echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
002.
biedni ludzie w kościele
Wtłoczeni w kąty wilgotne kościoła,
Co dech ich studzi, w ław dębowych cieśni,
K'pozłocie chóru obróciwszy czoła,
Z dwudziestu gardeł zbożne ryczą pieśni
{outfit}
Jego relacja z Bogiem była skomplikowana. Kochał go, kiedy tego wymagała inspiracja - artystyczna, literacka albo, ogólnie rzecz biorąc, duchowa. Przyzywał wtedy jego imię (z pewnością nadaremno), ofiarowywał mu swoje żale i smutki, zwracał w apostrofach w lirykach i obrazach, a potem szukał odpowiedzi, która miała nigdy nie nadejść. Nienawidził go, kiedy roztrząsał swoje życie i to, co było w nim przytłaczające i wszechobecne: nieobecność. Matki, ojca, siebie samego - na obrazach, które wyszły spod pędzla Louise Krause-Werner - i Boga właśnie. W jego domu nigdy się o nim nie mówiło, nigdy nie kładło nacisku na modlitwę, a Biblię przeczytał z własnej ciekawości, podobnie zresztą jak Koran. Do tego pierwszego w myślach odnosił się częściej, wyrósłszy na kulturze, która została zbudowana wokół chrześcijaństwa. Jego matka miała luterański pogrzeb, choć z kościołem była związana równie mocno, co jej syn - od święta do święta, od jednej inspiracji do kolejnej. Po jej śmierci często bywał w zborze - w ciągu jednego miesiąca odwiedził to miejsce częściej niż przez poprzednie dziesięć lat życia. W kolejnych latach bywał też w innych świątyniach - kościołach, meczetach i wszystkim pomiędzy - porównując ze sobą różnych Bogów, szukając takiego, który by do niego przemówił. Nie udało się. Pomimo usilnych prób pozostawał ciągle tak samo zagubiony, jak wcześniej i tracił powoli nadzieję na to, że ten stan rzeczy ulegnie kiedyś zmianie.
A jednak wracał. Nie z powodu wiary, nie z powodu zaufania i już nie z potrzeby odnalezienia sensu - wracał, bo lubił słuchać o tym wszystkim, lubił patrzeć na reakcje ludzi na bogobojne kazania kapłanów, lubił przyglądać się obrazom wywieszanym w kościołach. Ten w Lorne Bay kilkukrotnie odwiedzał z wujostwem, które napominało go, że w stosownych momentach powinien klęczeć, a nie siadać, wypominało jego nieżyjącej matce, że powinna była go ochrzcić (wbijał w nich wtedy sfrustrowane spojrzenie; wiedzieli, że powinni zamilknąć) i zachęcali do przyjęcia sakramentu włączenia w szeregi wiernych. On im odmawiał - grzecznie i zdawkowo, ale pomimo tego, że prosił wielokrotnie o niepowracanie do tego tematu, oni wciąż próbowali go nakłonić. Dlatego przestał przychodzić z nimi i teraz, na tej rozgrywającej się w samym sercu tygodnia mszy, siedział zupełnie sam, między obcymi sobie ludźmi i słuchał - w milczeniu i jedynie pozornym poważaniu, bo tak naprawdę już w połowie nabożeństwa pożałował, że nie przyszedł poza godzinami mszy. Coś w tym miejscu dogłębnie go przybijało, ale jeszcze nie potrafił zidentyfikować, że było to poczucie winy.
W końcu jednak nastała upragniona godzina - ksiądz opuścił podest, ludzie, przeżegnawszy się wcześniej, tak jak należało, zaczęli podnosić się i kierować do wyjścia. On sam wstał, żeby przepuścić kilka starszych pań, którym przyszło dzielić z nim ławkę (serce rośnie, jak się widzi takich młodych ludzi w kościele - powiedziała jedna do drugiej, ale uśmiech i spojrzenie posłała równocześnie nikomu innemu, jak Klausowi właśnie; odwzajemnił jej się tym samym). Po krótkiej chwili w gmachu kościoła zapadła cisza, a Werner zauważył, że poza nim w ławce została tylko jedna osoba - mężczyzna, kilka szeregów bliżej ołtarza niż on sam. Zastanowił się na chwilę, jakby próbując ocenić ryzyko tej interakcji, ale - jak to zwykle zwykł robić w podobnych sytuacjach - uległ impulsowi i w końcu wstał, żeby ruszyć w jego stronę i przysiąść się, z początku bez słowa.
Przez chwilę wpatrywali się razem w ołtarz; Klaus doceniał jego bogate zdobienia. W końcu jednak nie wytrzymał i musiał się odezwać.
- Nie jestem pewien czy zrozumiałem dobrze przekaz dzisiejszego kazania. Chciałbyś podzielić się, jak ty się na nie zapatrujesz? - zagadnął, szukając wzrokiem jego oczu. Nie siedział (jeszcze) bardzo blisko, ale ich kolana dzieliło od siebie ledwie kilkanaście centymetrów. Uśmiechnął się do niego delikatnie, jakby liczył na to, że w ten sposób zachęci go do rozmowy. Wyglądał na człowieka, który w kościele spędzał dużo czasu, choć Klaus nie był w stanie jeszcze uzasadnić tego spostrzeżenia. Na razie czekał cierpliwie, aż nieznajomy zdecyduje się podjąć temat. To nie była tylko płytka wymówka - naprawdę był ciekawy, jak słowa księdza rozumiał ktoś, kto faktycznie wierzył. Czy w przypadku tego mężczyzny naprawdę miały one uzdrawiającą moc, jak zarzekali się co niektórzy?


adam monroe
weteran / właściciel sklepu — petbarn cairns
42 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
You go down just like Holy Mary
Mary on a, Mary on a cross
Not just another Bloody Mary
Mary on a, Mary on a cross
{ Cet océan de p a s s i o n
Qui déferle dans mes veines
Qui cause ma d é r a i s o n
Ma déroute, ma déveine }

Bogobojność i wiara katolicka były przeznaczone Adamowi od urodzenia, tak przynajmniej myślał paręnaście lat temu. Jak uniżony sługa potężnego władcy wszechświata poddawał się naukom płynącym prosto z Biblii, dostosowując decyzje życiowe pod przykazania recytowane na ambonie. Pragnął stanąć przed jasnymi bramami niebios czysty, chciany, kochany przez Boga i akceptowany pomimo grzechu pierworodnego. Nie rozstawał się z księgą pełną fantazyjnych opowieści, wierzył kazaniom kościelnym bez mrugnięcia okiem, a najmniejsze przewinienie karane było odmawianiem dodatkowych różańców. U spowiedzi obnażał się przed obrzydliwym klechą z człowieczych słabości, jako dziecko ogromnie zawstydzony oraz zaniepokojony wiedzą, którą ów sługa boży posiadał na jego temat. Ostatnie pięć lat soczystej, zmaksymalizowanej wiary [ a były to jego lata dwudzieste, najlepsze na eksperymentowanie ] poświęcił cowieczornym modlitwom na klęczkach. Karom cielesnym. Biczowaniu się oraz zasklepianiu krwistych ran, bo wybór kariery wojskowej okazał się wiązać z łamaniem piątego przykazania. Czuł się brudny, albowiem grzechy ciężkie były prawie niemożliwe do wybronienia podczas sądu ostatecznego. Oczami wyobraźni widział piekło. Żar bijący z płomieni witających jego duszę - zbrukaną krwią, zepsutą niczym jabłko zerwane z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Siedział pośród najgorszych kanalii, morderców, osób wyśmiewających jakąkolwiek moralność. Ich plwociny spływały do kotła otoczonego językami ognia, palącymi skórę każdego, kto zasłużył. A Monroe wiedział, że jego imię znajdowało się pośrodku listy wybrańców samego Lucyfera.

Dopiero później zauważył, że imię nadawane przy narodzinach zobowiązywało do obrania prawdziwej drogi, zgotowanej przez przewrotny los. Adam - boskie, aczkolwiek napiętnowane. Dla jednych znak czystości i rozsądku, dla drugich zdrady. Dla niego symbol przebudzenia, wyrwania się z oków manipulacji oraz strachu, który latami towarzyszył mu podczas najdrobniejszych aktywności. Niewyjaśniony lęk wisiał nad głową żołnierza jak miecz Damoklesa, zwiastujący wieczne potępienie w czeluściach asmodejskich kręgów cierpienia. Gdy widział śmierć, jego wiara malała. Nosząc na plecach rannych towarzyszy myślał o domu, o rodzinie, nawet o matce tak krzywdzącej jego oraz rodzeństwo, bowiem nie wyobrażał sobie odejść przedwcześnie. Nie rozumiał boskich decyzji, nie docierała do niego o b o j ę t n o ś ć Boga wobec ludzkich krzywd i kolejnych, nierozstrzygniętych przez długie lata wojen.

Zwątpił. Poddał się, przestając traktować wiarę katolicką jako wyznacznik egzystencji. Dlaczego wciąż uczęszczał do kościoła? Z przyzwyczajenia, potrzeby odgonienia myśli katastroficznych i samotności, bo rozmowa z prawdopodobnie nieistniejącym Bogiem zabierała czas. Msze święte były przyjemnością w momentach, gdy jego myśli lgnęły ku niewygodnym wspomnieniom. Wsłuchiwanie się w monotonne czytania, psalmy oraz bezsensowne kazania dawało pewien rodzaj ukojenia, przynajmniej na te parę minut. Po mszy zawsze zostawał dłużej, napawając się słodką ciszą rozsianą pomiędzy drewnianymi ławami. Swąd kadzidła dotykał jego delikatnych nozdrzy, przypominając o nieprzerwanym, fizycznym istnieniu. Chłód twardego oparcia utrzymywał mężczyznę na powierzchni, powstrzymując przed utonięciem w krwawych wspomnieniach.

Początkowo nie zauważył osoby, która odważyła się podejść. Zazwyczaj odstraszał ciekawskich samym wyglądem, nieprzyjemnym spojrzeniem i wiecznym grymasem. Jednak znajdowali się śmiałkowie [ bądź głupcy ] gotowi na drażliwą dla ucha konfrontację.

— Kazania nie mają złej interpretacji — odpowiedział krótko, lśniące tęczówki wbijając zawieszony ponad ołtarzem krzyż. Motyw brzemienia niesionego przez niewinnych był dla Adama absurdem. Wiele dusz nie zasługiwało na ciężar, który Bóg kazał im nieść, jak chociażby jego młodsze rodzeństwo. Dzieci pozbawione miłości, bezpieczeństwa i domowego ciepła, wychowywane w krzykach oraz walających się butelkach alkoholu. Czy to była sprawiedliwość? To było miłosierdzie?

— A ja nie jestem księdzem, aby tłumaczyć ministrantom sens Pisma Świętego — dodał oschle, wzrok kierując na rozmówcę siedzącego zdecydowanie zbyt blisko. Monroe był ostatnią osobą, która rozprawiałaby na temat pustych obietnic księży. Choć znał przytaczane przypowieści na pamięć, nie widział w nich większego sensu. Dawały złudną nadzieję potrzebującym, naiwnym wiernym. Tym, którzy nie poznali prawdziwego zobojętnienia Boga i wierzyli, że trafią do Nieba. Jedne co dziwiło weterana, to wiek chłopaka. Młody, zadbany dzieciak nie powinien marnować lat pełnych wigoru na msze. Z drugiej strony, delikatna uroda przypominała posągi aniołów rozstawiane na ciężkich filarach kościelnych, stąd przebłysk idei, jakoby dopadły go zwidy oraz majaki.


{ Tu vas me détruire }


klaus amadeus werner
ambitny krab
Lumberjack
brak multikont
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Z czasem cel jego wizyt uległ zmianie. Coraz mniej poszukiwał prawdy, zbliżając się już niebezpiecznie do wniosku, że tutaj jej nie odnajdzie - nie przy Bogu, tym albo innym, nie w świątyni pośród krzyży i ikon, nie w chłodzie drewnianej ławki, otoczony ludźmi, powtarzającymi uparcie wyuczone formułki. Z czasem - to znaczy po latach, kiedy zaczynał już wierzyć w rzucony na siebie czar wiecznego trwania w żałobie po matce, która nigdy go nie malowała i która zmarła otoczona swoimi niedokończonymi dziełami; kiedy był już na tyle świadomy, żeby wiedzieć, że ta będzie ciążyć mu i wisieć nad nim jak klątwa, rzucona na wzór tej papieskiej, choć niosąca za sobą zgoła odmienne skutki; kiedy odkrył już, że jego przeznaczeniem nie było wcale istnienie dla sztuki, ale istnienie dla ludzkich kaprysów i zachcianek; kiedy zorientował się, że cudze palce wytyczające ścieżki po jego ciele, zostawiały na skórze ślad, którego nie dało się zmyć nawet święconą wodą. Podczas nabywania całego tego zbioru przekonań, zaczął przychodzić do świątyń i szukać ludzi podobnych sobie - stworzonych do czegoś innego niż by chcieli, zatraconych w emocjach, które dawno już powinny odejść, próbujących zaufać czemuś, w co w głębi duszy nie wierzyli, nawet jeśli bardzo chcieli.
Zazwyczaj obserwował ich tylko, próbując rozgryźć, kim są na podstawie tego, jak spoglądali w kierunku ołtarza, z jaką dokładnością składali ręce do modlitwy, jak głośno powtarzali wyznanie wiary i ile skupienia malowało się na ich twarzach, kiedy wysłuchiwali kazania. Z tej powierzchowności, z tej zbieraniny drobnych elementów, starał się wysnuć w swojej głowie pełne historie na temat ich życia - fizycznego i duchowego; przeanalizować każdą cząstkę informacji, jaką otrzymał i spróbować połączyć ją z inną, zatracić się na moment w przebiegu nieswojego życia i emocjach, które nie należały do niego. Kiedyś lubił twierdzić, że to dawało mu ukojenie, ale to nie była prawda. Był przez to jeszcze bardziej niespokojny. Czuł w powietrzu ciężar ludzkiego cierpienia, skumulowany pod zdobnym sklepieniem kościoła. Czuł wszystkie te troski, zanoszone Bogu w ofierze, aby był łaskaw pochylić się nad nimi i coś na nie zaradzić. Czuł zwątpienie i nadzieje, wymieszane ze sobą w niejednolitą masę. Czuł jak z dymem ulatniającym się z kadzidła, ulatują też resztki nadziei na to, że ta jedna wizyta, to jedno klęknięcie, to jedno złożenie rąk do modlitwy, mogło cokolwiek zmienić.
Teraz też czuł to przytłoczenie - zastygało mu w mięśniach i ograniczało mobilność stawów, utrudniało płynność ruchów, zazwyczaj wymierzanych tak subtelnie i nonszalancko jednocześnie, sprawiło, że kiedy siadał, zrobił to odrobinę zbyt głośno, uderzając stopą o klęcznik. Nie wiedział czy gdyby na miejscu pozostał ktoś oprócz nich, zdecydowałby się dołączyć do nieznajomego. Być może wybrałby tę drugą osobę - kierując się jej powierzchownością albo stopniem strapienia, zależnie od tego, który z tych walorów okazałby się dla niego w tamtej chwili istotniejszy. Teraz nie miał wyboru, ale i tak uważał, że trafił dobrze - nieznajomy wydawał się łączyć w sobie te dwie rzeczy. Klaus nie mógł się doczekać, aż się do niego odezwie i będzie mógł się przekonać, jaki ton miał jego głos.
Doczekawszy się wreszcie odpowiedzi, uśmiechnął się pod nosem płytko, ale szczerze. Wsparł łokieć o podpórkę na biblię, ułożył podbródek na otwartej dłoni i wpatrywał się przez chwilę w tego, do którego zdecydował się przysiąść. To była całkiem mądra odpowiedź, choć nie był przekonany czy zawierała w sobie prawdę. Sam uważał także, że interpretacja powinna być nieograniczona, ale wydawało mu się, że w kościelnych strukturach ten pogląd nie był zbyt szeroko rozpowszechniony. Podobało mu się, że mężczyzna udowadniał mu właśnie, że był lśniącym indywiduum pośród tych, których Werner odbierał zbyt często jako zbitą masę. Dopiero kiedy lustrował każdego z osobna, był w stanie spojrzeć na nich - pojedynczo - jak na ludzi z krwi i kości.
Surowe spojrzenie, które zwróciło się w końcu w jego stronę, ani trochę go nie onieśmieliło. Uśmiechał się nadal - delikatnie i lekko - korzystając z tego, że teraz mógł dokładniej przestudiować rysy jego twarzy. Choć mężczyzna bardzo starał się wyglądać zimno, Klaus dostrzegał w nim iskierki ciepła, gorejące i stłoczone, która bardzo chciały wydostać się na wolność. Zawsze widział w ludziach najpierw to, co miłe i dobre - potem dopiero zastanawiając się nad tym czy w istocie nie czyniło go to naiwnym i ślepym na zło.
- To dobrze, bo ja nie jestem ministrantem - odparł tylko, rozszerzając odrobinę uśmiech i wtulając policzek mocniej w dłoń. Nieznacznie przysunął się bliżej niego, wciąż go obserwując. - Zaklinam was, córki jerozolimskie: jeśli umiłowanego mego znajdziecie, cóż mu oznajmicie? Że chora jestem z miłości - wyrecytował powoli, wyprostowując się, żeby zaraz założyć nogę na nogę i ułożyć dłonie na kolanie. - Lubię ten fragment. W zasadzie, to całą Pieśń nad pieśniami. Czemu w kościele wspominają ją tak rzadko? Jest piękna - stwierdził łagodnie, przechylając lekko głowę, którą odwrócił na moment w stronę ołtarza. Nie miał w życiu zbyt wielu okazji, żeby porozmawiać z kimkolwiek o Piśmie Świętym - nie wiedział czy to dla niego dobrze, czy źle. Potrafił docenić niektóre jego wersety; uważał, że spokojnie mogłyby obronić się w pojedynkę, jeśliby wyciąć je z tej religijnej całości, która je oprawiała.

adam monroe
weteran / właściciel sklepu — petbarn cairns
42 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
You go down just like Holy Mary
Mary on a, Mary on a cross
Not just another Bloody Mary
Mary on a, Mary on a cross

Miłość była dla Adama ciężkim tematem, czego nie ukrywał od lat. Nie rozumiał konceptu poświęcenia, choć bez mrugnięcia okiem przyjąłby fizyczny ból doskwierający najbliższym. Nie wiedział, czy potrafił kochać, a biblijne zapiski - choćby przytoczona przez chłopca pieśń - wydawały się pustymi, ckliwymi przerwami pomiędzy kolejną dawką cierpienia za grzechy. Swoistą zasłoną dymną, zanim Bóg ponownie przypomni o groźbie biczowania językami ognia w trzecim kręgu piekła dla osób, które odważyły się masturbować pod kołdrą. Rodzice uczyli go pokory i uwielbienia dla Wszechmogącego, nawet jeśli czułby odrazę do nich samych. Liczył się wyłącznie Chrystus, jego nauki oraz przestrzeganie surowych zasad. Jako dziesięciolatek lepiej recytował różaniec od tabliczki mnożenia, a cowieczorne klęczenie na grochu wyrobiło pewien rodzaj odporności na ból. Cholernie głupie, nieodpowiedzialne wychowanie katolickie doprowadziło Adama w miejsce, z którego nie potrafił wygrzebać się po dziś dzień. Dlatego, mimo wątpliwości, uczęszczał do spowiedzi jak wierny Hiob. Ogołocony z prywatności. Słaby i przerażony.

— W kościelnych kazaniach chodzi o wzbudzanie lęku przed śmiercią, nie lepsze samopoczucie. A tym bardziej czystą miłość — stwierdził po krótkiej ciszy, raz jeszcze wbijając wzrok w lśniący ołtarz. Promienie padające przez kolorowe witraże idealnie zdobiły zamknięte tabernakulum, dodając nuty tajemniczości przedmiotom znajdującym się wewnątrz. Nawet jeśli ostatnimi czasy rosła w nim niechęć do religii, nie mógł odmówić piękna architekturze.

Oto błogosławiony człowiek, którego Bóg karze. Nie gardź więc karceniem Wszechmocnego — zarecytował fragment Księgi Hioba, jego znienawidzonej części biblijnej, odnoszącej się do głupca szalenie ufającego bogu. Spełnianie zachcianek bytu nieskończonego to według Adama czysta oznaka strachu przed trafieniem w miejsce opisywane jako przestrzeń wiecznych kar dla grzeszników. Jednak zagłębiając się w temat, Monroe zaczynał zadawać coraz więcej pytań, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi ze względu na okrojone przez pismo święte logiczne argumenty. Wszystkie niepewności odnosiły się do jego sytuacji: wiernego katolika, który dla dobra kraju łamał przykazania, jednocześnie będąc nazywanym bohaterem i odznaczonym za zasługi. Czy to nie czyniło go fałszywym? Nie powodowało, że szanujący go ludzie narażeni byli na wieczne potępienie? Mężczyzna nie potrafił pojąć wielu absurdów biblijnych, jak chociażby przymuszenia każdego ochrzczonego do noszenia chrystusowego brzemienia. Dlaczego niechęć do niesienia własnego krzyża uznawano za zdradę? Za brak godności?

— Wiele listów zapisanych w biblii odnosi się do bezgranicznej wiary i ślepego podążania za bogiem. Do trzymania się zasad i granic wyznaczonych przez boga, nawet jeśli dotyka nas niewyobrażalne cierpienie. Ty też powinieneś nauczyć się szanowania granic, chłopcze — kończąc zdanie, obejrzał rozmówcę z dołu do góry, chwilę później przewracając teatralnie oczami. Nie podobała mu się nagła bliskość, łamiąca bezpieczeństwo oraz komfort przesiadywania w kościelnej ławie. Rozumiał sytuacje ścisku podczas mszy, ale wymieniając się zdaniem na temat kazań wolał utrzymywać dystans odpowiedni dla statusu nieznajomych. Nawet rodzeństwo trzymał przynajmniej metr od siebie, zdegustowany potencjalnym zetknięciem ubrań.

— Jeśli spróbujesz usiąść jeszcze bliżej, złamię ci nos — ostrzegł, uważając kościół za ostatnie miejsce do spoufalania się z nieznajomymi. Ściany miały uszy, ołtarz przenikliwe oczy, a pozornie bezpieczna cisza była zdradziecką pułapką wabiącą księży na sam środek ambony, jeśli usłyszeliby przynajmniej jeden głośniejszy dźwięk zwiastujący zburzenie spokoju w świątyni Pana. Z drugiej strony wiedział, że czasami przesadzał. Kompletnie nie znał się na relacjach międzyludzkich i niewinna chęć rozmowy była dla niego alarmująca, niekiedy wzbudzając silne poczucie zagubienia. Jego dotychczasowe interakcje ograniczały się do kłótni rodzinnych, odzwyczajając od normalności reszty świata, a czyjakolwiek przychylność względem jego persony praktycznie nie istniała.



klaus amadeus werner
ambitny krab
Lumberjack
brak multikont
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Jego rodzice nie uczyli go żadnej z tych rzeczy - a przynajmniej nie w tym rozumieniu. Pokory? Być może; kiedy trzeba było wysłuchać uwag do źle zaintonowanej pieśni, odebrać skarcenie za brak popraw w nauce języka czy milczeć przy stole, kiedy dorośli rozmawiali o biznesie. Uwielbienie dla jakiegokolwiek bytu? To zdecydowanie nie - tego nauczył się sam, przebierając w boga kolejne męskie figury, które pojawiały się na drodze jego życia i czyniąc to bez zawahania ani wstydu, żeby potem odżałowywać w łóżku kolejną romantyczną katastrofę.
Lubił czytać o miłości. Lubił ją oglądać. Lubił o niej pisać i ją malować. Lubił dedykować jej każdy swój oddech, zatracać się w jej smaku i wplatać palce w jej gęstą materię. Lubił wyobrażać sobie, że jest nią obdarzany - bo tego, że sam ją czuł, nie musiał sobie nigdy wyobrażać. Klaus cały złożony był z miłości. Jego serce było od niej ciężkie i nabrzmiałe; wylewała się poza jego granice, rozchodziła wzdłuż ciała, a potem wypadała ustami, łączącymi się w pocałunkach z nieznajomymi wargami. Klaus śnił wielokrotnie o byciu kochanym - tak czysto i bezwarunkowo, tak wiecznie i pełnie, że niczego więcej już nie musiał potrzebować. Ale to były tylko sny. Mógł wstawiać swoją anemiczną sylwetkę w ramy wszystkich figur literackich, mógł czynić się bohaterem ponadczasowych romansów, mógł wierzyć naprawdę szczerze w to, że znajdzie kiedyś kogoś, komu będzie mógł całą tę miłość, która gnieździła się w jego sercu i duszy w kogoś wtłoczyć. Mógł - ale coraz mniej już w to wierzył. Z kolejnymi latami, jego nadzieja, co do własnej osoby, przelatywała mu powoli przez palce. W coraz większe powątpiewanie brał wielkie słowa poetów o uczuciu, które nie miało końca. Coraz mocniej pragnął już nawet nie opętania cudzym zakochaniem, ale zwyczajniej jasności - czy coś podobnego miało prawo kiedyś przydarzyć się jemu? Czy stworzony był jedynie do kochania, a nie bycia kochanym?
- Nie uważam tak - odparł ostrożnie i spokojnie na jego uwagę. - Gdyby w kościele nie chodziło o miłość, czemu ludzie tak by do niego lgnęli? Codzienność dostarcza wystarczającej dozy lęku. Po co ktoś chciałby brać go sobie jeszcze więcej? - Nie rozumiał. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że większość tych ludzi przychodziła do świątyni nie po to, aby pozbyć się obaw, ale po to, żeby utwierdzić się w tym, że nie są w nich osamotnieni; żeby znaleźć jak najbardziej realne potwierdzenie na to, że ich styl życia, wyznawane wartości i poglądy, były nie tylko jak najbardziej poprawne, ale wręcz niezbędne. - Czy głównym przykazaniem Boga nie jest, aby się miłować? - dodał po chwili, bo przecież z tym najchętniej utożsamiał cały katolicki obrządek. Nie chciał być kolejną z osób, która spoglądała na niego z pogardą; chciał znaleźć tam jakiś ułamek choćby, który mógłby odnieść do samego siebie.
Uśmiechnął się do niego, kiedy ten zarecytował werset niewątpliwie pochodzący z Biblii, choć Klaus nie znał się na tyle, żeby wiedzieć, z którego jej rozdziału, a cytat ten z pewnością nie należał do radosnych. W napotkanym mężczyźnie doceniał dużo bólu; miał wrażenie, że podobnymi fragmentami Pisma mógł tłumaczyć sobie rzeczy, na które natknął się na drodze przez życie. Nie znał go, oczywiście, mógł się tylko domyślać - ale to przecież właśnie kochał robić najbardziej. Wyobrażał sobie, że ten nieznajomy musiał mierzyć się z ogromem cierpienia, którego zasadności szukał w słowach zamkniętych w Biblii, ale jednocześnie miał wrażenie, że człowiek ten był swojego rodzaju rozdarty. To było intrygujące. To było atrakcyjne. Klausa ciągnęło do wszelkiego rodzaju duchowych rozdroży. Widział, że rozmówca słowami swojej świętej księgi starał się przekazać mu jakąś wyznawaną przez siebie prawdę o życiu. To mu się podobało. Sam do podobnych celów często wykorzystywał literaturę.
Słysząc jego kolejne słowa, uśmiechnął się znowu - trochę inaczej niż wcześniej, nieco bardziej łobuzersko.
- Szanuję granice. Te boskie - zaznaczył, znowu przechylając lekko głowę, a potem faktycznie przysunął się jeszcze bliżej - tak, że ich biodra i uda stykały się ze sobą już całą swoją zewnętrzną powierzchnią. Nie po raz pierwszy już słyszał groźby; nie po raz pierwszy sprowadzał je do absurdu. Pozwolił palcom ręki bliższej mężczyźnie spłynąć gładko na jego udo. - Nie zrobisz mi krzywdy. Nie przed obliczem swojego Boga - dodał ciszej, ale z przekonaniem, przesuwając zaraz dłoń na wewnętrzną stronę jego uda. - Wiesz, nie wiem zbyt dużo o cierpieniu - skłamał gładko, głosem nienoszącym śladów zawahania - ale znam się trochę na miłości. Mógłbym ci pokazać co nieco - zaoferował, szukając spojrzeniem jego wzroku. Ktoś mógłby powiedzieć, że to niesmaczne - myśleć o takich rzeczach w kościele. Skoro jednak Werner ufał, że w wierze w Boga głównie o miłość chodziło, bez zbędnego rozróżnienia na duchową i fizyczną, nie czuł się w żaden sposób skrępowany. Wręcz przeciwnie - był w swoim żywiole.

adam monroe
weteran / właściciel sklepu — petbarn cairns
42 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
You go down just like Holy Mary
Mary on a, Mary on a cross
Not just another Bloody Mary
Mary on a, Mary on a cross

Trafił mu się przypadek ciężki, można by rzec tragiczny. Rozmowa z idealistami widzącymi wszechobecną miłość i wsparcie zazwyczaj spoczywała na niczym, bowiem osoby noszące różowe okulary nie potrafiły dostrzec schematów lęków oraz cierpień, którymi posługiwały się różne organizacje - od tych kościelnych, po dzisiejszych przedsiębiorców próbujących sprzedawać swoje produkty przy pomocy emocji. Adam był zmęczony światem obłudy, dlatego tak ciężko przyswajał słowa wychodzące z ust młodego chłopaka siedzącego zaraz obok niego. Przykazania boskie miały na celu wyznaczać ograniczenia i zasady, których żaden szanujący się człowiek nie przeniesie na rzeczywistość, przynajmniej nie wszystkich. Wierni zapominali o Starym Testamencie, który przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie na kazaniach podczas mszy. Już nie pamiętano o kataklizmach zsyłanych przez Boga, nie przypominano o poświęceniu Abrahama - głupim i niewychowawczym - będącym najbardziej abstrakcyjnym, chorym wyznaniem wiary jakie Adam kiedykolwiek przeczytał. Nagromadzona pomiędzy biblijnymi stronnicami groźba śmierci i potępienia paraliżowała, gdy uświadamiany katolik - jakim był Monroe - zaczynał dostrzegać niewygodne niuanse i kwestionować sens. Godził się ze zwiastunem nałożenia na nadgarstki piekielnych kajdan ze względu na grzechy, których dopuścił się podczas służby. Rozumiał, że w świecie chrześcijańskiej dobroci nieważna była posada, a czyn [i każdy wojskowy trafiał do kotła].

— Boska miłość jest jedynie zasłoną dla głupców — powiedział ciszej, powoli dotykając palcami pozłacanego krzyża zwisającego z napiętej, bladej szyi. Chodził do kościoła z przyzwyczajenia, czasem ze znudzenia ślęczeniem wśród pustych, cichych czterech ścian. Tułał się pomiędzy domem bożym, własnym mieszkaniem a prowadzonym sklepem, nie potrafiąc znaleźć dla siebie miejsca. Nie miał wielu znajomych, a rodzina dawno odwróciła się od niego, przyszywając łatkę katolika oddanego rodzicielskim postanowieniom. Każda rozmowa z rodzeństwem kończyła się kłótnią ze względu na różnice światopoglądowe, bowiem Adam gubił się we własnym zdaniu, ledwo przełykając wypowiadane z dozą jadu słowa. Nie wynosił na światło dzienne tego, czego najbardziej pragnął. Ograniczał się do myślenia typowego, katolickiego barana, bo tak było prościej. Bezpieczniej.

— Kiedyś byłem jednym z takich głupców — dodał, a jego wzrok dotychczasowo wbijający się w ołtarz bardzo szybko przeniósł się na udo, które zostało nietaktownie zaatakowane przez nieznajomego. Mięśnie Monroe spięły się, wyczuwając niebezpieczeństwo. Nie lubił dotyku, szczególnie męskiego. Nie był do niego przyzwyczajony, trzymając się zasad jasno mówiących o zainteresowaniu wyłącznie kobietami. Nie akceptował zboczeń, a kuszenie w kościelnej ławie zaczynało przypominać scenę godną edeńskiej makabry. Adam złapał nadgarstek grzesznego węża, siłą odsuwając miękkie opuszki palców od wewnętrznej strony drżącego pod materiałem spodni uda.

— Nie wiem kim jesteś i czego chcesz, ale bezeceństwa nie są mile widziane w kościele — powiedział nawet szybciej, niż planował. Zaczynał panikować, co można było zauważyć po przyspieszającym i coraz bardziej chaotycznym oddechu. Pierwsza kropla potu spłynęła po skroni mężczyzny, a jego dłonie stały się zimne jak lód - ze stresu. Odepchnął rękę chłopaka i wstał nagle, rozglądając się po sporych rozmiarów sali. Poza nimi, nie było nikogo. Żadnej żywej duszy, co do martwych nie miał pewności. Najmniejszego śladu księdza czy ministranta, co nieco uspokajało hulające nerwy weterana.

— Nie jestem pedałem. Zostaw mnie — rzucił bez namysłu i najszybciej jak potrafił wyszedł z ławki od bezpieczniejszej strony. Nigdy wcześniej nie przytrafiła mu się podobna sytuacja. Może majaczył? Znowu dopadały go omamy wzrokowe? Zwykle dotyczyły wspomnień z Iraku, portretując czyszczenie niewielkich sklepów okupowanych przez wroga, a nie jakiegoś napalonego młodzika proponującego zwyrodniałe podejście do miłości międzyludzkiej.

Zagubiony i przerażony oparł się plecami o najbliższy filar, skrywając poczerwieniałą twarz w dłoniach. Jego ciało przechodziły nieprzyjemne dreszcze, a paraliżujący lęk nie pozwalał na natychmiastową ewakuację. Musiał wziąć się w garść. Wiedział, że odstawiana scena odsłaniała drzemiące wewnątrz słabości, co łatwo wykorzystywał sam szatan, zsyłając na ziemię posłańca w roli bladolicego demona o słodkim, niewinnym głosie.


klaus amadeus werner
ambitny krab
Lumberjack
brak multikont
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus od zawsze wierzył w ideały - tak okazałe i piękne, że czuł się przy nich mały i bezbronny, ale na bakier wszystkiego, pociągała go taka pozycja względem nich. Czuł, że mógł im zawierzyć swoją duszę, pozwalając na to, aby prowadziły go przez życie - plugawe, brudne, zgniłe pod cieszącym nos zapachem drogich perfum i materiałem starannie dobranych ubrań. Czasem miał wrażenie, że przetrwał wyłącznie dzięki temu bezkresnemu oddaniu, które wyrażał w stosunku do nich - że ratowały go z ciemnej otchłani własnego marazmu i poczucia beznadziei, w których pogrążał się regularnie, czasem wbrew własnej woli, a czasem wręcz wymuszając na sobie ten stan, z głupiej potrzeby czucia cokolwiek, co oddalało go od własnej fizyczności i zbliżało do mistycyzmu.
Kiedy był dzieckiem i wpadał kolejno w sidła, zastawione na niego przez spaczonych dorosłych, niejednokrotnie potrafił myśleć tylko o tym, że któregoś dnia ktoś naprawdę go pokocha i to będzie wielka, i dostojna miłość - jak z książek, jak z opowieści, jak ta, która łączyła niegdyś jego rodziców. Wyobrażał sobie, że leżał z matką na łące, w miejscu, gdzie sięgały jeszcze cienie drzew, mające uchronić go od uczulenia, że posiadał wciąż swoją niewinność i potrafił śmiać się szczerze, głośno, nie myśląc wcale o tym, jak wtedy wyglądał oraz co to mogło o nim świadczyć. Wyobrażał sobie, że to, co się działo było tylko chwilowe, nie domyślając się nawet, że pozostawi na jego skórze niewidoczne dla innych ślady, których nie będzie dało zmyć się gąbką, choćby szorował ciało aż do krwi; których nie uda mu się nigdy wydrapać, wyciąć ani przykryć odciskami innych palców. Wyobrażał sobie, że to było coś, co było niezbędne, aby bardziej przybliżyć go do ideałów; że potrzebował odrobiny cierpienia, które było jednocześnie ukojeniem w tej przykrej żałobie po rodzicielce - pełne poczucia porzucenia i niezrozumienia. Wtedy na chwilę mógł być dla kogoś ważny. Potem brzydził się sobą długimi latami, ale to nie miało żadnego znaczenia. Klaus w okresie wczesnej adolescencji i Klaus teraźniejszy nosili w sobie przejmującą potrzebę romantyzowania doświadczanego bólu. To było jedynym, co dawało nadzieję.
- W ten sposób można byłoby powiedzieć o każdej miłości - zauważył, śledząc grę świateł na pozłacanych elementarz ołtarza. - Ale to byłoby trochę przykre, nie uważasz? - zapytał, uśmiechając się smutno pod nosem, jak zawsze, kiedy ktoś poddawał w wątpliwość jego ideały. Zastanawiał się, ilu wśród wiernych było ludzi takich jak jego rozmówca - niepewnych, bo nie określiłby jego postawy w inny sposób, jak jedynie niepewnością. Czy człowiek niepewny postępował właśnie w taki sposób? Po mszy przesiadywał w milczeniu w kościelnej ławce, oczekując... czego właściwie? Umocnienia w wierze? Całkowitego jej obalenia? To zwątpienie fascynowało go nawet bardziej niż zagorzałość w religii. Tę drugą postawę łatwo można było podsumować prostym stwierdzeniem o opium dla ludu. Wątpliwości? Jeśli Klaus wiedział cokolwiek o chrześcijaństwie, to tyle tylko, że te nigdy nie były mile widziane.
Kiedy mężczyzna odsunął od siebie jego dłoń, nie sprzeciwiał się temu. Nie miał zamiaru w tym momencie próbować znowu go dotykać, choć ta reakcja bynajmniej go nie spłoszyła. Spojrzał na niego jedynie z czymś na kształt troski, kiedy ten wspomniał o bezeceństwach. Ktoś inny na jego miejscu pewnie w tym momencie pogrążyłby się już w zażenowaniu własną osobą, ale nie on. Wiedział, że tacy jak nieznajomi czasem potrzebowali odrobiny zachęty i cierpliwości. Nie miał zamiaru niczego na nim wymuszać, nie był przecież takim typem. Chciał jedynie pokazać mu, że nie było w tym wszystkim niczego złego - dostrzegł w końcu jego spięcie, dostrzegł poddenerwowanie, dostrzegł pełną wstrzemięźliwości lub tłumionej ochoty reakcję jego organizmu. Miał zamiar przeczekać to wszystko, z cieniem uśmiechu na twarzy.
- Możesz myśleć, że jestem aniołem. Anioły nie czynią żadnych bezeceństw - oznajmił spokojnie i łagodnie, ale końcówka jego wypowiedzi została zagłuszona przez agresywne słowa, wyrzucone przez mężczyznę. Trąciły desperacją i jakąś formą samozakłamania. Nie przestraszył się; w dalszym ciągu zachowywał się naturalnie i opanowanie. Pozwolił mężczyźnie wysunąć się z ławki i przez chwilę nawet nie wodził za nim wzrokiem. Zdecydował, że da mu krótką chwilę wytchnienia. Jeszcze przez moment wpatrywał się w dostojny ołtarz, który czuwał nad tą wątpliwą moralnie sytuacją i po chwili zastanowienia przeżegnał się, chcąc sprawdzić czy to sprawi, że poczuje się inaczej. Nie poczuł. Był zawiedziony.
W końcu on też powstał z ławki i - zauważywszy wcześniej, że nie dotarł do jego uszu dźwięk otwierających się oraz zatrzaskujących kościelnych odrzwi - leniwym, ale wciąż sprężystym krokiem zaczął kierować się w stronę wyjścia, choć absolutnie nie w głowie było mu teraz opuszczanie Domu Bożego. Rozglądał się za mężczyzną, który opuścił go w takim popłochu. Poszukiwania nie trwały długo - odnalazł go wspartego o kościelny filar, nieco bladego i jakby wycofanego. Wyminął go ostrożnie, żeby po chwili znaleźć się tuż przed nim, w odległości zdecydowanie zbyt bliskiej, aby uznać ją za stosowną.
- Oczywiście, że nie jesteś pedałem - zgodził się, aby go uspokoić, a dla podkreślenia rzetelności swoich słów, pokiwał przy tym głową. Zaraz jednak odgarnął kosmyk włosów z twarzy, westchnął cicho, z czymś na kształt rozmarzenia i wyciągnął w jego stronę swoją dłoń, aby pozwolić jej wesprzeć się na jego ramieniu. Przesunął ją najpierw wzdłuż jego obojczyka, a potem na bok szyi, po której przesunął kciukiem w zaczepnym geście. Drugą dłoń układał już tuż nad jego łokciem, sunąc nią delikatnie w górę i w dół. - Ale wszyscy potrzebujemy czasem odrobiny miłości, prawda? Zwłaszcza, kiedy nie da się odnaleźć jej u Boga - oznajmił nieco ciszej, ciesząc się tym momentem bliskości i rozkoszując ciepłem wypełniającym nagle jego klatkę piersiową.

adam monroe
weteran / właściciel sklepu — petbarn cairns
42 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
You go down just like Holy Mary
Mary on a, Mary on a cross
Not just another Bloody Mary
Mary on a, Mary on a cross

Drażniła go manipulacja, której dopuszczał się młody chłopak, uwłaczała jego ludzkiej woli. Nie był jednym z tych wielce zatraconych w miłość boską głupców, których przekupywały najprostsze sztuczki. Bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z funkcji wiary, jak chociażby ratowanie potępionej, zmarnowanej duszy przed ostatecznym upadkiem, co ściśle wiązało się z pozyskiwaniem kolejnego barana do stada. Nienawidził tej części religii, która wykorzystywała ubóstwo mentalne oraz społeczne niewinnych, prostych istot pragnących wyłącznie czystego szczęścia.

Opuścił dłonie, czując na skórze subtelny dotyk szatańskiego pomiotu, który śmiał obłapiać go w sposób niemożliwy do odrzucenia. Delikatne gesty podobne były do oswajania dzikiej zwierzyny, z przerażenia kulącej się w rogu metalowej klatki. W tym czasie obserwował jego mimikę, najdrobniejsze zmarszczki pojawiające się przy uśmiechu oraz mowie słodkiej, acz jadowitej. Przechylił głowę na lewą stronę, dając smukłym palcom dostęp do pulsującej pod skórą tętnicy. Momentalnie utkwił wzrok w obrazach malowanych na kościelnym nieboskłonie, a oskarżające ślepia aniołów wbijały się w jego ciało jak setki grubych, tytanowych igieł. Wiedział, że od grzechu dzieli go zaledwie parę centymetrów pachnących uwodzicielską wonią drogich perfum. Już dawno pogodził się z miejscem w kręgach piekła, ale nie przyszłoby mu na myśl wydłużać listy przewinień paręnaście lat przed Sądem Ostatecznym.


Jestem tylko człowiekiem.

Powtarzał w myślach jak mantrę, tłumacząc się przed Wszechojcem z obelgi, której miał dopuścić się prowadzony upadlającymi żądzami pod jego dachem. Gdyby wyglądał inaczej, gdyby nie wpasowywał się w najpiękniejsze z kanonów urody, może to powstrzymałoby Adama przed zerwaniem zakazanego jabłka z drzewa wskazywanego przez nieznajomego. Gdyby Bóg nie był zaledwie obserwatorem, dałby mężczyźnie siłę do powstrzymania gorszących myśli. Pomógłby, obronił przed syreną rzucającą czar, zamiast oddawać wiernego w jej chciwe łapy.

— Nazywanie zwierzęcych popędów miłością to bluźnierstwo — stwierdził krótko, nie chcąc w żaden sposób uznawać ich aktywności za wiążącą. Rozejrzał się, łapiąc chłopaka za nadgarstek i zadowolony z grobowej pustki pociągnął go w najbezpieczniejsze, choć ciasne miejsce, które idealnie skryje lucyferiańską tajemnicę. Konfesjonał - drewniana skrzynia posiadająca niewielki dopływ światła, idealna w godzinie największej potrzeby.

Dopiero zatrzaśnięty w klitce, sam na sam z nieznajomym młodzieńcem poczuł pewnego rodzaju ulgę. Spięcie mięśni oraz karku ustąpiło, a on - grzesznik - mógł lepiej przyjrzeć się anielskiej urodzie istoty o lśniących, ciekawskich ślepiach.

Nie mówił.
Patrzył.
Podziwiał.

Przyłożył chłodną ze zdenerwowania dłoń do ciepłego, młodzieńczo rumianego policzka, aby poczuć jego delikatność. Jędrna, nieskalana czasem skóra fascynowała żołnierza, a jego przysłonięte mgłą tęczówki zalśniły w drobnej, wciąż nieśmiałej ekscytacji. Opuszki palców mrowiły, gdy przesuwał nimi po żuchwie, a później szyi. Zbliżył się na kolejne milimetry, praktycznie czując oddech chłopca na drżących wargach. Myślał. Intensywnie. To była ostatnia chwila, która mogłaby uchronić Monroe przed głupotą. A jednak uległ, wiążąc ich usta w pocałunku.


Mea culpa
Mea maxima culpa


klaus amadeus werner
ambitny krab
Lumberjack
brak multikont
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
W istocie - byli tylko ludźmi.
Klaus czasami żałował tego nad wyraz mocno, bo nie podobały mu się oczywiste koneksje człowieczeństwa z przyziemnością. Chciał być czymś innym. Czymś ulotnym i eterycznym. Czymś przypominającym raczej oddech dawnej miłości niż zbieraninę kości i mięśni. Marzył o tym, bo wtedy mógłby być czysty; bo przecież, choć dawno już porzucił nadzieje co do własnej niewinności, starał się wierzyć nadal w to, że jego duch pozostawał nieskazitelny, w poważaniu jakby mając wszystkie te trucizny, na których działanie wystawiał się jak w sercu teatralnej sceny, żeby w milczeniu i biernej akceptacji obserwować, jak rozrywają na strzępy to, co nazywał czasem jeszcze własną moralnością (choć czynił to raczej z przyzwyczajenia). W tej własnej, pełnej zaangażowania dehumanizacji, upatrywał zarówno własnego wywyższenia, jak i ukarania - bo czasem tylko przecież faktycznie potrafił grać istotę z innego wymiaru tak wiernie, że był w stanie niemal oszukać samego siebie, a przez resztę czasu (długiego, gorzkiego, cieknącego wolniej niż krew, która tak często tryskała mu z nosa) pogrążał się w melancholii i tęsknocie do tego poczucia integralności ciała z duszą i umysłem, której on sam nie odczuwał już od dawna, a co musiało być w pewnym sensie elementem faktycznego człowieczeństwa.
Wątpliwym było, żeby odnalazł jego istotę z tym nieznajomym sobie człowiekiem, który - w gruncie rzeczy - nie różnił się znacznie od wszystkich innych, na których przyszło mu się natknąć. Ale przecież dla Klausa każdy z nich był wyjątkowy; do każdego zwracał się z wybuchową mieszanką odgrywanej niewinności i zwykłego, perfidnego kuszenia, w którym wyrobił się całkiem (nie)przyzwoicie przez te wszystkie lata. Z każdym też próbował udawać - nie na zewnątrz, ale w środku, w głębi własnych odczuć i przemyśleń - że to było coś więcej niż tylko chwilowe zbliżenie, coś więcej niż zwykłe zaspokojenie pragnień: tych, które istniały naprawdę i tych, do których wyobrażenia zdążył się już po prostu przyzwyczaić, a więc też z rzadka już rozsądzał to czy faktycznie były prawdziwe.
Dlatego z satysfakcją wodził dotykiem po odsłoniętej skórze jego szyi, dlatego uśmiechnął się płytko, kiedy mężczyzna odchylił głowę, bo już wtedy musiał wiedzieć, że wygrał - tę głupią grę, w którą grał dla zasady i chwilowego poczucia tryumfu. Kolejne słowa nieznajomego zupełnie już nie zbiły go z tropu, bo przypominały raczej frazes, wymykający się z gardła w przypływie odruchu i jakiejś powinności, niż realne zakłopotanie albo niechęć. Zwłaszcza, że zaraz poczuł jego dłoń owijającą się wokół swojego nadgarstka i pozwolił poprowadzić się - lekkim i odrobinę tylko podekscytowanym krokiem - do konfesjonału, który wydawał się w tym wszystkim tak nieprzyjazny, że aż przyciągający.
Panujące za jego zamkniętymi drzwiami zaciemnienie najwyraźniej pomogło jego towarzyszowi. Teraz Klaus już nic nie mówił. Wyczekiwał. Śledził przesmyki światła, przemykające po skórze mężczyzny przez niedokładnie zasłoniętą kotarką kratę, sunął spojrzeniem wzdłuż jego twarzy, badając jej rysy. A potem pozwolił mu się dotknąć, drgnąwszy pojedynczo, gdy poczuł opuszki jego palców na swoim policzku, zupełnie, jakby to był pierwszy taki dotyk w jego życiu - bo lubił udawać zawsze, że faktycznie był tym pierwszym. Szukał w tym ucieczki. Czuł się lepiej ze sobą. Czuł się bardziej wyjątkowo.
I choć wytrwanie w tej bierności kosztowało go naprawdę dużo, trwał tak, pozwalając mu wyssać z tej chwili jak najwięcej, haczyć palcami o swoją żuchwę, spływać nimi na szyję i zbliżać się coraz bardziej. Aż w końcu poczuł, że już dłużej nie wytrzyma, ale w chwili, w której powziął już decyzję o wykonaniu kolejnego kroku, mężczyzna musiał pomyśleć o tym samym, przytykając nagle swoje usta do jego. Klaus odetchnął w nie płytko, zaraz sięgając dłońmi do jego ramion. Próbując rozstrzygnąć, jak właściwie smakują jego wargi, po krótkiej chwili pogłębił ten pocałunek, w końcu przenosząc jedną rękę na jego kark, rozgrzany w kontraście do opuszek nieznajomego, wcześniej prześlizgujących się po twarzy Wernera. Drugą dłonią sięgnął zaś do jego palców, żeby ułożyć je na swoim biodrze, a potem zahaczyć nimi o własną koszulę, podważając jej materiał, jakby w geście zaproszenia do dalszego zwiedzania - skoro ustalił już, jak na tego podstępnego węża w Edenie przystało, że od grzechu dzieliło ich może parę westchnięć i kilka dotyków.

adam monroe
weteran / właściciel sklepu — petbarn cairns
42 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
You go down just like Holy Mary
Mary on a, Mary on a cross
Not just another Bloody Mary
Mary on a, Mary on a cross
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.




klaus amadeus werner
ambitny krab
Lumberjack
brak multikont
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
treści o zabarwieniu erotycznym
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.


adam monroe
weteran / właściciel sklepu — petbarn cairns
42 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
You go down just like Holy Mary
Mary on a, Mary on a cross
Not just another Bloody Mary
Mary on a, Mary on a cross
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.




klaus amadeus werner
ambitny krab
Lumberjack
brak multikont
ODPOWIEDZ