echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
00.3
niech pamiętają zawsze
że przeszłość jest kłamstwem,
że pamięć nie zna dróg powrotu,
że cała dawna wiosna jest nie do odzyskania
i że najbardziej płomienna i uparta miłość
jest tylko prawda efemeryczną
Tego grudnia wszystko pachniało inaczej niż choćby rok wcześniej. Suche powietrze, które osadzało się na białkach oczu i wargach, smakowało obietnicą odmiany i nowego startu; totalnego resetu, nowego rozdziału i przyjemnego zapomnienia. Tego grudnia Klaus Amadeus Werner, w asyście czterech walizek, jednego, ale znaczącego mężczyzny w postaci własnego ojca, który nieustannie rozmawiał po niemiecku przez telefon i krzyczał na asystentkę (Stacy albo Laurę - ciężko było zapamiętać ich imiona, ze względu na panującą między nimi rotację i fakt, że Adalbert Werner ewidentnie miał swój typ: niskiej brunetki z grzywką, co czyniło je wszystkie - w oczach jego syna - niemal identycznymi), odbył długą drogę ponad oceanem, ulokował się w posiadłości wujostwa, przetrwał z trudem wymuszoną rodzinną wieczerzę, przy której gosposia ciotki stłukła imbryk i dostała za to solidną reprymendę, a potem znalazł sobie miejsce w przydomowym ogrodzie, gdzie całymi popołudniami przesiadywał w cieniu i czytał książki o miłościach równie niemożliwych i zakazanych, jak jego własna, z której nadal nie potrafił się wyleczyć.
Czerpał z dobrodziejstwa lokalnych upałów - zawsze był wyjątkowo wrażliwy na zimno, przy którym łapał nieustannie wszystkie możliwe infekcje, całymi tygodniami pociągał nosem i trząsł się w gorączce, zatem wybawienie od monachijskich mrozów działało na niego wyjątkowo korzystnie. Próbował sfokusować się w całości na tym, co działo się teraz - pośród australijskiej flory, pod niebem południowej części globu, w odległości wielu mórz i co najmniej dwóch oceanów od internatu prestiżowej szkoły, do której uczęszczał z coraz mniejszą chęcią i zapałem, pochłonięty nocnym płaczem i rozdrapywaniem ran - fizycznych i psychicznych - które zadał mu ten, jakiego jeszcze niedawno określał miłością swojego życia. Mając za sobą ledwie siedemnaście wiosen (uczczonych niedawno zbyt intensywną balangą, rozegraną pośród internackich pokojów, za krótkim słówkiem szepniętym w dyskrecji odpowiednim osobom), kochał tak, jak nauczyły go książki i filmy, w których tonął wolnymi popołudniami - długo, boleśnie, hojnie i lojalnie. To były jeszcze czasy, w których wierzył, że zasługiwał na taką właśnie miłość - wieczną, pochłaniającą do końca resztki zdrowego rozsądku.
Pogrążony w lekturze swojej ukochanej książki - Stu lat samotności Marqueza, w oryginalnym, hiszpańskim wydaniu (bo człowiek zaradny to człowiek, który mówi wieloma językami - jak zwykł mawiać jego ojciec, zapisując go na kolejne zajęcia) - przewracał się na miękkim kocu, rozłożonym na równo przyciętym przez ogrodnika trawniku, z boku na bok, co jakiś czas przesuwając leniwie spojrzenie po otaczających go grządkach, tafli wypełniającej basen wody, która odbijała słoneczne reflekty i, okazjonalnie, sylwetkach ludzi przemykających przy nim, zazwyczaj z jakąś misją: gosposia, która spieszyła, żeby przynieść mu, za poleceniem pani domu, szklankę wody, aby się nie odwodnił, wcześniej wspomniany ogrodnik, podlewający znudzenie żywopłot, sekretarka ojca, aby wypłakać się w spokoju i spalić papierosa. Klaus żył w świecie, w którym nawet samotność wydawała się tłoczna.
Nie przeszkadzałoby mu to - wszak był zwierzęciem stadnym - gdyby tylko którakolwiek z tych osób zdawała się jakkolwiek zainteresowana jego obecnością. Tymczasem czuł się jak duch. Wtedy, przy stole, przy okazji każdego posiłku i teraz, w ogrodzie, upijając bez przekonania ze szklanki wodę, którą z chęcią zamieniłby w wino, stając się swoim własnym, samolubnym Chrystusem. Od czasu do czasu wstawał, żeby przeciągnąć się i przejść wzdłuż równo przyciętego, sięgającego klatki piersiowej (czyli wystarczająco wysoko, aby gwarantować prywatność i wystarczająco nisko, żeby móc bez przeszkód obserwować sąsiadów) żywopłotu, powzdychać ciężko nad własnym cierpieniem, zakręcić się wokół własnej osi i wrócić na koc, ale tym razem coś go zatrzymało.
Zmrużył oczy, bo zupełnym przypadkiem zdarzyło mu się zawędrować w pełne słońce - to nie było odpowiedzialne, z powodu uczulenia, psującego mu skórę od nadmiaru ciepłym promieni, ale był przecież na tyle okryty i ubezpieczony grupą warstwą kremu z filtrem, że wierzył, że kilka minut go nie zbawi. Jego spojrzenie zatrzymało się na wysokiej sylwetce siedzącego po drugiej stronie żywopłotu chłopaka; przez dłuższy moment wpatrywał się bez słowa w jego profil, studiował rysy twarzy, analizował ułożenie włosów. W końcu wsparł się łokciem na niestabilnej, roślinnej konstrukcji, palce tej samej ręki zaciskając uparcie na egzemplarzu książki, którą zabierał na te przechadzki ze sobą, jak najcenniejszy skarb.
- Spalisz się, jak będziesz tak siedział bez ruchu - odezwał się wreszcie, cały czas wpatrując się w niego uparcie, z lekkim uśmiechem. - Wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje towarzystwa, wiesz? Inaczej zamienisz się w posąg - zawyrokował po chwili, zupełnie nie onieśmielony zaczepianiem nieznajomego sąsiada swojego wujostwa. Oficjalnie nie miał pozwolenia na żadne szaleństwa, ale przebywanie w Australii, wyjątkowo, na przekór wszystkim innych wycieczkom odbywanym w ojcowskiej asyście, zawsze wiązało się z surowym pilnowaniem realizacji tego przykazania przez wujostwo. Ale rozmowa nie równała się przecież jeszcze szaleństwu, prawda?

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Ten czas zwykło określać się mianem nieświadomości. Jeszcze nie wiedział- bo co można wiedzieć, gdy dopiero na liczniku urodzin wypełza nieśmiało dwójka- że gdy kiedyś spojrzy wstecz, to będzie to jedne z tych doskonałych wakacji, które będą dla niego zawsze pachniały uderzającą mieszanką cytrusów i jaśminu. I choć obecnie (co przyznawał z ubolewaniem, godnym starego człowieka już) w jego rodzinnym domu tę symfonię zapachów zastąpiono bardziej chemicznymi, powracał pamięcią do tego lata, ilekroć przekraczał bramę z południowej strony.
Zjechał ze studiów. Tak się czuł- jak jeden z młodzieńców, którzy wędrowali w dalekie krainy, by uszczknąć nieco wiedzy od smutnych panów w togach, a potem powracali do domu, gdzie rzecz jasna, byli witani z honorami. W końcu nauka była czymś, co wprawiało w ruch ten świat, ale tęsknota była przyprawą każdej relacji i przez kolejne tygodnie odczuwał swoją absencję bardziej. Będąc obecnym, co samo w sobie było dość odkrywcze. Okazywało się bowiem, że dawne spory miały termin ważności i przedawniały się jak szalone w obliczu jego wpadania do domu na okres wakacyjny i świąteczny. Nagle zrozumiał, czemu ludzie zazwyczaj tak rzucają wszystko dla podróży i choć głód odkrywania pewnie był główną przyczyną, on pławił się w absurdalnej wręcz bliskości i wyrozumiałości, jakiej nie doświadczał za często.
Sam był sobie winien. Wybrał studia, które i może były życzeniem wielu rodziców (czemu nie prawo), ale dla lorda Buxtona zdawały się być zaledwie wystarczające, o czym oczywiście, zdołał go poinformować, gdy Alfie niezrażony wydzwaniał do wszystkich znajomych oznajmiając im dobre wieści. Nie były one na tyle doskonałe najwyraźniej i był przekonany, że pewnie będzie to słyszał od rodziców wielokrotnie będąc upominanym za sprzyjanie pospólstwu, bo przecież medycyna mimo rozwiniętej technologii zdawała się ignorować różnice klasowe i przez to nie tylko błękitna krew miała popłynąć na jego dyżurach. A przecież ubrudzenie się czymś tak ohydnym jak czyjeś wydzieliny, na dodatek od osób, którym nie podawano się ręki, brzmiało w tej rodzinie jak makabra. Nikt nie spodziewał się, że on, pierworodny i najbardziej poukładany syn swojego ojca i ukochane dziecko matki zboczy tak bardzo z wcześniej obranemu dla niego kursu i będzie jednym z tych buntowników. Stało się- słowo się rzekło, studia się rozpoczęły i teraz należało tylko minimalizować straty jak przystało na grzecznego chłopca.
Nie był więc ani trochę winien temu, że gdy tęsknota wygładziła pewne rysy na linii stosunków rodzic- dziecko, korzystał z tego ile wlezie pławiąc się w ich łasce się jak biblijny syn marnotrawny. Może bez zabijania zwierząt, bo na studiach postanowił przy okazji zostać wegetarianinem, ale tego by im nie powiedział. Jak i tego, że może i medycyna była jego marzeniem, ale początkowo wydawała się raczej orką na ugorze i choć panicz Buxton bardzo wyczulony na punkcie zarazków i dezynfekcji czuł się w laboratoriach jak sterylnie czysty cud, to i tak padał ze zmęczenia po tym roku.
Zacisnął jednak zęby, bo przecież skoro tego chciał, nie mógł się żalić i nawet spragnione ręce matki nie mogły nic poradzić na to, że ukrywał jakiś fragment jego świeżo nabytego życia. Ktoś mu kiedyś mówił, że to oznaka dorastania, ale oburzył się, że ono nastąpi dopiero wtedy, gdy jakieś dziewczę zawładnie jego sercem. Spoiler: nie serce miał na myśli, ale lordowie nigdy nie byli tak dosłowni w swoich opisach, więc powściągliwość nakazywała mu opowiadać o tym zaledwie w tonacji romantycznej, choć samego seksualnego aktu nie zamierzał romantyzować. Jak i jego braku, który doskwierał mu tego lata bardziej niż to prażące słońce nad głową, a trzeba było wiedzieć, że jak przystało na Brytyjczyka, od tej gwiazdy chował się zawzięcie.
Dopadła go jednak na rozmyślaniach o pewnej niewieście tak uroczo niepoukładanej i jednocześnie niedostępnej, że nawet to cierpienie i udar słoneczny zdawał się przemawiać do niego, choć brakowało mu deszczu jak powietrza. I towarzystwa, bo przecież w innym wypadku zdecydowanie zlekceważyłby kogoś, kto tak bezczelnie mu przerywa i na dodatek niszczy powoje jego matki. Zawsze zaś uważał, że ignorowanie kogoś jest największą karą, więc podniesienie głowy musiało być czymś w rodzaju uznania, choć tutaj strzelałby bardziej w ciekawość, bo przecież nie znał tego jegomościa. Świat był mały, ludzie zdawali się zlewać w to samo irytujące momentami tło, które należało jak najszybciej zdezynfekować, a ten przeraźliwie chudy młodzieniec stanowił jakiś nowy obiekt, coś absolutnie nieprzystającego do reszty i wymagającego zbadania pod mikroskopem. To pewnie dlatego również nie odrywał od niego spojrzenia.
- A ty wyglądasz blado - podzielił się z nim swoją uwagą zadzierając głowę do góry, ale nie było w tym chyba niczego złego, skoro wreszcie wskazał na swoją małą kieszonkę, w której ukrywał paczkę kradzionych papierosów. Tego lata wręcz cynicznie palił chowając się po kątach rezydencji. - Wiesz, że jest takie schorzenie? Syndrom człowieka z kamienia? - zagadnął podniósł się z miejsca czując się w obowiązku, by przy dżentelmenie powstać, choć chłopiec też przypominał raczej uroczego złodzieja, który przedzierał się przez powoje, ale nadal był bezczelnym i złośliwym chochlikiem.
Jeszcze nie był przekonany czy mu się to podoba, ale był ciekawy, och jak Alfie był zaintrygowany.
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Te lata, z definicji mające być najmilszymi w życiu, bo byli teraz najpiękniejsi, najprężniej rozwijający się i najbardziej otwarci na doświadczanie świata, zdawały się dusić Klausa i więzić go w swoich ramionach. Od ostatniego, marcowego spotkania z Mauricem - tego samego, które zwieńczyło brutalnie ich ciągnącą się bolesnymi miesiącami znajomość - czuł się bardziej pusty niż kiedykolwiek wcześniej, ze szlachetnym wyjątkiem na czas po śmierci matki, gdy krążył po rodzinnej posiadłości, przybity i milczący, z trudem wpychając w siebie jakiekolwiek jedzenie, pogrążony w dziecięcej depresji, na którą wszyscy kiwali głową z pozornym zrozumieniem, ale w istocie z frustracją odliczali tylko dni aż to się skończy, bo taki wyżuty i wyprany nie nadawał się zupełnie do spełniania swojej roli radosnej, dobrze wytresowanej do obcowania z ważnymi ludźmi maskotki. Nie było nic godnego chwalenia się w posiadaniu mrukliwego, markotnego dziecka.
Teraz, kiedy każdy dzień od marcowego popołudnia spędzonego we wrogości i obcości Bogoty, bolał go i mrowił, rozciągając te doznania wzdłuż bladoróżowych blizn ostałych na udach i kostkach oraz pojedynczej ciągnącej się na wskroś przedramienia, zastanawiał się nad tym, jak mógł tak szybko porzucić w swoim bytowaniu jakikolwiek sens. I, przy okazji, czy było to naprawdę coś fałszywego i złudnego, czy jedynie otworzyło mu oczy na to, że życie w istocie było niezwykle brutalne i okrutne - podobnie jak miłość, której istoty nie rozumiał i której pozwolił pochłonąć się do tego stopnia, aż stała się niezdrową obsesją. Bał się, że znowu da się wciągnąć i uwikłać w coś podobnego, a z drugiej strony czuł, że masochistycznie tego potrzebował. Czuć się przez chwilę ważnym. Przez chwilę znaczącym. Przez chwilę chcianym.
Wszystkie swoje smutki pielęgnował i przechowywał w głębi umysłu, gotów sięgnąć do nich zawsze, kiedy brakowało mu emocjonalnego wypełnienia. Nie potrafił istnieć bez uczuć, a skoro był pusty, to wyciągał ręce po to, co już posiadał w swoich zasobach. To sprawiało, że władał nim w ostatnim czasie głównie marazm i poczucie beznadziei oraz wykorzystania. Nie potrafił się od nich uwolnić; miażdżyły mu kości, wysysały powietrze prosto z płuc, wzdrygały żołądkiem seriami nudności. Brzydził się sobą i brzydził się światem. W tej kwestii te dwie materie, nad których sensem współistnienia zastanawiał się tak często, rozumiały się i przenikały, częstując się wzajemnie własną pogardą.
Ucieszył się, kiedy chłopak zwrócił na siebie uwagę, choć właściwie był całkiem przekonany o tym, że tak właśnie się stanie. Mógł teraz uważniej zbadać rysy jego twarzy, mógł na chwilę pozwolić sobie utonąć w jego spojrzeniu, pławiąc się w tym, że przez parę momentów było zarezerwowane tylko dla niego. W swojej samotności czuł się przybity i wyalienowany; to nie leżało w jego naturze. W jego naturze było ciągłe szukanie uwagi i adoracji, ciągłe powoływanie się na własną ciekawość, ciągłe odbywanie niekończącej się krucjaty przeciwko poczuciu bycia tak cholernie niewystarczającym i małym.
Nie skomentował wcale uwagi o swojej bladości, uśmiechając się na nią jedynie, wciąż wsparty bezczelnie na tych powojach, kiedy jak sęp dostrzegł paczkę papierosów, ewidentnie skrzętnie do tej pory ukrywanych. Odczekał chwilę, w której nieznajomy podnosił się z ziemi, choć nadal obserwował go przy tym uważnie, skoncentrowany na śledzeniu płynności - ewentualnie: niezgrabności - jego ruchów, jakby starał się wyczytać z nich czegoś o jego osobie. Lubił bawić się w takie zgadywanki. Lubił pobudzać wyobraźnię, snując historie o ludziach, których nie znał, na podstawie tego, co u nich zaobserwował. To był ten rodzaj rozrywki, do której niespecjalnie się przyznawał, bo miał poczucie, że to było coś prywatnego i osobliwego jednocześnie.
- Aspirujesz do zostania jednym z chorych? - zagadnął więc, w dalszym ciągu mu się przyglądając i nawet nie próbując ukryć faktu, że był nim zaintrygowany. - Byłby z ciebie całkiem efektowny posąg - dodał, skrywając między tymi słowami wyważony komplement. Zaraz jego spojrzenie przesunęło się jednak na paczkę papierosów; cholernie dawno nie palił. Nie przemycił żadnej dozy nikotyny w swoim bagażu, w obawie, że ojciec mógłby namierzyć te jego zasoby, a w najbliższych sklepach nie chciano mu niczego sprzedać bez dowodu, pewnie z uwagi na dość dziecięcą urodę, która wciąż trzymała się go jak zaraza. - Poczęstujesz? - spytał więc zaraz, kiwając głową na tę upragnioną teraz używkę. Nie mógł pić, więc należało mu się chociaż tyle, prawda?

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Nie dane było mu doświadczać zgryzoty tego świata, o której tak zaczytywał się w literaturze pięknej. Subiektywne stwierdzenie, bo Alfiego od najmłodszych lat jakaś nitka przywiązana do trzewi ciągnęła w stronę rozkładu, zgnilizny i rozpadu. Lubił wszystko co anatomiczne i obrazowe. Zachciało mu się analizy wszystkiego na części pierwsze i był jak jeden z tych rzeźników, którzy z zachwytem obserwują porcjowanie mięsa. Tego, które niegdyś było żywym organizmem i przeżywało własną miłość, zawód i rozczarowanie. Zdawało się, że to nauczyło go najwięcej o kruchości, ale jak można było uwierzyć mędrcom na słowo, gdy serce biło tak mocno, a płuca (nawet pomimo nikotyny) pompowały tlen tak bardzo, że każdy oddech był wyjątkowy.
Nie doświadczył jeszcze absolutnie niczego i pewnie to było błogosławieństwem, choć młody Buxton poczytywał to niemal jak przekleństwo. Kimże on był, skoro ekscytował się papierowymi historiami zamiast wyciskać własne w środku lata? Czy zawsze będzie żył papierową teorią, zakopany w swój ulubiony atlas anatomii? Nie rozpoznałby jednak przygody nawet, gdyby tak bezczelnie jak ten chłopak wpadała do jego ogrodu i rozgaszczała się w nim na dobre. To był ten czas, gdy trzeba było być dżentelmenem i zdjąć jej płaszcz, ale nadal stał jak wryty, lekko nieprzygotowany, choć przecież tego uczył go sam lord od najmłodszych lat.
Umiejętności zachowania się w każdej sytuacji. Najwyraźniej ta go na tyle przerosła, że złapał się- za późno, głupcze (!)- na tym, że wgapiał się zbyt długo w smukłe ciało towarzysza i niemal dziecięcą twarzyczkę, która miała mu sugerować, że ma do czynienia z jednym z rozbójników sąsiadki. Tych ancymonów, których Alfie tak tylko nazywał, bo reszta używała bardziej współczesnych i dosadnych określeń. Nie zamierzał ich jednak przytaczać, zwłaszcza w obecności tego dziwa, które postanowiło zaszczycić go swoją obecnością i nieść na barkach zarzewie jakiejś przygody, bo przecież ten chłopak aż cały nią pulsował, lśnił jakąś tajemnicą i zdawało się nawet, że pogoda się zmieniła i z tego parnego lata wyłoniła się jedna chmura na horyzoncie, która przyniosła oczekiwany powiew wiatru.
A może to była jego gęsia skórka, która bezczelnie sobie wylazła na jego przedramionach, gdy tak po prostu ktoś skanował go wzrokiem uznając go za efektowny posąg. Alfie jednak nie byłby sobą, gdyby zostawił swój komentarz bez echa.
- Powinieneś zbadać krew, najlepiej pełna morfologia z rozmazem i żelazo - bo mógł szukać języka Szekspira, mógł wyłuskać co najlepsze z Zoli, ale nie przestawał być studentem medycyny, co oczywiście musiał podkreślić. Nie był jednak studentem prawa, by walić tym prosto w oczy bez zastanowienia. Oni, przyszli lekarze (och,my) byli bardziej pod tym względem subtelni. - I zaręczam ci, nie chciałbyś tego widzieć. Nie jest to piękne ani wzniosłe, jest absolutnie turpistyczne - w jego głosie zaś pobrzmiewała fascynacja, choć powinien nie zdradzać takich tajemnic przed chłopakiem znikąd, który na dodatek dopraszał się jego papierosów. Może i miał rację i faktycznie był to jeden z dzieciaków sąsiadki, którego należało złapać za kołnierz i wyprowadzić z tego ogrodu. Bóg to samo zrobił z Adamem i na dobre mu to wyszło, prawda?
Cholera, nieprawda.
Złamał się i włożył mu papierosa między wargi. Dopiero potem zbliżył się na wręcz milimetry i podpalił czując, że obaj najwyżej pójdą do piekła. Dwójkami trzymając się za ręce, choć jeszcze nie znał jego imienia i nie wiedział po kiego czorta postanowił zaszczycić go swoją obecnością. Słońce jednak miało się na tyle świetnie, że wreszcie przysiadł na pożółkłej trawie i wskazał mu na miejsce obok siebie. Wypadałoby zapewne się przedstawić, ale po raz pierwszy bardzo go korciło, by wziąć i złamać doszczętnie wszystkie reguły gry.
To znaczy darować sobie część oficjalną i dobre maniery, bo z Alfiego Buxtona taki był buntownik. Pewnie wszyscy jego przodkowie płonili się czerwienią z czystego wstydu.
- Skąd tu się wziąłeś? - i mało brakowało, a chłopiec zacząłby opowiadać jak wylądował na jego planecie… a może orbicie?

klaus amadeus werner
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus Amadeus Werner, wyrosły na monachijskich salonach, pośród artystycznej śmietanki towarzyskiej, z oddechem nieżyjącej matki odbijającym się wciąż od karku, całe swoje życie poddawał, ofiarowywał i przeznaczał sztuce. Składał się na jej ołtarzach, pozwalał jej kreślić swój charakter, szkicować swoje ciało wąskimi liniami i infekować myśli. Przez większość czasu czuł się jak na scenie. Nie wiedział czy odgrywał właśnie rolę swojego życia, czy to zwyczajnie był jedyny angaż, na jaki się załapał i nie było dla niego perspektyw na cokolwiek lepszego. Pozwalał innym ustom wciskać słowa między własne wargi, cudzym dłoniom zakładać swoje ubrania albo je zdejmować, nieznanym ciałom osaczać się i kumulować blisko ciepłoty własnej skóry, obcym oczom śledzić uważnie każdy swój ruch - jak aktor pogrążony do reszty w trwającym właśnie spektaklu. Dobrze wiedział, kiedy należało się uśmiechać, kiedy było można - a kiedy trzeba - zacząć całować, jak daleko trzeba było się posunąć, aby zasłużyć na przyklask i niepochlebną z zasady opinię, która otaczała go jak czar i przyciągała do siebie tych, którzy z jej brzmienia liczyli coś dla siebie urwać. Znał scenariusz na pamięć: doskonale potrafił wyczuć, której kwestii użyć w jakiej sytuacji, co powiedzieć, żeby ukoić te smutne istnienia, które w jego młodym ciele szukały ucieczki od własnych problemów, jak wzdychać cicho, kiedy przybici panowie w garniturach całowali go po szyi, choć chwilę wcześniej załamywali ręce nad upadkiem firmy, niepokojach w małżeństwie czy zniszczonymi relacjami ze swoimi nastoletnimi dziećmi. Czasem porównywali go do nich, co uważał za wybitnie obrzydliwe, ale - jak na dobrego aktora przystało - nie dawał tego po sobie poznać.
Teraz też nie pozwalał sobie na wypadnięcie z roli. Sytuacja była zgoła inna, ale ciężko byłoby na rzecz pojedynczego zdarzenia porzucić swoje przyzwyczajenia. Przestępując płynnie z nogi na nogę, wsparty o ogrodową roślinność, kiedy tak obserwował swojego nowego towarzysza, oddawał jednocześnie tej chwili całą swoją uwagę i osobę - myśli o Maurice’u, które trzymały się go tak szczelnie od długich miesięcy, tonęły w liczebności i ogromie nowych bodźców, które wchłaniał w siebie do ostatku, jakby w planach miał już wielokrotne malowanie tego wspomnienia w przyszłości; jakby oczekiwał, że stanie się czymś, czego będzie mógł chwytać się, gdy znowu ogarnie go mrok.
W ten słoneczny, palący dzień, kiedy niebo było jasne, a powietrze lekkie, Klaus zbierał z ziemi okruchy uwagi i wkładał je sobie w kieszeń spodni, licząc na to, że kiedy któregoś dnia je wyjmie, nie będą już wysuszone ani spleśniałe. W rytm tego kolekcjonowania, nie skomentował nawet uwagi o badaniach, których unikał jak ognia, uczepiony ciasno postawionej jeszcze w dzieciństwie diagnozy o anemii, do której przyzwyczaił się już i na której istnienie zrzucał wszystkie swoje dolegliwości. Czasem tylko łykał żelazo, które działało na niego jak placebo, ale w istocie ta drobna ułomność nie frustrowała go jakoś przesadnie, bo uważał ją za kolejny dowód na swoją eteryczność. Momentami jedynie okazywała się niepraktyczna, kiedy któreś z licznych krwawień z nosa pojawiało się w najmniej oczekiwanych i pożądanych chwilach.
- Podoba mi się turpizm - odparł tylko, uśmiechając się znowu i nawet nie kłamał. Plugawe obrazy - kreślone pędzlem lub słowem - przemawiały do niego, bo były szczere; czuł, że ukazywały to, co on również chował w sobie, dusząc swąd stęchlizny pod finezyjnym zapachem perfum, okrywając gnijącą duszę drogimi ubraniami, a usychający od zasłyszanych w swoim kierunku wulgaryzmów język dopieszczając kwiecistymi sformułowaniami. Czasem obserwował podobne widoki w sztuce i myślał: to nie o mnie, to dobrze, tylko po to, żeby zaraz poprawić się w duchu: to o mnie, nie wiem czy to dobrze, czy jednak źle.
Z wdzięcznością rozchylił wargi, żeby przyjąć składanego na nie papierosa i odczekał cierpliwie, aż nieznajomy podpali jego końcówkę. W trakcie tego procederu, z uporem szukał jego spojrzenia, ciesząc się możliwością przyjrzenia się jego twarzy z bliska. Miał nadzieję, że to nie była tego dnia jedyna ku temu okazja. Kiedy chłopak odsunął się od niego znowu, uśmiechnął się lekko kolejny raz, zaciągając jednocześnie papierosem. Obserwował, kiedy tajemniczy jegomość usadawiał się na trawie, w blasku społecznych promieni i poczuł gromką satysfakcję, kiedy ten wskazał mu miejsce obok siebie. Nie wahał się ani przez chwilę - obszedł cierpliwie powoje, na których wcześniej się wspierał, żeby w końcu przeniknąć do jego ogrodu. Z chwilą wstąpienia na tę ziemię, z pozoru tak podobną do tej, na której stał przed momentem, odniósł wrażenie, jakby z jego ramion zdjęto jakieś ciężkie brzemię.
Znalazł sobie zacieniony fragment trawy, mniej pożółkłej w tym miejscu, przysiadł na niej po turecku i teraz to on poklepał dłonią miejsce obok siebie.
- Chodź tutaj. Nie mogę być za długo w słońcu, mam alergię. - To zdanie wypowiedział w swoim życiu szaloną wręcz ilość razy: mam alergię. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na fakt, że Klaus Amadeus Werner zdawał się mieć alergię na wszystko, co ludzkie i przyziemne; czasem szczerze dziwił się, że nie dostawał uczulenia od powietrza (choć zmiany klimatu wywierały na jego organizm niekorzystny wpływ).
On też nie czuł żadnej potrzeby pytania go o imię; nie teraz. Ekscytował go fakt, że się nie znali. Podobało mu się, że nie wiedział o nim zupełnie nic. Chciał tę wiedzę odkrywać powoli, kawałek po kawałku, tak, żeby zostawić sobie zawsze jakąś dozę niedosytu. Słysząc jego pytanie, położył się na trawie, westchnął cicho i - w nieco teatralnym geście - ułożył wierzch dłoni na czole.
- Z Monachium - odparł po prostu, lokując w nim swoje spojrzenie. - Tam nie ma tyle słońca - dodał, znowu z delikatnym uśmiechem, który najwyraźniej nie chciał puścić się jego ust. To była miła odmiana.

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Zaledwie niedawno jego myśli i emocje zostały stępione przez skalpel, który wbijał się w zimną skórę obiektów badawczych. Tych samych, którzy jeszcze do niedawna byli krwią i ciałem, kochali do utraty tchu i tracili wszystko, a teraz stali się jedynie tkanką, na której uczono ich zawodu. Profesor uprzedzał przed wizytą w prosektorium, że medycyna nie jest grą dla słabych i faktycznie Maddy osunęła się mu w ramiona, gdy tylko owionął ją specyficzny zapach śmierci i rozkładu. Pogratulował sobie rozwagi, bo to było zgoła lepsze niż obserwowanie wymiotującego kolegi, który na kolejnym semestrze miał zniknąć bezpowrotnie z tych studiów.
Wszystko faktycznie wydawało się przemyślaną grą, która toczyła się na śmierć i życie, bo wszak medycyna była życiem. Traciło się owe życie łatwo, zamierało się po wynikach egzaminu i nie było do odzyskania, bo to nie była żadna symulacja. Igrzyska, powiedziałby, ale wtedy musiałby przyznać, że sam siebie nie poznawał w lustrze, skoro gdy było trzeba, podstawiał kolegom nogi. Przetrwają najsilniejsi, wryło mu się pod czaszkę tak bardzo, że powtarzał to jeszcze na wakacjach jak mantrę. To i cięcia oraz szycie, które trzeba było opanować tak bardzo, że musiał w lodowatej wodzie hartować ręce. Mówili, że to dobre, że nauczy go to to precyzji i absolutnego działania pod presją, ale jak na razie sam nie poznawał się w tych rozkosznie zimnych klimatach.
Może dlatego tak łaknął przekonania, że jest człowiekiem i odczuwa jakąś ciekawość wobec istot żywych, a nie samych rozkładających się zwłok i preparatów, które leżały w równym rzędzie na półce. Gdyby nie musiał się skupić, zapewne policzyłby je dokładnie i potem chwaliłby się znajomych, ale znowu wracało do niego przekonanie, że nie zrozumieliby.
Tak więc trwał tutaj niejako na sielankowym wygnaniu, z dala od ludzkich dusz i jeszcze bardziej pogrążał się w przekonaniu jaki z niego rzeźnik i jak daleko mu do młodzieńca, który zaczytywał się w Szekspirze.
Wtargnięcie tu tego chłopca (co za fatalne określenie) zdawało się być powiewem świeżego powietrza, wreszcie ktoś w tym pieprzonym prosektorium otworzył okno i zapachy uczelnianego miasteczka mieszały się z wonią śmierci, którą zapewne przesiąkł. Jak i całą medycyną, skoro tę konwersację rozpoczął od niemal fachowej porady i od obrazu choroby, która wykrzywiała ciało i trawiła je tak bardzo, że potem po śmierci należało zostać jedynie obiektem badawczym.
Przyjął więc z zaskoczeniem i podziwem, że młodzieniec nie ratował się ucieczką, a jednocześnie pochwalił jego zapędy zdobywając punkty u przyszłego lekarza. Jeszcze nie wiedział w jakim celu są one gromadzone i ów cel nie wywoływał u niego gęsiej skórki, podczas której włoski na ciele stają dęba (atrakcja tylko dla żywych), ale jakoś poprawiło mu humor stwierdzenie tego chłopaka, że turpizm nie jest tak bardzo passe.
- Nazwałbym to jednak realizmem - sprostował i już otwierał usta, by wygłosić jakże pouczającą pogadankę na temat tej choroby, ale nagle uświadomił sobie, że są wakacje, a on skoro już częstuje chłopca papierosem to wypadałoby utrzymać ten status luźnej relacji, gdzie medycyna odpływa w nieznane.
Jak i on sam, gdy zajął jakieś miejsce w cieniu unikając konfrontacji nie tylko z Buxtonem, co z australijskim słońcem.
- Masz na serio alergię czy tylko tak określasz rzeczy, których nie lubisz? Pochodzę ze Szkocji, tam słońce jest reglamentowane, więc tu czuję się absolutnie jak przybysz z innej krainy - rozgadał się wręcz nieprzyzwoicie, ale przy nikotynie nie tylko myślało się łatwiej. Słowa również padały gęsto, jak i spojrzenia, jakimi obdarzał nieznajomego próbując dostrzec w nim coś niepokojącego. Nikt przecież nie zjawia się ot tak, by palić papierosy, pieprzyć trzy po trzy i odbywać geograficzne wojaże po Europie.
A rzeczą zupełnie znaną był fakt, że takie podróże najlepiej odbywało się na leżąco, z głową w chmurach, więc ignorując swój strach przed insektami, brudem i zielonych śladach na lnie. Matka go zabije, choć jej piękne i nieskazitelne ręce nigdy nie skaziły się czymś tak prozaicznym jak pranie.
- Monachium - powtórzył, najwyraźniej robił sobie listę rzeczy na temat tego młodzieńca, ale zapomniał o zadaniu pytania o imię i teraz, gdy obserwowali niemal bezchmurne niebo wydawało mu się to sporym nietaktem. Skoro było z nim tak intymnie nie sposób było wyciągać jak królik z kapelusza imię, które pewnie potem odbijałoby mu się po głowie tak zaborczo, że wyciągnęłoby go z tej matni medycyny, a przecież wpadał do niej samowolnie. - To skąd wziąłeś się tutaj? Odwiedzasz kogoś? - to był ten moment, w którym powinien mu się bezczelnie przyjrzeć próbując wyczytać więcej z jego rysów twarzy, ale ograniczało go te chmury i papieros między zębami, więc musiał mu zaufać, że ta historia będzie chociaż odrobinę prawdziwa. Nie znaczyło to jednak ani trochę, że w nią uwierzy, ot, przyjmie ją za wersję jego osoby, którą zachowa sobie w pamięci na lata.
To było doprawdy dziwne, że tak śmiało domniemywał, że to spotkanie cokolwiek zmieni i ten monachijski znajomy nie stanie się zaledwie anegdotą, której i tak nie sposób będzie opowiedzieć.

klaus amadeus werner
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Z podobnie kształtującą się dopiero, chirurgiczną precyzją, z jaką zetknąć się było można u młodych adeptów medycyny, Klaus Amadeus Werner praktykował wyrzynanie własnych trzewi, odrywanie kolejnych warstw swojej skóry i ścięgien, rozpłatanie serca na drobne, szarpane urywki i wciskanie tych krwawych kawałków - tej swojej osobliwej, dewianckiej kolekcji - w ramiona i dłonie, które ich nie chciały. Z wyuczonym, pozornym spokojem i w milczeniu obserwował, jak zostają opluwane, wymięte, rzucone na ziemię i podeptane, a kiedy to wszystko się kończyło, cierpliwie przykucał nad nimi i zbierał ostrożnie tę miazgę, żeby schować ją z powrotem wewnątrz siebie, gdzie miała oczekiwać na kolejną okazję do wydarcia się na wrogie i chłodne zewnątrz. Po każdym z tych zabiegów kończył obolały i osłabiony, nie potrafiąc zasklepić wyrządzonych sobie własnoręcznie ran, skomląc jak kopnięty pies, rzygając pod siebie jak kot i patrząc w lustro z obrzydzeniem równym temu, które musiało ogarniać niektórych młodych medyków przy stanięciu nad metalowym stołem, dzierżącym na blacie chłodnego trupa.
To było prawdziwie turpistyczne. Odrażające. Przejmujące. I wybitnie przez niego romantyzowane. Wydawać by się mogło, że za cel postawił sobie sprawdzenie, jak wiele razy mógł ten proceder przeprowadzić, zanim wyczerpie się doszczętnie ze wszystkiego, co jeszcze było w nim jakkolwiek żywe i dobre, atrakcyjne i pożądane, i piękne, i czyste. Być może nie potrafił już istnieć inaczej. Kiedyś, przed Mauricem, może jeszcze tak; może chociaż czuł wewnętrzne przyzwolenie na marzenie o rzeczywistości, w której będzie potrafił to okiełznać, ale teraz? Teraz był już dobitnie zakorzeniony w swoim żalu, nastoletniej bolączce pogruchotanego serca i godności i potrzebie autodestrukcji, która trawiła jego organizm jak najbardziej zajadła trucizna.
A jednak, pośród ludzi (bez znaczenia pozostawał fakt czy znał ich dobrze, czy wcale) starał się całe swoje zepsucie dokładnie schować i przesłonić odpowiednią dozą charyzmy oraz uroku. Dlatego też przed poznawanym właśnie chłopakiem nie miał najmniejszego zamiaru odsłaniać swoich ran i blizn - psychicznych i fizycznych (choć to drugie m o ż e, kto wie) - tym samym przyznając własną słabowitość i parszywość. Teraz był porcelanowy, pozornie niezmącony skazą, pozornie eteryczny i niestały, pozornie będący obecny bardziej duchem niż ciałem, do którego niechęci starał się nie okazywać, a wręcz zrobić wszystko, aby wprawić rozmówcę w przekonanie o swoim uwielbieniu do własnej, kruchej powierzchowności. Emanował nim w pozornej dyskrecji i znacznej odległości od czegokolwiek wiążącego się z nachalnością; wyrażał leniwymi zaciągnięciami skradzionym za przyzwoleniem papierosem, jedną nogą ugiętą lekko w kolanie oraz drugą wyprostowaną, lewą dłonią spoczywającą na wysokości żołądka i spojrzeniem zsuwającą się leniwie z wiszącego ciężko nad nimi nieba, żeby rozbić się o rysy twarzy towarzysza, zaczepić o krzywiznę nosa, a potem spłynąć w poprzek warg aż na podbródek i dalej.
- Naprawdę mam alergię - odparł, nie winiąc go absolutnie za pomysł, jakoby mógł teraz wydziwiać. Uśmiechnął się przy tym lekko i bezmyślnie. - Poza tym lubię słońce. To ono nie lubi mnie - dodał jeszcze, powracając spojrzeniem do nieśmiało prześwitujących gdzieniegdzie między liśćmi i gałęziami drzew promieni. - Pochodzisz? To znaczy, że tam mieszkasz na stałe czy kiedyś mieszkałeś? - zagadnął jeszcze, wykorzystując tę okazję do dowiedzenia się czegoś o nieznajomym chłopaku. - Byłem parę razy w Szkocji. Jest urocza. - Klaus często mówił, że coś jest urocze, zazwyczaj wtedy, kiedy nie mógł znaleźć żadnego innego, bezpiecznego określenia na jakąś rzecz. Ze Szkocją na ten moment kojarzyło mu się tylko niedobre jedzenie, myśl o którym przymgliła wspomnienie o zapierających dech w piersi widokach i sielskich połaciach zieleni, rozciągających się na horyzoncie - stąd ten dobór słów.
Nieśmiało pomyślał, że podoba mu się ta chwila - taniec słońca między florą, bliskość nieznajomego chłopaka, którego ramię dzieliło od jego ramienia raptem kilka centymetrów (choć bliżej im było do dziesięciu niż do dwóch), nienachalność tej całej sytuacji. Tutaj powietrze było lżejsze niż w Monachium; nie musiało nosić na sobie ciężaru brudnych spalin i widma czającego się smogu. Przytarganą ze sobą książkę ułożył wcześniej obok siebie na trawie, tuż przy swoim biodrze, po przeciwnej stronie od tej, po której leżał jego towarzysz. Nawet papieros teraz smakował jakoś lepiej niż zazwyczaj, choć to nie był mentol, po które zwykle sięgał i szczerze mówiąc spodziewał się gwałtownego odruchu wymiotnego. Czar tego momentu zdawał się jednak zupełnie nie przyzwalać na podobne odczucia. Kto wie, może to słońce także by go nie poparzyło?
- Moje wujostwo. Zazwyczaj przyjeżdżamy tu w grudniu albo styczniu, żeby odpocząć od chłodu - poinformował gładko, zastanawiając się czy naprawdę go to interesuje, czy zwyczajnie chciał być miły. Sam Werner znowu odwrócił głowę w jego stronę, przytulając policzek do trawy. Miał ogromną ochotę przekonać się, jaką teksturę miała jego skóra pod opuszkami własnych palców. Chwilę odczekał z tą myślą, zanim odezwał się ponownie.
- Mogę dotknąć twojej twarzy? - spytał bez zbędnego skrępowania, wciąż wbijając w niego spojrzenie.

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Alfie Buxton był zdolnym chłopcem. Docierały do niego zachwycone głosy profesorów, którzy już teraz chwalili jego szycie, bo okazywało się, że tak, jest to konkurs piękności i pewnej precyzji, jeśli chodziło o bardziej skomplikowane i wewnętrzne szwy (czy mogło być coś piękniejszego od zaszywania ludzkiego serca?!). Z każdą tego typu pochwałą jego ego pęczniało jak groch, który przygotowywała ich gospodyni. Pompowali mu je także rodzice, gdy mama przed snem szeptała, że jest urodziwym i grzecznym synem- w przeciwieństwie do tego huncwota o imieniu Claire- a dziadek to właśnie jemu pokazywał swoja kolekcję monet.
Zawsze był tym przykładem idealnego dziecka, którego nigdy nie słychać, gdy do ręki dostanie atlas anatomiczny. Koleżanki z klasy często wzdychały do niego, bo on był taki porządny. Te słowa, ta estyma, te pochwały zdawały się go prześladować jak najgorsze z jarzm, bo w wieku lat dwudziestu, gdzie studia powoli przejmowały kontrolę nad jego życiem, Alfie Buxton nie wiedział zupełnie jak się bawić.
Wróć, akurat to jakimś cudem załatwiłby za pomocą dobrze dobranego trunku i paczki fajek, które i tak palił dla nieznośnego kurażu. Wiedział jednak, że na imprezie po drugiej dochodzi do momentu, że i tak wszyscy są tak pijani, że w zasadzie wszystko im jedno. Z tego względu przecież chadzał na te wszystkie akademikowe przyjęcia, choć przypuszczał, że nie filtrują wody i nie myją przekąsek. Jakimś cudem jednak przełykał gorzką pigułkę narażenia się na śmierć i zjawiał się tylko po to, by obcować z ludźmi.
Bo wcale nie chodziło o to, że nie umiał się bawić, ale o to, że obcy przerażali go niesamowicie, co pewnie dyskwalifikowało go jako dobrego lekarza. Na Boga, żaden dobry lekarz nie płoni się i nie jąka na widok pacjenta, a już na pewno nie duka coś pod nosem próbując zaimponować nowemu koledze. Swoją drogą jak nieznośnie niewinne mogły być tylko takie relacje, w których występował drugi chłopiec. W świecie Buxtonów o homoseksualistach mówiono się ściszonym głosem, wieszało na dolnej półce w sali z portretami i nade wszystko nie prowokowano takich sytuacji, wiec Alfie już miał przygotowaną śpiewkę, że to zjawisko to po prostu jeden z tych adeptów jego biologicznych korepetycji. Z tego też powodu wręcz łowił poszczególne zgłoski w jego wypowiedziach, zupełnie jakby chciał z nich wyłuskać zbawcze więcej.
Jak na razie miał do czynienia z Niemcem, który nie lub… ma alergię na światło. Przesunął palcem po knykciach zupełnie jakby znalazł na nim paciorki różańca do przesuwania w kwestii zdobywania informacji od nieznajomego. Już wspominał, że za dobry w to nie był, więc wzruszył ramionami na jego pytanie o Szkocję.
- Tak właściwie to mieszkałem tam jako dziecko i pewnie na trzecim roku wyjadę tam na dobre. Nie służy mi ten klimat - och, jednak coś ich łączyło i choć Alfie nie zwykł rzucać porozumiewawczych spojrzeń, szalenie go korciło, by choć raz zburzyć tę daną matce obietnicę (zachowuj się!) i zawiesić swoje spojrzenie na twarzyczce chłopca, który właśnie kłamał mu w żywe oczy. Szkocja urocza, dobre sobie.
- Faktycznie ci słońce szkodzi - uznał dobrotliwie. - Szkocja jest ponura, dzika, przeraźliwie zimna, jeśli nie masz dobrej wełny - uściślił i mówił z takim zapałem, że nawet przeoczył fakt, że Klaus na niego spoglądał i gdzieś na orbicie pojawiło się jakieś wujostwo, które oferowało mu gościnę.
Przy tym chłopaku wątki przeskakiwały równie prędko jak książka, którą nie można się nasycić, więc czyta się ją zachłannie, kartka po kartce, połyka się litery i krztusi się nimi tak jak papierosem, który nagle wywołał odruch wymiotny. Do jasnej cholery, CO?!
Nie przesłyszał się jednak, chłopak patrzył na niego z nadzieją, a on próbował sobie to wszystko zwizualizować, zwłaszcza że żadnego płynu antybakteryjnego w ogrodzie nie posiadał, a on tak bezczelnie naruszał mu przestrzeń osobistą.
Może zamiast jednak myśleć o wykonaniu, powinien się bardziej skupić na samym akcie, które właśnie przedstawiały jego napastliwe palce.
- Ale po co? Chcesz sprawdzić fakturę skóry przed szwem? - tak, Alfie Buxton zdecydowanie nie potrafił w ludzi i w ich magiczny świat, który właśnie otwierał mu na oścież ten dziwny chłopiec z Monachium.

klaus amadeus werner
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
wspomnienie pedofilii
Klaus także był zdolnym chłopcem. Od małego ciągany przez ukochaną matkę po różnego rodzaju artystycznych wydarzeniach i zaprzęgany przez nią do działań ściśle związanych ze sztuką. Zdolny chłopiec - taką opinię miał jeszcze w szkole podstawowej, ale w zasadzie niewiele więcej nauczyciele mogli o nim powiedzieć. Zapalony humanista. To nie było nic nowego; matka była z tego dumna, ojciec - rozczarowany. Ale z matematyką też sobie radzi. Oczywiście, że sobie radził - w końcu miał korepetycje trzy razy w tygodniu; nie miał prawa sobie nie radzić. Tylko ile i aż tyle - wystarczająco dobry, żeby można było wymienić jedną jego mocną stronę, ale nigdy nie dostatecznie wybitny, aby pochwały spływały na niego jak oklaski, rozgrzewające ojcowskie serce. Radził sobie z pianinem, choć dość przeciętnie; nie wyszedł nigdy poza Mozarta, uznawanego przecież w środowisku muzycznym za geniusza, owszem, ale przemęczonego już do bólu i będącego zawsze bezpiecznym wyborem. Opanował kilka języków, tak, ale kulał wciąż, jeśli chodziło o stricte biznesowe słownictwo, którego znania wymagał od niego Adalbert Werner. Poza tym przydałby się jakiś sport - coś, do czego Klausa nigdy nie ciągnęło i do czego miał najwyraźniej znacznego pecha, bo za każdym razem, kiedy próbował w jakiś sposób wykazać się na tej płaszczyźnie, działa mu się jakaś krzywda. Zresztą mama nie lubiła, kiedy narażał się na niebezpieczne sytuacje, a tych w rozgrywkach sportowych było co nie miara. Ojciec wiecznie jej to wypominał, prawie równie często jak to, że przytulała go bez okazji i pozwalała marnotrawić czas na patrzeniu jak maluje.
A potem nagle przestał być zdolnym chłopcem - a przynajmniej zdolnym w czymkolwiek związanym ze szkołą. Stając się przygaszoną wersją samego siebie, targaną depresją przetaczającą się przez dziesięcioletnie ledwie ciało, na krótką chwilę stał się dla każdego zupełnie bezużyteczny. A potem znalazł swój sens - smutny i dobijający, ale w tamtym momencie i tak jawiący się jak wybawienie. Pozwalał się dotykać, bo tęsknił nocami za matczynym przytuleniem. Siadał im na kolanach, bo dawały mu ułudę ojcowskiej bliskości. Dawał się całować, bo tak robili Francuzi. Może tylko nie w takich miejscach; może tylko nie tak mocno. I nagle, ani się obejrzał, w imię utylitaryzmu odnalazł sobie nowe przeznaczenie, narzucone z góry przez otaczający go świat - zakochany najwyraźniej w jego nieświadomości i niewinności, zauroczony dziecięcym stylem przeżywania i łaknieniem uwagi, które nie opuszczało go aż do dnia dzisiejszego.
Zrobił się zdolny na innych płaszczyznach - potrafił roztaczać wokół siebie urok i zachował w pamięci niewinne, dziecięce uśmiechy, umiał bez problemu podtrzymać nawet najbardziej jałową rozmowę, wiedział doskonale, jak patrzeć i jak dotykać, żeby zagrać idealnie te kilka nut pokusy (tak dobrze, jak nigdy nie potrafił wybić na klawiszach pianina), umiał rozsądzić, kiedy należało już całować, a kiedy jeszcze trochę się pobawić, poprzymilać, pokusić. Zawsze był pojętnym uczniem - także w łóżku. Prędko pojął, jak wydzierało się z ich gardeł westchnienia przyjemności; równie szybko nauczył się, że oni sami także lubią, kiedy wydaje się odgłosy. Mijały miesiące, potem lata - dla jednym robił się za stary, ale dla innych akurat, w sam raz. To wydawało się niekończącą się balladą, dopóki nie zjawił się Maurice, żeby kilkoma wspólnymi chwilami przedefiniować jego życie. A potem je zburzyć i obserwować jak płonie.
Brakowało mu ciepła. W tym wszystkim, czym się otaczał, było miejsce tylko na pożądanie, którego on sam odczuwanie tak naprawdę wytrenował i to do tego stopnia, że nie potrafił już z całą pewnością stwierdzić, kiedy było ono realne, a kiedy tylko udawane. A on wciąż potrzebował przytulenia; niektórzy przytulali go po wszystkim, ale to byli nieliczni - zazwyczaj tacy, których on sam najchętniej wcale by nie przytulał. Ale robił to i tak, jeśli chcieli. Jeśli chcieli, był gotowy zrobić właściwie wszystko, nawet jeśli czasem kosztowało go to długie momenty bólu, łez albo upokorzenia, którego nie mógł się wyzbyć. Nigdy nie czuł, żeby miał jakiekolwiek prawo do odmowy - za to też go cenili. Był zdolnym chłopcem. Zdolną lalką, którą można było w każdej chwili zabrać do łóżka.
Teraz czuł ciepło i tu mu się podobało. Nawet wzmianka o chłodzie Szkocji, którą przyjął z uśmiechem, nie była w stanie zakłócić miłego oddechu lata, przebijającego przez gałęzie drzew. Ani poczucia nagłej i niewytłumaczalnej bliskości z tym chłopakiem, którego widział pierwszy raz w życiu i z którym pragnął leżeć tak na suchym trawniku jeszcze przez długie godziny. Bo kiedy leżał obok niego, wszystko w środku bolało jakby mniej. Czuł się mniej pognieciony, mniej przybity, mniej zepsuty. Mógł odkrywać przed nim tylko swoje najlepsze karty; nikt nie kazał mu zagłębiać się w myśli i słowa o swojej niedoskonałości. Unosił się na tej fali czystych i pozaprzyziemnych uczuć - tak nieadekwatnych i wyśnionych, że wydawały się absurdalne. Wyobrażał sobie, że mógłby spędzić z nim więcej czasu - z tym chłopakiem - i nawet nie robić niczego wyjątkowego, tylko wpatrywać się w niebo. I może czasem trzymać za ręce.
- Nie - odparł z lekkim rozbawieniem, w dalszym ciągu mu się przyglądając, jakby próbował ocenić czy jego towarzysz mówił to zupełnie na poważnie. - Po prostu wydaje się przyjemnie gładka - uzasadnił zgodnie z prawdą i chwilę jeszcze odczekał, aż te słowa dotrą do jego rozmówcy. - To mogę? - dodał z nutą niecierpliwości i sam nie wiedział, dlaczego pytał; normalnie po prostu by to zrobił. Coś w tej całej sytuacji kazało mu jednak działać wolno - czyli tak, jak nigdy wcześniej nie miał okazji. Cieszył się tym.

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Nie zdawał sobie sprawy w jak cieplarnianych warunkach przyszło mu egzystować. Jako dziecko był chowany zazdrośnie pod kloszem, bo pełno było złych spojrzeń, a lady Buxton nie wyszła chyba nigdy z epoki, w której dziedzic musi być koniecznie płci męskiej. Chełpiła się okrutnie jego urodzinami, a jednocześnie po ich ogłoszeniu przyjęła nieco powściągliwy, brytyjski chów i postanowiła ukryć go przed urokiem. Oczywiście jego ojciec podchodził do tego zupełnie inaczej i nieco naigrywał się z fanaberii żony, ale już wtedy dawno było po akcie kapitulacji i zdawał sobie sprawę, że nic nie wskóra. Dziecię pierworodne więc rosło z dala od wścibskiego wzroku, od nienawistnych życzeń i zagrożeń, z którymi zmagała się większość śmiertelników.
Nie, nie chodziło o jakiegoś mitycznego wilka w owczej skórze, który łowił chłopców takich jak Alfie. Był na tyle nieświadomy, że wówczas nie dopuszczał do takiej możliwości, poza tym jego rodzice (matka, jak zawsze rozchodziło się o matkę) byli ludźmi na wskroś uważnymi i w razie podobnych scysji zwróciliby na to uwagę. Tak sobie przynajmniej lubił wmawiać lata później, gdy czytał te odległe opowiastki o krzywdzie nieletnich, które były dla niego równą fantasmagorią co istnienie UFO. Jak bardzo naiwny i w czepku urodzony musiał być, skoro tego typu problemy były dla niego zaledwie opowiastką.
Rodzice jednak swoją ostrożnością rozwinęli u niego coś zgoła innego. Zaczęło się niewinnie- od infekcji, które kładły go do łóżka i zmuszały lady do zrezygnowania z życia towarzyskiego. W końcu nie mogła zostawić swojego praktycznie umierającego syna na pastwę nawet najlepszych służących. Była idealną i troskliwą mamą, więc prędko powzięła decyzję, by ograniczyć zarazki, które czyhały na jego osłabiony układ odpornościowy.
Od tego się zaczęło.
Potem rozpoznawał to jako punkt zwrotny całego jego życia, okupionego od wtedy okrutnym wręcz lękiem przed jednym z najgorszych wrogów. Tym, które nie widział do momentu dostania mikroskopu, a i potem raczej wyczuwał tylko jego obecność. Zarazki, bakterie, cały ten brud przenoszony na odzieży, na klamkach, na telefonie. Milion atakujących go drobnoustrojów, z którymi jego organizm musi walczyć każdego dnia. Nierówna była to wojna, tak bardzo, że postanowił pomóc tym dobrym siłom i wyruszył z konwojem czystych rąk. Potem mył je tak często, że zaczął zdzierać skórę, ale przynajmniej wiedział, że nic złego się nie wydarzy.
Czyżby?
Ukręcił sobie sam bicz na siebie i pewnie smagałby się nim bez końca, gdyby nie medycyna i sterylne środowisko. A także rękawiczki i maseczka. Gdy inni wokół narzekali na tego rodzaju ograniczenia, on wreszcie się w nich pławił jak najdoskonalszy przykład pedantyzmu.
Te wszystkie wspomnienia, już nieco osnute mgłą czasu minionego powracały do niego teraz, gdy ten leżący obok niego na trawie chłopak zadawał tak niedorzeczne pytanie.
Na które, owszem, odpowiedź była jedna i miał ochotę mu ją wykrzyczeć prosto w twarz, bo to nie tak, że po tej ucieczce przez parkan nieznany młodzieniec dezynfekował dłonie mając świadomość tego, co należy zrobić. Nie, on postanowił wręcz bezczelnie zburzyć jedną z tych świętych barier, które wyznaczała jego skóra, będącą naturalną ochroną przed zarazkami. Teraz to już wiedział i dlatego jej nie zdzierał pumeksem. Kosztowało go tak wiele trudu, że gdy przed oczami ponownie mu stanęła ta gorzka lekcja, poczuł, że zaczyna słabnąć, choć to pewnie była to wariackie wystawienie się na słońce.
Prażyło ono tak niemiłosiernie, że mógłby zerwać się w każdej chwili i poszukać cienia, a przede wszystkim odpoczynku od tego dziwnego łowcy twarzy.
Teraz to on zaczął mu się na upartego przyglądać próbując wygrać ten niemy pojedynek na spojrzenia. Na próżno, okazało się jednak, że coś było w tym jego wzroku, bo przełknął ślinę i kiwnął powoli głową.
- Mam nadzieję, że myłeś ręce. Dzisiaj - nie dodawał, że po wyjściu z toalety, bo wydawało mu się to oczywiste, ale okazywało się, że nie wszyscy ludzie na świecie tak myślą. To Alfiego przerażało bardziej niż możliwość wybuchu trzeciej wojny światowej, ale nie zamierzał dzielić z tym nieznajomym, choć nie wiedział czy tego typu gesty nie budują jakiejś znajomości. Ta zaś jednak poruszała się bardzo wolno po szynach zaintrygowania Buxtona, tamowana przez jego dobre maniery.
Odwrócił jednak twarz bardziej w stronę towarzysza od twarzy i spojrzał na niego wyczekująco, zupełnie niepomny tego, co się wydarzy i że to mogło być przyjemne.
Na razie jednak zdecydował się zaryzykować, a dla niego był to już poziom zupełnego szaleństwa.

klaus amadeus werner
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Być może ktoś powinien powiedzieć o tym Klausowi. O skórze, naturalnej barierze, zarazkach - wszystkich tych rzeczach. O tym, że szorowanie się pumeksem aż do krwi i żywego mięsa nie było wcale mądre ani dobroczynne - że to, że bolało, a ból zdawał się oczyszczający, to tylko wyobrażenie strutego umysłu, którego nie dało się przywrócić na dobre tory odpowiednią ilością mydła. O tym, że matczyna dobroć nie była w stanie nigdy uchronić przed całym złem świata - nawet jeśli u jego boku leżał teraz chodzący dowód na to, że było inaczej; bo czy Klaus Amadeus Werner różniłby się jakkolwiek od swojego towarzysza, gdyby nie utracił przedwcześnie matki, która - podobnie jak lady Buxton - zabezpieczała go wytrwale przed całym zepsuciem, trawiącym artystyczny półświatek? Te blokady, te ochronne zaklęcia, ten istny szamanizm, do którego uciekała się Louise Krause-Werner, gdy po raz kolejny chwaliła się synem swoim znajomym, nie przypuszczając nawet, że to ci sami znajomi staną się niebawem jednym z pierwszych źródeł cierpienia jej ukochanego dziecka, okazały się jednak mieć datę ważności: wyrytą starannym, ozdobnym pismem na marmurowym, rodzinnym grobowców Krause’ów, gdzie - dwie linijki niżej - zostawiono puste miejsce, które zapisać się miało w przyszłości dwojgiem imion Klausa Amadeusa Wernera, w wieku ledwie skończonych lat siedemnastu posiadającego już swoje własne, cmentarne miejsce, które czekało na niego z rozpostartymi ramionami i obietnicą wiecznego połączenia z ukochaną rodzicielką.
Prawdziwego. Nie nawiązywanego pokracznie przez obce dłonie, dlatego tylko, że te same dłonie biły oklaski na kolejnej wystawie młodej, jakże zdolnej malarki, która swoim śpiewem kołysała go do snu, choć miał przecież już tyle lat, że trochę nie wypadało. Huczał o tym ojciec - podobnie jak pan Buxton poirytowany ogromem matczynej zapobiegliwości - słusznie przekonany, że jak tak dalej pójdzie, to chłopak zupełnie sobie w życiu nie poradzi, ale nieposiadający zasobów, żeby poza snuciem tych poglądów zrobić cokolwiek w kierunku tego, aby jednak - mimo wszystko - sobie p o r a d z i ł . Zrzucanie winy na rodziców było łatwe. Proste. Zbyt proste i przy okazji zbyt bezczelne; na tyle bezczelne, że młodemu Klausowi nigdy nie przyszłoby to do głowy. Wychowany w surowej nauce wiecznego i dogłębnego poszanowania tych, którzy powołali go do życia, ze szczególnym uwzględnieniem matki, której mit rósł w nim razem z ilością lat minionych od jej śmierci, mierzył się na co dzień ze szczerym przekonaniem, że wszystko to, co go spotykało, było zawinione tylko i wyłącznie przez niego samego - nieważne czy miał wówczas lat dziesięć, spuchnięte od płaczu oczy i milczące tygodniami usta, czy siedemnaście, jak teraz, kiedy stał na progu dorosłości, na którą pogląd miał zgoła inny niż oddany idei rodzinnej firmy ojciec.
I choć za każdy ze swoich grzechów pokutował w samotności, pogrążony w niemożliwym do ubrania w słowa obrzydzeniu, nie robił przecież nic, żeby jakkolwiek przestać. Matka nauczyła go wielu rzeczy, ale nie należało do nich odmawianie. Umiał zagrać na pianinie parę bardziej skomplikowanych utworów, na pierwszy rzut oka był w stanie rozpoznać epokę, styl, a czasem też twórcę poszczególnych obrazów, potrafił wysłowić się płynnie po - ukochanym przez Louise Krause-Werner - francusku, ale nikt nigdy nie zasugerował mu, że jeśli nie miał ochoty, aby popisywać się umiejętnościami muzycznymi, kulturoznawczymi czy językowymi, nie musiał tego robić. Wręcz przeciwnie. Istniał po to, aby można było się nim chwalić; istniał dla gratulacji, składanych rodzicom za wychowanie takiego cudownego dziecka. Zdolnego. Utalentowanego. Dziecka, które nie potrafiło powiedzieć nie.
I jednocześnie dziecka, które samo z trudem przyjmowało odmowę. Może powinien zdążyć już dostrzec, że jego towarzysz wcale nie był specjalnie do tego jego pomysłu przychylny. Może powinien zwrócić uwagę na fakt, jak wahał się, zanim w końcu się na to zgodził. I jasne, to mogła być mała rzecz - zwykle muśnięcie palcami twarzy - ale przecież to na małych rzeczach budowały się wszystkie późniejsze schematy. Zaśpiewanie piosenki pomimo bolącego gardła też było małą rzeczą - a przecież to właśnie to, powielone odpowiednią ilość razy, sprezentowane w różnych, bardziej i mniej pokrewnych, kontekstach, nauczyło go, że jego własny ból nie miał żadnego znaczenia, jeśli tylko mógł sprawić nim komuś jakąś przyjemność.
- Myłem - odpowiedział z nieukrywaną dozą rozbawienia, bo naprawdę: kto w takiej sytuacji myślał o czymś podobnym? Nic dziwnego, że skoro ten jeden gest - tak, w mniemaniu Klausa, prosty i niewinny - pochłonął tyle słów, uzgodnień i czasu, kiedy dostał już na niego pozwolenie, ukuła go w środku odrobina ekscytacji. Przez chwilę jeszcze wpatrywał się prosto w oczy tego dziwnego chłopaka, który zanadto przejmował się higieną osobistą, zanim wysunął w końcu rękę w stronę jego twarzy. Pozwolił palcom musnąć delikatnie jego policzek - najpierw tylko dwoma z nich, potem też pozostałymi, z istnym zafascynowaniem przyglądając się temu aktowi zetknięcia swoich opuszek ze skórą coraz-bardziej-znajomego. Dostrzegł, że jego dłoń drżała lekko pod wpływem tego dotyku, zupełnie jakby w istocie robił właśnie coś tak intymnego, że niemal zakazanego. Po chwili pozwolił temu dotykowi spłynąć z policzka w dół, na jego klatkę piersiową i zatrzymać się w miejscu, gdzie pod odpowiednią ilością tkanek, osłonięte kośćmi, biło jego serce. W międzyczasie zdążył przekręcić się na bok, bo tak było wygodniej i w jakimś sensie bliżej. Przez moment jeszcze wpatrywał się w milczeniu w profil jego twarzy.
- Mogę cię pocałować?

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Tak naprawdę i w zapobiegliwości lady Buxton czaiła się pewna zadra, która jak na razie przypominała jedynie drobną rysę. Póki nie było w jego życiu nikogo specjalnego (a pytali go rodzice o to często podrzucając mu niby przypadkiem jego przyjaciółkę) i matka pełniła najważniejszą rolę w jego życiu, nie przeszkadzało mu jej zaangażowanie. Wręcz przeciwnie, czuł się dopieszczony i zaopiekowany, a przecież koledzy z roku sprzedawali mu straszne historie o matkach, z którymi nie szło się dogadać. Kimże byłby Alfie by narzekać na swoją, którą z delikatnością lwicy salonowej zamykała przed nim podejrzane drzwi i roztaczała parasol ochronny?
Jak dotąd ani kropla nie spadła na jego lordowską głowę i rozochocił się wręcz w mniemaniu, że świat jest dobry i dorośli nie są tacy źli jak ich malują.
Pierwsze rozczarowanie przeżył na studiach, gdzie jego nazwisko nie znaczyło absolutnie nic. Inni mieli wśród rodziny samych lekarzy, ich legenda promieniowała również na potomków i sprawiała, że byli w gronie tych szalenie uprzywilejowanych. To był mocny i pierwotny zgrzyt, bo panicz Buxton przyzwyczajony był do innego traktowania. Jak się okazało jednak, na próżno wyczekiwał na hołdy czy pochwały. Początkowo nawet jego wiedza szkolna zderzała się z akademicką i ginęła pod naporem tej siły. Nie mógł być wyjątkowy, bo cały rok składał się z równie wybornych jednostek, więc wyróżnienia dostąpili ci obdarzeni znanym nazwiskiem.
To jego może i nie było takie najgorsze (za takie słowa lord Buxton sprawiłby mu lanie), ale nie mieściło się w medycznej metryczce. Jego spuścizną nie były grube tomy medycyny, a zamki, a te okazały się mało przydatne, jeśli chodzi o te konkretne studia. Okazało się więc, że nawet matka nie może ochronić go przed poniżeniem, które powoduje obniżenie stopnia, bo było się tragicznym w nauce. Przynajmniej wtedy tak mu się wydawało i odczytywał to zupełnie jako koniec świata, choć prawda była taka, że przecież nic takiego nie miało miejsca.
Wyrobił się, ociosały go te zajęcia i wkrótce potrafił już załapać ich rytm i dowiedzieć się, że tyle o nas wiemy, na ile nas sprawdzono. Tę żałosną wręcz maksymę powtarzali mu wręcz do znudzenia i choć pachniała kliszą, okazała się prawdziwa.
Wtedy.
I teraz.
Nie sądził przecież, że w erze wakacji będzie sobie leżał na zielonej trawce wśród pachnących krzewów i obserwował obłoki z chłopakiem, który wziął się znikąd. Dobrze, że był człowiekiem racjonalnym, bo zapewne potem wmówiłby sobie, że go wymyślił i to echo jego samotności. Jako dziecko robił to bardzo często- kreował sobie własnych znajomych w głowie i rozmawiał z nimi w nieskończoność czując się rozczarowanym, gdy pewnego dnia bez słowa znikali. Claire z tego powodu drwiła z niego bezustannie. Ona nie potrzebowała niczego sobie wymyślać, bo była jak jedna z tych rozchwytywanych księżniczek, które każdy chce złowić na bal.
Za to on nie potrafił być aż tak towarzyski i nawet teraz czuł się na pograniczu jawy i snu, bo przecież tylko w tym drugim dochodzi do tak absurdalnych działań jak dotykanie czyjejś twarzy.
Musiał jednak przyznać, że choć wydawało mu się to dziwne i niespotykane, nie mógł się doczekać, gdy wreszcie usłyszy potwierdzenie zadbania o jego higienę osobistą (choć rozchodziło się o coś znacznie większego) i będzie mógł nareszcie zobaczyć jak to jest, gdy sen płynnie przechodzi w jawę, a ten młodzieniec staje się kimś realnym, bo przecież w innym wypadku nie poczułby aż tak wyraźnie jego dotyku.
I właściwie mógł przystać również na to, by mierzył jego serce dłonią i by nagle zamarł w oczekiwaniu na więcej, ale zupełnie nie spodziewał się pytania, które opuściło wargi tego przybysza i które zdawało się być wstępem do czegoś absolutnie wręcz zakazanego.
- Całować? Tak bez przedstawienia się? Gdzie twoje maniery? - i razem z tymi pytaniami (było ich trzy, policzył), zerwał się jak oparzony z miejsca i próbował dojść do porządku z samym sobą, a raczej z ciałem, które wydawało się całkiem podekscytowane wizją przekroczenia kolejnych granic, a przyzwoitością, która nakazała mu zaprzeczyć i to bardzo dosadnie.
Podejrzewał, że ta walka zakończy się kretesem, niezależnie od tego która z opcji wygrywa i którą dopuści do głosu, choć na razie dłonią przeczesał długie kosmyki włosów.
To było lepsze niż ta panika.

klaus amadeus werner
ODPOWIEDZ