szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Nie lubił tych cotygodniowych spotkań Narcotics Anonymous. Nie znosił wręcz tych plastikowych krzeseł, zawsze, rutynowo wręcz ustawianych w kółku. Poszarzałej bieli ścian w pomieszczeniu, tego głupiego stolika z herbatą, kawą i przekąskami. A najbardziej nienawidził tych zwierzeń. Nie tych, które wypowiadali inni - o swoim poprzednim życiu, o uzależnieniu. O tym, jak dotarli do dna i postanawiali kopać jeszcze głębiej. O tym, jak kradli pieniądze z babcinej torebki czy posuwali się do desperackich czynów, by mieć na działkę. O tym, jak to przezwyciężali i jak z tygodnia na tydzień sobie radzili. Tych ludzi podziwiał, bo przecież sam dobrze wiedział, jak ciężko jest pożegnać się z nałogiem. Czy czuł się ponad ich problemy? W końcu on był tym wysoko funkcjonującym ćpunem, który brał, bo przecież musiał. Żeby nie odstawać od reszty ekipy. Żeby wytrzymać ciągłą presję i długie, porąbane godziny w pracy. Nigdy nie brakowało mu na kokainę. Nie używał jej jako swego rodzaju dopalacza na przedłużenie imprezy czy podkręcenie doznań. Czysto pragmatycznie napędzał się nią, tym białym proszkiem, który w założeniu miał pomóc mu osiągnąć szczyty - nie tylko te, związane ze zmysłami, ale i te karierowe. Szło tak dobrze, ale komuś musiało się to nie spodobać.

Najpierw Jej. Potem ojcu. Może wykablowała? A może po prostu ten brak kontaktu - telefon nieodbierany przez ponad dwa tygodnie i informacja o rozstaniu wystarczyły. Nietrudno było zauważyć, że coś było na rzeczy. Ot, bałagan w mieszkaniu, nie taki zwykły nieład, który pojawiał się, kiedy człowiek w domu był tylko spać. Chaos. Wyspa kuchenna z ciemnym, marmurowym blatem (jak przystało na drogie apartamenty) przyprószona kokainą, tak kontrastującą z kolorem kamienia. A w tym wszystkim Jethro, znacznie chudszy niż powinien być, z podkrążonymi oczami, mocno broniący się przed szorstką, acz nadal ojcowską troską.

Odwyk. Kilka miesięcy w z a m k n i ę c i u, z rutynowym jadłospisem, poranną gimnastyką i wszelakimi zajęciami, które miały mu pomóc oderwać myśli od nałogu. Mitch. Kolejne kółeczko terapeutyczne. Rude włosy Mitcha. Kolejny tydzień, kiedy Vermont wybierał milczenie. Długie noce, spędzaniu na rozmowach z Mitchem. Terapia indywidualna. Oczy Mitcha, tatuaże Mitcha i głupie obietnice Jethro. Miał dzwonić, a tego nie robił. Był tchórzem, który nie potrafił się ze sobą pogodzić, a tym bardziej stawić czoła własnym uczuciom.

Już po odwyku, co tydzień słuchał tych historii i zwyczajnie czuł, że tam nie pasuje. Że jego problem jest jakiś taki mniejszy, niż tych wszystkich innych ludzi. Wolał milczeć, nie odzywał się niepytany. Ale chodził. Bo tak przecież powinno się robić. Bo podobno bez tego miał znacznie większe szanse na powrót do nałogu i kolejny turnus na odwyku. Miał zresztą żywy przykład tej zależności w postaci Dicka Remingtona, który najwidoczniej traktował odwyk jak regularne wakacje. Kucharz zarzekał się przecież, że taki nie jest. Ani trochę podobny do Remingtona, jemu by się to nie mogło przytrafić, a w ogóle cała ta historia z jego uzależnieniem - przykra, zasługująca na współczujące pokiwanie głową, jednak gdzieś w środku cisnął się na usta komentarz:

No przecież to nie mógłbym być ja. Kto by się aż tak wpakował w takie świństwo.

No cóż. Życie płata figle, nieprawdaż? Tego dnia po raz kolejny postanowiło sobie zażartować z Jethro. Jak co tydzień - stawił się na tym nieszczęsnym NA, przyszedł jak zawsze ledwie dwie minuty przed rozpoczęciem spotkania, by uniknąć tych niepotrzebnych, uprzejmościowych rozmów i pytań o samopoczucie. Nie to, żeby się od tych ludzi odcinał. On zwyczajnie nie bardzo potrafił z nimi rozmawiać, nie bez powodu jego zawód nie opierał na pracy z klientem, prawda? Zajął więc jedno z wolnych miejsc - wszystko jedno - i usadowił się w miarę wygodnie, na tyle, na ile pozwalał sztywny plastik krzesła. I podniósł spojrzenie, zerkając na miejsce przed sobą. Nie. Nie spodziewał się Dicka tutaj, chociaż, jakby nie patrzeć, to gdzie indziej Remington miał chodzić na terapię?

No żesz kurwa mać.

Przeszło mu przez głowę, kiedy zmarszczył brwi i zacisnął powieki, krzywiąc się tak, jakby nagle bardzo rozbolała go głowa. No przecież teraz nie wyjdzie, nie powinien. I tak było już za późno, Dick przecież siedział naprzeciwko, oczywiście, że go widział. Jet nie był niewidzialny, aczkolwiek bardzo chciałby w tym momencie zniknąć.
Cześć. — trochę burknął, trochę prychnął, podnosząc spojrzenie na Remingtona. Nie uśmiechało mu się to wszystko, jednak w tym momencie pozostało mu jedynie obracać tę głupią monetę na sześć miesięcy trzeźwości w palcach. Żeby chociaż czymś zająć dłonie, skoro nie mógł tutaj palić.

Dick Remington
sumienny żółwik
mvximov
elijah
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nie rozumiał dlaczego w tej dziurze nie mogli wymyślić czegoś bardziej fancy dla ludzi uzależnionych (owszem), ale z wyższej półki. Tego typu odwyki przecież miały również swoją klasyfikację i ludzie bogatsi trafiali raczej do duchowych ośrodków odnowy duchowej. Tak pięknie nazywał się detoks, podczas którego każdy śmiertelnik zmuszony był wymiotować do metalowego kubła i przeklinać siebie za to, że pakował w swoją świątynię (tak ci nawiedzeni nazwali ciało) tyle chemii, że po ciemku zaczynał świecić. Najbardziej w takich chwilach obawiał się, że niedługo zamieni się we własną rodzicielkę i zacznie faktycznie traktować te wszystkie metody leczenia jako prawdę oświeconą.
Już widział siebie w tych lawendowych wdziankach, jedzącego jakiś pierdolony jarmuż i wyznającego, że oświecił go Budda albo inny nawiedzony prorok. Wiadomo, do tej pory pogrążał się w ciemności, teraz miał szansę nareszcie lśnić i na dodatek miał to robić wszystko na trzeźwo.
Nic więc dziwnego, że był tak cholernie tym przerażony. I jednocześnie zniechęcony, bo wprawdzie i odwyk w takim miejscu rył banię na wieki wieków, amen (kocham cię, mamo!) to i tak najgorsze z tego wszystkiego były te spotkania. Tu już żadnego rozróżnienia nie było i zamiast trafić do kółeczka bogatych skurwysynów, którzy obok koki kupowali jacht, trafił do grona jakichś patologicznych pań domu, które wino przepijały kompotem i teraz ich komórki skórne wydalały te sfermentowane owoce tak, że musiał zakrywać nos. Poza tym na ostatnim spotkaniu jakaś niewiasta ubrudziła jego białe buty i musiał naprawdę powstrzymać się przed tym, by nie pokazać jej swojego popisowego numeru z kopaniem. Zawsze sądził, że daleko mu do klasisty i bywa całkiem swojski, ale nie było chyba osoby, która z taką umiejętnością pogardy przewracałaby oczami w tylnym rzędzie słuchając historii, które tylko na płycie u Eminema mogły wywołać oczywiste wzruszenie.
Tu zaś były jak ciągle jedna, zdarta płyta. Każdy żałował i nie chciał, tak wyszło, teraz jestem na dnie i szoruję od spodu sprzedając się za proszki. Jeszcze, żeby ktoś był na tyle przystojny czy piękny, żeby zapisać jego numer… Jedyną ich zaletą było chyba to, że nie posiadali zębów, więc mogliby dobrze obciągać.
Takie myśli- nie całkiem na serio, bo w końcu miał żonę- towarzyszyły mu, gdy scrollował telefon całkiem obojętnie i odliczał juz czas do wyjścia z tej sali tortur. Przynajmniej do momentu jak ten lis w kurniku nie zwietrzył idealnej ofiary.
Odór tchórza i lizodupa własnego ojca poczułby wszędzie, choć nie dowierzał, że akurat tutaj, w tej podłej mieścinie spotka człowieka, który tak bardzo chełpił się byciem ideałem. Najwyraźniej jednak ścieżki Pana są nieprzeniknione i wystarczyło jedynie się nawrócić, a okazywało się, że pojawił się realny cud i ludzie wokół niego przejrzeli na oczy. Przecież on już od dawna wiedział, że ten kucharzyna zgrywa jedynie takiego porządnego i tym sposobem oszukuje wszystkich. Najwyraźniej kłamstwo miało krótkie nogi i dogonił je właśnie na tym wygwizdowie. Z miejsca pogratulował więc sobie, że jednak darował sobie ten cały ośrodek odnowy biologicznej z dziesięcioma gwiazdkami i postanowił chadzać właśnie tutaj, bo widok swojego ulubionego wroga, patrzącego na niego jak rącza sarenka przed światłami samochodu był dla niego jak remedium na ten cały pieprzony głód.
Inaczej, tamten narkotykowy zastąpił czymś nowym i gdyby mężczyzna sam się nie zdecydował podejść, wyhaczyłby go całkiem szybko. Najwyraźniej jednak Jet (co za głupie imię, stwierdził Dick) wiedział, że pewne kwestie należałoby zneutralizować i sam postanowił się objawić, co rozbawiło Remingtona bardziej niż ta jego obecność na tym pieprzonym meetingu.
Bo co on sobie myślał? Że teraz nagle podadzą sobie ręce i staną się przyjaciółmi od spotkań tutaj? Może zrobią sobie dopasowane tatuaże z napisem STOP KOKAINIE?
Dobre sobie, nadal był lepszy od tego śmiecia.
- Czy to nie ty zawsze mówiłeś, że tylko idioci ćpają? - uniósł więc brwi i był gotów na zderzenie się jego światłych poglądów z przeszłości ze stanem faktycznym. A ten wyglądał przecież tak, że musiał ostro ćpać, skoro jakimś cudem odnalazł się tutaj, prawda?
szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Dick Remington najwyraźniej zapomniał, że Lorne było właśnie dziurą. W porównaniu do Melbourne, Sydney czy chociażby Canberry - tutejsze miasteczko nie oferowało wiele. Nie było tu ekskluzywnych centrów terapii, gdzie z pełną dyskrecją chodzili najbogatsi - w przerwach od swoich wyznań licytując się kto miał droższego Rolexa. TCutejszym (byłym, lub nadal walczącym) ćpunom, niezależnie od stopnia zamożności, musiała wystarczyć ta niezbyt wielka strefa relaksu w miejskiej przychodni. Z relaksem nie miała jednak za wiele wspólnego, na pewno nie podczas tych spotkań, na które każdy z zainteresowanych chodzić musiał, chociaż niekoniecznie chciał. Ściany pomalowane na nieco wyblakły już i gdzieniegdzie zwyczajnie brudny pistacjowy miały podobno ukoić nerwy - czy to po usłyszanej diagnozie, czy właśnie podczas takiego spendu. Zieleń była podobno kolorem nadziei, ale Jethro jakoś to wszystko raczej dobijało, razem z dwoma kanapami i fotelem, które na te spotkania (nie wiedzieć czemu) przesuwane były pod ścianę, trochę jak skazańcy, by ustąpić miejsca tym składanym, plastikowym krzesłom. Może to były jakieś przemyślane tortury, by zmusić ich do dzielenia się swoimi historiami i postępami? Im szybciej się każdy wypowie, tym szybciej skończymy i wszyscy będą mogli iść do domu, ewentualnie pokręcić się jeszcze i oddać się tym niezręcznym konwersacjom w jakiejś próbie nawiązania kontaktu z innymi. Jet nie należał do tej ostatniej grupy, z momentem wypowiedzenia słów koniec na dzisiaj prawie-zrywał się z tego twardego krzesła i gnał do domu, jak najdalej od tych wszystkich terapii. Tam jeszcze odbębniał cotygodniowy obowiązek zameldowania się u rodziców.

Tak, żył, miał się dobrze. Tak, w pracy wszystko okej. Nie, jeszcze nie skończył menu, bo próbował się dogadać z szefową. Tak, wrócił właśnie ze spotkania NA, tak, zadzwoni za tydzień.

Nie lubił tego, całej tej swojej życiowej rutyny, uwarunkowanej przez proces wychodzenia z uzależnienia. Łapał się na myśli, że przed tą całą szopką było po prostu łatwiej, ale przecież wiedział - a może po prostu na odwyku wbili mu to do głowy i powtarzał to sobie jak jakąś mantrę - że skończyłoby się to po prostu źle. Teraz niby był silniejszy i robił coś dobrego dla siebie i dla swoich bliskich, chociaż niekoniecznie prostego. Tak, jak chociażby zebranie się na odwagę, by przeprosić własną siostrę, o czym nie wspominał i nie bardzo się kwapił do tego, by wszystkim tu zebranym opowiadać o tym, jakim jest idiotą. Ciężko pracował, zbierając sobie na ten tytuł, a teraz miał wszystko odwracać w ramach tych cholernych dwunastu kroków. Trudne to było, nieprzyjemne, a w tym jednym, konkretnym przypadku kolegi z odwyku - nawet nie do końca ulżyło mu na sercu, bo wpakował się w jeszcze większe, uczuciowe bagno.

Do tego wszystkiego jeszcze musiał pojawić się tu ten pożal-się-Boże komendant, a raczej rozpuszczony, bananowy dzieciak, który wszystko miał podane na tacy. Łącznie z kokainą, opłacaną przez ojca. Zabawne, jak Jethro nie przepadał za Dickiem, a jednak w przypadku Othello zdawał się być zwyczajnie ślepy na wszelkie wady tego człowieka. Jakby umiejętności kulinarne całkowicie niwelowały bycie zwykłym chujem, który nie raz wykrzykiwał Vermontowi do ucha, że jest beznadziejny i nigdzie nie zajdzie, a w ogóle to powinien wypierdalać z jego kuchni za ułożenie filetu z tuńczyka o milimetr w lewo, a nie idealnie na środku. Nauczył go jednak może nie wszystkiego, acz większości tego, co teraz kucharzyna potrafił. Nic dziwnego, że Jet miał coś z głową. Wszelkie ideały i wzorce opierały się na perfekcjonistym podejściu do własnej pasji, za którą był gotowy się nawet wycierpieć. Gdzie go to wszystko zaprowadziło? Właśnie na miejsce naprzeciw człowieka, który miał być przykładem tego złego, którego należało się trzymać z daleka, bo jeszcze skończy się zupełnie jak on, w nieskończonej spirali odwyku, terapii, powrotu do nałogu i kolejnego odwyku. I tak w kółko, chociaż - jak chodziły słuchy, bo przecież w trakcie tego wystawnego wesela Jethro był na swoim turnusie odnowy duchowej - podobno Richard Remington przełamał tą swoją rutynę i był czysty. I nawiedzał go akurat tutaj, jakby nie mógł sobie znaleźć jakiegoś lepszego kółka wzajemnej adoracji gdzieś w Cairns chociażby.
Może – wzruszył ramionami, jakby zupełnie nie przejął się obecnością mężczyzny. – Zmieniłem zdanie i chciałem Ci jednak dorównać. Tylko wiesz, to dopiero mój pierwszy raz, więcej nie planuję. – burknął jeszcze, nie potrafiąc powstrzymać się przed tym przytykiem. Oby tylko tego nie pożałował, bo przecież jeszcze niedawno przekonał się, że życie potrafi bardzo okrutnie weryfikować jego własne słowa.

Dick Remington
sumienny żółwik
mvximov
elijah
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Tak naprawdę średnio go interesowało, czym Lorne Bay jest. On jak przystało na bananowego chłopca, domagał się atrakcji, łącznie z rozłożeniem czerwonego dywanu dla jego zmęczonych stóp. Skoro płacił- dobrze, tatuś płacił- to wymagał i te wymagania rosły w miarę jedzenia. Niezależnie czy chodziło o najlepsze knajpy, catering czy imprezy pełne tak dantejskich scen, że Tajemna historia wymiękała. Bachanalia w życiu Richarda Remingtona musiały trwać w najlepsze i był pewien, że w stu procentach na to zasługuje. Tylko dlatego, że urodził się w odpowiedniej rodzinie. Tam, gdzie inni jednak widzieli pewnego rodzaju uprzywilejowanie, on korzystał z niego pełnymi garściami.
Jeśli ktokolwiek był zepsuty, Dick Remington musiał być jego idolem. Na barkach dźwigał brzemię bycia ekspertem dla tych wszystkich podążających za nim. Najgorsze- a może najlepsze- że brał to momentami bardzo na serio, zwłaszcza gdy miał to dwadzieścia lat, a kokaina pompowała jego ego z równą gracją co Cooper jego fiuta. Obecnie zaś zszedł z poziomu boga i startował w tej przychodni jako zwykły śmiertelnik. Nawyki jednak pozostały te same i nadal rozglądał się za prywatnym ochroniarzem, bo przecież sekrety i tajemnice tego miejsca łatwo było sprzedać łajzom dziennikarskim. Nadal oczekiwał sekcji VIP, do której nie wpuszczali byle kogo. Przecież jak porównywać ćpanie na jachcie z szukaniem działki na śmietniku. Nie łączyło go absolutnie nic z tymi ludźmi i za każdym razem po skończonym meetingu wpadał w zabójczą bakteriofobię i próbował wytłumić dezynfekcją ślady bytności tych ludzi obok siebie.
Nie jego wina, że tłoczenie ich w tak małym pomieszczeniu było wręcz niehumanitarne, a on domagał się praw człowieka. Najwyraźniej były one respektowane tylko wtedy, gdy nie było się ćpunem. Potem przestawało ludziom na nich zależeć i w tym wypadku nawet menel spod bloku mógł się czuć równie paskudnie jak wielki Dick Remington, który na odwyk wpadał tylko przelotnie i zawsze w ciuchach, które można było sprzedać na działkę.
Ryzykował życiem, ot co.
Po raz pierwszy zaś w pełni je docenił, gdy jak drapieżca zwietrzył swoją idealną ofiarę w postaci podnóżka własnego ojca. Owszem, inni nazywali go zastępcą i przyszłym chefem, ale Richard znał się na Othello najlepiej i wiedział, że Jet nie rokuje. W końcu inaczej ten człowiek nie hodowałby sobie węża na własnym łonie. Może i jego papa miał wiele wad i wszystkie miały zostać kiedyś zapisane w annałach rodziny Remington, ale nigdy nie był człowiekiem głupim i coś musiało być w tym chłopaku nie tak, skoro go tak ostrzył jak swój ulubiony nóż.
A tu proszę, prawda nagle objawiła się w całej krasie.
- Och, też tak mówiłem. Już więcej nigdy nie weźmiesz tego gówna? Zniszczyło ci to życie? - powtarzał banały, zasłyszane na niejednej terapii, te same, które pewnie kotłowały się w głowie tego zjeba od jednego odwyku. Przecież zawsze zaczyna się tak samo i pierwsze nadużycie kończy się terapią szokową. Nadchodzi moment, w którym praktycznie się umiera i to sprawia, że na chwilę wyłącza się ćpanie. Potem okazuje się, że jednak nie tak prosto zejść z tego padołu łez i powraca się do gry jako cudownie uratowany. Stąd prosta droga do tego, by uczcić ten fakt kolejną działką. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, powtarzane jak mantra przed kolejnym razem. To wszystko przesuwało się przed oczami Dicka i mało brakowało, a poklepałby swojego młodego padawana w ramię i wskazał mu drogę, jaką podąży w stronę światła.
Niechęć jednak zwyciężyła, a raczej doświadczenie w nienawiści do tego człowieka, który miał to szczęście, że z jego ojcem spędzał całe dnie. - I zabawne jak bardzo uważałeś się za lepszego, podczas gdy robiłeś dokładnie to samo. Ciekaw jestem, ile zawaliłeś i na ile twój hetero związek się rozsypał - bo może i Jet jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę, ale Dick przecież zawsze wiedział. Żaden samiec alfa nie pozwoliłby sobie na dręczenie ze strony chefa Remingtona, więc podejrzewał, że wchodziła w to jakaś poplątana fascynacja i dziękował Bogu, że jego ojciec aż tak nie był zepsuty.
Nie przeszkadzało mu to jednak w nienawiści w stronę kucharza, wręcz ją doprawiało jak ulubioną potrawkę, a Jet jako kucharz powinien to docenić. Albo przynajmniej pokusić się o jakąś reakcję, której Dick wręcz wyczekiwał jak tlenu. W końcu nic tak nie pobudzało kubków smakowych jak dobrze skomponowana i podana drama.

jethro vermont
szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Jethro zawsze uważał młodego Remingtona za odklejonego od rzeczywistości. Może i był komendantem, może i jakoś się wspiął po szczeblach swojej strażackiej kariery - zapewne głównie dzięki jego socjopatycznemu, wypranemu z emocji podejściu do drugiego człowieka a może też pieniądze tatusia grały tu pewną rolę. Sprawiał jednak wrażenie osoby, która nie przepracowała swoim życiu ani godziny, oczekując aż wszystko zostanie podane mu na srebrnej tacy. Kiedy szesnastoletni Jethro w pocie czoła mył każdy jeden talerz, widelec, garnek czy inną miskę albo metalowe blachy do pieca, łącząc weekendowe lub wieczorne zmiany z nauką - Dick w tym samym czasie zapewne bawił się w najlepsze na swoich niesłynnych, głośnych imprezach. Nie, żeby czuł się jakoś lepszy od tego psychopaty, jednak przez te ostatnie lata nie mógł powstrzymać się przed tym rozczarowanym pokręceniem głową, jakimś może cmoknięciem nawet przed wydaniem komentarza na temat sytuacji Remingtona, słysząc o jego wciąż ponawianych odwykach.

Nie czuł się też lepszy w żadnym stopniu od tych wszystkich ludzi, upchniętych w tym smutnym pomieszczeniu, tydzień w tydzień powtarzających swoje historie i opowiadających o postępach w walce z nałogiem. Słuchał tych formułek, wciąż powtarzanych przez terapeutkę, która usilnie próbowała wyciągnąć z niego jakąś łzawą historię. Jethro jej co tydzień kulturalnie odmawiał, czasem łamiąc się trochę i sprzedając jej, i zebranej grupie, jakiś ułamek opowieści. Nie lubił tych spotkań, a obecność Dicka wcale nie zachęcała go do kontynuowania swoich tutejszych wizyt. Jeśli ten bananowy dzieciak nie ogarnął sobie eksluzywnej terapii w sąsiednim mieście, to może on sam powinien poszukać czegoś w Cairns, chociażby po to, żeby nie musieć oglądać tej jego zadufanej w samym sobie facjaty. Zapewne jak tylko ten cały cyrk się skończy, Jet zacznie googlować inne miejscówki na te spotkania. Z dala od Remingtona.

Tylko tego młodego, bo Othello był dla Jeta kulinarnym wręcz guru. Owszem, chłopak nauczył się wiele pod okiem własnego ojca i podczas zajęć w Le Cordon Bleu, ale to właśnie Othello zburzył wszystko, co Vermont wiedział, by zbudować to od nowa. Jethro miał to szczęście, że był niesamowicie uparty i nie dał się złamać, nawet jeśli przez pierwsze dwa tygodnie pracy w Londynie szorował kuchenne podłogi i kroił szczypiorek. Idealnie równo. Wszystko musiało być perfekcyjne, bo inaczej wisiało nad nim fatum rychłego zwolnienia i zamknięcia się drzwi kariery. Tak samo jak perfekcjonistycznie podchodził do kuchni, tak też idealizował starego Remingtona, jakby zagłuszając te wszystkie momenty, kiedy puszczały mu nerwy. Kiedy dostał w twarz za jakiś głupi błąd. I kiedy starał się opanować nadchodzący atak paniki na przerwie na papierosa. Ten człowiek go zwyczajnie zepsuł, bezpowrotnie straumatyzował, a zarazem nauczył go prawie wszystkiego, co Jethro obecnie umiał. Cóż za paradoks.
Jak często powtarzasz sobie te formułki? — prychnął. Sam nie uważał, jakoby kokaina zniszczyła mu życie, bo przecież bez tego swojego wspomagacza nie zaszedłby tam, gdzie znajdował się tuż przed odwykiem. Te sześć miesięcy temu bez wahania powiedziałby, że to jego własna siostra pokrzyżowała mu wszystkie plany i zrujnowała karierę, kablując rodzicom o jego nałogu. Teraz wiedział, że słusznie postąpiła i miała całkowitą rację, argumentując swoje czyny zwykłą troską. A on zachował się jak samolubny, skończony idiota, obciążając ją winą o całe zło tego świata. Tyle, że to był już tylko jego problem.

Cmoknął z niezadowoleniem, słysząc ten przytyk. Co to w ogóle miało znaczyć, hetero związek. Nigdy przecież nie przyznawał się do żadnej innej orientacji, a tym bardziej nie miał faceta. O Mitchu się przecież nikomu nie chwalił, a już na pewno nie Dickowi.
A co, jesteś terapeutą? Nie sądziłem, że aż tak kochasz pomagać innym, że się przekwalifikowałeś. — nie będzie mu się tutaj spowiadał. Zacisnął pięść w kieszeni, w jakiejś niby-gotowości, ale właściwie bardziej z nerwów. Miał ochotę wstać i po prostu wyjść, jednak nie chciał robić scen, a tym bardziej dawać mężczyźnie tej satysfakcji, jakby go spłoszył i wygrał ten słowny pojedynek. Obaj jednak zostali zaraz uciszeni przez kobietę, prowadzącą spotkanie, w najskuteczniejszy możliwy sposób:

Może chcecie się podzielić z innymi? Bo jeśli nie, to proszę o ciszę.

Nikt przecież nie chciał być tak wywoływany do dzielenia się swoimi prywatnymi konwersacjami z resztą grupy. Tym bardziej takiej grupy. Posłał Dickowi mordercze spojrzenie i osunął się nieco na krześle, jakby chowając się przed spojrzeniem terapeutki. W takiej raczej nieudolnej próbie, niż rzeczywistym uniknięciu jej spojrzenia. Zamknął się, a spotkanie rozpoczęło się jak zawsze - od kilku słów wprowadzenia, przypomnienia tych dwunastu kroków i pytań do grupy, a także tych różnych historii, wychodzących od tych najchętniejszych do dzielenia się z innymi wydarzeniami minionego tygodnia i własnymi postępami lub potknięciami czy krokami w tył.

Dick Remington
sumienny żółwik
mvximov
elijah
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nie interesowały go ujadania psów. Jak w tej historii o karawanie, która mimo wszystko jedzie dalej, Dick łaskawie wzruszał ramionami na wszystkich tych, którzy z zawiści utopiliby go w łyżce wody. Wiedział jak groźne są te proletariackie zapędy, bo w końcu głów na rewolucji nie traciło za biedę, ale szczerze go to gówno obchodziło, bo zawsze istniała drabina społeczna. On na niej znajdował się najwyżej i wiedział, że pewnie ludzie pokroju Jeta codziennie piłują pod nim kolejne szczebelki. Na próżno, tatuś kasę wręcz mnożył jak sam Jezus wino i chleb, a Dick był odpowiedzialny za jej przepuszczanie. Albo unoszenie jej z wiatrem. Niezależnie od tego czy miałby iść w ślady Escobara i palić banknotami czy też może je wpychać sobie do buzi, nie podzieliłby się złamanym groszem z tą ofiarą losu, która w londyńskich kręgach znana była jak podnóżek Othello Remingtona.
Nie, żeby to sam Richard nie rozpuszczał takich plotek mszcząc się okrutnie za scenę, która zniszczyła mu dzieciństwo. To, które przeżywał w latach przed trzydziestką, rzecz jasna. Właśnie z tego powodu jednak czuł się wybitnie, gdy okazało się, że ten wybranek tatusia, ta nowa gwiazdka kulinarna postanowiła spaść z firmamentu nieba i upaść prosto na dno obok niego. Mógł nawet przesunąć się, by temu debilowi zrobić miejsce i szalenie podobał mu się fakt, że tym razem obaj wylądowali w tej podłej dziurze, gdzie jeszcze brakowało tylko klechy, składającego nad ich głowami modlitwy o rychłe nawrócenie.
Wprawdzie i Dick ostatnio stał się ekstremalnie wierzący (a zaczęło się od powieszenia Diviny prawie na krzyżu), ale i tak był uczulony na tego typu instytucje. Jak i na ludzi, którzy swoją karierę robili przez łóżko, choć Dick był przekonany, że ten mebel nigdy nie był udziałem tego pokracznego romansu. Jak znał ojca (a znał najlepiej) to wiedział, że ewentualnie mógł mu zarzucić ścierką na ramiona, a potem przeciągnąć go po płytkach w kuchni. Tych samych, które Jet wylizał praktycznie do czysta za pomocą szczoteczki do zębów. Potem pewnie zdarłby kolana na sympatyzowaniu ze swoim szefem, a potem Othello włożyłby mu ścierkę do ust, by nie krzyczał jak będzie go posuwać rytmicznie.
Tak to właśnie widział Richard i zdziwił się mocno, że zaczyna fantazjować praktycznie o seksie członka swojej rodziny. Pewnie w innych okolicznościach jakimś cudem zdążyłby zrzucić winę na Jeta za ten stan rzeczy, ale nie był w stanie nawet mu odpowiedzieć, bo spotkanie nieudaczników właśnie się rozpoczynało, więc tylko prychnął i włożył ręce do kieszeni obserwując jak jego ulubiona, gruba smoczyca ochrzania tego paniczyka. Niech go dalej tak gnoi, to się na nią rzuci, bo przecież to był jego ulubiony kink. Spojrzał na niego uważnie, zbyt uważnie, a w jego oczach pojawiła się zwyczajowa pogarda, choć przecież do końca spotkania nie zamierzał wypowiadać ani jednego słowa.
Do czasu, gdy ta gruba Berta czy jak jej tam zapytała czy ma coś do powiedzenia.
- Przyprowadziłem kolegę. Ta grupa dla niego jest ogromnym wsparciem i chciałby nam o tym opowiedzieć. I o swoim coming outcie też, brawa dla Jethro! - i choć prowadząca patrzyła na niego podejrzliwie, podszedł do mężczyzny i postanowił go zaprosić na scenę. Wróć, kopnął krzesło, na którym siedział i musiał wstać, by nie wyrżnąć tej swojej gładkiej mordy o kant stolika, który kusił Remingtona bardzo. W dobrym życiu po prostu złapałby go za koszulę i uderzałby jego głową o to drewno tak długo, że pewnie Jet z nostalgii za tatusiem by doszedł, ale skoro byli w publicznym miejscu to musiał zachowywać się jak cywilizowany obywatel i wypchnąć go na środkach, by w rzewnych słowach opowiadał o historii swojego nałogu. Dobre sobie, co to dziecko po pierwszym nałogu wiedziało.
Może i Dick nie znał się na ciężkiej pracy kolan, bo przed nikim nie klękał, ale o odwyku wiedział znacznie więcej niż to anemiczne coś, które coraz częściej chciał spotkać z krawężnikiem. I ta myśl, ta dotąd zagłuszona agresja powracały rykoszetem i sprawiały, że Remington zaczynał się niebezpiecznie obawiać.
Nie, że zrobi mu krzywdę. Akurat z tym było mu wszystko jedno, ale martwił się, że przy okazji uszkodzi swoje ręce i reputację, a tej ostatnio pilnował wręcz jak oka w głowie. Dlatego metody miał wyszukane, te najbardziej brutalne zostawiał sobie na uroczy afterek, gdy wypiją (pardon, nałogowcy!) niejednego kielonka na zgodę.
O ile Jet będzie grzecznym chłopcem i powie coś o sobie.
szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Nie zajmował się piłowaniem szczebelków pod Dickiem, ani kopaniem dołków na jego drodze czy rzucaniem mu kłód pod nogi - albo jakimkolwiek innym idiomem, oznaczającym utrudnianie mu życia. Nie był zawistny, nie chodziło też o pieniądze, bo przecież sam pochodził z bogatej rodziny i wolał nie marnować czasu na takie życiowe niesnaski, aczkolwiek nie omieszkał pokręcić głową z rozczarowaniem, słuchając o tym wszystkich dickowych wyskokach. Może gdzieś w środku, tam, gdzie nikt nie wiedział i sam Jet by się do tego nie przyznał przed sobą, może trochę żałował, że wylądował na odwyku z powodu pracy, a nie tej domniemanej dobrej zabawy. Śmieszne, jak bardzo unikał ludzi, że od narkotyków uzależnił się głównie z powodu potrzeby wydajności ponad możliwości własnego ciała i umysłu, a nie tych głośnych imprez, na których działo się wszystko, alkohol lał się litrami, a bufet składał się wcale nie z przekąsek, tylko z szerokie wyboru prochów. Takie imprezy obsługiwał. Z początku poważne, eleganckie, pełne drogich, krojonych na miarę garniturów od najlepszych krawców z londyńskiego Saville Row, połyskujących, opinających ciało sukni od najlepszych projektantów - z czasem krawaty luzowały się, alkohol przelewany przez gardła podczas tych kurtuazyjnych rozmów i przemówień zaczynał wszystkich ośmielać i rozluźniać, by impreza nabierała tempa, a i zaproszeni goście przestawali wybierać się do toalet, by uraczyć się czystą bielą, bezpardonowo ciągnąc z marmurowych blatów stolików, zupełnie jak Remington.

Tyle, że Jethro do tego całego towarzystwa nie pasował. Sama myśl o spoufalaniu się z tymi wszystkimi ludźmi i konieczność prowadzenia nic nie znaczących rozmów - o karierze, stanie konta bankowego, przygodach łóżkowych czy wartości Rolexa, połyskującego na nadgarstku - przyprawiała go o mdłości. Dlatego też, kiedy ta dziewczyna, która miała stać się jego (ewentualnie byłą) narzeczoną, zaprosiła go do dołączenia do imprezy, gdy skończy zmianę; zgodził się, ale pod warunkiem, że gdzieś się wyrwą. Takim sposobem znaleźli się w pobliskim pubie. Ona - w długiej, wyszywanej cekinami sukni, on w zwykłym t-shirtcie i jeansach, zupełnie niepasujący do siebie, nieprzygotowani na taką randkę, a jednak to wszystko potoczyło się dalej. Do czasu, aż Vermont nie wpadł w kokainę po uszy, odrzucając na swojej drodze wszystko i wszystkich, byleby tylko piąć się w górę kariery. Kucharska, śnieżnobiała bluza z wyszytym logiem Atery, jaką powiesił we własnej kuchni miała być pamiątką, przypomnieniem dawnej świetności i jakąś, paradoksalnie dobijającą, motywacją.

Mógł wyjechać do Londynu, ignorując zmartwionych rodziców, mógł zakręcić się znów przy Othello i załatwić sobie u niego robotę - chociażby kucharza, nie porywając się na żadne wyższe stanowiska. Wybrał jednak Lorne, z głupiego powodu, stawiając człowieka, przyjaciela nawet, ponad karierę. Może i tak było lepiej, ponieważ nie obracał się już zbytnio w brytyjskich, gastronomicznych kręgach, a co za tym idzie, nie miał pojęcia o tych plotkach. Zupełnie nieprawdziwych, chociaż zwykle plotki miały w sobie jakieś ziarno prawdy, nawet najmniejsze. Jethro miał swoją wersję tej historii, złożoną z samych faktów - ot, dostał w twarz od starego Remingtona w przypływie jego zwyczajowych napadów agresji, potęgowanych odrzuceniem. To, że Dick dopowiedział sobie zupełnie inną historię do tego obrazka, jaki zastał w restauracyjnym biurze - jego ojca, trzymającego chłopaka za podbródek, przyciśniętego do ściany, zeszklone oczy kucharzyny piekącego bólu i zaczerwienioną skórę, od celnie wymierzonego policzka - to już zupełnie inna sprawa. Jethro nadal nie wiedział, za co dokładnie dostał w ryj od młodego Remingtona, tego samego dnia. Jasne, słyszał kilka obelg pod swoim adresem, ale nigdy nie połączył tych kropek, bo kto w ogóle by pomyślał, że cała ta sytuacja miała zupełnie inny wydźwięk? Najwidoczniej czegoś nie wiedział o starym Remingtonie.

Zmarszczył brwi w wyrazie nieskrywanej konsternacji, kiedy Dick tak ochoczo zabrał się za swoje krótkie przemówienie. Vermont spojrzał na Beth - nie Bertę - która zdawała się być równie zaskoczona, a zarazem podejrzliwa. Na jej twarzy przewinął się również jakiś cień satysfakcji, bo przecież co spotkanie próbowała zmusić zachęcić go do jakiejkolwiek wypowiedzi. Tym razem Remington najwidoczniej, zupełnie nieświadomie, jej pomagał.
Co do-chuja? Kurwy? Kilka innych przekleństw cisnęło mu się na usta, kiedy zmuszony był wstać z krzesła, kopniętego przez jego kolegę. Tego łaskawego, co go tutaj przyprowadził, żeby mu pomóc. Drewniano-metalowy, niewygodny mebel rodem ze szkolnej klasy upadł na podłogę z hukiem, dodając efektu całej tej sytuacji. Jethro pozbierał krzesło z podłogi i mruknął pod nosem jeszcze jakieś Pierdol się, Remington, zanim wyszedł na środek. Westchnął ciężko, po czym pozwolił jednemu z kącików ust unieść się nieco do góry. Nienawidził tego systemu, tych przemówień i rozwodzenia się nad własnymi historiami życiowymi. Jeśli miał już się komuś spowiadać z własnych błędów, znacznie bardziej wolał robić to w systemie jeden-na-jeden. Bez zbędnych świadków i sytuacji takich, jak ta.
Cóż, mój drogi kolega — zaczął, z wyraźnym przekąsem i włożył dłonie do kieszeni. Zawsze musiał zająć czymś palce, kiedy się denerwował, w tej sytuacji jednak zwyczajnie nie miał czym. — chyba zagubił się po drodze na swoją bardzo drogą, eksluzywną terapię. On raczej nie robi takich rzeczy ze zwykłymi ludźmi. — nie, żeby oczekiwał, że jakkolwiek do Remingtona dotknie. Każdy, kto znał tego mężczyznę dobrze wiedział, jakie ma o sobie mniemanie. Jednak zamiast się rozwodzić nad Dickiem, kucharz wolał skończyć tę całą szopkę jak najszybciej. — W każdym razie, moja historia z uzależnieniem nie jest smutna, ani jakaś bardzo wypełniona imprezami. Pracowałem za dużo. Uzależniłem się, poszedłem na odwyk i tyle. I żadnego coming outu nie było. — jak odrywanie plastra. Nie chciał wchodzić w szczegóły, a swój ewentualny coming out wolał zachować dla siebie, o ile się kiedyś w ogóle przyzna, że trochę zbyt wiele myśli o swoim koledze z odwyku. A może nawet z nim sypia. — Może Dick się z nami podzieli swoimi opowieściami, na pewno są ciekawsze. — prychnął i odsunął się ze środka. Czuł na sobie te wszystkie spojrzenia, raczej nie współczujące lub rozumiejące jego sytuację, a bardziej zaskoczone i zaciekawione tym, co się tutaj działo. Miał ochotę po prostu wyjść, usunąć się tego centrum uwagi i po krótkim zawahaniu - udał się do drzwi i wyszedł na korytarz, kierując swoje kroki do głównych drzwi przychodni. Serce kołatało mu w klatce piersiowej, nie w ten przyjemny, pobudzający sposób, jaki napędzała je kokaina. Wręcz przeciwnie, Dick skutecznie wyprowadził go z równowagi i sprawił, że Jet najchętniej nigdy by do tego pomieszczenia już nie wrócił, nie z wspomnieniem całej tej sytuacji, zakotwiczonej w głowach stałych bywalców spotkań.

Uciekł Wyszedł na zewnątrz i zatrzymał się dopiero kilka kroków od budynku, wyciągnął paczkę tytoniu, rozsypując nieco na chodnik w próbie opanowania drżących dłoni, a zarazem szybkiego zwinięcia papierosa. Miał tylko nadzieję, że Dick za nim nie polazł.

Dick Remington
sumienny żółwik
mvximov
elijah
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Tak naprawdę łatwiej Dickowi było nadać mu konkretną etykietkę niż próbować go zrozumieć. Nie brzmiało to pewnie zbyt dobrze, ale był człowiekiem na tyle leniwym, że wcale nie próbował wgryźć się w czyjekolwiek motywacje. Ludziom zazwyczaj wydawało się, że mogą nawiązać nić komunikacji z nim odwołując się do konkretnych emocji, które wszystkim były bliskie. Tak właśnie to widzieli, ale Remington nigdy nie potrafił się z tym utożsamić, głównie z powodu tego, że niewiele odczuwał z tego, co dla innych było chlebem powszednim. Kiedyś myślał, że wszystko zepsuło się od momentu pracy w straży pożarnej. W końcu nic tak nie uczyło zobojętnienia jak drastyczne widoki ludzkich zwłok, ale jednocześnie od samego początku nie przeżywał ich tak jak niektórzy. Pewnie prostszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że taki się po prostu urodził, ale to znowu nie wyczerpałoby w pełni tematu. Miał wrażenie, że to jego tak uformowali i miał na myśli matkę, która w całej swej dobroci przemieniała się w krwiożerczego demona, gdy zabrakło mety oraz wiecznie zdystansowanego ojca, któremu zabrakło jaj, by zabrać jego i brata z tej meliny. Mówił, że to dla nich dobre i Dick mógł po latach mu przyznać rację- w końcu oswoił się absolutnie ze wszystkim i nic nie robiło na nim wrażenia.
Także to, że pewnego dnia spotkał się ze sceną, która na tyle wryła mu się w pamięć, że od zawsze miała kojarzyć mu się z tym ćpunem, który pewnie oddał nawet dupę, by stać się szefem kuchni. Najwyraźniej niewiele do oddania miał, skoro wylądował na tym australijskim wygwizdowie chodząc na meetingi dla ludzi z problemami. Brzmiało to ładniej niż określenie ich ćpunami, alkoholikami czy innymi uzależnionymi. Niektórzy praktycznie kolekcjonowali te uzależnienia jak pokemony i łapali je wszystkie. Inni woleli uznać, że mają problem tylko z narkotykami, a Richard Remington zdecydowanie miał problem z nimi wszystkimi, łącznie z tym całym pożal się, Boże, ulubieńcem jego tatusia, który uważał, że jest lepszy od tego zgromadzenia, bo zaczął ćpać, by być wydajniejszym w pracy.
Nie, dla zabawy, dla szpanu, nie, bo jego życie rodzinne go potrzaskało tak bardzo, że niewiele już odczuwał poza chęcią wieczystej zemsty. Dla zwykłego zadowolenia swojego chefa Remingtona, który pewnie brandzlował się do jego dobrze ubitej śmietany.
Na samą myśl o tym wzięły go mdłości. Być może powinien odnotować jakieś małe zwycięstwo, bo jednak okazywało się, że na czymś mu zależy albo coś powoduje u niego odruch wymiotny i to na tyle silny, że zatęsknił za obskurnymi zakamarkami Londynu, gdzie bez żadnych konsekwencji mógł walić w tę brzydką twarz z pięści, by wybić jej z głowy grzeszne zabawy z jego ojcem.
Rzeczywistość jednak szybko sprowadziła go na ziemię, gdy musiał zmagać się z piwem, które sam sobie nawarzył i słuchać monologu człowieka upadłego. Tak, tak, dużo pracował i podwinęła mu się noga. Takie banały mógł opowiadać swoim rodzicom, którzy ostatnio na ślubie przepraszali Dicka, bo syn taki zapracowany i podróżuje. Już wtedy zapaliła mu się lampka, która teraz rozbłysnęła milionem świateł. Nie tylko Richard Remington miewał problemy i nie tylko on był zakałą rodu fundując sobie odloty na tysiąc sposobów. Przed sobą jeszcze miał ciekawszy okaz, który dopiero opuścił swój pierwszy odwyk, co sugerowało, że niebawem wróci na kolejny.
Dobra, to były tylko śmiałe marzenia, które zamierzał popchać do realnych planów, stąd to całe publiczne wystąpienie, które oczywiście, zakończyło się wybiegnięciem z sali tej divy. Może i jego nazywali bananowym chłopcem, który nie brał odpowiedzialności za własne życie, ale on przynajmniej stawiał oko w oko z problemami, a nie spieprzał jak przestraszona panienka. Ciekawe czy jego ojca kręciły takie niezdecydowane księżniczki czy może dlatego szybko pogonił go z restauracji, bo umiał tylko szorować szczoteczką kible. Nie dane było mu się dowiedzieć ani Jetowi o tym jak Remington wreszcie stanął przed zaskoczoną publiką i wypowiedział kilka słów, które pewnie mogłyby służyć za inspirację, gdyby chciał napisać sequel do When I’m gone. Może to i lepiej, że ten wieczny synuś jego tatusia uniósł się honorem i poszedł szukać w tym czasie oddechu.
Dick mógł jedynie się uśmiechnąć i stwierdzić, że niektórzy ludzie nadal są robieni z papieru i byle deszczyk sprawia, że rozlatują się w rękach. Może i wypadałoby ten papier rozszarpać, ale brzydził się tego typu masą i brzydził się Jetem, który stał przed ośrodkiem i palił papierosy jak przystało na smutnego chłoptasia, PRZEŻYWAJĄCEGO jedną z traum i poniżenie.
Aż korciło, by po przyjacielsku (tak, zdecydowanie) klepnąć go w ramię tak, by przepadł przez chodnik i rozwalił swój głupi ryj, a potem zapytać czy on tak po raz pierwszy.
Znał odpowiedź na to pytanie i już nie mógł się doczekać aż znowu podwinie mu się noga. Na razie jednak zapalił papierosa.
- Popatrz, popatrz, a mówili, że zwiedzasz świat, a tu zwiedzałeś jedynie wiadro z własnym pawiem. Nadal cię mdli na widok własnej twarzy? - i tak, to nie były zbyt dojrzałe zaczepki biorąc pod uwagę fakt, że Dick przekroczył trzydziesty rok życia już dawno temu i powinien zmądrzeć, ale cóż on mógł poradzić, że ten mężczyzna działał na niego jak płachta na byka i nawet ćmiący papieros stanowił zagrożenie, bo najchętniej wbiłby mu go prosto do oka.
Na razie jednak kulturalnie z nim rozmawiał, prawda?

jethro vermont
szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Dick nie miał uczuć, za to Jethro często czuł zbyt wiele, nie potrafiąc sobie poradzić z natłokiem myśli i emocji. Każdy z nich znajdował się na zupełnie innym końcu tego emocjonalnego spektrum, na dwóch skrajnościach, co tym bardziej utrudniało im jakąkolwiek komunikację. Nic więc dziwnego, że nigdy się nie polubili i nie zanosiło się na żaden rozejm, bo i po co? Jedyny cień jakiejkolwiek zgody między tą dwójką padłby dopiero, gdyby to Jethro sam siebie poniżył i przyznał rację nieustępliwemu Dickowi, czego nie zamierzał robić. Na pewno nie teraz, nie kiedy to Remington postanowił się zabawić i wyśmiać ten vermontowy pierwszy odwyk, mierząc go własną miarą i tym samym z góry wydając na nim osąd kolejnych, nieuniknionych turnusów do ośrodków odwykowych. Nie miał w planach kolejnego, kilkumiesięcznego wyjazdu, chociaż gdyby tak wziąć pod uwagę jego niechęć do terapii, zdecydowanie zbyt wysoką wrażliwość i nieumiejętność radzenia sobie z emocjami - co zresztą pięknie zaprezentował, uciekając z pomieszczenia - nie powinno być żadnym zaskoczeniem, gdyby jednak znów wpadł. Może znów przez pracę, chociaż wyjątkowo nie była obecnie na samej górze priorytetów. Może przez te cholerne emocje, a może w ramach jakiejś nostalgii - za tym pięciem się do szczytu kariery, za Nowym Jorkiem, za tymi dniami, które wręcz zapierdalały z szaleńczą prędkością, przynosząc mu coraz więcej sukcesów.

Był jednak tu, w małym Lorne, przed obskurnym budynkiem lokalnej przychodni, gdzie stawiał się co tydzień na te spotkania dla uzależnionych. Gdzie regularnie słuchał tych płaczliwych historii, tych dwunastu kroków, tych opowieści o postępach lub potknięciach i cofaniu się, by znów wyjść na prostą. Gdzie znajome twarze czasem znikały, by pojawić się po kilku tygodniach z powrotem - z wyraźnie podkrążonymi oczami i niknącą wolą walki o to własne ja. Tym samym nigdy nie pomyślał, że spotkałby tutaj Remingtona, tu, w miejscu przeznaczonym dla tych zwykłych śmiertelników, a nie w jakimś ekskluzywnym gabinecie psychoterapii, liczącym sobie setki dolarów za godzinę. Nie wiedział też, że młody Remington dopowiedział sobie konkretną historię do sceny, którą zobaczył kilka lat temu, i trwał w fałszywym przekonaniu, że Jethro prześlizgiwał się przez staż u jego ojca wcale nie dzięki własnemu, oślemu uporowi, a zupełnie przeciwnie - kolokwialnie rzecz ujmując, dając dupy. Nie przyszłoby mu to nigdy na myśl, owszem, chefa Remingtona traktował może z niezdrowym wręcz uwielbieniem i idealizacją, zupełnie ignorując fakt, że jego własne załamania nerwowe nie wzięły się znikąd. Tłumaczył sobie to zmęczeniem, długimi godzinami pracy i samym faktem, że jego marzenia były tylko pozornie na wyciągnięcie ręki, pomijając całkowicie fakt, że czasem na zmianach słuchał wciąż i wciąż jak bardzo jest b e z n a d z i e j n y, jak do niczego się nie nadawał i powinien całe życie spędzić co najwyżej na zmywaku, porzucając swoje marzenia o objęciu czyjejkolwiek kuchni własnym patronatem. Nie mówiąc już o własnej restauracji, czy, broń Boże, kontynuowaniu ojcowskiej tradycji. Nigdy nie miał równo pod sufitem, więc wszystkie te obelgi traktował jako pokrętną motywację, starając się jeszcze bardziej, jeszcze dokładniej szorując palniki i podłogi szczoteczką do zębów, godzinami krojąc szczypiorek w odpowienio równe, dwumilimetrowe kawałeczki i przygotowując to samo danie drugi, szósty czy dziesiąty raz, dopóki nie było perfekcyjne. Miał być przecież lepszy, wydajniejszy, dokładniejszy od innych. Zobowiązywało go nazwisko, doświadczenie i szkoła dla bogatych dzieciaków, którym zachciało się iść w kulinaria, zamiast jak każdy inny młody-dorosły wybrać się na studia i skorzystać z życia, zanim wpadnie się w wir pracy na następne kilkadziesiąt lat.

Nigdy jednak nie był taki, jak inni. Miał to szczęście (a może i też przekleństwo, zależy jak na to spojrzeć), że rodzice tą jego inność i tą pasję wspierali, nie próbując przestawiać go na ten społecznie-poprawny tor. Uczyli go pracy od najmłodszych lat, nie dla zniechęcenia, wręcz przeciwnie - by uświadomić małemu Jetowi, że kuchnia nie wyglądała tak, jak w popularnych programach gastronomicznych, w których tak często pojawiał się stary Remington. Pot, krew i łzy, te ostatnie wylewane ukradkiem, z trzęsącymi się dłońmi i za grubymi drzwiami chłodni. Może z tą całą cholerną empatią powinien był iść pracować jako kelner albo inny barman, spełniając się w wyczuwaniu potrzeb klienteli, ale zwyczajnie nie znosił ludzi. Wolał się od nich odciąć, najlepiej grubą ścianą, a w najgorszym wypadku metalowym blatem wydawki.

Miał przejebane.

Tym bardziej, kiedy kątem oka dostrzegł Dicka, który zdecydował się za nim jednak pójść. Przecież nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji do znęcania się nad Vermontem. Wypuścił dym z płuc i zmarszczył brwi. W tym momencie miał ochotę udusić własnego ojca za tę bajeczkę o podróżach i, pożal się Boże, pozdrowieniach dla młodej pary. Obrzydliwe.
Aha. Fajna wycieczka, pewnie swoje rejsy po metalowym kuble też miło wspominasz. — prychnął i zaciągnął się znów tytoniem. — Ale nie sądzę, że mówisz z własnego doświadczenia, przecież Ciebie w życiu by nie zemdliło na widok własnej twarzy. Za bardzo na to jestes w sobie zadufany. — odgryzł się, chociaż coś mu podpowiadało, że tego pożałuje. Remingtonowie przecież mieli to do siebie, że bardzo lubili przemoc i niekoniecznie spodziewane spotkania pięści z nosem.

Dick Remington
sumienny żółwik
mvximov
elijah
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Tak w gruncie rzeczy na papierze nie powinno ich różnić wiele. Obaj dorastali w tych dysfunkcyjnych, bo bogatych rodzinach, gdzie należało sobie wyrobić własną markę. Obaj za ojców mieli szefów kuchni, którzy do perfekcji opanowali zamienianie życia innych w piekło i mieli zadatki na nowego Gordona Ramsaya. Obaj wreszcie najwyraźniej wciągali to wszystko nosem zachowując się jak przystało na rozwydrzonych gówniarzy, którym zawsze było mało. Ten niedosyt zazwyczaj atakował Dicka znienacka i rozgaszczał się jak rasowy demon pod jego skórą sprawiając, że nagle same żyły pulsowały mu jakby był jednym z tych nisko upadających ćpunów.
A przecież nie dla niego takie atrakcje. Jego ćpanie zawsze miało charakter imprezy zamkniętej, pokazu dla vipów, gdzie na skórzanych sofach popija się szampana i rucha swojego dilera dla kaprysu. Nigdy nie był na dnie, nawet nigdy nie zahaczył o jakiekolwiek kamienie, więc nic dziwnego, że nadal nie wyrósł z tego poczucia, że wszystko mu wolno i świat mu wybaczy. Dobrze, nie chodziło wcale o świat, ale o jego ukochanego ojczulka, który dla reputacji ich wspólnego nazwiska był gotów zaprzęgnąć nawet Atwooda.
Dick niczego się nie obawiał, bo od tego miał znajome kontakty, tę mityczną miotełkę, która jednym ruchem wymiatała cały jego brud z jego życia. Żałował jedynie kurewsko, że nie mogła w ten sposób pozbyć się białego proszku całego świata z jego otoczenia, by już więcej go nie korciło. Wówczas byłby człowiekiem w pełni szczęśliwym i spełnionym.
Nie narzekał jednak teraz- będąc jedną nogą na tym odwyku dla biedaków, a drugą już w krainie szczęśliwości, gdzie ten podnóżek ojca okazał się nikim innym, a żałosnym ćpunem. Nie wieszczył mu drugiego czy nawet piątego odwyku- Dick po prostu wiedział. Im bardziej ktoś był ambitny, im mocniej wydeptywał sobie ścieżkę do sukcesu, tym częściej przychodziło mu potem sypać tę drugą ścieżkę.
I Jeta miało spotkać jedno z tych rozczarowań, które miał przypłacić jeszcze bardziej bolesnym upadkiem i Dick Remington był gotowy czekać i obserwować jak rozwali sobie ryj na bruku. W przeciwieństwie do niego przecież ten kucharzyna musiał w końcu upaść i podejrzewał, że będzie to jedna z tych epickich historii, którą będzie przekazywał swojej żonie. To dlatego jednak nie był w stanie odmówić sobie wyjścia za nim, choć przecież chodziło głównie o papierosa bez którego na odwyku nie mógł żyć.
Coś mamrotali mu w ośrodku o terapii dla osób agresywnych, ale akurat to polecenie zlekceważył podejrzewając, że to zasługa wiecznego głodu. W końcu- i musiał przyznać to z żalem i niedostrzegalną nostalgią- na dobre pozbywał się już czegoś takiego jak smak kokainy na języku, więc miał prawo być wkurwiony i urządzać sobie inne igrzyska. Jak na razie zwietrzył swoją ofiarę i zaśmiał się, gdy ten przerażony chłopiec ze środka sali zaczął obrzucać go inwektywami.
- Zawsze to lepsze niż czyszczenie szczoteczką do zębów butów mojego ojca. Tam też go lizałeś?- choć zaraz pożałował w ogóle nawiązania do tego tematu, bo w idealnym świecie nie musiał powracać do tego wątku i wymazałby sobie z pamięci tę jedną kluczową scenę, która nadal budziła w nim przedziwny niesmak. Zamiast tego musiał dzień w dzień odtwarzać ją na nowo jak zdartą płytę, więc nic dziwnego, że i teraz był gotów zrobić cokolwiek, by zrównać tego człowieka z chodnikiem. Ba, ze swoją kondycją pewnie nawet mógłby go w niego wgnieść i to było jedno z tych nieosiągalnych marzeń Dicka Remingtona, bo jednak był komendantem straży pożarnej i takie akcje nie przyniosłyby mu pożytku na służbie. Ba, to byłby zdecydowanie wilczy bilet, więc zamiast tego złapał go za ramię i szepnął:
- Masz, podziel się z nowym przyjacielem- a jego dłoń wyszukała w kieszeni mały woreczek strunowy, który wsunął mu prosto do kieszonki jeansów. Nie sądził, że skorzysta- ta ambicja go zeżre- ale przynajmniej zamierzał mu na tyle namieszać w głowie, by nie mógł tej kokainy potraktować jako żetonu za trzeźwość. Nie jest niczym wybitnym zmagać się i być daleko od tego, co cię tak nakręca, cały szkopuł polegał na tym, by poczuć uzależnienie skóra w skórę.
A może po prostu Dick lubił to? Lubił być głównym reżyserem i pociągać za sznurki, choć przecież nie powinien psuć ulubionej marionetki ojca. Jeszcze za to zapłaci, ale dla tego poczucia chwilowej satysfakcji był gotów poświęcić nawet platynową kartę.
To jak, użyją jej do równej kreski?

jethro vermont
szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Na papierze mogli być nawet tacy sami. Z tego samego, patologicznego kulinarno-celebryckiego środowiska, z ojcami zapatrzonymi w stalowy chłód profesjonalnych kuchni, w mnogość palników, listy składników, przepisy notowane niedbale, w pośpiechu, by nie zapomnieć, by je dopracować - kierowanych perfekcjonizmem i nieakceptujących nic poniżej. Z odpowiednim stanem konta i przywilejem zamiecenia swoich win i potknięć pod dywan (choć, nie oszukujmy się, Dick miał ich znacznie więcej). Rzeczywistość była jednak inna, a przynajmniej Jethro bardzo chciał tak myśleć, nawet po własnym upadku. Być może pierwszym z wielu, choć póki co - mocno wierzył, że będzie to ostatni, ignorując ostrzeżenia, że bez terapii skończy się to kolejnym turnusem. Przecież się pojawiał na tych spotkaniach, prawda? Grzecznie odmawiał dzielenia się swoimi postępami, podtrzymując, że póki się nie złamał i nie zaopatrzył w tę cholerną strunową torebeczkę, to przecież było w porządku i nie wydawało mu się, by były to jakieś ogromne kroki w przód. Na terapii indywidualnej ostatnio był dawno temu, jeszcze przed pojawieniem się Thompsona w Beach Restaurant. Utrzymywał jednak, że chodzi, niekoniecznie regularnie, ale no przecież tam bywał. I podobno nawet rozmawiał ze swoją terapeutką. Bullshit. Póki jednak wszyscy mu wierzyli, z jego własnymi rodzicami na czele - którzy może ufali mu trochę za bardzo, siedząc sobie w Sydney w najlepsze i słuchając zapewnień, że wszystko jest w porządku, podczas tych cotygodniowych rozmów telefonicznych.

Nie było.

Trzymał się na powierzchni jedynie siłą własnej woli i rozpraszaczem w postaci pracy (ciągłych przekomarzań z sous chefem i negocjacjami w sprawie zmian z właścicielką). Do tego tak częsta obecność kolegi z odwyku przekierowywała jego umysł na inne tory, chociaż ta myśl o kokainie wracała, niczym cholerny bumerang. Wkradała się w najmniej spodziewanym momencie, jak cholerny pasożyt, żywiąc się wszystkimi jego wątpliwościami, lękami i ambicjami. Tych ostatnich miał wręcz zbyt wiele. Może gdyby nie kłamał, nie uciekłby z tego spotkania jak ostatni tchórz. Nie podnosiłby papierosa do ust drżącą dłonią - ze stresu, czy może odezwał się w nim głód? Czyżby próbując pogodzić uczucia z karierą, którą powoli zbierał, sklejając te wszystkie odłamki, jakie rozsypały się po płaszczyźnie jego życia w momencie, gdy wrócił do Australii - nie przeliczył się? Chciał wszystko, najlepiej naraz, z ominięciem tak ważnego kroku, jakim była terapia. Nic dziwnego, że zwyczajnie uciekał przed Dickiem, a upadek - chociaż obecnie wydawał mu się nierealny - mógł być tylko kwestią czasu.
Co-? — ten przytyk, przywołujący starego Remingtona całkowicie zbił go z tropu i ciężko było mu wyłowić spomiędzy tych słów powód, dla którego Dick tak kurczowo trzymał się niechęci wobec relacji Jethro z szefem kuchni. Utrzymywanej zresztą na czysto formalnej płaszczyźnie, załamywanej czasem agresją i personalnymi docinkami, bo przecież od niego zawsze wymagał więcej. W tym momencie pomyślał jedynie o zazdrości. Tej wręcz dziecięcej (gówniarskiej?) rywalizacji między rodzeństwem. Kogoś tatuś kochał przecież bardziej, komuś poświęcał więcej uwagi i w zupełnym nie-przypadku stary Remington wydawał się być bliżej Vermonta, niż własnego syna. Nie na tyle blisko, jak się Dickowi wydawało. — Chryste, skąd Ty to bierzesz? — zaśmiałby się może, ale obecnie wcale nie było mu do śmiechu. Rozumiał fakt, że się nie lubią, to nie była żadna tajemnica, za to zupełnie nie docierało do niego, dlaczego Dick się aż tak uczepił tematu własnego ojca.

Miał już się odsunąć, opuścić tę konwersację, rzucając niedopałek papierosa na chodnik i gasząc resztki rozżarzonego tytoniu czubkiem podeszwy. Ach, gdyby tylko odchodzenie z rozmowy działało równie szybko i skutecznie, co na wszelkich cyfrowych komunikatorach. Jethro left the chat, dopisek gdzieś pod ostatnimi wiadomościami, informacja dla rozmówcy i bezbolesna nieobecność. W rzeczywistości było to jednak znacznie trudniejsze. Odstąpił na krok, kierując się w stronę niewielkiego parkingu, a przynajmniej taki miał zamysł, dopóki strażak tfu, komendant nie złapał go za ramie. Ta maleńka torebeczka mignęła Vermontowi przed oczami prawie jak spadająca gwiazda, lądując prosto w kieszonce spodni, ulokowana tam przez Remingtona. Odsunął się stanowczo, wyrywając ramie z tego nieprzyjemnego uścisku palców, który posyłał dreszcz obrzydzenia wzdłuż kręgosłupa Jethro. Nie wyjął jednak tej działki z kieszeni, już w pierwszym kroku poddając się tej manipulacji.
Pojebało Cię. — to nie było, a nawet nie miało być pytanie. Stwierdzał fakt, jakby najoczywistszy na świecie. — Po co? Te wszystkie bajki o Twojej czystości i życiu bez nałogu to jedna wielka bzdura, co? — sarknął, asekuracyjnie oddalając się o te kilka kroków. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że miał przy sobie towar, przychodząc na tę terapię dla biedaków? Idealny pokaz zepsucia szanownego pana Remingtona.

Dick Remington
sumienny żółwik
mvximov
elijah
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nie pomogłoby przekonanie, że więcej ich łączy niż dzieli. Przecież tak naprawdę Richard Remington uprawiał pogardę zawodowo i jeśli raz ją poczuł do kogoś, zaczynała działać jak swoistego rodzaju perpetuum mobile. Pewnie, gdyby więcej pochylał się nad testami psychologicznymi podczas odwyku to odkryłby, że jest zdecydowanie kulawy, jeśli chodzi o umiejętności interpersonalne, bo ponoć tylko krowa nie zmienia swoich poglądów. Śmiało do tej listy można było dopisać Dicka, który zazwyczaj nienawidził przez całe życie i nie szukał punktów stycznych ze swoimi wrogami.
Może jednak coś było w zawodzie, który wykonywał i uważał, że jeśli raz ogień zacznie trawić jego dobytek, nie będzie szans na odzyskanie czegokolwiek, a może po prostu zmiana wymagała wysiłku, a ten wkładał cały w powstrzymanie się od prochów. Miał wrażenie, że Syzyf przy nim to jakaś niesamowita ciota, bo czym było dźwiganie ogromnego głazu pod górę z powstrzymaniem się od łatwo dostępnego, białego proszku.
Miał wręcz wrażenie, że tego lata niesamowicie obrodziło w dilerów i natykał się na nich na każdym rogu ulicy. Nie odstraszał ich nawet strażacki mundur, który jak dotąd był najlepszą ochroną przed tego typu zakusami. Teraz to się zmieniło- najwyraźniej przyciągał go jak magnes i Dick stawał się łatwym celem.
Historia woreczka w jego spodniach mogłaby być iście kreskówkowa- to nie on chciał przecież kupić kilka gramów, to one wpadły mu do kieszeni i rozgościły się w niej tak dobrze, że miał wrażenie, że rączką trzymają się przed okrutnym ich wyjęciem. Tak to widział w swojej głowie i pewnie powinien na dodatek przekonywać do tej wizji swojego sponsora, ale przecież Richard jak przystało na niezależnego pana komendanta, pozbył się tego jegomościa.
Uważał, że ze wszystkim sobie poradzi i jedyną wątłą nicią tego wszystkiego były te grupowe spotkania, które obrzydziła mu ulubiona laleczka jego tatusia.
Ten podły i mały kucharzyna, który zamiast zarosnąć pleśnią w Londynie, postanowił zjawić się tutaj i zatruwać mu powietrze swoją obecnością. Tak bardzo, że Dicka swędziały już pieści i miał ochotę przekonać się czy dalej nos puchnie mu równo, ale przecież dorósł już na tyle, by nie bić każdego napotkanego na ulicy przechodnia.
Przynajmniej nie w sposób publiczny, bo komendantowi takie zachowania nie uchodziły.
- Nie wiem, skąd mi się to bierze. Może stąd, że byłeś jego ulubieńcem?- i uśmiechnął się w sugestywny sposób, a potem musiał, po prostu musiał zrzucić na niego ciężar odpowiedzialności w postaci małego woreczka. Mógł to potraktować nawet jak fajkę pokoju między nimi, choć wiedział, że akurat te gramy są ciężkie jak cholera i nie sposób ich unieść samemu. Dlatego Dick był tak szczodry i rozrzucał je łaskawie zapominając chwilowo o ich waśni starej jak świat i oburzając się teatralnie, gdy zarzucił mu coś tak przyziemnego jak teatrzyk.
- W przeciwieństwie do ciebie nie biorę do buzi wszystkiego, co znajduje się w zasięgu mojej ręki. Do nosa też nie- wyjaśnił i spojrzał na niego uważnie. Kto tu był oszustem, skoro ten człowiek wziął i schował działkę nie troszcząc się o swoją czystość ani trochę?
Mógł już nawet stawiać zakłady, kiedy Jet ugnie się tak bardzo, że jego główną obsesją na nowo staną się narkotyki i jak bardzo ucierpi na tym jakaś jego wybranka czy wybranek. Dick Remington zaś wiedział, że w tym świecie pełnym układów, kiepskiej kuchni i wielkich pieniędzy jest o tyle wygrany, że Ainsley mimo wszystko od niego nie odejdzie.
Z tego też powodu był gotów obserwować ten wielki dramat z popcornem w ręku będąc jak zawsze częścią tego zblazowanego towarzystwa, które do igrzysk potrzebują słabszych jednostek. Sam kucharzyna spełniał się w tej roli doskonale, choć zmieniał jedynie odbiorców swojej tragedii.
Niegdyś był to jego ojciec, teraz Dick jak nieodrodny syn przyjmował pałeczkę i uśmiechał się coraz szerzej wprowadzając do tego równania czysty zamęt, a więc i to co uwielbiał robić najbardziej.
- Powodzenia, Vermont. Mam nadzieję, że tym razem zdechniesz- i nigdy nie był bardziej szczery wobec niego niż w tej chwili.
Uśmiechnął się jeszcze dobrodusznie i odszedł w stronę zaparkowanego na uboczu mercedesa.

zt
jethro vermont
ODPOWIEDZ