echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
00.4
Wzdychajcie mdłość wspaniałą, win zawrotne wonie,
Moczcie gardziele w trucizn okrutnych krynicy
Na karki wasze kłoniąc skrzyżowane dłonie,
Poeta wam powiada: Szalejcie, nędznicy!
Hugh Desforges, pochodzący z rodziny o rzekomo arystokratycznych korzeniach, uwielbiał sztukę. Swoje koneksje z nią uwidaczniał na każdym kroku, sprawnie manewrując słowem i pismem, kiedy wypowiadał się o dziełach współczesnych i przeszłych artystów. Posiadał prywatną kolekcję dzieł największych malarzy swoich czasów, z których utworzył własne muzeum, do którego wejściówki sprzedawał po zawyżonych cenach, ale w ramach biletu uwzględniony był kieliszek szampana. Był postawnym mężczyzną, zbliżającym się do furtki wieku średniego; z włosami wiecznie zaczesanymi do tyłu, ciężkimi, konwaliowymi perfumami, których zapach trzymał się ubrań przez długi czas, wybitną znajomością wielu języków obcych (co ciekawe, potrafił bez problemu wypowiedzieć się o tradycyjnych sztukach malunku po japońsku czy niemiecku, za to wyjątkowo pokracznie radził sobie z prowadzeniem w tych językach prozaicznych rozmów na tematy błahe i przyziemne). Hugh Desforges, skoro kochał sztukę, kochał też wszystkie zagadnienia z artystycznym półświatkiem powiązane. Przede wszystkim - uwielbiał wyprawiać bankiety. Miał swoją własną, małą tradycję zapraszania artystów, których obrazy wisiały w jego galerii za każdym razem, kiedy zostało do niej nabyte kolejne dzieło. Z pewnością był mężczyzną drobiazgowym i wymagającym, bo dbał zawsze o to, żeby jego goście byli traktowani wedle najwyższych standardów - opłacał im noclegi i wyżywienie w pięciogwiazdkowych hotelach ze spa, zapewniał całonocne przekąski i lejący się strumieniami alkohol, a w specjalnym pokoju (w swojej posiadłości, gdzie odbywał się bankiet), do którego trzeba było wejść schodami i skręcić w niezbyt dobrze oświetlony korytarz, na srebrnych tacach serwował kokainę i seksualne podteksty, którymi sypał jak z rękawa.
Klaus był nim zauroczony. Podobała mu się jego charyzma i fakt, że gdziekolwiek się nie udał, czuć było, że pojawia się ktoś ważny. Hugh Desforges był dobrym znajomym jego matki, której kilka obrazów zasiliło szeregi jego prywatnej kolekcji; wieniec złożony przez niego na grób Louise Krause-Werner był jednym z najbardziej bogatych i efektownych, podobnie jak kartki, które zapisywał do niej kwiecistym i nienaturalnym językiem. Po jej śmierci, wciąż zapraszał młodego Klausa na swoje artystyczne wydarzenia - być może z sympatii do kobiety, być może dlatego, że uczucie młodego Wernera było wyczuwalne z daleka i podbijało mu - i tak już nabrzmiałe - ego.
W kręgach paryskiej bohemy, chłopak czuł się jak w domu. Tym razem, tak jak zazwyczaj, nikt mu nie asystował, bo ojca pochłonęło zorganizowane na cito zebranie akcjonariuszy. Zresztą, Adalbert Werner i tak nie przepadał za całym tym półświatkiem; w bankietach artystycznych uczestniczył jedynie na wyraźną prośbę małżonki i zawsze ulatniał się przed oficjalnym zakończeniem imprezy, wymawiając się migreną lub atakiem duszności. Po jej śmierci nic, oprócz przetargów na pociągnięte jej pędzlem płótna, nie trzymało go już blisko sztuki. Być może, gdyby więcej czasu potrafił i mógł włożyć w pielęgnowanie relacji z jedynym synem, kręgi artystyczne wciąż byłyby istotnym filarem jego życia - on jednak był przecież bardzo zapracowanym człowiekiem, do bólu pochłoniętym zagranicznymi kontraktami i deadline’ami. Klausowi to nie przeszkadzało - czerpał całymi garściami z nieograniczonej w znacznym stopniu wolności.
W dniu bankietu miał niespełna osiemnaście lat, a za oknem wisiał sierpień - ciężki i upalny; rozlewał się wieczorem po paryskim bruku i kusił wizją nadchodzącego deszczu. Na bankiecie Hugh Desforges’a podawali mu wino i szampana, jak równemu sobie, angażowali w dyskusje o Monecie i Bertrandzie, z uwagą wysłuchiwali jego przemyśleń o posunięciach pędzli wielkich mistrzów i planach związanych ze studiami. Wiedział już wtedy, że chciał związać swoją przyszłość z literaturą - opowiadał im zatem o pisarzach Młodej Europy, odwoływał się do rodzimych dla większości Verlaine’a i Baudelaire’a, zwracał na siebie, jak zwykle, uwagę otwartością, charyzmą i gadulstwem. Najbardziej starał się zaimponować samemu Desforges’owi - zawsze w rozmowach z nim prężył się nieco bardziej i częściej uśmiechał.
Przy jego boku, na bankietach u tego paryskiego kulturoznawcy, wiecznie kręciła się młoda, rudowłosa Despiau - także córka malarki. Odchowani razem - na tyle, na ile dało się razem odchować dzieci zamieszkujące różne kraje i widujące się tylko przy okazji artystycznych imprez - zawsze mniej więcej pilnowali się wzajemnie, a Klaus, który szybko upijał się szampanem i emocjami, podawał jej pod stołem kieliszki z lekkim alkoholem. Teraz, uwolniony przed chwilą z rozmowy o renesansowej sztuce, a z racji tego też lekki i usatysfakcjonowany, powracał do swojej młodszej towarzyszki, którą z oddaniem i lubowaniem traktował jak rodzoną siostrę, aby sprawdzić stan jej trzeźwości i podsunąć pod nos kiść zielonych winogron.
- Desforges ma dzisiaj dobry humor. Dużo mówi - skomentował, rozsiadając się na krześle obok niej. Na przeciwko wcześniej siedziała podstarzała para dwójki malarzy, którzy czasy swojej artystycznej świetności mieli już za sobą; na szczęście obecnie obkładali talerze owocami morza przy szwedzkim stole. Nachylił się lekko nad jej uchem. - Chcesz więcej wina czy na razie ci wystarczy?


Jean-Marie Despiau
Uczeń — lorne bay state school
17 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Francuzeczka i dziedziczka dużej fortuny, która jest w Lorne Bay około 3 lata. Najprawdopodobniej najbardziej stylowa dziewczyna w miasteczku.
Sierpniowe, upalne lato miało minimalny wpływ na duchotę w Paryżu; wszakże na co dzień panował w nim przepych złożony z miłości do sztuki, w szczególności tej francuskiej, bo mało kto był bardziej dumny ze swojego pochodzenia, jak właśnie Francuzi. Powietrze zagęszczała atmosfera zmysłowości i marzeń, spełnionych i tych mniej, wrażliwości i pożądania, które wzajemnie się przeplatały, tworząc niepowtarzalną atmosferę, bo Paryż to nie miejsce samo w sobie, a uczucie, a czternastoletnia Jean-Marie, nie tak niewinna jak dziewczynki w jej wieku być powinny, kochała tu być całym swoim sercem, nawet, jeśli często zdarzało jej się skaleczyć palce o kolce tej przepięknej róży.
Paris, je t’aime. Je t'aime. Je t'aime…
Jeszcze nie wiedziała, że to był jej ostatni rok nie tylko w tym mieście, ale w tym kraju i zostanie zmuszona przenieść się do dziury zabitej dechami i szałasami pływającymi nad wodą, Lorne Bay
W tym momencie nie miało to znaczenia. Obserwowała towarzystwo, jak zwykle będąc u boku Klausa Amadeusa Wernera, jej przyjaciela i brata niezwiązanego krwią, który stracił matkę - także malarkę - zdecydowanie za wcześnie. Ta tragedia zbliżyła ich tylko bardziej, bo Jean-Marie, która zawsze była wrażliwa (żeby nie powiedzieć – nadwrażliwa) pozwalała mu się wypłakać, jeśli tego chciał lub milczała wraz z nim, gdy trzeba było. O wiele za rzadko, bo dzieliło ich tak wiele kilometrów. Nieważne, ile minęło od ich ostatniego spotkania, przy nim zawsze czuła się, jakby była w domu. Kochała go, ale nie była to miłość, którą niektórzy mogli sobie wyobrazić – kochała go nad życie, jako swojego najdroższego przyjaciela i bratnią duszę. Jako osobę, która była najbliższa jej sercu.
Siedziała przy stoliku z winem znikającym z kielicha. I choć jej sukienka była błękitna i urocza, a jej włosy falami spływały po ramionach, robiąc z niej kogoś na podobiznę żywej, porcelanowej laleczki, była praktycznie niewidzialna. Klaus zabawiał gospodarza, a matka, Justine, zabawiała grono, które jak zwykle zebrało się wokół niej. Promieniała. Jej rude włosy były spięte w wysoki kucyk, a delikatna sukienka podkreślała każdą krzywiznę ciała. Niemniej, jej urok nie polegał jedynie na wyglądzie – była przepiękna nie tylko fizycznie, ale też duchowo, a jej dusza rozświetlała wnętrze każdego, kto miał okazję przebywać w jej towarzystwie, choćby była to zaledwie chwila. Justine Despiau robiła furorę, a praktycznie cała Francja okrzyknęła jej pędzel geniuszem. Jej dzieła sprzedawały się za absurdalnie wysokie kwoty. I była też jej córka, mała JM Despiau, o podobnym talencie do sztuki, chowająca się w jej cieniu. Była zaledwie ładnym wazonikiem w pomieszczeniu, w którym znajdowała się jej matka. Jej gorsza podobizna.
Klaus nie miał problemu z odnalezieniem młodej Despiau, choć nie brylowała w towarzystwie, uparcie siedząc przy tym jednym stoliku w kącie. Jej znakiem rozpoznawczym był duży kapelusz, którego mogłaby pozazdrościć sama Królowa Elżbieta; równie błękitny jak sukienka, prosto od krawcowej, zgodnie z panującą modą na Old Money.
Jej przyjaciel, jak zwykle prezentując wspaniałe maniery, zaoferował jej więcej alkoholu. Wyciągnęła pobrudzony od błyszczyku kielich, prosząc o polanie, nie znając swoich granic. Szumiało jej w głowie, jak i w duszy i kochała ten stan.
- Jest nie tylko gadatliwy, ale też przybrał kilka funtów. Może to prawda, że ma kochankę w Wenecji. Włosi robią najlepsze makarony – rzuciła trochę nieskładnie, ale w jej głowie wszystko brzmiało jak najbardziej logicznie.
Było gorąco, ale od alkoholu było jeszcze cieplej. Jej skóra była wilgotna, a pojedyncze krople potu mieniły się w subtelnym świetle lamp. Błyszczyk miała trochę rozmazany, ale jej usta - a przede wszystkim przestrzeń nad nimi, wokół dotyku Anioła - i tak się błyszczały, choć nie smakowało to dalej truskawkowo, a słono. Pojedyncze włoski były wilgotne, przyklejały jej się do twarzy. Pomieszczenie było wypełnione zapachem alkoholu, potu i wytwornych perfum. Jean-Marie byłaby w stanie się upić nawet bez kropli wina.
- Muszę się przewietrzyć – rzuciła do Klausa. Jeśli zdecydował się jej polać, wzięła kieliszek ze sobą na balkon, jeśli nie – ruszyła bez niego. – Towarzysz mi, proszę.
Ledwie weszła na balkon, a już zaczęła pozbywać się swoich eleganckich bucików, które ubrała na prośbę matki z pełną świadomością, że obedrą ją do krwi. Tak też się stało. Oparła się ciężko o balustradę, wdychając głęboko powietrze, trochę delektując się swoją nietrzeźwością, a trochę starając się wytrzeźwieć. Noc była malownicza; niebo pokrywały gwiazdy, księżyc pysznił się w pełni, a muzyka klasyczna docierała do nich nawet tutaj, choć znacznie ciszej.
- Jest praktycznie północ, ale jest tak jasno, że można pomylić się z dniem – rzuciła i wskazała palcem na fontannę. – Desforges lubi chwalić się swoim majątkiem, ale spójrz. Zamiast wody, powinna być tam słodka czekolada…

klaus amadeus werner
ambitny krab
SuperKaro
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus Amadeus Werner wciąż nosił na sobie rany - fizyczne i duchowe - po odejściu matki przed niespełna ośmioma laty. Obracanie się w jej kręgach, patrzenie w twarze, które stały wokół jej grobu w dniu pogrzebu i ściskanie dłoni, których właściciele wciąż składali mu kondolencje, kruszyło go odrobinę za każdym razem i otwierało na nowo niezabliźnione cierpienie, które nosił ze sobą, jakby w kieszeni spodni. Skutecznie potrafił jednak zamaskować swój dyskomfort - chował się za uśmiechem, ciepłym i łagodnym, jednym z tych, które zmiękczały serca i kolana, odpowiadał zawsze spokojnie i z powagą, jeśli rzucał żartami, to tylko dobrze przemyślanymi i odpowiednimi. Grał - a w grze był przecież wybitny. Prześlizgiwał się bezszelestnie między własnymi emocjami, żeby uderzać tylko w te pożądane przez otaczających go ludzi. Synchronizował się z ich śmiechem, wzruszeniem czy powagą, oscylował płynnie między humorami wszystkich, z którymi rozmawiał i tylko przy Jean rozluźniał się trochę, jakby wciskał pauzę w grze komputerowej i choć przy młodej Despiau pozostawał wciąż odrobinę teatralny i na wyrost, potrafił też zwyczajnie cieszyć się jej towarzystwem w naturalny, niewymuszony sposób.
Powietrze wokół nich, pomimo działającej klimatyzacji, wydawało się ciężkie od wybujałych ego większych i mniejszych artystów, ich duszących perfum i fetoru alkoholu, który lał się strumieniami. Klausowi szumiało już w głowie i duszy, kiedy obracał się wśród tych, których - mimo znaczącej różnicy wieku - określał ku przesadzie mianem przyjaciół. Większość z nich traktowała go jak zaginionego syna; sierotę, której należało dać uwagę i opiekę, ale te rzeczy dawali mu w jedynym sposób, który znali - odbiegający od norm dobrego smaku, obezwładniający wymienianymi czule pocałunkami i spływający wzdłuż kręgosłupa razem z dłońmi, które zatrzymywały się na odcinku lędźwiowym, w oczekiwaniu na pozwolenie, aby ruszyć dalej. Werner oddychał tymi strzępami bliskości, nawet jeśli wiedział, że była mu oferowana głównie z litości, której nabrzmiałym wydźwiękiem bardziej i mniej zaawansowani malarze i im pokrewni, karmili swoje pragnienie pozostania człowiekiem w tym eterycznym świecie pełnym artystycznych uniesień i szampana.
- Myślę, że nie tylko tam ma kochankę. Ciekawe czy ma już jakąś z Monachium... - rzucił, ignorując zupełnie komentarz o tym, że Desforges przybrał na wadze - wciąż wyglądał przyzwoicie; na tyle przyzwoicie, że mógłby przytyć jeszcze trochę i Klaus nie miałby z tym żadnego problemu - co było dość rewolucyjne, patrząc na to, jak wiele uwagi przywiązywał do powierzchowności. Gdzieś wpół zdania chwycił za butelkę i - rozejrzawszy się nieco nonszalancko - wypełnił jej kieliszek do połowy, nie chcąc psuć jej zabawy, ale też ulegając odrobinę poczuciu odpowiedzi za dziewczynę, która w alkoholowym świecie stawiała dopiero pierwsze kroki. Werner nie widział nic złego w tym, że jej w tym pomagał - sam zaczął pić w podobnym wieku, jeśli nie wcześniej, ku artystycznej wenie i zabijaniu bólu po utracie matki i uważał to za naturalną kolej rzeczy, przy obracaniu się w kręgach kulturowej bohemy.
Słysząc jej słowa o przewietrzeniu się, natychmiast uznał to za dobry pomysł. Zanim sam podniósł się krzesła, dolał sobie szampana, który ostatnio wywyższał ponad pite w poprzednich tygodniach bez umiaru wino, również planując wzięcie ze sobą kieliszka. Jemu też było gorąco, mimo przewiewnej, lnianej koszuli, rozchylonej bezwstydnie na wysokości klatki piersiowej - nie wiedział czy miał głowę jednocześnie tak lekką i ciężką przez panujący w środku zaduch, czy spożyty alkohol. Ale to nie oznaczało przecież, że miał już zamiar przestawać pić. Noc była jeszcze młoda, ciekawe rzeczy dopiero miały się wydarzyć, a Desforges posłał mu uroczy uśmiech, kiedy wymijali go w drodze na taras. Odpowiedział tym samym, podkręconym o odrobinę nienachalnej sugestywności, którą to minę wyćwiczył sobie podczas wielu z podobnych bankietów, na które go zapraszano.
Widok z tarasu zapierał dech w piersi. Ponad zadaszeniami paryskich budowli, wyłaniała się - pozornie nieśmiało, a w istocie dumnie - koścista sylwetki francuskiej perły w koronie, wieży Eiffla. Klaus, szczerze mówiąc, na co dzień za nią nie przepadał - była dla niego czymś zbyt powszechnym, za mało awangardowym - a jednak nie mógł nic poradzić na to, że kiedy ją widział, czuł się wolny. Nie było tutaj ojca, ściągającego go surowo na ziemię obietnicami o dziedziczonej firmie, nie było surowych, wysokich sufitów rodzinnego domu, które przypominały mu o dogłębnej samotności i nieobecności matki. Tutaj mógł być lepszą wersją siebie - taką, której ból mierzyło się jedynie w artystycznym wydaniu, której daleko było do wszystkiego, co ludzkie i brudne, która mogła jednocześnie wtapiać się w tłum i z niego wybija, w swoim własnym, oryginalnym brzmieniu.
Obserwował w pełnym skupienia milczeniu, jak Jean pozbywa się butów, współczując obdartym piętom i oczywistej niewygodzie, w której matka dziewczyny, która z lubowaniem zwracała się do niego jak do nieposiadanego nigdy syna, najwyraźniej nie widziała żadnego problemu. Wciąż stroiła córkę w kreacje, którym daleko było do swobodnych i chociaż Klaus też miał za sobą czas, w którym Louise Krause-Werner traktowała go jak żywą lalkę, był wybitnie świadomy, że Despiau, jako młoda kobieta, musiała mierzyć się z dużo wyższymi wymaganiami. W końcu miała odziedziczyć sukces matki, w tej chwili promieniejący i przypalający swoim gorącem delikatną, bo jeszcze niezrzuconą całkiem po okresie dzieciństwa, skórę jej córki.
Zanim Jean zdecydowała się odezwać, odpływał wzrokiem i myślami do wiszącego nad nimi księżyca - pełnego i pięknego w swojej okazałości, choć - podobnie jak gwiazdy - przyciemnionego nieco miejskim, zanieczyszczającym światłem. Od zawsze uwielbiał niewyobrażalną prezencję ciał niebieskich, dumnie wyglądającym z kosmosu i zaznaczających swoją górującą pozycję nad ich kruchymi istnieniami. Ludzie modlili się do bogów, on modlił się do księżyca - formułami niespisanymi nigdzie i nikomu innemu nieznanymi; kiedy na niego patrzył, mógł niemal poczuć obecność ducha matki, spoglądającego na niego z wysokości, gdzie znalazł sobie miejsce i spokój. Spoglądającego na niego z łagodnością i surowością, z oddechem ciążących na nim oczekiwań i niespełnionych ambicji, które Klaus miał za zadanie dopełnić w swoim uległym wymaganiom innych osób życiu. Z zamyślenia wyrwały go dopiero słowa dziewczyny, na które uśmiechnął się ciepło, odrywając na moment wzrok od nieboskłonu.
- Lepiej nie. Biała czekolada to nie czekolada, Jean-Marie - oznajmił, niby surowo, choć w rzeczywistości nadał tym słowom lekko żartobliwy ton. - Ale to prawda. Szkoda, że nie widać dokładniej gwiazd, pokazałbym ci kilka konstelacji. Stąd widać tylko Wielki wóz i Pas Oriona. Nic ciekawego - dodał z przekąsem i odrobiną rezygnacji, upijając solidny łyk ze swojego kieliszka. Zaraz jednak spojrzał na nią uważniej. - Lepiej ci, jak tu wyszliśmy? Potrzebujesz wody? - zagadnął, trochę dla zasady, a trochę z faktycznej troski. Nie chciał, żeby odleciała mu tutaj; ominęłoby jej tyle zabawy! A skoro już Klaus Amadeus Werner zjawił się łaskawie w Paryżu, miał zamiar nadrobić wszystkie zaległości w kwestii obracania się wśród francuskiej elity, do której Despiau, razem ze swoją rodzicielką, niewątpliwie się zaliczała.

Jean-Marie Despiau
Uczeń — lorne bay state school
17 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Francuzeczka i dziedziczka dużej fortuny, która jest w Lorne Bay około 3 lata. Najprawdopodobniej najbardziej stylowa dziewczyna w miasteczku.
Towarzystwo Klausa nie tylko cieszyło samą Jean-Marie, ale także jej matkę; uwielbiała wprost tę sierotkę o delikatnym ciele i słowach, uśmiechu ukrywającym grzechy, bo oczywiście, w Paryżu plotkowanie mogło uchodzić za sport narodowy. Dostrzegała, jak opiekował się jej małą córeczką, którą nadal z pasją ubierała w sukieneczki godnych porcelanowych laleczek, i nie mogła przestać próbować ich zeswatać. Po śmierci matki Klausa dała temu spokój, ale ostatnio ponownie robiła aluzje i na nic zdawały się słowa młodziutkiej Despiau, która oznajmiała, że widziała go jako bratnią duszę i towarzysza życia, ale nie wyobrażała sobie całować go, bo to przypominało całowanie brata. Już wolałaby zjeść ślimaki, jeśli tylko skłoniłoby to matkę do porzucenia pomysłu. Nie mogła odmówić jej dobrych chęci, bo wychowała się bez ojca, a jej matka żyła raczej w świecie fantazji niż rzeczywistości, karierą, podróżami i całą resztą, którą nie była i nigdy nie będzie Jean-Marie.
Domem nie mogła nazwać swojej posiadłości, mimo że się w niej wychowała; domem określała osobę, przy których czuła się bezpiecznie, czyli młodego Wernera. I takimi uśmiechami go obdarowywała, pełnymi ciepła i adoracji, bo nie mogła nie dostrzegać wpływu, jakie wywierał na towarzystwie. Jakby nie patrzeć, Despiau wchodziła już w etap, w którym nie tylko rosły piersi, a biodra powoli nabierały kształty; zaczynali podobać się jej chłopcy i dziewczęta. Była ciekawa ich ust i zawartości majtek. Nie miała za dużo przyjaciółek, z którymi mogła porozmawiać na ten temat, bo zwykle obracała się w dorosłym towarzystwie, zawsze w cieniu matki. Niemniej, była ciekawa. Dostrzegała te wszystkie dorosłe subtelności, które działy się wokół jej towarzysza, choć jeszcze dwa, trzy lata temu zupełnie nie zwróciłaby na nie uwagi. Dojrzewała. I nikt nie mógł zatrzymać tego pędzącego pociągu.
- Gwiazdy muszą czuć się ogromnie samotnie. Pozornie są obok siebie, ale dzieli je setki tysięcy kilometrów. Ludzie też są samotni, choć mają siebie na wyciągnięcie ręki. Żal mi ich – oznajmiła po dłuższej ciszy, wpatrując się w ciemny bezkres nieba. – Gdybym mogła, przytuliłabym wszystkich, bo ja też się czuję samotna.
Mimo że należała do francuskiej elity, nie czuła się częścią grupy. Zawsze była kimś obok, szczęśliwie poukładana na tyle, że potrafiła zająć się sobą, gdy matka czarowała towarzystwo. Niby mówiło się, że artyści są wrażliwi, ale sama czuła się nadwrażliwą dziwaczką. Gdyby mogła, obdarowałaby cały świat miłością, choć sama jej zaznała mało, a to było dość niespotykane nawet w tak ekscentrycznym gronie. Może od samego początku było jej pisane w przyszłości obdarować szczerym uczuciem dwóch chłopców, każdego po równo.
- Bolą mnie pięty – wypaliła nagłe. – Jak mogę tańczyć w tych butach? Co to za zabawa, gdy nie jestem w stanie tańczyć? – zaczęła marudzić, a swój monolog zakończyła głębokim westchnięciem. Co za koszmarna zabawa! Już wolałaby siedzieć w pokoju i skrobać w swoim szkicowniku. Dobrze, że miała Klausa, choć niekiedy czuła się głupio, bo najwidoczniej nadal czuł się w obowiązku opiekować się nią, a przecież nie była już dzieckiem. Była panienką. Nosiła błyszczyk, a policzki delikatnie traktowała pudrem. Tak, jakby ten tego nie dostrzegał, gdy częstował ją alkoholem. Opróżniła do dna kolejny kieliszek, choć nie było to duże osiągnięcie, bo tym razem dostała mniej napoju.
Spojrzała na buźkę Klausa, a jej oczy wciąż były trochę zamglone i mocno błyszczące przez alkohol. Czuła się znacznie lepiej, ale to nie tak, że nagle wytrzeźwiała.
- Będziesz się całował z Desforgesem? – zadała to pytanie z czystej ciekawości. Nie przeszło jej przez myśl, że mogło być trochę peszące. – Widziałam, jak wymieniacie się spojrzeniami. Ja się z nikim jeszcze nie całowałam, ale chciałabym.
Czy alkohol sprawiał, że jeszcze łatwiej wyjawiała swoje pragnienia, przy okazji mówiąc rzeczy, które ślina na język przyniesie? Jak najbardziej. Choć wizja całowania się z Klausem była co najmniej dziwna, to wyobrażenie go sobie całującego kogoś innego, było bardzo kuszące.

klaus amadeus werner
ambitny krab
SuperKaro
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Ich matki poznały się na tuluskim wernisażu pewnego znanego w owych kręgach malarza, na rok po narodzinach Jean. Od razu złapały wspólny język - obie młode, piękne, uzdolnione, wyrośnięte na filarach sztuki, w świecie, który je uwielbiał. Dyskutowały długimi godzinami, także po zakończeniu wydarzenia, przy lampce wina lub szampana, plotkowały o znanych figurach artystycznej gromady, śmiały się z niedostatecznie finezyjnych stylizacji swoich koleżanek i dzieliły troskami wynikającymi z macierzyństwa. Louise Krause-Werner dawała Despiau wyciągnięte z samego życia rady - pouczała ją do kiedy powinna karmić młodą Jean piersią, w którym momencie odstawić smoczki i jakie zabawki najlepiej rozwijają małą motorykę. Poleciła jej również, aby od młodości uczyć córkę zamiłowania do sztuki i języków - praktykowała to na swoim pięknym synu i wszystko szło w dobrą stronę. Potem spotykały się wielokrotnie, czyniąc z małego Klausa protektora i opiekuna młodej Despiau, którą oprowadzał za rączkę po posiadłościach wielkich twórców. Nie wiedział nawet, kiedy zaczął żywić do Jean uczucia tak zażyłe i bliskie, że niemal rodzinne - być może potrzebował odnaleźć w swoim życiu taką osobę, w stosunku do której mógł wykazać się opiekuńczością i troską.
Sama pani Despiau, po śmierci jego matki, okazała się nieocenionym wsparciem. Rozmawiał z nią zawsze po francusku, podobnie jak z jej córką, a ona niejednokrotnie dała mu przestrzeń do tego, aby uronić w jej towarzystwie kilka żałobnych łez. Czasem, ale jedynie w myślach, w komforcie własnego umysłu, odważał się nazywać ją ciocią. Momentami miał wrażenie, że była mu bliższa niż własny ojciec. W owym czasie nie wiedział jeszcze, że już niebawem przyjdzie mu zmierzyć się z kolejnym osieroceniem - przez matkę, która nigdy nie była jego matką; osieroceniem, które jeszcze bardziej przybliży go do młodej Jean, wzmagając w nim potrzebę rozcierania nad nią swojej opieki i stwarzana jej poczucia zrozumienia, aby wiedziała zawsze, że w jego obecności zawsze znajdzie pocieszenie.
Teraz, gdy stał przy niej na tarasie rezydencji Desforges’a i słuchał jej słów, dostrzegał, że jego mała siostra z innej krwi faktycznie dorastała. W jej głosie i wypowiadanych przez nią zdaniach wybrzmiewała głębia i dojrzałość. Klaus był pełen podziwu dla tego stopniowego procesu przepoczwarzania się z kolorowej gąsienicy w pięknego motyla. Zastanawiał się czy u niego też te zmiany przebiegały tak zaskakująco i nagle. Wątpił w to. Czasem wciąż czuł się małym, zagubionym chłopcem - tak odległym od realiów otaczającego świata, jak te gwiazdy, o których mówiła Jean. Nie zastanawiając się długo, objął ją ostrożnie i przesunął dłoń wzdłuż jej ramienia, w pokrzepiającym geście.
- Możemy być samotni razem - zaoferował, uśmiechając się łagodnie i szukając jej spojrzenia. Rozumiał ją doskonale. Sam też często czuł się podobnie, choć przecież na co dzień otaczał się ludźmi i nie mógł narzekać na brak znajomych. W tłumie też można było być samemu; w tłumie też można było czuć się odosobnionym. Klausowi to zdarzało się regularnie - odpływał wtedy w kąt imprezy i zbierał myśli, poddawał w wątpliwość każdą z nawiązanych relacji i szczerość podejmowanych interakcji. Też czuł się zbyt wrażliwy - nie raz już z ojcowskich ust przyszło mu usłyszeć, że zbyt często płakał, że był przesadnie emocjonalny, że nie potrafił trzymać uczuć na wodzy. To było trudne. Ale dlatego właśnie tak dobrze dogadywał się z Jean. Choć była od niego sporo - jak na ich wiek - młodsza, dostrzegał w niej kogoś, kto doskonale go rozumiał i przy kim nie bał się okazywać swojej delikatności. Nie krępował się własną manierą, nie spinał niepotrzebnie, kiedy temat schodził na emocje - chciał, żeby wiedziała, że przy nim mogła być zawsze otwarta i szczera.
- Możesz tańczyć bez butów - oznajmił po prostu, przyglądają się jej uważnie. Współczuł tym jej obtartym piętom. Po chwili pochylił się i zsunął ze stóp też swoje obuwie. - Widzisz, teraz nawet możesz tańczyć bez butów razem ze mną. - Szturchnął ją lekko w bok, licząc na to, że ten gest solidarności doda jej otuchy. Odstawił buty gdzieś na bok i znowu wsparł się o barierkę. Upił kolejnych kilka łyków szampana, ciesząc się fizjonomią paryskiej nocy. A potem do jego uszu dotarło jej pytanie, na które parsknął krótkim śmiechem. Nie był szyderczy, tylko serdeczny - zwyczajnie nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego z ust swojej małej Jean. Cóż, chyba już nie takiej małej...?
- Mam nadzieję, że tak - odparł po prostu, odbiegając rozmarzonym spojrzeniem gdzieś w ciemność nocy. - Na ciebie też przyjdzie kolej, nie martw się. Będą zabijać się o twoje usta - dodał z przekonaniem, znowu posyłając jej uśmiech. Z Desforges’em zupełnie mu się nie spieszyło - mieli całą noc na przejście do rzeczy. Na razie chciał po prostu potowarzyszyć Jean w jej rozważaniach. Rozszerzały mu perspektywę.

Jean-Marie Despiau
Uczeń — lorne bay state school
17 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Francuzeczka i dziedziczka dużej fortuny, która jest w Lorne Bay około 3 lata. Najprawdopodobniej najbardziej stylowa dziewczyna w miasteczku.
Zawsze patrzyła na Klausa z iskrami w oczach i bezkresną miłością, na swojego brata, bratnią duszę i idola. Był piękny wewnętrznie i zewnętrznie. Okoliczne towarzystwo wprost jadło mu z ręki. Imponowało jej to. Był sam, ale dzierżył pewną władzę. Dla niej, był niczym istota z innego wymiaru i nie mamy tutaj żadnych maszkar w postaci ufoludków, a raczej samych aniołów, które straciły swoją niewinność, ze skrzydłami nie białymi, a szarymi. A jeśli Klaus stracił jedno skrzydło, no to cóż, Jean obejmie go za drugi bok i wesprze go swoim. Ta dwójka jeszcze nie wiedziała, jak bardzo będzie im to potrzebne, gdy Justine zniknie. Zostaną we dwóch, przeciwko okrutnemu światu, dodatkowo pozbawionego stylu. K o s z m a r.
Wracając jednak do wspomnień przeszłości; propozycja Klausa, która mogłaby uchodzić za grzejnik w środku zimny, prawdziwie ją wzruszyła. Zatrzepotała rzęsami i spojrzała gdzieś obok, z czystego przyzwyczajenia, a nie zawstydzenia przed nim, bo w jej świecie matka grała główne skrzypce i unikała psucia jej występu niepotrzebnymi emocjami.
- Tylko przy tobie potrafię się czuć tak mało samotnie, że prawie o tym zapominam. Szkoda tylko, że tak rzadko mnie odwiedzasz… - Nie ukrywała pewnego wyrzutu w swoim głosie, ale przerabiali podobne rozmowy nie raz. Jakby nie patrzeć, byli osobnymi bytami i choć kroczyli podobną drogą, to każdy własną.
Kolejny powód, żeby kochać Klausa. W geście solidarności i ogromnej empatii ściągnął swoje eleganckie buciki, choć wcale nie musiał i teraz stali tutaj boso, jak jakieś dzikusy. Roześmiała się cicho, bo wyobraziła sobie oburzenie eleganckich artystów, które mogło być godne epoki średniowiecza, ale każdy wiedział, że dział się tutaj przede wszystkim romantyzm. Co było podwójnie zabawne.
- Dziękuję, Klaus. Jesteś najlepszy – oznajmiła z szerokim uśmiechem. – Przy tobie czuję, że mogę się podzielić też nieprzyjemnymi rzeczami.
Bo młoda Despiau przede wszystkim dzieliła się miłością i radością, a negatywne rzeczy chowała głęboko w sobie, nie chcąc kłopotać tym świata.
Zmysłowość młodego mężczyzny fascynowała ją, ale też trochę zawstydzała. Z łatwością przyznał, że planuje całować się z gospodarzem, uciekał gdzieś wzrokiem zamglonym z marzeń, prawie jakby bliskość z tym mężczyzną miałaby być jego wodą.
Natomiast druga część jego wypowiedzi zupełnie ją zaskoczyła.
- Moje usta? Nie ma szans. Nigdy nie będę tak piękna, jak moja mama. A skoro tak będzie, umrę w samotności – oznajmiła z prawdziwym przekonaniem. Czternastoletnia Jean-Marie była przekonana, że umrze jako samotna baba z piętnastoma kotami i dziewictwem na koncie.
Kwestię jej ust uznała za załatwioną, była jednak jedna rzecz, która nie dawała jej spokoju. Spojrzała zamyślona na profil mężczyzny i nie było w tym krzty osądzenia. Gdyby mogła, przytuliłaby go całego. Młoda Jean tak adorowała Klausa (w zupełnie nie seksualny sposób), że gdyby dać jej wybór, przymocowałaby na zawsze swoją głowę do jego karku. Makabryczne! Ale prawdziwe.
- Czy potrzebujesz całować się, żeby poczuć miłość i ciepło, choćby miało to być tylko na chwilę? – zapytała w końcu. – Zawsze możesz objąć sam siebie i napić się czekolady. Czekolada sprawia, że czuję miłość, tym bardziej, gdy jest gorąca. Rozgrzewa mi ciało i czuję się naprawdę dobrze.
Jak już było wspomniane, plotkowanie było ich sportem narodowym. Jean-Marie miała sporą wiedzę z drugiej ręki, tym bardziej, że nikt nie brał jej poważnie i niespecjalnie przejmował się jej obecnością, w końcu była tylko dzieckiem. I bardzo nie lubiła, jak zazdrośnicy niepochlebnie mówili o jej braciszku, nawet, jeśli jego poczucie moralności faktycznie mogło nie wpisywać się w oficjalne ramy. Ramy, które były śmieszne, tym bardziej w Paryżu, które całe było spowite grzechem. Dlatego, jak te dwulicowe gęby mogły nazywać jej ukochaną osobą rozwiązłą, zboczoną i jeszcze innymi, mniej pochlebnymi wyrażeniami?
Gdyby mogła, zamieszkałaby pośrodku lasu. Wolała rozmawiać z jeleniami i wiewiórami, niż z maskami ludzi.


klaus amadeus werner
ambitny krab
SuperKaro
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
On także żałował, że nie było in dane spędzać więcej czasu w swoim towarzystwie. Gdyby mógł, przesiadywałby we Francji całymi miesiącami - lubił specyfikę tego kraju, lubił popisywać się swoimi zdolnościami językowymi (w znaczeniu lingwistycznym i tym drugim, bardziej cielesnym), lubił otaczać się miejscową bohemą i romantyzować smród Paryża, nawet jeśli od stolicy, jak każdy bogaty, europejski dziedzic, wolał jej południowe rejony, w które zwykł jeździć z matką, poszukującą w nich artystycznych inspiracji. Uwalniał się wtedy od monachijskiego, zanieczyszczonego powietrza, ciesząc sielskością wsi, która była prezentowana jemu podobnym zawsze z łagodnej i uduchowionej strony. Jako mały chłopiec czerpał wiele radości, przechodząc się wzdłuż wysokich traw, nieświadomy zupełnie tego, że pośród ich źdźbeł mogą czaić się żmije. Teraz już z pewnością nie wszedłby pomiędzy nie.
To całkiem ciekawe, skoro na paryskich salonach regularnie obracał się w ich towarzystwie - wślizgiwał pomiędzy nie, pijąc z nimi z jednego kielicha, urzędując do godzin wczesnoporannych, a nawet ciesząc ich towarzystwem, na poziomie równie fizycznym, co duchownym. Przez lata przebywania z nimi, nauczył się wężowego języka - docinek, kierowanych do siebie nawzajem ociekającym słodkim jadem głosem, trudnych zwrotów, na których plątały się rozdwojone języki, uważnego śledzenia wzajemnie swoich ruchów pionowymi źrenicami. Przy Jean-Marie mógł wyzbyć się tego bycia gadem. Mógł na moment wyhodować znowu cztery kończyny i błysk brązowych tęczówek.
Uśmiechnął się do niej smutno.
- Jak skończę szkołę, będę cię odwiedzać częściej. Choćby co tydzień - oznajmił z przekonaniem, choć skoro tylko to powiedział, zorientował się, że chyba jednak trochę przesadził. Oprócz pielęgnowania starych znajomości, miał bowiem solidne postanowienie, aby zachłysnąć się nieco studenckim życiem. W tym momencie nie wiedział jeszcze, jak bardzo da mu się wciągnąć i pochłonąć; ile rzeczy, moralności i ludzkich istnień przyjdzie mu po drodze stracić i jak słoną cenę zapłaci za tę chwilę swobody. Z drugiej strony, nie wiedział też, że jego głupota doprowadzi go do faktycznej możliwości przebywania z Jean-Marie tak często, jak tylko miał na to ochotę. Gdyby zdawał sobie z tego sprawę, być może doszukałby się w tym fakcie jakiegoś pocieszenia.
Bo przecież łączyło ich tak wiele. Klaus, który również dzielił się ze światem głównie miłością (choć może rozumianą inaczej nieco niż przez jego czternastoletnią towarzyszkę), przy niej zdawał się otwierać coraz bardziej, chcąc tym samym dać jej do zrozumienia, że mogła się mu odwdzięczyć tym samym. Wiedział, ile bólu wiązało się z życiem w cieniu matki (albo, jak w jego przypadku, jej ducha), wiedział, że w ich przypadku należało głównie zachowywać się przyzwoicie, nie wtrącać zanadto w sprawy, które ich nie dotyczyły (choć Werner dorósł już wystarczająco, żeby być uwzględnianym w filozoficznych, często absurdalnych i podszytych seksualnością rozmowach, młodą Jean-Marie czekała do tego jeszcze daleka droga), uśmiechać, wyrażać szacunek do sztuki, także tej nierozumianej oraz odgrywać pokornie swoją rolę: artystycznych następców, którzy jednak powinni znać swoje miejsce oraz być świadomymi tego, że nigdy nie dorosną do geniuszu swoich uzdolnionych rodziców.
- Będziesz piękniejsza niż twoja mama - odpowiedział bez cienia zawahania, uśmiechając się do niej gładko. - Już jesteś. Także duchem - dodał, bo faktycznie w to wierzył. Uwielbiał panią Despiau, ale - podobnie jak jego matka u schyłku życia - ta wydawała się już wyniszczona stałym obracaniem wokół tej towarzyskiej śmietanki. On sam czuł jak powoli próchnie pośród większych i mniejszych artystów; jak powoli zaprzedaje im swoją duszę - bo przecież ciało oddał już dawno i to za bezcen. Sam zdawał sobie sprawę z tego, że krążyła o nim opinia chłopca, który mógł dać ci wszystko - w końcu pieczołowicie na nią, latami, pracował. Nie gorszyło go to w żaden sposób i pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy, że podobne plotki docierały także do uszu jego przyszywanej siostry. Choć nie sądził, aby jego rozwiązłość była czymś, czego powinien się wstydzić, uważał, że nie musiała słyszeć takich rzeczy. Podobało mu się, że widziała go jako wolnego ducha, na którego się stylizował i nie chciał dać temu obrazowi splugawić się zbiorem niewybrednych epitetów.
Słysząc jej pytanie, miał już zamyślić się dłużej, ale kiedy rozpłynęła się nad zbawczą mocą czekolady, nie wytrzymał i zaśmiał się krótko. To było na swój sposób urocze - że myślała, że ten stan był podobny do czekolady. Zastanawiał się czy on sam kiedykolwiek postrzegał całowanie w podobnych kategoriach. Szybko doszedł do gorzkiego wniosku, że nie miał na to nigdy czasu.
- Tak, myślę, że po to to robię. Czekolada chyba już na mnie tak nie działa - odparł wreszcie. - I to jednak trochę inaczej. Czekolada nie może przesunąć dłońmi po twoim ciele, a to w całowaniu jest najprzyjemniejsze - dodał, uznając, że była już wystarczająco dojrzała, żeby można jej było wspominać o takich rzeczach. Musiał przyzwyczaić się, że nie rozmawiał już z gówniarą, ale z równą sobie, choć braterskich odruchów, które wyrobił sobie w stosunku do niej, z pewnością nie pozbędzie się tak łatwo. Zresztą nawet chyba nie chciał. Dobrze mu było w tym układzie.

Jean-Marie Despiau
Uczeń — lorne bay state school
17 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Francuzeczka i dziedziczka dużej fortuny, która jest w Lorne Bay około 3 lata. Najprawdopodobniej najbardziej stylowa dziewczyna w miasteczku.
Może to było kwestią wieku, choć - co było pewniejsze - jej usposobienia, ale nie czuła się komfortowo w gierkach śmietanki towarzyskiej. Dla niej, przyjemność była dużą wartością, a im bardziej można było poczuć się przy niej swobodnie, tym lepiej. Nie widziała potrzeby tych docinków, przyprawiania sobie rogów i całej reszty, bo sama raczej nie mówiła tego, czego w twarz nie byłaby w stanie powiedzieć. Nie wspominając już o brzydkich plotkach, które słyszała o Klausie. Prawdopodobnie, nigdy nie poruszyłaby wątku jego uciech cielesnych, gdyby nie to, że nie lubiła, jak go ranili, nawet za jego plecami. A mówiły to te same twarze, które często robiły takie same, jak i nie gorsze moralnie rzeczy. Czasami miała dość tych masek, bo Jean-Marie była prostą nastolatką o szczerej duszy, która wolała malować i radować się pięknem świata, a nie uczestniczyć w balu pełnych przebrań, choć nawet nie byli na karnawale.
Komplement od Klausa przyjęła z nieśmiałym uśmiechem, a przy tym trochę wątpiącym. Wierzyła w jego pozytywne intencje, ale uczucie bycie gorszą od matki było już w niej tak głęboko zakorzenione, że podobne komplementy traktowała jako zaledwie pocieszające słówka, nawet, jeśli wypowiadała je bratnia dusza. Porównywali ich talent, a nawet urodę, co było zupełnie niestosowne, gdyż była nieletnia. Nie o takich rzeczach paryskie ściany słyszały. Komplementy będzie wdzięczniej przyjmować z wiekiem, gdy wyrobi sobie chwiejne, ale wyższe poczucie własnej wartości, po pierwszych pocałunkach, zbliżeniach i romantycznej miłości…
Ale to później. Póki co, czternastoletnia Jean-Marie uważa, że nie ma lepszej miłości, niż miłość do czekolady. Bo faktycznie, gorąca czekolada rozgrzewała, poprawiała humor, ale żeby sunąć dłońmi po ciele? No takiej jeszcze nie wymyślono!
- Nie uważasz, że najlepszy dotyk jest wtedy, kiedy łączy się z uczuciami? Z miłością – zapytała, ta mała idealistka. – Taki mniej znany nawet, jak jest przystojny, to skąd możesz wiedzieć, co przed chwilą jadł? Jak możesz zaufać, że będą motylki w brzuchu, a nie smak cebuli i czosnku? Tak, zdecydowanie bezpieczniej jest przytulić samego siebie.
Na samą myśl wstrząsał ją dreszcz, który nie omieszkała pokazać. Była dramatyczna, jak jej przyszywany brat. Pewnie od niego podłapała niektóre zachowania. Można byłoby powiedzieć, że wychował ją na podobną sobie, choć pewnie podłapała też rzeczy, których nie chciałby jej przekazać. Takie ryzyko wychowawcze!
Za to najprzystojniejszy chłopak w jej klasie na pewno nie jadł ani cebuli, ani czosnku. Co najwyżej sałatki caprese, więc ewentualne całowanie się z nim było jak najbardziej bezpieczne!
Postanowiła zmienić temat, bo jej myśli szły w kierunkach, o jakich nie była gotowa się przyznać sama przed sobą. Była w tym niezręcznym wieku, w którym ciągnięcie za warkoczyki mieszały się z dyskretnymi muśnięciami dłoni i nieśmiałymi pocałunkami pod drzewami jabłoni. Instynkt był, teoria też jakaś, ale pewności siebie brak.
- Klaus Amadeus Werner! Ile dama ma jeszcze czekać, nim zaprosisz ją do tańca? Czy powinnam być postępowa i sama to zrobić? – zapytała głośno, naśladując starsze panie. Chwyciła za rude pasmo i zrobiła sobie z niego długiego wąsa. Z ledwością trzymała go z pomocą dziubka z ust. – Świetnie! Mogę być postępowa. Klausie, czy zechcesz ze mną zatańczyć? Ale nie we dwójkę! Będzie towarzyszyła nam pełnia księżyca…
I tak oto Jean-Marie stała z wąsem długim jak u chińczyka, sukienką jak u lalki i bez butów, robiąc z siebie większe widowisko, niż w publicznej telewizji. Ale nie miało to znaczenia, bo na balkonie była tylko ich trójka, Klaus, Jean i ogromny, tłusty księżyc.

klaus amadeus werner
ambitny krab
SuperKaro
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus na co dzień emanował łagodnością. Podobała mu się ona, uważał, że do niego pasuje, stanowiła przyjemny kontrast dla tego, jak zdarzało mu się być traktowanym - przedmiotowo, nieczule, z pretensją, na co w dużej mierze sam sobie zapracował. Wmawiał sobie uparcie, że to mu się podoba, że do tego był predestynowany, że zaspokajało to jego potrzebę adoracji - jeśli nie dla ducha, to chociaż dla ciała. Zdawał sobie sprawę z tego, że przyciągał jak magnes spojrzenia, że zwracali na niego uwagę ci wszyscy dojrzali mężczyźni, z niezaspokojonymi od dawna żądzami, że mogli dać mu poczucie bycia potrzebnym i podziwianymi - choćby przez chwilę, choćby przez godzinę, choć często mniej, bo z wiekiem ich możliwości spadały w diametralnym tempie. Łasił się na te momenty bliskości, mimo że tak często odchodził od nich niezaspokojny lub po zupełnym zignorowaniu swoich własnych potrzeb. To nie znaczyło dla niego zbyt dużo, skoro mógł przez chwilę poczuć się przydatny i wartościowy, choćby na tak płytkiej płaszczyźnie jak fizyczna. Znał dobrze swoją opinię w artystycznych kręgach; wiedział, co szeptano o nim za plecami, a z rzadka prosto w twarz, zazwyczaj w kontekstach łóżkowych. Starał się tym nie przejmować, starał się z tego cieszyć. To podobało mu się bardziej niż reputacja porzuconego na własną pastwę przez rodziców chłopca, którym trzeba było się opiekować - choć te dwie rzeczy często łączyły się ze sobą, bo wszyscy artyści jednocześnie uważali się za doskonałych znawców ludzkiej natury i psychologii. Wyciągali swoje wnioski, a Klaus im na to pozwalał.
Tym bardziej podobała mu się niewinność, która otaczała jego relację z Jean-Marie. Była czymś świeżym, czymś miłym, oderwaniem od spełniania społecznych oczekiwań, którymi nasączone było całe jego życie. Oderwaniem od ciągłego odrywania swojej roli, od żerowania na niezaspokojeniu i samotności podstarzałych malarzy i wielbicieli sztuki, bo kiedy był ze swoją małą siostrą, czuł się istotnie ważny bez tych wszystkich rzeczy. Nie musiał nikomu imponować - to, że chciał było zupełnie inną kwestią. Z nią, mógł skupić się w pełni na swoje rozrywanej powoli na strzępy i gnijącej sukcesywnie duszy. Z nią, znajdował nadzieję na to, że być może dało się ją jeszcze jakoś uratować. To było przyjemne. Dawało poczucie możliwości oszukania losu i własnego przeznaczenia.
Zaśmiał się cicho w reakcji na jej odpowiedź. Nie miał zamiaru truć jej teraz głowy tymi faktycznie nieprzyjemnymi doświadczeniami; chciał skupić się na pozytywach, a tych przecież też była cała masa. Nie życzył jej, żeby po rozmowie z nim bała się kiedykolwiek kogokolwiek pocałować. To nie tak, że miał zamiar zachęcić ją do tego, żeby już teraz rzucała się w wir romansów, choć w jej wieku miał już za sobą całą masę doświadczeń - to było zbyt wcześnie. To nie było zdrowe. To było niebezpieczne. To od tego właśnie zaczynało się gnicie duszy. Chciał ocalić jej niewinność na jak najdłużej.
- Wiesz, zazwyczaj czuć to, jak jeszcze można się wycofać - odparł, przyglądając się jej. Pewnie dobry edukator ująłby to inaczej, akcentując na fakt, że w każdej chwili można było przerwać to, co się zainicjowało i zrezygnować - ale on sam nie był jeszcze co do tego tak całkiem przekonany. Nie zdarzało mu się wycofywać, z poczucia obowiązku i potrzeby zyskania uwagi wszelkim kosztem, nawet jeśli potem mył zęby pięć razy i szorował się gąbką aż do krwi. - I jasne, z miłością jest najlepiej - westchnął, przypominając sobie swoje bezbrzeżne uczucie do Maurice - to samo, które poraniło go do krwi i wpędziło w przeciągającą się miesiącami depresję i uczucia pustki. Uśmiechnął się nieco nostalgicznie. - Ale miłość jest niebezpieczna, mała. Można się w niej zatracić - ostrzegł, czując się w obowiązku podzielić z nią swoim doświadczeniem, choć nie miał zamiaru opowiadać jej o szczegółach. Bał się, że to mogłoby ją załamać.
Zaśmiał się serdecznie, kiedy Despiau zrobiła wąsa z włosów. Rozczuliło go to, podobnie jak gadka o towarzystwie księżyca. Było coś pięknego w tym, jak jej dziecinność mieszała się z przedwczesną dojrzałością. Czuł, że to balsam na jego zepsutą duszę. Czuł, że Jean-Marie realnie mogła go uratować, choć była od niego młodsza o wystarczającą ilość lat, żeby w ich wieku robiła ona srogą różnicę. Trochę zastanawiał się, jak będzie między nimi za cztery, pięć i dziesięć lat. Miał nadzieję, że jej nie utraci, a ich więź zyska tylko na sile. Była w tym momencie niewątpliwie najważniejszą osobą w jego życia. Nie przypuszczał wtedy, że los za jakiś czas rzuci ich oboje w objęcia australijskiej obcości, gdzie będą mieli siebie na wyciągnięcie ramienia.
- Jak mógłbym odmówić takiemu dżentelmenowi? - rzucił, trzepocząc teatralnie rzęsami, żeby zaraz ułożyć swoją dłoń w jej dłoni. Zaraz jednak przyciągnął ją bliżej i objął do tańca. - Ale pozwól mi prowadzić, magnacie - poprosił, uśmiechając się i wsłuchując zaraz w muzykę, żeby po chwili zacząć kołysać się w jej rytm. Ten taniec, z początku poważny i pełen skupienia, z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieskrępowany i luźny, kiedy obracał nią dynamicznie, co zupełnie nie pasowało do spokojnych i wyważonych tonów, dudniących z głośnika wewnątrz.

Jean-Marie Despiau
ODPOWIEDZ