?, pytanie uciskało pod grdyką rozgoryczonym żalem, przełykanym z powrotem na zapadnięte dno żołądka. Przeraziła go myśl, że mógłby odpowiedzieć i że mógłby nie pamiętać; że okrucieństwo pozostawione wszędzie tam, gdzie kiedyś zostawiał swoją czułość, nakryło ich wspomnienia warstwą napęczniałych purpurą wybroczyn lub że szorstkie dłonie zdarły ją z niego zupełnie, jak stary, pękający lakier odkruszany od surowego, wrażliwego drewna. Nie patrz odbijało się echem od żeber jak oskarżenie, że zaniedbał to wszystko, co do nich należało, pozwolił, by ich miłość zaczęła łuszczyć się i odłazić pod naciskiem cudzych, impertynenckich palców starym gwaszem, którego nie mogłyby powtórzyć inne dłonie – mogły go tylko zakryć lub zedrzeć, a on na to pozwolił. Nie patrz jakby nigdy wcześniej się nie widzieli, jakby nie znał każdego fragmentu jego ciała, jakby miał spojrzeć na niego po raz pierwszy, jakby zapomniał, że mieli ten strach już za sobą, że roztarli go już kiedyś między ciepłymi wargami i zażegnali szeptanymi sobie obietnicami, że kiedy zasypiali później obok siebie, strach leżał na podłodze zwinięty w pospieszny, nieuważny kłębek, zdjęty ze skóry razem z ubraniem, nieszkodliwy. Ten strach, który zbierał się teraz w powietrzu i przyduszał nierówny oddech, nie przypominał jednak tamtego wcale. Nie mógł zsunąć go z jego skóry razem z okrwawionym materiałem, ale tkwił pod nią ciemnym odciskiem męskich dłoni, rozdzierał ją zaczerwienionymi zadrapaniami wzdłuż ud, inkrustowany w niego siłą; nie dało się go od niego oddzielić, zetrzeć zwilżoną szmatką ani scałować go z jego ciała, nie dało się go ukoić ani wyperswadować go spod niej czułym słowem. Był wobec niego bezsilny, czuł tę bezsilność w odrętwiałych palcach, kiedy nakrywał dłonią zadrapania na jego udzie i przyschnięty ślad krwi, jakby naiwnie sądząc, że mógłby to wszystko przed nim ukryć.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz Carma mówił do niego w ten sposób – Rosie obleczone w tę czułą płaczliwość; zawsze, kiedy wydawało mu się, że własne małe życie i to miasto zaciska się na nim duszącą pętlą, zawsze, kiedy chował twarz w jego bliskości, pozwalając, by objął go ciasno i ukrył przed tym tragicznym przeświadczeniem, że w gardle trzymał haczyk przełknięty z pierwszym oddechem, wżęty pod grdykę i pierwszy krzyk, by zawsze trzymać go uwiązanego do tego miejsca; zawsze, kiedy matka, nieopatrzna i nigdy niedorosła, mówiła o nim tak, jak żadna matka nie powinna mówić o synu, tak, jakby oczekiwała, że zawiedzie ją tak samo, jak zawiódł ją cały świat, który pragnęła chwytać w palce garściami i karmić naiwnym sercem. Łapała tymczasem tylko nieszczęście; jej świat miał żarłoczne spojrzenie złych mężczyzn, wiecznie głodne usta i puste ręce, kiedy stawał pod jej drzwiami, obiecując wszystko – a ona zawsze mu wierzyła.
Pochylił głowę, nie mogąc znieść tej łzawej pieszczoty i tego, że próbował go jeszcze usprawiedliwiać. Carma nie widział nigdy jego winy tak samo, jak jego matka nie znajdowała jej w tych, przez których pragnęła być kochana. Przymknął oczy, pochylił głowę i oparł ciepły policzek o wnętrze jego odchylonego kolana, czując pod palcami nierówności zadrapań na jasnym udzie, czując duszący zapach krwi.
Jestem – powtórzył za nim zmienionym głosem; miał wrażenie, że był w tym zapewnieniu odsłonięty ze swoją bezsilnością. Jestem i co dalej? Co więcej? Tymczasem Carma mówił o tym tak, jakby to było wszystko. Czasami się tego obawiał, sposobu, w jaki o tym wspominał, tego jak czynił z niego haczyk przełykany z miłością, by tkwił mu w gardle i trzymał go przy życiu, ściągał go zawsze z powrotem ze zdradliwego nurtu. Często myślał o tym, że Carmy nic tutaj nie trzymało; mógłby wyjechać i znaleźć dla siebie lepsze życie, ale zamiast tego pozwalał, by trzymał go na przezroczystej żyłce tego płaczliwego przekonania, że był mu nieodzowny. Kiedy byli młodsi, w nocy budziło go wielokrotnie przeczucie, że będzie musiał w końcu zdać sobie sprawę, że to nieprawda; jak rozgorączkowany koszmar rozpalało mu skronie. – Jestemdlatego nie możesz-; stawał się węzłem między nim a życiem i musiał wziąć się w garść, powinien wziąć się w garść.
Zsunął wreszcie dłoń z krzywizny łydki, podniósł głowę, dźwignął się z kolan, zostawiając na kafelkach zsuniętego z niego ubranie, kłębem koszulki zakrywając krew na materiale bielizny. Stanąwszy przed nim, zdobył się wreszcie, by spojrzeć mu znów w przeszklone oczy, ująć jego policzek i pochylić usta do jego skroni, skórę miał operloną słoną gorączką, włosy wilgotne, pachnące lepkim powietrzem lata, wysiłkiem, czymś obcym.
Zostanę, obiecuję. Obiecam ci, co zechcesz, tylko nie mów takich rzeczy – pusta koperta rozdarta jak rybi brzuch na podłodze za progiem przestawała mieć znaczenie; nie wiedziałby, co z nią zrobić. Nie wiedziałby, co zrobić z tą połową, która miała należeć do niego. – Obiecaj mi to samo. Obiecaj mi, że zostaniesz. Nieważne, jak bardzo będzie trudno, obiecaj mi, że przyjdziesz do mnie i mi o tym powiesz. Możesz powiedzieć mi wszystko, rozumiesz? Wszystko, czego nie możesz znieść sam i wszystko, co wydaje ci się, że powinieneś znieść sam; wszystko.
Pomógł mu w końcu zanurzyć się w ciepłej wodzie odbarwiającej się na moment niepokojącą różowością, nim nie rozcieńczyła się wokół jego ciała, wziął gąbkę leżącą na obrzeżu, by przetrzeć bladą skórę jego ramion, zapadłą pierś i brzuch. Para podnosząca się pod niski sufit przesiąknięta była metaliczną wonią. Próbował nie myśleć o tym, że zmywał z niego winę Emira – jedyny dowód, który mógł dać im nad nim przewagę, próbował o nim nie myśleć wcale, ale nie mógł pozbyć się gniewu zwiniętego mdłym węzłem w trzewiach. Sięgnął ostrożnie do jego ud, obawiając się przycisnąć gąbkę do rozdrażnionej skóry.
Boli? Chcesz to zrobić sam?
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
ODPOWIEDZ